Powrót na Bliski Wschód - Marek Marciniak - ebook

Powrót na Bliski Wschód ebook

Marek Marciniak

3,8

Opis

Powrót na Bliski Wschód to wspomnienia z misji pokojowych ONZ oraz operacji stabilizacyjnych w ramach NATO. To relacja pełna emocjonujących przeżyć, osadzonych w klimacie krainy będącej kolebką cywilizacji (Irak), chrześcijaństwa (Izrael, Palestyna, Syria,) i kultury fenickiej (Liban). Autor przedstawia ze swojej perspektywy dramatyczne wydarzenia rozgrywające się na Bliskim Wschodzie w latach 2001-2009, ze szczególnym uwzględnieniem konfliktu irackiego oraz stosunków arabsko-żydowskich. W ich tle pozostają ludzkie sprawy zbudowane z cierpienia i chwil triumfu, z męstwa i strachu, zwątpienia i nadziei.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
1
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Marciniak
Powrót na Bliski Wschód
© Copyright by Marek Marciniak 2017Projekt okładki: Leszek MarciniakAutor grafiki na okładkę: Wojciech Marciniak
ISBN 978-83-7564-532-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Dziękuję mojej córce, że namówiła mniedo „Powrotu na Bliski Wschód”.

Od pewnego czasu myśl o napisaniu wspomnień z czasów, którenieodzownie kojarzą mi się z zapachem orientu, dojrzewała we mniez coraz większą siłą. Niewątpliwie świadomość przemijania podsycałapragnienie powrotu do minionych dni oraz do obrazów z przeszłości,malowanych kolorami tak różnymi, jak barwni byli ludzie, którychspotkałem, i drogi, które przemierzyłem podczas służby na BliskimWschodzie.

Żołnierskie zapiski smaków prawdziwego życia, często naznaczonegotrudem i cierpieniem, ale niepozbawionego również radości i nadziei –Tobie Marysiu, Markowi, Madzi i Rodzicom dedykuję.

Wstęp

Po ukończeniu w 1986 roku szkoły oficerskiej na kierunku logistycznym (Rachunkowość i Finanse Wojska) otrzymałem skierowanie do sztabu 8 Dywizji Obrony Wybrzeża w Koszalinie. Po krótkiej praktyce zostałem oddelegowany z innymi młodymi oficerami do cieszącego się najgorszą sławą – położonego na Pomorzu Zachodnim – pułku zmechanizowanego w Trzebiatowie. Dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego zdecydował, że zastrzyk świeżej krwi dobrze zrobi jednostce splamionej niskim poziomem wyszkolenia oraz głośną w owym czasie w Wojsku Polskim aferą związaną z nadużyciami finansowymi. Wobec zaistniałej sytuacji, dowodzenie pułkiem powierzono budzącemu powszechny respekt, charyzmatycznemu oficerowi, który miał przywrócić jednostce utraconą chwałę. Połączenie młodzieńczej energii z niekwestionowanym autorytetem nowego dowódcy w krótkim czasie przyniosło efekty, które przerosły oczekiwania największych optymistów. Już w 1990 roku 36 Łużycki Pułk Zmechanizowany w Trzebiatowie uznano za najlepiej wyszkolony oddział liniowy, nie tylko w ramach Dywizji, ale również w skali całego Okręgu Wojskowego. To był wielki sukces, który jednostka w dużej mierze zawdzięczała młodym, nieopierzonym podporucznikom. Również pozytywne oceny poziomu gospodarki finansowej, potwierdzane przez kolejne kontrole, na tyle wzmocniły moją zawodową pozycję, że mogłem z optymizmem wyznaczać sobie nowe cele i walczyć skutecznie o ich realizację. Kilkunastoletnie doświadczenie w zarządzaniu finansami dużej jednostki wojskowej spowodowało, że o swojej robocie wiedziałem już wszystko i niczego nowego nauczyć się nie mogłem. Coraz bardziej odczuwałem zgubny wpływ rutyny i monotonii szarej garnizonowej rzeczywistości. Nadszedł czas, w którym pragnąłem zmian i nowych wyzwań jak powietrza.

Postanowiłem powalczyć o wyjazd na misję zagraniczną. Marzył mi się etat w Polskim Kontyngencie Wojskowym w Libanie. Były to o tyle ambitne plany, że potencjalnych kandydatów na jedno miejsce w ramach tej ONZ-owskiej misji, uznawanej powszechnie za najbardziej atrakcyjną, było wielu. Nie miałem nic do stracenia, postanowiłem spróbować. Wiedziałem, że będę miał poparcie przełożonych, co było bardzo istotne, ale ostatecznie decydować miały rozmowy kwalifikacyjne prowadzone w Bydgoszczy przez przedstawicieli Sztabu Generalnego. Termin przesłuchania wyznaczono na 9 stycznia 2001 roku. Tego dnia potwierdziła się teza, że jeśli czegoś naprawdę mocno pragniesz, możesz to osiągnąć. Należało jeszcze tylko zdać teoretyczne egzaminy branżowe w Departamencie Finansów MON, zaliczyć szczegółowe badania lekarskie i odbyć dwumiesięczne szkolenie w ośrodku przygotowawczym w Kielcach.

Wreszcie 5 kwietnia wszystkie etapy w wyścigu o bilet na lot do Bejrutu miałem ostatecznie za sobą. Powoli zacząłem oswajać się ze świadomością, że naprawdę się udało. Poczucie zadowolenia mieszało się jednak z lękiem. Czy sobie poradzę ze skrajnie odmienną od polskiej specyfiką pracy, w dodatku w międzynarodowym towarzystwie? Jak zniosę roczne rozstanie z rodziną? Ponad wszystko dominowała jednak radość i satysfakcja z osiągniętego celu.

Zaczynała się moja misyjna przygoda. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że potrwa z przerwami trzy lata. A wszystko zaczęło się od kolebki cywilizacji fenickiej – egzotycznego Libanu.

Część I LIBAN 2001

UNIFIL

Do dzisiaj pamiętam, choć minęło od tego czasu prawie czterdzieści lat, pierwsze telewizyjne relacje korespondentów wojennych z oblężonego Bejrutu. Trwała wojna domowa pomiędzy chrześcijańską a muzułmańską mniejszością wyznaniową w Libanie. Z czasem konflikt nabrał charakteru międzynarodowego (Syria, Izrael) i przeniósł się na południe kraju, kontrolowane przez Organizację Wyzwolenia Palestyny, która koncentrowała swoją agresję głównie na terytorium państwa żydowskiego. W odpowiedzi armia izraelska rozpoczęła okupację obszarów zajętych przez OWP. Aby zapewnić bezpieczeństwo i płynne wycofywanie się wojsk izraelskich z okupowanych terenów, Rada Bezpieczeństwa ONZ podjęła w 1978 r. decyzję o powstaniu UNIFIL (ang. UnitedNations Interim Force in Lebanon, Tymczasowe Siły Zbrojne ONZ w Libanie).

Walki izraelsko-libańskie na chwilę spisywania tych wspomnień prowadzone są z przerwami od pierwszej wojny izraelsko-arabskiej (1948-1949) z różnym nasileniem. Izrael i Liban nigdy nie podpisały traktatu pokojowego, który de facto oznaczałby uznanie istnienia Izraela przez północnego sąsiada. Nie zgadza się na to także wiele innych państw arabskich, więc formalnie są one w stanie wojny z państwem żydowskim nieprzerwanie od niemal siedemdziesięciu lat1.

En Naqoura

Wiosna 2001 roku rozkwitała radosnymi barwami wschodzącej do życia przyrody i zachwycała soczystą zielenią. Ten sielski, rodzimy pejzaż miałem już wkrótce zamienić na suchy klimat podzwrotnikowy.

W słoneczne popołudnie 11.04.2001 r. rozpoczęliśmy przegrupowanie z ośrodka szkoleniowego w Kielcach do bazy Polskiego Kontyngentu Wojskowego w mieście En Naqoura, na południu Libanu. Z Kielc do Katowic, skąd miał nastąpić wylot, wyjechaliśmy kolumną czterech autokarów. Pamiętam, jak intensywnie podczas tej podróży chłonąłem każdy skrawek polskiego krajobrazu. Właśnie teraz, kiedy na rok miałem opuścić ojczysty azyl, zrozumiałem, jak bardzo oddziałuje na człowieka wszystko, co wiąże się z rodzinnością jego pochodzenia. Szum drzew, zapach kwiatów, czy nawet grzybów, zapakowałbym ze sobą, gdybym tylko mógł. Podświadomie czułem, jak bardzo będę tęsknił za domem, za Polską.

Na lotnisko w Pyrzowicach dotarliśmy po trzech godzinach. Oczekiwanie na wylot wypełniała odprawa paszportowa i zakupy w sklepach strefy wolnocłowej. Największym popytem cieszyła się polska żubrówka – ostatnia ostoja polskości, swoisty symbol wolności narodowej, którego nie mogło zabraknąć na obcej ziemi.

* * *

Potężny Airbus egipskich linii lotniczych zatoczył koło na płycie lotniska i leniwie skierował dziób w kierunku pasa startowego. Zająłem miejsce przy oknie, żeby jeszcze raz, tym razem z lotu ptaka nacieszyć oko obrazami, do których miałem wrócić dopiero po dwunastu miesiącach. Po kilkunastu minutach od startu, kiedy skrzydlaty kolos znalazł się na wysokości przelotowej, kapitan przywitał pasażerów i jednocześnie poinformował, że za kwadrans dolecimy do granicy z Ukrainą:

– Można odpiąć pasy i zachęcam do założenia słuchawek. Krótka dedykacja muzyczna od załogi na okoliczność pożegnania z Ojczyzną – kontynuował przez intercom.

Andrea Bocelli w duecie z Sarah Brightman i ich przejmujące Time to say goodbye musiało poruszyć chyba nawet tę bezduszną maszynę, która unosiła nas ku południowym brzegom Morza Śródziemnego. Moje myśli były przy Marysi i dzieciach. Marek w grudniu skończył czternaście lat. Podobnie jak ojciec w jego wieku, uwagę koncentrował głównie na piłce nożnej. W podstawówce nie marnował czasu na naukę. Futbol był jego życiem, ale i tak z edukacją nie było najgorzej. Dwukrotnie przyniósł nawet świadectwo z czerwonym paskiem. Poza tym intensywnie rozwijał motoryzacyjną pasję, systematycznie wykradając auto z garażu, co być może spowodowało, że wkrótce został czempionem olimpiad z wiedzy o ruchu drogowym. Bez wątpienia w osiąganiu pierwszych życiowych sukcesów pomagał mu urok lubianego przez wszystkich urwisa. Już bardzo za nim tęskniłem. Przytulałem w myślach niespełna dziesięcioletnią Madzie – moją słodką rezolutną córeczkę, której jeszcze nie tak dawno śpiewałem na dobranoc kołysanki-wymyślanki. Teraz już sama chwytała w ręce wszystko, co przypominało mikrofon, i najchętniej wcielała się w rolę Natalii Oreiro. Byłem pełen podziwu, jak szybko przyswaja zasłyszane teksty piosenek i prezentuje je z wielkim wdziękiem.

It’s time to say goodbye… – subtelny sopran Sarah Brightman przywoływał najpiękniejsze chwile przeżyte z Marylą – moją ukochaną, kobietą o niezwykłej wrażliwości, ujmującą ciepłem i tym zanikającym we współczesnym damskim świecie stylem bycia, który decydował o tym, że kroczyłem przez życie u boku kobiety z klasą. Boże dary… ja otrzymałem największy z nich, piękną i mądrą żonę.

* * *

– Już się boję. – Z sentymentalnego letargu wyrwał mnie Andrzej, siedzący obok oficer łączności, który zanurzył spojrzenie w dekolcie stewardessy rozdającej napoje.

– Czego? – zapytałem, domyślając się odpowiedzi.

– Widziałeś to? Personel pokładowy do schrupania, ta egzotyczna uroda… Myślisz, że Libanki są równie atrakcyjne? To będzie największe zagrożenie tej misji.

Andrzej, inteligentny młody kapitan, o nienagannych manierach przedwojennego oficera, z zasłużoną opinią pogromcy damskich serc, miał jedną zasadniczą wadę. Nie był stały w uczuciach. Twierdził, że jest zmuszony ewakuować się na pustynię, ponieważ „kobiety ze swym instynktem dręczenia są i będą zawsze zgubą mężczyzny”. Najwyraźniej instynkt rasowego myśliwego nie dawał o sobie zapomnieć i nasz sympatyczny łącznościowiec już teraz planował swoje kolejne safari.

W Bejrucie wylądowaliśmy około godziny drugiej czasu lokalnego2. Potężne, nowoczesne lotnisko w niczym nie przypominało całkowicie zniszczonego ostatnimi działaniami wojennymi portu lotniczego. Liban powitał nas blaskiem księżycowej nocy oraz bardzo ciepłym i suchym powietrzem.

En Naqoura, Tibnin i Jwayya – miejscowości położone na południu kraju stanowiły ostateczny cel naszej podróży. W Jwayya stacjonowało zgrupowanie pododdziałów inżynieryjnych z zadaniem odbudowania i rozminowania terenu. Tibnin stanowił bazę dla kompanii remontowej, naprawiającej wszelkiego rodzaju sprzęt mechaniczny używany przez wojska ONZ. Moim miejscem przeznaczenia był batalion logistyczny (kompania dowodzenia, transportowa oraz zaopatrzenia) położony w nadmorskim miasteczku En Naqoura.

Wstawał dzień, kiedy dotarliśmy na miejsce. Nawoływanie muezzina3 do modlitwy ostatecznie zdefiniowało miejsce naszego pobytu. Wychodząc z autokaru, starałem się rejestrować każdy szczegół otaczającego krajobrazu, w którym oprócz palm, kaktusów i zakwitających drzew cytrusowych dominowała niska zabudowa o charakterystycznej dla ONZ-owskich baz błękitno-białej kolorystyce.

Zbliżaliśmy się do placu apelowego, kiedy z radiowęzła popłynął komunikat z kolejną tej nocy dedykacją muzyczną, równie adekwatną do sytuacji, jak ta w samolocie. Miałem wrażenie, że tekst popularnego przeboju „Elektrycznych Gitar” został napisany specjalnie na tę okoliczność:

…I co ja robię tu, co ty tutaj robisz?

dwanaście ciężkich szczerozłotych koron moją głowę zdobi,

Jest tyle różnych dróg,

Co ty tutaj robisz?…

Zmęczenie kilkunastogodzinną podróżą i zmianą klimatu coraz bardziej dawało o sobie znać. Liczyłem na krótki odpoczynek, który pozwoliłby zregenerować siły i przywrócić utraconą koncentrację. Jednak kiedy na powitalnym apelu dowódca zmiany, której misja dobiegała końca, przedstawił plan zamierzeń na nadchodzący dzień i najbliższy tydzień, wiedziałem, że trzeba będzie przypomnieć sobie wyćwiczoną w czasach podchorążackich umiejętność drzemania na stojąco.

Zdawałem sobie sprawę, że z uwagi na charakter zadań, jakie miałem wykonywać podczas tej misji, skupionych wokół problematyki finansowo-gospodarczej PKW4, każdy potencjalny błąd obarczony był osobistą odpowiedzialnością, przeliczaną na straty liczone w dewizach. Czułem zatem od początku dużą presję, która mobilizowała do sprawnego przejęcia obowiązków i opanowania w jak najkrótszym czasie zupełnie dla mnie nowych, specyficznych jedynie dla tego rodzaju misji procedur działania. Niestety, w tym zakresie nie mogłem liczyć, przynajmniej w ciągu pierwszego tygodnia, na wsparcie ze strony mojego poprzednika, który w tym właśnie czasie zaplanował w ramach przysługującego mu urlopu wyjazd z małżonką do Jordanii.

Wysiłek skoncentrowany w pierwszych godzinach na intensywnym rekonesansie bazy oraz na najdrobniejszych niuansach, mogących mieć wpływ na jakość realizowanych w przyszłości zadań, przechodził stopniowo w coraz większe znużenie. Reszty dopełniał dokuczliwy upał, którego skutki próbowała łagodzić nadmorska bryza, niesiona przez wiatr z sąsiadującego z bazą skalistego wybrzeża. Tego dnia czekała nas jeszcze oficjalna uroczystość przyjęcia w poczet członków misji ONZ.

O godzinie siedemnastej wkroczyliśmy na plac apelowy w kolumnach pododdziałowych, frontem do pomnika upamiętniającego śmierć żołnierzy UNIFIL poległych w Libanie. Meldunek szefa sztabu, powitanie z dowódcą, hymn narodowy. Klata wypięta, wzrok skierowany na wprost, lekko uniesiony w górę, w kierunku flagi biało-czerwonej, w kierunku Ojczyzny, której utrata – choćby chwilowa, czyniła ją szczególnie bliską sercu.

– Panie majorze, w imieniu sekretarza generalnego Narodów Zjednoczonych wręczam panu insygnia peacekeepera5 sił pokojowych ONZ na Bliskim Wschodzie. Powodzenia!

– Ku chwale Ojczyzny, panie pułkowniku! – wykrzyczałem rutynowy żołnierski odzew, przyjmując od dowódcy PKW błękitny beret z apaszką i odznaką ONZ.

Uroczystość dobiegła końca niemalże równolegle z zachodem słońca, które początkowo wolno wtapiało się w horyzont, by w ostatniej fazie przyspieszyć tak energicznie, iż odniosłem wrażenie, że jeśli nie zwolni, to za chwilę wzejdzie ponownie. Czułem, jak ostatnie krople potu tego dnia ściekają mi po plecach, a w raz z nimi odpływają resztki energii.

Właściwie można by było już odpocząć, gdyby nie pewien rodzaj wyćwiczonego przez lata żołnierskiego nawyku, który sprowokował również naszego dowódcę, aby przed odtrąbieniem ciszy nocnej zakończyć dzień mocnym akcentem. Kończąc wieczorną odprawę, zaordynował na godzinę dwudziestą kolację powitalną na patio przy kasynie oficerskim.

Na imprezę dotarłem „na resztkach paliwa”, z żubrówką pod pachą. Byłem nieco zaskoczony rozmachem przyjęcia. Stoły uginały się pod ciężarem sytości, a smirnoffy cierpliwie wyczekiwały, okopane lodem w coolerach, na sygnał do ataku. Dowódca w krótkich żołnierskich słowach określił zadania na najbliższe dni i wzniósł toast za powodzenie misji. Już pierwszy łyk zmrożonego płynu skutecznie rozładował narosłe w ciągu dnia napięcie. Kolejne dźwięczne stuknięcia kieliszków, akompaniujące serenadzie śródziemnomorskich świerszczy szybko przywracały utraconą energię, przedłużając zakrapiany wieczór w nieskończoność. W końcu wykorzystując stan powszechnego rozkojarzenia, wymknąłem się cicho, bezszelestnie, tak żeby nikt nie zauważył mojej dezercji. Na szczęście bez większego trudu, zważywszy na okoliczności, odnalazłem drogę do campu6.

Resztkami sił wyciągnąłem butelkę wody z lodówki i postawiłem na stoliku nocnym obok łóżka, zdając sobie sprawę, jak wielkie może mieć to znaczenie w perspektywie nadciągającego niechybnie poranka. Ustawiłem budzik na szóstą piętnaście i niemal natychmiast zasnąłem snem niemowlaka.

Błękitna laguna

Obudziłem się tuż przed wschodem słońca, intuicyjnie uprzedzając znienawidzony wrzask budzika. Było kilka minut po godzinie szóstej. Podszedłem do okna, za którym wciąż panował lekki półmrok. Oparłem zmęczone nocnymi ekscesami czoło o szybę, przez chwilę ciesząc się jej chłodem. Na ścianę sąsiedniego budynku mozolnie wdrapywała się mała jaszczurka, wyczekując niecierpliwie pierwszych promieni słonecznych. Wyszedłem na patio. Wzburzone fale z godną podziwu konsekwencją drążyły skalisty brzeg. Zza horyzontu wyłaniała się potężna czerwona kula. Wstawał nowy dzień. Dla nas, chrześcijan, najważniejszy dzień w roku – Wielki Piątek. Niedaleko stąd, w Jerusalem, dwa tysiące lat temu rozegrały się wydarzenia, które zmieniły oblicze świata, a ludziom niosły odpowiedź na pytanie o sens życia. Szczęśliwy splot wydarzeń sprawił, że wylądowaliśmy na Ziemi Świętej w dniu rozpoczynającym triduum paschalne.

* * *

Poranna odprawa zaczęła się od meldunku oficera dyżurnego, referującego wydarzenia z ostatniej nocy, mogące mieć wpływ na bezpieczeństwo realizowanych zadań w ciągu dnia. Na mapie taktycznej przedstawiał ogólną sytuację operacyjną w rejonie odpowiedzialności ONZ. Każda następna odprawa miała zaczynać się podobnie – od informacji charakteryzujących zagrożenia w rejonie działania wojsk UNIFIL. Było to bardzo istotne z uwagi na fakt, że od września 2000 roku trwała II Intifada7. Liban w tym okresie nadal posiadał status strefy działań wojennych. Niemalże codziennie dochodziło do incydentów pomiędzy Hezbollahem8, wspierającym palestyńskich bojowników a armią izraelską. Zadaniem błękitnych hełmów było wygaszanie zarzewia ognia i niedopuszczanie do eskalacji konfliktu.

Odprawa trwała już ponad godzinę. Jako ostatni głos zabrał kapelan, zapraszając wszystkich na wieczorną Liturgię Męki Pańskiej.

Żółtawej barwy skorpiony wyłaniające się ze szczeliny budynku, w którym znajdowały służbowe pomieszczenia, przypomniały o licznych ostrzeżeniach przekazywanych przez znawców problemu na temat osobliwości lokalnej fauny. Ich obecność właśnie w tym miejscu była o tyle zaskakująca, że dookoła obiektu położono gładkie płytki, po których skorpiony nie potrafią się poruszać. Te jednak najwyraźniej znalazły jakiś sposób na dotarcie do zaciemnionej kryjówki. Pod wpływem tej przypadkowej obserwacji postanowiłem sprawdzić wszystkie zakamarki swojej kancelarii. Obawy okazały się uzasadnione. W zagłębieniu za metalowym sejfem odnalazłem ciepłe gniazdko brunatnego, ogromnego, włochatego pająka. Przez chwilę miałem wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy, oceniając moje intencje. Zamierzałem intruza ewakuować w bezpieczne miejsce, nie robiąc mu krzywdy, ale kiedy pracujący w pobliżu Libańczyk zdemaskował go jako jadowitego szkodnika, los stawonoga był przesądzony.

Napięty harmonogram zadań związanych z przejmowaniem obowiązków służbowych powodował, że nie było czasu na otarcie potu z czoła. Jedynie krótka przerwa na lunch dawała chwilę wytchnienia. Na stołówce w wielkopiątkowy post ustawiły się dwie kolejki, Polacy w większości po rybę, Francuzi po soczystego dewolaja.

Intensywność zajęć tego dnia spowodowała, że czas upływał szybciej niż zwykle, co w efekcie rychło przyniosło wyczekiwany zmierzch.

* * *

Kapelan wszedł do kaplicy w całkowitej ciszy, trzymając w ręku zasłonięty kirem krzyż. Niewielkie pomieszczenie, zaadaptowane na dom modlitwy, szczelnie wypełniali katolicy w mundurach polskich, włoskich, irlandzkich oraz czarnoskórzy chrześcijanie z Fidżi i Ghany. Rozpoczęła się uroczystość Wielkiego Piątku, celebrowana w bezpośrednim sąsiedztwie autentycznego miejsca Męki i Śmierci Chrystusa. Po zakończeniu liturgii słowa oraz adoracji krzyża przystąpiliśmy do komunii świętej, która z uwagi na szczególne okoliczności udzielana była wyjątkowo pod dwoma postaciami: wina gronowego oraz płaskiego chleba przaśnego, wypiekanego bez zakwasu, z mąki pszennej – takiego samego, jakim niedaleko stąd Jezus łamał się z apostołami podczas ostatniej wieczerzy. Piątkowe misterium zadumy nad przemijaniem i sensem życia dobiegło końca niemalże dokładnie z chwilą, kiedy trębacz oznajmił ciszę nocną. W głębi kaplicy kilku potężnie zbudowanych Ghańczyków nadal w skupieniu adorowało grób Chrystusa chroniony przez dwóch wartowników w błękitnych hełmach.

W drodze do campu nasłuchiwałem dyskretnych odgłosów tulącej się do snu śródziemnomorskiej przyrody. Przyjemną harmonię zakłócały czarne nietoperze harcujące w blasku księżyca, jakby chciały przypomnieć o odwiecznej walce ciemności ze światłem, dobra ze złem, śmierci ze zmartwychwstaniem.

Sobotni poranek przyniósł niespodziewane ochłodzenie i porywisty szkwał. Niebo przykryły ciężkie, ołowiane chmury. Ziemia dudniła od wyładowań atmosferycznych. Po kilkunastu minutach grzmoty nieco ucichły, siła wiatru osłabła, ale podzwrotnikowy ulewny deszcz, ciągle gęsty i ciężki, nadal poił spragnioną ziemię.

Spojrzałem przez okno. Słońce powoli przebijało się przez czarne chmury. Ostatnie strugi kropel spływały po gładkiej powierzchni szkła niczym małe, urwiste strumyczki. Założyłem pałatkę9 i udałem się w kierunku sali odpraw, taplając obuwiem w wodzie, która z wielkim trudem wsiąkała w wysuszoną ziemię.

Kolejny dzień mijał pod presją terminowego przejęcia obowiązków oraz na poznawaniu procedur działania w rejonie misji. Jednocześnie wyczuwaliśmy w powietrzu świąteczny, wielkanocny nastrój.

* * *

Liturgię ostatniego etapu triduum paschalnego rozpoczęliśmy po zmroku. Na początku wigilii paschalnej, zgodnie z chrześcijańską tradycją, wygaszono w kaplicy światła. Pierwszym znakiem ceremonii miał być mrok – symbol naszych grzechów. Chodziło o takie zmysłowe przeżycie ciemności i zagubienia, by potem, gdy wnoszono zapalony paschał, przeżyć światło Chrystusa jako jedyne źródło światła. Nigdy wcześniej nie odczuwałem tak intensywnie istoty tego prostego w przekazie ceremoniału, który oddawał całą prawdę o naszym życiu – kto nie doświadczył mroku, nigdy nie doceni znaczenia i wartości światła.

Po niedzielnej rezurekcji, sprawowanej przez francuskiego kapelana polskiego pochodzenia, który w języku swoich przodków ogłosił Dobrą Nowinę, udaliśmy się na wielkanocne śniadanie. Przy świątecznym stole umówiłem się z Andrzejem na rekonesans pobliskiego wybrzeża. Dzień wcześniej dowiedziałem się od rdzennego mieszkańca Naqoury, że w pobliżu znajduje się położona w wyjątkowo malowniczej scenerii piaszczysta plaża. Postanowiliśmy ją odszukać, żeby mieć jakąś alternatywę dla naszego skalistego i kamienistego kąpieliska.

Zgodnie ze wskazówkami informatora zmierzaliśmy w kierunku południowym, w stronę izraelskiej granicy, oddalonej od bazy o niespełna trzy kilometry. Wkrótce zeszliśmy z drogi, kierując się w pobliże przybrzeżnych skał. Byliśmy już zdecydowanie poza granicami dopuszczalnej dla żołnierzy ONZ tak zwanej strefy bezpiecznego ruchu. W końcu doszliśmy nad wysokie urwisko. Klif łagodnie opadał w kierunku przepięknej błękitnej laguny, której brzeg pokrywał drobny, biały piasek, porównywalny tylko do tego znad bałtyckich plaż. Pomimo kwietniowej pory ciepła i krystalicznie czysta woda zachęcała do pierwszej w roku kąpieli. Założyłem okulary do nurkowania, żeby bliżej przyjrzeć się podwodnej faunie i bujnej morskiej roślinności.

Podpływaliśmy z Andrzejem do skały, na której wygrzewał pancerz brunatny krab, kiedy na wschodnim skraju laguny pojawiła się łódź motorowa z kilkoma pasażerami na pokładzie. Dokładne rozpoznanie obiektu utrudniał refleks słoneczny, ale po chwili nie mieliśmy już wątpliwości, że to nie rybacy ani służby graniczne. Wszyscy czterej panowie byli uzbrojeni w AK4710. Najwyraźniej zmierzali w naszym kierunku, wykrzykując coś po arabsku, a ich wyposażenie podpowiadało, że to nie może być libańska straż przybrzeżna. Ze szkoleń przygotowujących do misji pamiętaliśmy, że południowe rejony Libanu opanowane są przez zbrojne oddziały Hezbollahu. Spojrzałem na Andrzeja, on na mnie. Rozumieliśmy się bez słów. Nie trzeba było przeprowadzać wnikliwej analizy, żeby ocenić nasze położenie. Znajdowaliśmy się poza strefą odpowiedzialności ONZ, siedzieliśmy w gaciach bez dokumentów i środków łączności na śliskiej od glonów skale w towarzystwie leniwego skorupiaka, a z przeciwka napierało czterech brodatych wyznawców Allaha.

– Na wszelki wypadek spierdalamy! – Andrzej podjął strategiczną decyzję.

Miałem wrażenie jednak, że źle ocenił sytuacje. Chłopcy o śniadych cerach byli zbyt blisko, a my zbyt daleko od brzegu, poza tym byli uzbrojeni.

Podpłynęli z wyłączonym silnikiem, z bronią skierowaną ku górze. Coś do siebie mówili, gestykulując przy tym nachalnie.

– Assalamu alaikum. – Starałem się okazać szacunek i przy okazji rozładować nieco napięcie.

– Alaikum salam – odpowiedział niedbale najniższy z Arabów, ale chyba najważniejszy, bo wykrzykując i wymachując bronią, nakazał nam przejście na łódkę. Wykonaliśmy pokornie polecenie.

– Gdzie wasze dokumenty? – Tym razem mały, krępy wódz przemówił po angielsku.

– Na plaży, ukryte za skałą – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Dopłynęliśmy do brzegu. Eskortowali nas do miejsca, gdzie pozostawiliśmy swoje rzeczy. Cały czas zastanawiałem się, czy pokazać im nasze ONZ-owskie dowody tożsamości. Czy zadziałają na naszą korzyść, czy wręcz przeciwnie. Szliśmy z przodu, mając za sobą czterech uzbrojonych muzułmanów z lufami skierowanymi w nasze plecy. Kątem oka zauważyłem, że mają odbezpieczoną broń. Starałem się za wszelką cenę opanować narastający lęk. W każdej chwili mogły paść strzały. Dokumenty znikną, nikt nas nigdy nie odnajdzie. W przeszłości zdarzały się również uprowadzenia żołnierzy ONZ. W głowie kłębiły się najgorsze scenariusze. Dotarliśmy wreszcie do miejsca, gdzie ukryliśmy nasze rzeczy. Zdecydowaliśmy się jednak na okazanie identyfikatorów UNIFIL. Śniady jak oliwka przywódca bojówki analizował przez chwilę dokumenty, mamrocząc coś pod nosem w lokalnym dialekcie. Jego kompanii zareagowali śmiechem, zabezpieczając jednocześnie karabiny. Miałem wrażenie, że emocje nieco opadły. Podczas gdy my ubieraliśmy się w pośpiechu, najważniejszy z czwórki wyznawców Koranu wyjaśniał powód naszego zatrzymania. Okazało się, że kilka dni wcześniej na teren zatoki wpłynął izraelski kuter rybacki, naruszając granicę morską z Libanem. Stąd wzmożona czujność patrolu, którym dowodził. Poza tym dał nam do zrozumienia, że chłopcy spod znaku UN11 nie są tu mile widziani. Dopiero teraz zauważyłem na koszuli jednego z „wojowników Boga”12 wymalowane na zielono symbole Hezbollahu.

Próbowaliśmy tłumaczyć naiwnie, że przyjechaliśmy do Naqoury dopiero kilka dni temu i chcieliśmy się tylko rozejrzeć.

– Jesteście poza rejonem mandatowym ONZ! – strofował nas wódz.

– Masz rację. Nasz błąd. Nie mamy wrogich zamiarów. Wracamy do bazy. Sorry! – Andrzej starał się mówić spokojnie, ale i tak wyczuwałem w jego głosie z trudem maskowane napięcie.

– Allahu Akbar!13 – krzyknął mały, krępy terrorysta, koncentrując przez chwilę swoją uwagę na naszyjniku z krzyżykiem, który wisiał na mojej szyi.

– Allahu Akbar! – wtórowała mu pozostała trójka, kierując się powoli w stronę łodzi.

– Wesołego Alleluja – odpowiedziałem, na tyle cicho jednak, żeby nie sprowokować muzułmańskich ortodoksów.

Odpłynęli równie niespodziewanie, jak się pojawili. Po kilku minutach łódź zniknęła za wschodnim skrajem błękitnej laguny. My też nie zamierzaliśmy pozostawać tam ani chwili dłużej. W drodze powrotnej do Naqoury czułem, jak tętno powraca powoli do normy. Emocje stopniowo ustępowały miejsca chłodnej refleksji i wnioskom z odebranej lekcji pokory wobec procedur UNIFIL, których zlekceważenie mogło zakończyć naszą misyjną przygodę, zanim na dobre się zaczęła.

Przez resztę świątecznego dnia szukaliśmy odprężenia przy stole bilardowym, sącząc słodową szkocką whisky, która nad wyraz skutecznie koiła skołatane nerwy. Terapia relaksacyjna wyznaczana kolejnymi porcjami szlachetnego płynu trwała do późnej nocy. W końcu zadziałał jednak instynkt przetrwania i udałem się chwiejnie na niczym niezasłużony spoczynek.

Tel Aviv, Bejrut

Kolejne dni mijały na mrówczej pracy, nawiązywaniu służbowych i towarzyskich kontaktów oraz adaptacji do podzwrotnikowego klimatu. Wkrótce powrócił z urlopu oficer, którego zmieniałem na stanowisku, i 25 kwietnia mogliśmy ostatecznie dokonać oficjalnego przekazania obowiązków. Od tego dnia stałem się również dysponentem służbowej toyoty, co powodowało, że z wielką niecierpliwością oczekiwałem na pierwszy wolny weekend. Auto bowiem mogłem wykorzystywać także w celach turystycznych i co ważne, z nieograniczonym i bezpłatnym dostępem do paliwa. Kartę kredytową zastępował przy dystrybutorze identyfikator ONZ.

W trzecią niedzielę wielkanocną po raz pierwszy wyjechałem służbowo do Izraela. Tam był to zwykły dzień roboczy. W judaizmie, świątecznym dniem tygodnia jest sobota (hebr. szabat). Celem podróży była polska ambasada, w której miałem odebrać upoważnienie do dysponowania środkami płatniczymi zdeponowanymi w banku w Tel Avivie. Z chwilą przekroczenia granicy nietrudno było dostrzec, jaka ogromna przepaść w rozwoju cywilizacyjnym i kulturowym dzieli nowoczesne państwo żydowskie od jego arabskich sąsiadów. Byłem pod wrażeniem bogactwa infrastruktury, jakości dróg, wysoko rozwiniętego przemysłu, rolnictwa na bardzo wysokim poziomie i soczystej zieleni wyhodowanej na pustynnej glebie. To wszystko, w połączeniu ze świetnie wyszkoloną i uzbrojoną w głowice nuklearne armią, wyjaśniało fenomen malutkiego kraju, niepodzielnie panującego w najbardziej zapalnym na owe czasy rejonie świata.

Biało-czerwona flaga zawieszona wysoko na maszcie przytwierdzonym do dachu budynku znacznie ułatwiła lokalizację naszej placówki dyplomatycznej, położonej w cichej willowej dzielnicy Tel Avivu. Okazały gmach, wybudowany w surowym stylu, bardziej przypominał betonową twierdzę niż przytulną rezydencję. Wewnątrz wrażenia były już zgoła inne. Dochodzący gdzieś z dala dostojny, nastrojowy nokturn Chopina, zawieszone na ścianach symbole narodowe oraz reprodukcje mistrzów malarstwa polskiego skutecznie budowały swojski klimat odległej Ojczyzny.

Po załatwieniu niezbędnych formalności z pracownikiem finansowym ambasady zostałem poproszony na rozmowę przez oficera zatrudnionego przy attache obrony. Z przebiegu spotkania i z treści zadawanych pytań wnioskowałem, że mój rozmówca jest prawdopodobnie pracownikiem wojskowych służb informacyjnych. Powszechnie wiadomo, że zagraniczne rządowe placówki, zarówno wojskowe jak i cywilne, zatrudniają – oczywiście nieoficjalnie – oficerów wywiadu i kontrwywiadu. Wielu z nich zajmuje się duperelami i kreowaniem sztucznych zagrożeń, nadając im przy tym status spraw najwyższej wagi państwowej. Pozoranci o mentalności wścibskiej sąsiadki. Moja niechęć do tego rodzaju delikwentów sprawiła, że nasza rozmowa stawała się coraz bardziej szorstka, nie pozostawiając mojemu rozmówcy żadnych złudzeń co do sensu dalszych kontaktów.

Wyposażony w niezbędne pełnomocnictwa, wyruszyłem w kierunku ulicy Allenby, gdzie mieściła się placówka Pekao S.A. w Tel Avivie. Po załatwieniu wszystkich formalności, przy wydatnej pomocy sympatycznej Estery – żydowskiej urzędniczki o polskich korzeniach, udałem się na lunch do lokalu położonego w pobliżu banku. Niespełna trzy miesiące temu, jeszcze podczas szkolenia w Kielcach, z dreszczykiem emocji śledziłem relację w wieczornym wydaniu wiadomości TV o zamachu terrorystycznym w pobliżu oddziału Pekao S.A. w Tel Avivie. Ładunek został zdetonowany właśnie w restauracji, w której aktualnie zamawiałem koszerny posiłek. Nie zauważyłem jednak najmniejszych śladów zniszczeń. Nic nie wskazywało na to, że to miejsce całkiem niedawno stało się celem palestyńskich terrorystów. Podczas rozmowy z właścicielem dowiedziałem się, że ubezpieczenie pokryło wszelkie straty i pozwoliło w krótkim czasie przywrócić dawny blask przytulnej, gustownie urządzonej knajpce.

Pozałatwiałem wszystkie sprawy i powinienem już wracać do bazy, ale nie miałem na to najmniejszej ochoty. Postanowiłem pojechać do Jaffy, malowniczej dzielnicy artystów, o której tak wiele słyszałem. Po drodze zatrzymałem się w pobliżu szerokiej, piaszczystej plaży. Upał był tak dokuczliwy, że nie mogłem sobie odmówić ożywczej kąpieli. Wychodząc z wody, zaobserwowałem zjawisko charakterystyczne chyba tylko dla plaż Tel Avivu. Nikt nie leżał na piasku. Wszyscy odpoczywali aktywnie. Dominowała siatkówka, surfing, piłka nożna, a nade wszystko tzw. matkot, czyli dyscyplina uznawana za nieoficjalny sport narodowy Izraelczyków, polegająca na odbijaniu niewielką rakietką sprężystej piłeczki pomiędzy dwoma lub nawet trzema graczami. W tych okolicznościach, wyciągnięty leniwie na białym, drobnoziarnistym piasku burzyłem nieco charakterystykę pulsującego życiem wybrzeża. Upał dokuczał jednak na tyle dotkliwie, że już po dwóch kwadransach zmierzałem w kierunku auta, pozostawiając za sobą radosny gwar skąpanej w słońcu plaży oraz zanikający stopniowo stukot matkota.

Jadąc wzdłuż linii brzegowej, na południe w kierunku Jaffy, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że planowanie przestrzenne w zgodzie z przyrodą stało się najwyższym priorytetem izraelskich urbanistów. Rozległe powierzchnie wokół luksusowych hoteli, rozciągniętych wzdłuż ośmiokilometrowej plaży Tel Avivu, wypełniała niezliczona ilość ogrodów, parków i placów zabaw

Wymalowana w biało-czerwone pasy latarnia morska znacznie ułatwiała nawigację w drodze do wyznaczonego celu podróży – położonego na niewielkim wzgórzu starożytnego portu Jaffa. Dzieje tego miasta, które w 1949 roku zostało wchłonięte przez Tel Aviv, to historia wojen toczonych na tym terenie od czasów starożytnych aż po współczesność. Na przestrzeni wieków ten niewielki skrawek ziemi, z uwagi na atrakcyjne położenie, wielokrotnie zmieniał swoich właścicieli. Jaffę zdobywał Saladyn, król Ryszard Lwie Serce na czele krucjaty, władcy Imperium Osmańskiego, a także Napoleon Bonaparte. W okresie, do którego odwołują się moje wspomnienia, stare miasto zamieszkiwali głównie osadnicy żydowscy i w znacznym procencie również ludność arabska.

Zaparkowałem w pobliżu meczetu Maharnoudia. Tuż przy nim znajdowała się fontanna wybudowana dla pielgrzymów, wokół której zgromadziła się niewielka grupa turystów. Poczułem miłe ukłucie w serce, kiedy w donośnym głosie przewodnika rozpoznałem ojczysty język. Byłem poruszony niezwykle spontanicznym i serdecznym powitaniem z rodakami. Żołnierz polski w tej części świata, w egzotycznym nieco mundurze, z naszytym na ramieniu godłem państwowym, stanowił dla wielu z nich nie lada zagadkę. Stałem się w pewnym sensie kolejną, całkowicie nieoczekiwaną turystyczną atrakcją. Przez dłuższą chwilę udzielałem odpowiedzi na pytania, które miały wyjaśnić niezorientowanym przyczynę i charakter zaangażowania polskich wojsk na Bliskim Wschodzie. Wkrótce uwaga wycieczki ponownie skoncentrowała się na przyodzianym w jarmułkę14 przewodniku. Udaliśmy się wspólnie w kierunku centrum Jaffy. Klucząc wąskimi uliczkami, przecinającymi świeżo zrekonstruowaną osmańską zabudowę, dotarliśmy do parku Abrasha, skąd roztaczał się zapierający dech w piersi widok na wybrzeże w kierunku Tel Avivu. Zdążyłem jeszcze zwiedzić wspólnie z sympatycznymi krajanami grecki klasztor, wybudowany na miejscu, gdzie według źródeł biblijnych apostoł Piotr wskrzesił Tabitę. Czas nie stał jednak w miejscu, a przed zachodem słońca zamierzałem powrócić do bazy. Z żalem opuszczałem to malownicze, nieskażone współczesną cywilizacją miejsce, które zachowując w doskonałym stanie swoją pierwotną architekturę i orientalny klimat, musiało czarować każdego wrażliwego na piękno przybysza. W drodze na parking odwiedziłem położoną przy starówce piekarnię „Abulafia”, która mogłaby być symbolem udanej żydowsko-arabskiej koegzystencji: pejsaty żydowski sprzedawca kręcił się wokół wypieków, które donosili mu oliwkowi, muzułmańscy pracownicy. Wszyscy nosili koszulki z napisem: Jewsand Arabs refuse to be enemies15.

W drodze powrotnej zaobserwowałem jeszcze jedno charakterystyczne zjawisko. Na ulicach, plażach, w parkach, restauracjach, wszędzie rzucały się w oczy brunatne mundury młodych mężczyzn i kobiet z karabinami na ramionach. Wynikało to z faktu, iż żołnierze izraelscy podczas obowiązkowej służby wojskowej – trzyletniej dla mężczyzn i dwuletniej dla kobiet – nawet przebywając na przepustkach ani na chwilę nie rozstawali się z bronią. Taka osobliwość kraju funkcjonującego w stanie permanentnego zagrożenia agresją ze strony palestyńskich bojowników.

Granicę przekroczyłem na przejściu w Rosh Hanikra, gdzie jedyny czynny terminal obsługiwały siły IDF (Israel Defence Forces) oraz żołnierze UNIFIL po stronie libańskiej. Ze względów bezpieczeństwa punkt graniczny był otwarty wyłącznie dla ruchu wojsk ONZ. Z terminala wychodziła droga, która prowadziła na południe do kibucu16 Kfar Rosh Hanikra oraz w kierunku północno-wschodnim do bazy UNIFIL w En Naqoura.

Na miejsce dotarłem po zmierzchu. Kiedy wjeżdżałem do bazy, w oddali pobrzmiewał ostatni tego dnia adhan17.

Nazajutrz obudziłem się dopiero kwadrans przed poranną odprawą służbową. Zegar biologiczny zawiódł, nie nastawiłem również budzika, w związku z tym zmuszony byłem mocno przyspieszyć, żeby nadrobić przespany czas. Kilka sprawnych ruchów i byłem gotów do wymarszu, gdy nagle poczułem dziwne mrowienie pod lewą stopą. Coraz wyraźniej czułem obecność jakiegoś intruza w szczelnie zawiązanym bucie. Natychmiast przypomniałem sobie o czymś, o czym w strefie podzwrotnikowej zapominać nie można. Przed każdorazowym założeniem obuwia należy je dokładnie wytrzepać, ponieważ wnętrze buta jest idealnym siedliskiem dla skorpionów, pająków i poszukujących zaciemnionych kryjówek owadów. Tego poranka, z uwagi na pośpiech, wysoki tropikalny kamasz wcisnąłem na nogę razem z jego nieproszonym i niezidentyfikowanym jeszcze lokatorem. Cały czas czułem, jak przygnieciony ciężarem stopy walczy o odrobinę przestrzeni. Z prędkością światła rozsupłałem sznurówki i w tym samym tempie zdjąłem z nogi feralny but, z którego wypadł pięciocentymetrowy owad podobny do chrząszcza. Chronił go wyjątkowo twardy pancerz, pomimo to był już nieco naruszony, więc bez skrupułów dobiłem drania. Chwilę później przyszła chłodna refleksja nad własnym roztargnieniem, które mogło się skończyć o wiele bardziej bolesnym doświadczeniem – ukąszeniem skorpiona lub jadowitego pająka. Kolejna bezcenna lekcja na przyszłość.

Na odprawę dotarłem, kiedy oficer operacyjny omawiał bieżące zagrożenia w strefie odpowiedzialności polskiego batalionu. Szkoda, że dzień wcześniej nie przypomniał o potencjalnym wrogu czającym się w żołnierskim bucie. Po złożeniu meldunków przeszliśmy do „Polish Garden” – cytrusowego ogrodu, przy którym rozlokowano kwatery oficerów sztabu. W tym miejscu każdego dnia spotykaliśmy się po porannym briefingu, żeby już w nieco mniej oficjalnej atmosferze, na świeżym powietrzu i przy filiżance kawy omówić istotne dla funkcjonowania kontyngentu sprawy. Do swoich zajęć rozchodziliśmy się o godzinie dziewiątej. Pracę kończyliśmy o szesnastej z przerwą na lunch od jedenastej trzydzieści do trzynastej. Wolny czas, którego na początku misji z uwagi na ogrom służbowych zadań było niewiele, spędzałem zazwyczaj w świetnie wyposażonej hali sportowej, urządzonej pod klimatyzowanym hangarem.

* * *

Nadszedł wreszcie wyczekiwany weekend. W południe zatankowałem autko, szef kuchni wypełnił coolery prowiantem i zgraną trzyosobową ekipą wyruszyliśmy w kierunku Bejrutu. Procedury wymagały, aby do rzeki Litanii, która wyznaczała granicę strefy działania wojsk ONZ, składać przez radio meldunki o swoim położeniu. Dopiero po przekroczeniu miejsca, w którym największa rzeka Libanu wpadała do Morza Śródziemnego, można było zdjąć z samochodu błękitną flagę. Od tego momentu formalnie nie wykonywaliśmy żadnych zadań służbowych.

Poruszaliśmy się wzdłuż wybrzeża. Ruch na drogach był niewielki, ponieważ piątek w islamie jest dniem świątecznym, w którym muzułmanie modlą się wspólnie w meczetach. Po dwóch godzinach od opuszczenia bazy byliśmy już w sercu „Paryża Bliskiego Wschodu”, jak nazywano kiedyś stolicę Libanu. W niedalekiej przeszłości, w latach 1920-1943, państwo to należało do terytorium mandatowego Francji. Zatem oczywisty wydawał się fakt, że cały kraj nadal pozostawał pod znaczącym wpływem kultury francuskiej. Bejrut, położony malowniczo na górzystym przylądku między dwoma zatokami, zachwycał unikalną mieszanką paryskiej elegancji i starej arabskiej architektury. Odniosłem wrażenie, że miasto zapomniało już o traumie wojny domowej, jednak w centrum, gdzie jeszcze niedawno przebiegała tzw. zielona linia, dzieląca Bejrut na muzułmański i chrześcijański, nadal widoczne były ślady dramatycznych walk sprzed kilkunastu lat. Uwagę przykuwały spalone kościoły i meczety, które straszyły zrujnowanymi dzwonnicami i minaretami. Pomimo to trudno było nie zauważyć, że Bejrut szybko wraca do życia. Podziwialiśmy egzotyczne ogrody i zielone skwery pełne uśmiechniętych ludzi, mijaliśmy luksusowe samochody, eleganckie salony mody, ekskluzywne restauracje oraz nowoczesne wieżowce, sąsiadujące z orientalnymi sklepikami, ulicznymi straganami i handlarzami fajek wodnych.

Zaparkowałem samochód przy arabskiej łaźni, ponieważ wcześniej podjęliśmy zgodnie decyzję, zafundujemy sobie biologiczną odnowę w osławionym hammamie, czyli tureckiej saunie. W związku z tym, że żaden z nas nie korzystał wcześniej z orientalnej łaźni publicznej, wczytaliśmy się dokładnie w instrukcję zamieszczoną na odwrocie wykupionego biletu. Zaczęliśmy od półgodzinnego pobytu w saunie, gdzie zasiedliśmy na rozgrzanych ławach, polewając się jednocześnie chłodną wodą. W powietrzu unosił się subtelny zapach olejków eterycznych. Po hartującym, zimnym prysznicu przeszliśmy do dużej łaźni kąpielowej, pośrodku której stało łoże wykonane z nagrzewającego i posiadającego podobno właściwości lecznicze marmuru. Kiedy już rozgrzałem się do właściwej temperatury, do działania przystąpił pracownik łaźni, który za pomocą masażu z użyciem specjalnych rękawic złuszczał martwy naskórek. Na samym końcu mój oprawca, o dłoniach wielkich jak bochny chleba, wmasował w wygładzoną po uprzednich zabiegach skórę kosmetyk z czarnych oliwek, którego kojące działanie wzmacniała unosząca się para. Rytuał oczyszczenia dobiegał końca. Takiego serwisu odnowy potrzebowaliśmy, żeby móc intensywniej oddychać orientalną atmosferą pulsującego życiem miasta.

Do zarezerwowanego wcześniej hotelu dotarliśmy niemalże równolegle z zachodem słońca. Luksusowy trzypokojowy apartament, wynajęty dzięki ONZ-owskim zniżkom za symboliczną kwotę, mógł zaspokoić najbardziej wybredne gusta. Wieczorem udaliśmy się na kolację do hotelowej restauracji, specjalizującej się w kuchni śródziemnomorskiej. Atmosferę umilał damsko-męski duet wokalny, wykonujący arabskie i francuskie utwory z akompaniamentem fortepianu. Byliśmy jednak spragnieni zdecydowanie mocniejszych wrażeń, dlatego szybko przenieśliśmy się do baru usytuowanego na dachu hotelu. Zanim zajęliśmy wskazany przez kelnera stolik, usłyszałem za plecami wołanie:

– Welcome, Mark, join us!

Przy barze siedział uśmiechnięty Corrado, Włoch z którym poznaliśmy się na odprawie w kwaterze głównej UN. Towarzyszyło mu dwóch równie radosnych Francuzów z bazy UNIFIL, których widywałem czasami na stołówce. Nie mogłem nie przyjąć zaproszenia, jednak ze względu na brak miejsc przy barze przenieśliśmy się całą czwórką do stolika. Tadziu i Jerzy, moi polscy towarzysze weekendowej wyprawy, zdążyli już dostawić brakujące krzesła. Przeglądając menu, wyczytałem w kategorii Drinks pozycję, która zabrzmiała bardzo swojsko. Koktajl alkoholowy na bazie polskiej wódki Belvedere serwowany na dachu ekskluzywnego libańskiego hotelu był kolejnym miłym zaskoczeniem wieczoru. Krótki kontakt wzrokowy z kelnerem wywołał oczekiwany skutek i już po chwili degustowaliśmy narodowy specjał, który znacznie ułatwił konwersację. Okazało się, że Francuzi świętują właśnie swój powrót do domu po trzech miesiącach służby w Libanie. My mieliśmy kontrakty roczne, oni tylko kwartalne, pomimo to nie ukrywali swojej radości z powrotu nad Sekwanę. Corrado z kolei, który już trzeci raz pełnił służbę na Bliskim Wschodzie, przyjechał do Bejrutu pokazać francuskim kolegom najciekawsze zakątki metropolii i odwiedzić starego arabskiego przyjaciela, zamieszkującego obóz uchodźców palestyńskich w Shatili. Zaproponował, abyśmy dołączyli do jego wycieczki, na co z ochotą przystaliśmy. Znał doskonale miasto, czego nie mogliśmy jeszcze powiedzieć o sobie. Omówiliśmy zatem plan na nadchodzący dzień, degustując tym razem arabski poncz, który ostatecznie zrujnował mocno już nadwątloną kondycję biesiadujących od południa Francuzów. Obaj musieli skorzystać z naszego wsparcia w drodze do hotelowych pokoi.

– Vive la Pologne! – rzucili na pożegnanie.

– Vive la France! – zabrzmiał nasz gromki odzew.

– Do zobaczenia o dziewiątej przy hotelowym parkingu. – Corrado przypomniał wszystkim o terminie i miejscu spotkania.

Zamówiłem budzenie na godzinę ósmą i wyszedłem na balkon z widokiem na bajecznie oświetlony nadmorski bulwar. U wejścia do zatoki ogromny bilbord reklamował wybory Miss Europe 2001, które miały odbyć się tamtego lata w stolicy Libanu. Dlaczego właśnie na Bliskim Wschodzie? Może dlatego, że Bejrut, jak twierdził Corrado, jest najbardziej europejski z arabskich miast. Już niebawem mieliśmy się przekonać, czy miał rację.

* * *

Poranek powitał nas brzmieniem przejmującej ciszy, przerywanej delikatnymi podmuchami śródziemnomorskiej bryzy. Miałem wrażenie, że miasto dopiero teraz zasypia, umęczone nocnymi harcami jego mieszkańców.

Cała ekipa punktualnie wstawiła się w umówionym miejscu, nawet lekko jeszcze zamroczeni Francuzi, którzy nie rozstawali się z coolerem wypełnionym butelkami zmrożonej wody. Program dnia był bardzo napięty, w związku z tym bez zbędnej zwłoki dosiedliśmy nasze toyoty i ruszyliśmy przed siebie, zdając się całkowicie na naszego włoskiego przewodnika. Corrado sprawdził się w tej roli doskonale. Dzięki niemu poruszaliśmy się po zatłoczonej metropolii bardzo sprawnie, choć prowadzenie pojazdu w arabskim mieście nie należy do czynności prostych. Odnieśliśmy wrażenie, że Libańczycy mają dość nonszalancki stosunek do wszelkich zasad ruchu drogowego, a gwałtowne przyspieszenie uznają za najlepszy sposób na spędzenie czasu między zakrętami. Jazda na tak zwaną żyletę, często przy złożonych lusterkach i przenikliwych dźwiękach klaksonów, to chleb powszedni arabskiej ulicy. Używanie wysuniętej za szybę samochodu ręki jako wyznacznika kierunku jazdy to kolejna osobliwość komunikacyjna Libanu. W tych niecodziennych dla Europejczyka okolicznościach przemierzaliśmy kolejne szerokie aleje i wąskie uliczki Bejrutu, aby w końcu zatrzymać się przy muzeum archeologicznym, w którym wystawiono fenickie i egipskie eksponaty. Do południa zwiedziliśmy jeszcze średniowieczny meczet Omara, katedrę greckokatolicką i libański parlament.

Po zaserwowanym bezpośrednio z coolera kanapkowo-owocowym lunchu klimat wielkomiejskiego luksusu zamieniliśmy na przygnębiający krajobraz Shatili – dzielnicy slumsów, zamieszkiwanych głównie przez palestyńskich uchodźców. Klucząc wąskimi, brudnymi ulicami mijaliśmy ruiny zniszczonych w czasie wojny bloków, zdewastowane, prymitywne osiedla oraz zwisające, prowizorycznie wykonane przewody energetyczne, świadczące o własnoręcznej elektryfikacji przeludnionych domostw. Porażała ogromna ilość niesprzątniętych śmieci i nieszczelna na każdym kroku kanalizacja. Byliśmy wstrząśnięci skalą ubóstwa i degradacją lokalnej infrastruktury. W takich warunkach od lat zamieszkiwał sędziwy Amir, lekko przygarbiony, szpakowaty przyjaciel naszego włoskiego pilota. Corrado znał go od wielu lat i nietrudno było dostrzec, że darzył starca ogromną estymą. Już wkrótce mieliśmy poznać dramatyczne epizody z życia tego wyjątkowo brutalnie doświadczonego przez los człowieka. Amir przywitał nas tradycyjną arabską kawą – bardzo mocną, podaną w małych filiżaneczkach, z dużą ilością kardamonu. Wyczuwaliśmy niewymuszoną serdeczność ze strony tego pogodnego i jednocześnie chwilami pełnego dostojnej powagi starca. Na ścianach salonu, w którym gościliśmy, wisiały liczne portrety, z których jeden przedstawiał Arafata – przywódcę narodu palestyńskiego. Kiedy zapytałem o pozostałe zdjęcia, zapadło nagle długie, krępujące milczenie…

Corrado wymownie opuścił głowę. Miałem wrażenie, że wie o czymś, o czym my mieliśmy za chwilę usłyszeć.

Amir bez słowa oddalił się do sąsiedniego pomieszczenia, z którego wrócił po chwili z butelką araku – libańskiego trunku o anyżowym smaku. Napełnił kieliszki i wzniósł po arabsku toast, jednocześnie zanurzając coraz bardziej nieobecne spojrzenie w bliżej nieokreślonej przeszłości.

– Było wrześniowe popołudnie 1982 roku. – Niski tembr głosu Amira przeciął głuchą ciszę. – Przybiegła sąsiadka, krzycząc, że nadchodzą uzbrojeni Libańczycy – kontynuował, wpatrzony w mroczne wspomnienia. – Początkowo zlekceważyłem jej ostrzeżenia, ale kiedy usłyszałem dochodzące z oddali strzały, kazałem wszystkim ukryć się w niewielkim pomieszczeniu piwnicznym. Było nas dziewięcioro. Moja matka, żona, dwie córki i czworo wnucząt. Z wielkim trudem zmieścili się w ciasnej betonowej suterenie. Dwa tygodnie wcześniej synowie i zięć wycofali się do Palestyny z oddziałami Arafata, po trzech miesiącach nierównej walki z wojskami Izraela. Siedziałem w kuchni, kiedy wbiegło do domu kilku uzbrojonych żołnierzy. Mieli dzikie, przesiąknięte nienawiścią spojrzenia. Dwóch z nich trzymało w ręku zakrwawione siekiery. Postawili ultimatum. Albo w ciągu dwóch minut wskażę miejsce, gdzie ukryłem pozostałych domowników, i w ten sposób uratuję rodzinę, albo wysadzą cały budynek w powietrze. Kiedy zaczęli rozmieszczać ładunki wybuchowe, zrozumiałem, że nie mam wyboru. Wyprowadziłem wszystkich przed dom, zachowując w sercu odrobinę wiary w obiecane ocalenie. Związali wszystkim ręce i kazali uklęknąć. Pierwsza od ciosu siekierą zginęła moja matka. Potem jeden z oprawców rozpłatał brzuch bagnetem ciężarnej córce. Półroczny płód rozgniótł podkutym żołnierskim butem. W tym samym czasie Salma, moja młodsza córka, była gwałcona na oczach dzieci. Pozostali zginęli od uderzeń siekierą. Cała masakra odbyła się bez jednego wystrzału. Chodziło o to, żeby nie zaalarmować sąsiadów, których niebawem miał spotkać ten sam los. Mnie pozostawili przy życiu, zadając tym samym najbardziej wyrafinowaną torturę, na jaką los może skazać człowieka. Byłem związany, doczołgałem się do schodów i waliłem głową o betonowy próg. Chciałem jak najszybciej ze sobą skończyć. Po dwóch tygodniach obudziłem się w szpitalu. Tam poznałem Corrado, który służył we włoskich oddziałach ochraniających spacyfikowany obóz. Od niego dowiedziałem się, że rzeź palestyńskich uchodźców w Sabrze i Shatili trwała trzy dni18. Wymordowano w bestialski sposób tysiące starców, kobiet i dzieci. Nie oszczędzono nawet psów, kotów i koni. Buldożery burzyły domy i spychały zwłoki do dołów. Tak wyglądała współczesna likwidacja getta palestyńskiego przez potomków tych, którzy przeżyli getto warszawskie. Później okazało się, że była to precyzyjnie zaplanowana przez izraelską armię eksterminacja pod kryptonimem „Stalowy mózg”. Synowie na wieść o tragedii szaleli z rozpaczy i nienawiści. Obaj zginęli w samobójczych atakach na izraelskie posterunki wojskowe.

Amir zrobił krótką przerwę. W pokoju zapanowała przejmująca cisza, której nikt nie miał odwagi przerwać.

– Tylko wiara w Boga daje mi siłę i nadzieję. Wiara, że ludzie cierpiący za życia dla Allaha oraz ci, którzy dręczą i wyzyskują innych, nie zostaną jednakowo potraktowani przez ich Pana. Ja nikogo nie osądzam, moich oprawców nazywam moimi bliźnimi. Nie szukam sprawiedliwości na tej ziemi, ani jej sam nie wymierzam. Tylko Allach jest sprawiedliwy. Złoczyńcy i grzesznicy zostaną ukarani, a ludzie cnotliwi zasłużą na łaskę i hojność Allaha. – Amir uniósł wzrok ku górze, po czym wstał i wyszedł z pokoju, kończąc swoją dramatyczną relację.

Przez dłuższą chwilę nie mogliśmy opanować narastających emocji, tłumiąc je w milczeniu. Trudno było pojąć skalę niewyobrażalnego cierpienia, które u schyłku XX wieku człowiek mógł zadać drugiemu człowiekowi. Nie byłem w stanie sobie wyobrazić, przez co każdego dnia musiał przechodzić ten nieszczęsny człowiek, którego los tak dotkliwie doświadczył. Pocieszenie przynosiła wiara, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga, który ostatecznie i sprawiedliwie wyrówna rachunki krzywd.

Amir powrócił do salonu z ogromną tacą wypełnioną specjałami palestyńskiej kuchni. Na talerz powędrowały smażone kulki wołowiny z cebulą i orzeszkami oraz humus czyli purée z ciecierzycy z sosem sezamowym i sokiem z cytryny. Do tego herbata arabska z dodatkiem kory cynamonowej. Na deser ciastka daktylowe oraz bardzo słodka kawa z kardamonem. Po kolacji gospodarz przyniósł kolejną butelkę araku, proponując jednocześnie, abyśmy przenocowali pod jego dachem. Perspektywa zamiany wygodnych łóżek w ekskluzywnym hotelu na spartańskie prycze w muzułmańskiej chacie wydawała się mało atrakcyjna. Nikt jednak nie odważył się odmówić, żeby nie urazić Amira, dla którego oprócz wielkiego współczucia mieliśmy tyleż samo szacunku.

Libański trunek powoli zastępował nastrój głębokiej melancholii atmosferą ożywionej konwersacji. Rozmowy przeciągały się do późnej nocy. Dopiero zwisające głowy Francuzów, najwyraźniej uczulonych na właściwości bliskowschodnich trunków, wyznaczyły ostatecznie czas na spoczynek.

Zanim położyłem się spać, wyjrzałem przez okno. Dopiero teraz zauważyłem, że dom Amira znajdował się na lekkim wzniesieniu. Dzięki temu mogłem obserwować jak Shatila pogrążona we śnie skąpała się w ponurych cieniach, przywołujących wspomnienia mrocznej przeszłości. Chciałem wierzyć naiwnie, że ledwo dostrzegalny tej nocy blask księżyca zwiastuje radosny dla tego umęczonego miejsca poranek i lepszą przyszłość dla jego mieszkańców.

Po śniadaniu i mocnej kawie opuszczaliśmy gościnny dom Amira, cały czas pozostając pod ciężarem dramatu, z którym się zmagał, oraz z poczuciem wdzięczności za otrzymane świadectwo wielkiej pokory prostego człowieka wobec niesprawiedliwości i ogromnego cierpienia, którego każdego dnia doświadczał. Pokory, której źródłem mogła być tylko głęboka wiara w ostateczną sprawiedliwość niepochodzącą z tej ziemi.

Corrado przekazał Amirowi na pamiątkę mosiężny ryngraf z godłem ONZ. Ustawiliśmy się w szeregu przed pojazdem i na pożegnanie oddaliśmy staruszkowi wojskowe honory. Przejeżdżaliśmy przez Shatilę bardzo wolno i w milczeniu, oddając w ten symboliczny sposób szacunek pomordowanym. Opuszczaliśmy miejsce kaźni, obnażające po raz kolejny w historii świata demoniczną naturę człowieka, która niezmiennie skazuje ludzi na wzajemne zadawanie sobie cierpienia, a wszystko w imię szlachetnych ideałów, za którymi kroczy jedynie chciwość, pycha i żądza władzy.

* * *

Przed południem dotarliśmy do Hamry, reprezentacyjnej dzielnicy Bejrutu, pełnej przepychu, wytwornych sklepów, najwyższej klasy hoteli, szykownych salonów mody i pięknych kobiet. Na ulicach zadawały szyku czarne mercedesy, najnowsze modele porsche, sportowe ferrari, a przy marinie cumowały luksusowe jachty i żaglowce. Trudno było uwierzyć, że jesteśmy w kraju muzułmańskim, umęczonym długoletnią wojną domową. Ale taki widzieliśmy Bejrut, nowoczesny i bardzo liberalny na tle konserwatywnych, zwłaszcza północnych rejonów Libanu.

Zbliżała się pora lunchu, w związku z tym udaliśmy się do hotelu, a następnie na skalistą plażę. Tam pożegnaliśmy Corrado, który otrzymał informację, że musi niezwłocznie zameldować się w bazie. Tymczasem Tadeusz wypożyczył najprostszy sprzęt do nurkowania i przed zmierzchem zdążyliśmy jeszcze przyjrzeć się z bliska przybrzeżnym głębinom zatoki Zaitunay. Zabawa nie trwała jednak długo. Wkrótce niebo przykryły ciemne chmury, a nad wybrzeże ściągnął porywisty wiatr, kończąc naszą weekendową wyprawę.

Opuszczaliśmy Bejrut pod wrażeniem serdeczności jego mieszkańców oraz kulturowej różnorodności miasta, co nie dziwi, zważywszy, że ten mały zakątek na Bliskim Wschodzie już w zamierzchłych czasach otwierał się na wszelkie wpływy z zewnątrz. Liban to kraj w większości muzułmański, jednak znaczący, bo aż czterdziestoprocentowy odsetek populacji stanowią chrześcijanie, głównie maronici, prawosławni i grekokatolicy. Tę różnorodność etniczną i religijną widać było wyraźnie w architekturze, modzie i gastronomii. Tolerancja na wszelką odmienność kończyła się jednak poza granicami stolicy, gdzie cały czas dominował muzułmański konserwatyzm.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na kolację w portowym mieście Saida. Przemierzając gąszcz wąskich uliczek, dotarliśmy do położonej nad brzegiem morza restauracji z widokiem na wybudowany przez krzyżowców średniowieczny zamek. Właścicielem stylowego lokalu okazał się potomek francuskich kolonistów o zaskakująco wysokim poziomie wiedzy na temat kultury polskiej, zwłaszcza twórczości Chopina. O dziwo, nie twierdził jak większość jego rodaków, że wybitny kompozytor był Francuzem. Jego związki z polskością, jak twierdził, ugruntowała przyjaźń ze współwłaścicielem restauracji, który już nie żył. Z pochodzenia był Polakiem, potomkiem żołnierza, który po klęsce kampanii rosyjskiej powrócił z niedobitkami wojsk Napoleona nad Sekwanę i tam już pozostał.

Restauracyjne menu kusiło potrawami regionalnymi oraz wytwornymi specjałami kuchni europejskiej. Postanowiliśmy pozostać w klimacie orientu i zamówiliśmy arabskie mezze, które daje możliwość wypróbowania wielu smaków, ponieważ składa się z kilku małych dań, przygotowanych z różnych rodzajów mięsa. Do tego chlebek pita, humus, pieczone migdały oraz sałatka z oliwek, pomidora i ser feta. Zajadaliśmy się przysmakami arabskiej kuchni we francuskiej restauracji, która skrywała w sobie również odrobinę polskiej duszy. Kiedy opuszczaliśmy gościnny lokal, ze starego gramofonu popłynęła muzyka Chopina, wypełniając resztę dnia ciepłym wspomnieniem odległej Ojczyzny i uczuciem narastającej tęsknoty za pozostawioną w kraju rodziną.

Do bazy dotarliśmy o zmierzchu. Szlak do Bejrutu został przetarty.