Powiastki filozoficzne - Wolter - ebook + książka

Powiastki filozoficzne ebook

Wolter

5,0

Opis

Powiastki filozoficzne” to zbiór wybitnych filozoficznych powiastek autorstwa Voltaire’a.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 591

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD TŁÓMACZA.

KANDYD CZYLI OPTYMIZM.

I. Jak Kandyd chował się w pięknym zamku i jak go stamtąd wygnano.

II. Jak Kandyd dostał się między Bułgarów.

III. Jak Kandyd umknął z pomiędzy Bułgarów i co mu się przytrafiło.

IV. Jak Kandyd spotkał swego dawnego mistrza filozofii, doktora Panglossa i co z tego wynikło.

V. Burza, rozbicie, trzęsienie ziemi, jakoteż inne przygody doktora Panglossa, Kandyda i anababtysty Jakóba.

VI. Jak uczyniono piękne „autodafé“ aby zapobiedz trzęsieniom zielni i jak Kandydowi wychłostano siedzenie.

VII. Jak pewna staruszka zaopiekowała się Kandydem i jak odnalazł przedmiot swojego kochania.

VIII. Historya Kunegundy.

IX. Co się przygodziło Kunegundzie, Kandydowi, wielkiemu Inkwizytorowi oraz Żydowinowi.

X. O tem, w jakiej niedoli Kandyd, Kunegunda i siara przybyli do Kadyksu i jak wsiedli na okręt.

XI. Historya starej.

XII. Dalszy ciąg nieszczęść staruszki..

XIII. Jako Kandyd zmuszony był rozstać się z piękną Kunegundą i staruszką.

XIV. Jakie przyjęcie znaleźli Kandyd i Kakambo u Ojców Jezuitów w Paragwaju.

XV. Jako Kandyd zabił brata Kunegundy.

XVI. Co przygodziło się wędrowcom z dwoma dziewczętami, dwiema małpami oraz dzikiem plemieniem noszącem miano Uszaków.

XVII. Jako Kandyd i jego sługa przybyli do kraju Eldorado i co tam ujrzeli.

XVIII. Co ujrzeli w krainie Eldorado.

XIX. Co im się zdarzyło w Surinam i w jaki sposób Kandyd zawarł znajomość z Marcinem.

XX. Co się zdarzyło Kandydowi i Marcinowi na morzu.

XXI. Kandyd i Marcin zbliżają się do wybrzeży Francyi i rozumują.

XXII. Co się zdarzyło Kandydowi i Marcinowi we Francyi.

XXIII. Jak Kandyd i Marcin przybijają do brzegów Anglii i co tam widzą.

XXIV. O Pakicie i bracie Żyrofli.

XXV. Odwiedziny u pana Prokuranta, szlachcica weneckiego.

XXVI. Jak Kandyd i Marcin spożyli wieczerzę z sześcioma cudzoziemcami i kim byli owi cudzoziemcy.

XXVII. Podróż Kandyda do Konstantynopola.

XXVIII. Co się zdarzyło Kandydowi, Kunegundzie, Panglossowi, Marcinowi etc.

XXIX. Jak Kandyd odnalazł Kunegundę i staruszkę.

XXX. Zakończenie.

ZADIG czyli LOS.

APROBATA.

I. Jednooki.

II. Nos.

III. Koń i pies.

IV. Zawistny.

V. Szlachetni.

VI. Minister.

VII. Dysputy i audjencje.

VIII. Zazdrość.

IX. Kat i niewiasta.

X. Niewola.

XI. Stos.

XII. Wieczerza.

XIII. Schadzka.

XIV. Taniec.

XV. Niebieskie oczy.

XVI. Rozbójnik.

XVII. Rybak.

XVIII. Bazyliszek.

XIX. Turnieje.

XX. Pustelnik.

XXI. Zagadki.

TAK TOCZY SIĘ ŚWIATEK...

I.

II.

III.

IV.

V.

VI.

VII.

VIII.

IX.

X.

XI.

XII.

HISTORYA DOBREGO BRAMINA.

MIKROMEGAS.

I. Podróż pewnego mieszkańca gwiazdy Syryuszowej na planetę Saturna.

II. Rozmowa mieszkańca Syryusza z mieszkańcem Saturna.

III. Podróż mieszkańców Syryusza i Saturna.

IV. Co się im trafiło na globie ziemskim.

V. Doświadczenia i wnioski obu podróżnych.

VI. Co się trafiło filozofom przy spotkaniu z ludźmi.

VII. Rozmowa z ludźmi.

MEMNON CZYLI MĄDROŚĆ LUDZKA.

HISTORYA PODRÓŻY SKARMENTADA.

BIAŁE I CZARNE.

JEANNOT I COLIN.

PROSTACZEK.

I. Jako przeor klasztoru Najśw. Panny z Góry i jego siostra spotkali Hurona.

II. Jak Huron, imieniem Prostaczek, przyszedł do rodziny.

III. Jak Huron, imieniem Prostaczek, nawrócił się.

IV. Chrzest Prostaczka.

V. Prostaczek zakochany.

VI. Prostaczek pędzi do ukochanej i wpada w szał.

VII. Prostaczek odpędza Anglików.

VIII. Jak Prostaczek udał się na dwór i jak, w drodze, zdarzyło mu się wieczerzać w towarzystwie hugonotów.

IX. Jak Prostaczek przybył do Wersalu i jak go przyjęto na dworze.

X. Jak Prostaczek siedzi zamknięty w Bastylii z jansenistą.

XI. Jak rozwijał się umysł Prostaczka.

XII. Co Prostaczek sądzi o utworach teatralnych.

XIII. Piękna Saint-Yves udaje się do Wersalu.

XIV. Postępy inteligencyi Prostaczka.

XV. Piękna Saint-Yves opiera się drażliwym propozycyom.

XVI. Panna de Saint-Yves radzi się jezuity.

XVII. Saint-Yves upada przez cnotę.

XVIII. Saint-Yves oswobadza swego ukochanego i jansenistę.

XIX. Prostaczek, piękna Saint-Yves i ich krewni spotykają się.

XX. Piękna Saint-Yves umiera i co z tego wynikło.

CZŁOWIEK O CZTERDZIESTU TALARACH.

I. Niedola człowieka o czterdziestu talarach.

II. Rozmowa z geometrą.

III. Przygoda z karmelitą.

IV. Audyencya u p. generalnego kontrolora.

V. List do człowieka o czterdziestu talarach.

VI. Nowe boleści spowodowane przez nowe systemy.

VII. Małżeństwo człowieka o czterdziestu talarach.

VIII. Człowiek o czterdziestu talarach, zostawszy ojcem, zastanawia się nad mnichami.

IX. O podatkach na rzecz zagranicy.

X. O stosunkach.

XI. O przymiocie.

XII. Wielki spór.

XIII. Wypędzenie niegodziwca.

XIV. Zdrowy rozum pana Andrzeja.

XV. O dobrej wieczerzy u p. Andrzeja.

BIAŁY BYK.

I. Jak księżniczka Amazyda spotkała byka.

II. Jak roztropny Mambres, dawny czarownik Faraona, poznał starą i ona go poznała.

III. W jaki sposób piękna Amazyda miała tajemną rozmowę z pięknym wężem.

IV. Jak chciano zabić wołu na ofiarę, a księżniczkę wyegzorcyzmować.

V. W jaki sposób roztropny Mambres rozwinął swoją roztropność.

VI. Jak Mambres spotkał trzech proroków i jak ich uczcił dobrym obiadem.

VII. Król Tanisu przybywa; córka jego i byk mają iść na ofiarę.

VIII. Jak wąż opowiadał baśnie księżniczce aby ją pocieszyć.

IX. Jako wężowi nie udało się jej pocieszyć.

X. Jak ojciec chciał uciąć głowę księżniczce i jak jej nie uciął.

XI. Jak księżniczka zaślubiła swego woła.

USZY HRABIEGO CHESTERFIELD I KAPELAN GUDMAN

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

ROZDZIAŁ DRUGI.

ROZDZIAŁ TRZECI.

ROZDZIAŁ CZWARTY.

ROZDZIAŁ PIĄTY.

ROZDZIAŁ SZÓSTY.

ROZDZIAŁ SIÓDMY.

ROZDZIAŁ ÓSMY.

Voltaire

POWIASTKI FILOZOFICZNE

Tłumaczenie: Tadeusz Boy-Żeleński

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Voltaire’a.

Autor: Maurice Quentin de La Tour

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-89-2

OD TŁÓMACZA.

W pierwszej epoce swojej długiej i bogatej twórczości, Wolter nietyle troszczył się o to, aby społeczeństwo reformować i ulepszać; ile aby, w takiem jak jest, zająć możliwie najpocześniejsze miejsce. Prowadziły wówczas do tego celu trzy drogi: talent, majątek i szlachectwo. Pierwszego ma poddostatkiem i szafuje nim zręcznie, nie wahając się rozmieniać go w potrzebie na drobną monetę salonowej galanteryi i igraszki; drugi osiąga rychło, obracając przezornie schedą ojcowską, wykorzystując koneksye i stosunki, i zdobywając, już za młodu, trwałe podstawy materyalne, które mu zapewnią na całe życie niezależność, a nawet znaczne bogactwo. Trzeci atut, szlachectwo, zanim je później nabędzie za gotówkę, uzurpuje sobie, sposobem naówczas dość powszechnym, zmieniając mieszczańskie nazwisko Arouet na fikcyjno-szlacheckie de Voltaire. Uzbrojony tym potrójnym rynsztunkiem, Wolter wchodzi śmiało w najlepsze towarzystwa Paryża i dociera niebawem aż do sfer najwyższych, aż do dworu. Dowcipem swoim, ciętością epigramu i łatwością wierszowania opłacał Arouet bez trudu prawo obywatelstwa w tym błyszczącym, żądnym wesela i łatwej uciechy światku Regencyi; ale ambicye poety sięgały wyżej. Wśród zabaw i rozprószenia, pracuje nad tragedyą w stylu klasycznym, Edyp, która, wystawiona w r. 1718, jedna 24-letniemu autorowi laury godnego — zdaniem współczesnych — następcy Corneille’a i Racine’a. Epopeja narodowa, której bohaterem jest najpopularniejszy z królów Francyi Henryk IV — Hemyada — opromienia nowym blaskiem imię poety, a w ślad za rozgłosem sypią się i pensye, ze szkatuły ks. Orleanu (1718), króla (1722) i królowej (1725). Jedenaście miesięcy, spędzonych w więzieniu, w osławionej Bastylii (Maj 1717 — Kwiecień 1718) za utwór p. t. Widziałem, którego nie napisał, oraz za pamflet Puero reqnante, którego Wolter istotnie był autorem, uzupełniają obraz życia wziętego literata pierwszej połowy XVIII wieku. Słowem, w latach tych, Wolter żyje w upojeniu sławy, blasku, obcowania na równej — na pozór — stopie z najmożniejszymi panami, słowem, tryumfu na całej linii.

 Wśród tego, krzyżuje życie jego wypadek, który ściąga poetę z obłoków na ziemię. Kawaler de Rohan, z którym miał nieszczęście przemówić się w teatrze, wywołał go z pałacu ks. Sully, gdzie Wolter obiadował, i poprostu kazał oćwiczyć go lokajom, podczas gdy sam kawaler, siedząc w karocy, czuwał nad sumiennem wykonaniem zlecenia. Wolter pieni się w bezsilnej wściekłości, tem bardziej, że widzi, iż jego najbliżsi „przyjaciele“, książęta i margrabiowie, uważają całe zajście za przygodę nawskróś zabawną, naturalną i — bez znaczenia. Mimo iż z natury niezbyt rycerski, Wolter chce się bić, domaga się pojedynku; ale rodzina kawalera de Rohan kieruje sprawą inaczej: poeta dostaje się znowuż do Bastylii (1726), skąd, po miesiącu, wychodzi, pod warunkiem iż uda się na jakiś czas do Anglii. Tym razem, Wolter miał wszelkie przyczyny zauważyć, iż nie wszystko jest doskonałe „na tym najlepszym ze światów“.

 Przybywa do Anglii, dobrze zaopatrzony w czeki i w skuteczne rekomendacye, nawet z samego ministerstwa, zawstydzonego nieco swą rolą w tej sprawie. Spędza tu półtrzecia roku, chłoniąc w siebie atmosferę życia umysłowego Anglii, która, dla ówczesnego francuzkiego przybysza, musiała się wydać rajem wolności osobistej, politycznej i intelektualnej. W ciągu tych lat, Wolter buduje silne podstawy własnej kultury duchowej; z ciekawością bada to nowe dlań społeczeństwo, jego idee, obyczajowość, instytucye, sekty; zapoznaje się z literaturą angielską, z obcym wówczas zupełnie dla Francyi Szekspirem; odnajduje żywe powinowactwo z własną umysłowością w racyonalistycznej filozofii Locke’a; nabiera gruntownego wykształcenia i zamiłowania przyrodniczego, zwłaszcza w nauce fizyki. Rezultatem pobytu są Szkice, orazListy filozoficzne, które ukazały się najpierw po angielsku (1733), następnie po francuzku; zaraz w pierwszym roku wyjścia (1734) uzyskały 5 wydań, wywołały żywą polemikę i silne zaniepokojenie sfer duchownych i rządowych Francyi. Listy filozoficzne zawierają, w zarodku, już cały „wolteryanizm“.

 Mimo formalnego pozwolenia na powrót do Paryża, Wolter uważał za bezpieczniejsze usunąć się nieco z widoku. Osiada niedaleko granicy, w Cirey, w zamku, z którego panią, margrabiną du Châtelet, łączyły go tkliwe stosunki. Lata spędzone w Cirey są dla Woltera latami wytrwałej i owocnej pracy. Wraz z margrabiną, zapamiętałą fizyczką, tłómaczką dzieł Newtona, zagłębia się w nauki przyrodnicze, eksperymentuje. Dla przyjaciółki swej, zmierżonej błahością i nienaukowością historyi, takiej jak ją pojmowano wówczas, pisze kapitalne swoje dzieło: Essai sur les moeurs — szeroko zakreśloną i własnym duchem ożywioną kompilacyę — jak również znakomite, jak na swój czas, prace historyczne: Historyę Karola XII, orazWiek Ludwika XIV (dokończony znacznie później, w czasie pobytu na dworze pruskiego Fryderyka). Wśród tego, częste wycieczki w sferę literatury pięknej; żartobliwy i wyuzdany poemacik La Pucelle (dziś dla nas mało smaczny i zabawny, wówczas cieszący się olbrzymiem powodzeniem, mimo iż krążył na razie tylko w odpisach); silnie antyklerykalna tragedya Mahomet, która, chłoszcząc rzekomo fanatyzm muzułmański, mierzy bardzo wyraźnie w katolicyzm (Wolter, niby z głupia frant, ofiarował tragedyę papieżowi Benedyktowi XIV; papież, nie pozostając dłużny w koncepcie, przyjął dedykacyę i przesłał autorowi błogosławieństwo); prócz tego inne tragedye, które odgrywa się w Cirey, w teatryku urządzonym na strychu; wreszcie polemiki, madrygały, korespondencya, etc. W owym czasie, rozpoczyna się wymiana listów z Fryderykiem pruskim, wówczas jeszcze następcą tronu (nawiasem mówiąc, jeden z mniej apetycznych dokumentów ludzkości), która, przerwana na jakiś czas osobistemi nieporozumieniami, miała się ciągnąć przez całe życie pisarza.

 Po dziesięciu latach względnej samotności, Wolter zatęsknił za gwarem Paryża. Dzięki poparciu pani de Pompadour, odzyskuje łaski dworu. W r. 1743, po świetnym sukcesie tragedyi Merope, król wyprawia pisarza w misyi dyplomatycznej do króla pruskiego; za powrotem, w zamian za widowisko dworskie sklecone z okazyi małżeństwa delfina, zostaje Wolter szambelanem królewskim i historyografem Francyi. W r. 1746, znowuż za poparciem pani de Pompadour, wchodzi do Akademii Francuzkiej. W tych latach, Wolter znowu skłonny był mniemać, iż wszystko na tym świecie toczy się dosyć znośnie; skreślony w tym czasie drobiazg Widzenie Babuka oddycha tym zadowolonym z siebie i z drugich optymizmem.

 W r. 1749, Wolter stracił wierną przyjaciółkę, panią du Châtelet. Margrabina, serdecznie opłakiwana, zmarła wskutek ciąży, której sprawcą okazał się — młody oficer i poeta, de Saint-Lambert. Wydarzenie to stało się sensacyą Paryża i Europy, a Saint-Lambert, jak głoszą współcześni światowi kronikarze, zdobył dzięki niemu ostrogi pisarskie.

 Złośliwy język i dość trudny charakter nie pozwoliły Wolterowi długo zachować łask dworu. Niebawem, zrażony do Francyi, dał się nakłonić pochlebnym propozycyom króla pruskiego, Fryderyka, i, w r. 1750, przybył do Poczdamu. Otrzymał pensyę 20.000 fr., wysoki order, tytuł szambelana i mieszkanie w pałacu, z jedynym obowiązkiem poprawiania francuskich wierszy Fryderyka. Pierwszy okres pobytu spłynął rozkosznie, na zabawach, gawędach filozoficznych, wzajemnej admiracyi. Z czasem, dwa charaktery, mające zanadto wiele cech podobnych, zaczęły się ścierać; z obu stron padały słówka, trudne do zapomnienia a powtarzane przez usłużnych dworaków; stosunki stały się naprężone, aż w końcu nastąpiła konieczność zerwania. W r. 1753, Wolter, zrzekłszy się pensyi, zwróciwszy klucz szambelański, opuszcza Prusy, rozczarowany, rozgoryczony, nękany jeszcze na granicy państwa szykanami i dokuczliwościami króla. To była jego ostatnia szkoła życia; nie chce już odtąd żadnych, choćby najbardziej złoconych kajdanów, chce żyć wyłącznie u siebie i dla siebie. Osiedla się zrazu w Szwajcaryi, w pobliżu Genewy; później, kiedy mu dokuczył nieco purytanizm szwajcarski, nabywa piękne dobra Ferney, położone w pasie granicznym, częścią we Francyi, częścią w Szwajcaryi. Na gruncie francuzkim może kultywować u siebie ulubione widowiska teatralne, które były kamieniem obrazy dla surowych Genewczyków; na wolną zaś ziemię szwajcarską może schronić się w każdej chwili, w razie niebezpiecznego podmuchu że sfer francuzkiego rządu. Na własnym tedy „dworze“ pewnego rodzaju, w słynnych Délices, a potem w Ferney, spędzi ostatnie dwadzieścia parę lat życia, te z których utrwali się dla przyszłych pokoleń wizerunek i legenda Woltera.

 Istotnie, osobliwem jest zjawiskiem żywotność, jaką rozwija Wolter w tej ostatniej fazie, pomiędzy sześćdziesiątym a ośmdziesiątym z górą rokiem. Jestto, w całem jego życiu, epoka najbardziej może czynna, najbujniejsza, w której cały kapitał nagromadzonej wiedzy, myśli, poglądów, doświadczeń, spożytkowuje dla celów doraźnej działalności i agitacyi. Przez lat dwadzieścia, zdoła ten niespożyty starzec utrzymać wpół-rozbawioną, wpół-zgorszoną Europę w ciągłem napięciu, dając jej co dnia coś nowego, a zawsze związanego z najbardziej współczesnem życiem. Prócz olbrzymiej korespondencyi, która w owym czasie miała znaczenie daleko wybiegające poza prywatną wymianę myśli, idą w świat z siedziby filozofa niezliczone ilości t. zw. pasztecików Woltera, broszurek, dyalogów, powiastek, katechizmów filozoficznych, kolportowanych oczywiście bezimiennie, ale poza któremi cała Europa domyślała się ręki autora. W tym pościgu, można powiedzieć nałogu sensacyi, Wolter nie gardził żadnym środkiem; cieszyły go i obiegające plotki z drobnych wydarzeń jego domowego życia, nie cofał się też przed ohydną nieraz polemiką z ladajakim przeciwnikiem, z której obie strony wychodziły umazane błotem. Niewyczerpany tem jeszcze, Wolter rozwija żywą działalność praktyczną, stwarza dokoła siebie cały dwór, kolonie, fabryki, buduje dobrobyt otaczającej go ludności, rzuca się wszędzie gdzie mu się nadarza sposobność bronić prześladowanych, zwłaszcza gdy chodzi o fanatyzm religijny. Wrodzona skłonność do pieniactwa dodaje mu zapału i wytrwałości w tych kampaniach, z pomiędzy których najgłośniejsza sprawa Calasów napełnia przez kilka lat entuzyazmem całą Europę. Ta działalność ostatnich lat życia zdobywa Wolterowi poniekąd to, czego, przy całym rozgłosie, brakło mu potrosze zawsze, t. j. szacunek publiczny. Podróż jego do Paryża, w r. 1778, jest olbrzymią apoteozą za życia; ale ośmdziesięcioletni starzec nie podołał tym wzruszeniom, zbyt mocnym na zwątlone siły; umiera, do ostatnich chwil przed zgonem zajęty jeszcze pracą nad historycznym słownikiem języka francuzkiego, którego projekt przedkłada Akademii.

 Po Wolterze pozostał rozgłos jego imienia, które stało się godłem pewnego typu i kierunku umysłowości; natomiast, z ogromnej puścizny piśmienniczej, żywego pozostało niewiele. Jak często się zdarza, te dzieła, do których największą przywiązywał wagę i najwięcej w nie włożył twórczego wysiłku, najmniej mu się wypłaciły; bardziej przetrwały inne, kreślone od niechcenia, w weselu ducha i beztrosce. Martwą jest dzisiaj Henryada; jego tragedye znaczą raczej upadek niż wyżynę francuzkiego teatru. Z poglądów historycznych i filozoficznych, wiele, bardzo wiele weszło w krew pokoleń, przyczyniając się potężnie do dalszej ewolucyi myśli ludzkiej; same jednak dotyczące dzieła postarzały się i zblakły. W Wolterze było zbyt mało artysty; a tylko zamknięta w poświęcanem naczyniu sztuki, myśl staje się nieśmiertelna. Nawskróś czytelną pozostała do dziś olbrzymia korespondencya Woltera, jak również te oto Powiastki filozoficzne, ujawniające, w żywym swoim toku, artyzm bardzo odrębny i swoisty.

 Jeżeli Balzac nazwał swój olbrzymi cykl powieściowy Komedyę ludzką, to temu mniejszemu cyklowi powiastek Woltera możnaby snadnie nadąć miano Teatru maryonetek. Życie wewnętrzne wszystkich występujących w nim figur sprowadzone jest rozmyślnie do kilku automatycznych poruszeń, niemal tic’ów; mechanizm sznureczków, które niemi poruszają, jest dziecinnie prosty, a z poza maleńkiej scenki wychyla się, bez ceremonii, ironicznie uśmiechnięta twarz wpół-rozbawionego, wpół-zgorzkniałego starca, pociągającego kolejno te nitki. Takiej właśnie a nie innej metody wymagał snadź przeważający tutaj — jak w całem dziele XVIII w. — dydaktyzm Woltera; pisarzowi nietyle tu chodzi o malowanie życia w jego bogactwie i różnorodności kształtów, ile o zestawienie szeregu faktów drobnych i celowo wyłuskanych z wszelkiej obsłonki, w ten sposób, aby z nich wynikało jasno, nawet dla najbardziej uprzedzonych i ślepych, do jakiego stopnia ludzkością rządzi niedorzeczność, szaleństwo i PRZESĄD (przesąd: oto powszechne hasło dnia!). Wolter nie jest nazbyt oryginalnym myślicielem; większość myśli jego, to obiegowa moneta filozofii t. zw. encyklopedystów; ale celuje on, jak nikt inny, w sztuce ładowania pojęć łopatą do głowy, i to do głów nawet najtwardszych zazwyczaj, bo koronowanych. Kogokolwiek raziłaby owa; dziecinna nieraz dla nas symplifikacya jaką posługują się pisarze XVIII w., ten niech pamięta, że „filozofia“ była w owej epoce, we Francyi, kościołem wojującym, żądnym nawracania i zdobywania prozelitów, że, tem samem, musiała szukać metod najsposobniejszych do praktycznego, doraźnego działania; dalej, że zwracała się przedewszystkiem do możnych panów, zawsze niezbyt pohopnych do mózgowego wysiłku, oraz do kobiet (olbrzymia rola kobiet i ich salonów w umysłowości ówczesnej!). Znalazła, nad własne spodziewanie, trzeciego, również nad spodziewanie wdzięcznego czytelnika i odbiorcę: t. j. masy ludu, które, właśnie dzięki temu niezmiernemu uproszczeniu, chłonęły chciwie nową naukę i niebawem wyciągnęły z niej najdalej idące, nawskróś praktyczne konsekwencye. Czytamy dziś te drobne pisemka jak niewinne gawędy dla dorastającej młodzieży; ale pamiętajmy, że, w swoim czasie, one były tym dynamitem, który wywołał eksplozyę jedną z największych w dziejach świata; że autor, pod grozą wygnania lub turmy, nie ważył się położyć na nich swego imienia, a niejeden drukarz i kolporter przypłacił głową ich rozpowszechnianie.

 Twórczym jest Wolter w zakresie stylu i języka. Ten tok opowiadania wartki, zwinny, przejrzysty; to zwięzłe przedstawienie kolei faktów, napozór suche, w istocie bardzo soczyste; to zdanie, krótkie, jasne, wolne od tak nużących nieraz zakrętasów XVIII w. — to zdobycz Woltera, i przejście do dobrej prozy dziewiętnastowiecznej. Wielu wybornych późniejszych pisarzy, jak Merimée, Anatol France, nasunie nieraz na pamięć styl Woltera.

Powiastek napisał Wolter kilkanaście; wszystkie przypadają na późny okres jego życia; niektóre kreślił jako starzec z górą ośmdziesięcioletni. Czytając zwłaszcza te ostatnie, niepodobna oprzeć się uczuciu podziwu dla żywotności tego umysłu, dla gorącej miłości ludzkości, jaką czuć nawet pod najbardziej gorzkimi sarkazmami tego starca. W wielu z tych powiastek przeważa agitacyjna i wroga inwektywa przeciw dogmatom i metodom katolicyzmu, w myśl osławionego okrzyku: Ecrasons l’infâme! Tendencyę tę można odnaleźć u Woliera wszędzie, jest ona jego obsesyą, i w niektórych pismach brzmi ona może zbyt napastliwie, wyłącznie i ciasno. Ale znowuż pamiętajmy, że niepodobna o tych sprawach sądzić wedle naszych czasów; że Wolter widział jeszcze dokoła rzeczy na które wzdrygała się jego dusza i jego nerwy nowożytnego człowieka, i że takie sprawy jak owa słynna „sprawa Calasa“, niewinnie straconego i łamanego kołem, stanowią wiekuistą hańbę ludzkości. Obok tego piekącego wówczas problemu, obok niemniej krzyczącej o reformy kwestyi ekonomicznej, w powiastkach tych przeważa nuta ogólno-filozoficzna, i te zagadnienia, które, prawdopodobnie, po wieczne czasy będą zaprzątały myślącą ludzkość. Interesującą jest u Woltera nietyle odpowiedź na te zagadnienia, ile sposób w jaki je stawia: żywy, ciekawy, zabawny. A jeżeli, z tego „chaosu jasnych myśli“ (chaos d’idées claires), jakim nazywa Woltera jeden z krytyków, zechcemy wyłowić jego najszczerszą, najbardziej osobistą konkluzyę, to będzie nią może owo zakończenie Kandyda, głoszące, dość zgodnie z ostatnią fazą życia samego pisarza, iż ostateczną, prawdziwą mądrością jest — „uprawiać swój ogródek“...

Boy.

 Kraków, w sierpniu, 1917.

KANDYD CZYLI OPTYMIZM.

I. Jak Kandyd chował się w pięknym zamku i jak go stamtąd wygnano.

W Westfalii, w zamku barona de Thunder-ten-tronckh, żył młody chłopiec, którego natura obdarzyła charakterem najłagodniejszym w świecie. Fizyognomia odbijała jego duszę. Posiadał dość zdrowy sąd o rzeczach, przy dowcipie wszelako niezmiernie prostym; mniemam, iż dla tej przyczyny dano mu imię Kandyda. Starzy słudzy podejrzewali że jest on synem siostry barona, oraz pewnego zacnego i godnego szlachcica z sąsiedztwa, którego ta panna uparcie wzbraniała się zaślubić, ponieważ mógł się wywieść zaledwie z siedmdziesięciu jeden pokoleń, reszta zaś drzewa genealogicznego gubiła się gdzieś w odmęcie czasów

 Baron był jednym z najpotężniejszych panów w Westfalii, zamek jego bowiem posiadał drzwi i okna. Główna komnata ozdobiona była nawet dywanami. Zebrawszy wszystkie psy z obejścia, można było, w potrzebie, utworzyć coś nakształt sfory; chłopcy stajenni byli masztalerzami, miejscowy wikary wielkim jałmużnikiem. Wszyscy. tytułowali barona „Jego Dostojnością“ i śmiali się z jego konceptów.

 Pani baronowa, która ważyła około trzystu pięćdziesięciu funtów, zażywała z tej przyczyny wielkiego poważania; czyniła zaś honory domu z godnością jednającą jej tem większy szacunek. Córka, Kunegunda, licząca siedmnaście wiosen, była rumiana, świeża, pulchna i apetyczna. Syn okazywał się we wszystkiem godny ojca. Preceptor Pangloss był wyrocznią domu, a mały Kandyd słuchał jego nauk z dobrą wiarą właściwą jego wiekowi i naturze.

 Pangloss wykładał tajniki metafizyko-teologokosmolo-nigologii. Dowodził wprost cudownie, że niema skutku bez przyczyny i że, na tym najlepszym z możliwych światów, zamek JW. Pana barona jest najpiękniejszym z zamków, pani baronowa zaś najlepszą z możliwych kasztelanek.

 „Dowiedzione jest, powiadał, że nic nie może być inaczej; ponieważ bowiem wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko, z konieczności, musi istnieć dla najlepszego celu. Zważcie dobrze, iż nosy są stworzone do okularów; dlatego też mamy okulary. Nogi są wyraźnie utworzone po to, aby były obute, dlatego też mamy obuwie. Kamienie są na to, aby je ciosano i budowano zamki; dlatego Jego Dostojność pan baron ma bardzo piękny zamek: największy baron w okolicy musi mieć najlepsze mieszkanie. Świnie są na to aby je zjadać; dlatego mamy wieprzowinę przez cały rok. Z tego wynika, iż ci, którzy twierdzili że wszystko jest dobre, powiedzieli głupstwo; trzeba było rzec, iż wszystko jest najlepsze“.

 Kandyd słuchał uważnie i wierzył w prostocie ducha; panna Kunegunda wydawała mu się bowiem bardzo urodziwa, mimo iż nigdy nie odważył się jej tego wyznać. Wnioskował, iż, po szczęściu urodzenia się baronem de Thunder-ten-tronckh, drugim stopniem szczęścia jest być panną Kunegundą; trzecim, widywać ją codziennie; czwartym zaś słuchać mistrza Panglossa, największego filozofa w okolicy, a tem samem na całej ziemi.

 Jednego dnia, Kunegunda, przechadzając się wpodle zamku po małym lasku który nazywano parkiem, ujrzała, w gęstwinie, doktora Panglossa, jak dawał lekcyę eksperymentalnej fizyki pokojówce jej matki, fertycznej brunetce, bardzo ładnej i przystępnej. Ponieważ panna Kunegunda miała z natury wielką ciekawość do nauk, przyglądała się, z zapartym oddechem, owym kilkakroć ponawianym doświadczeniom; ujrzała jasno przekonywującą argumentacyę doktora, przyczyny i skutki, i wróciła do domu wzruszona, zadumana, wskróś przenikniona chęcią poświęcenia się naukom. Myślała przytem, że ona mogłaby snadnie być skutecznym argumentem dla młodego Kandyda, on zaś nawzajem dla niej.

 Spotkała Kandyda wracając do zamku i poczerwieniała; Kandyd poczerwieniał również. Rzekła mu, przerywanym głosem, dzień dobry; Kandyd odpowiedział, nie wiedząc sam co mówi. Nazajutrz, po obiedzie, kiedy wstawano od stołu, Kunegunda i Kandyd znaleźli się za parawanem; Kunegunda upuściła chusteczkę, Kandyd podniósł; wzięła go niewinnie za rękę; chłopiec ucałował niewinnie rękę panienki, z żywością, uczuciem, wdziękiem nie do opisania; usta ich się spotkały, oczy zapłonęły, kolana zaczęły drżeć, ręce zabłąkały się. Baron Thunder-ten-tronckh przechodził koło parawanu, i, widząc tę przyczynę i skutek, wypędził Kandyda z zamku paroma kopnięciami w pośladki. Kunegunda zemdlała; kiedy przyszła do siebie, otrzymała silny policzek od baronowej; tak wszystko zamąciło się w najpiękniejszym i najmilszym z możebnych zamków.

II. Jak Kandyd dostał się między Bułgarów.

Kandyd, wypędzony z raju ziemskiego, szedł długo, nie wiedząc dokąd, płacząc, podnosząc oczy ku niebu, obracając je często ku najpiękniejszemu z zamków, który zawierał najpiękniejszą z baronówien. Położył się, bez wieczerzy, w szczerem polu, w bruździe między zagonami; śnieg padał wielkimi płatami z nieba. Nazajutrz, przemarznięty do szpiku, Kandyd zawlókł się do sąsiedniej wsi, noszącej miano Valberghoff-trarbk-dikdorff, bez pieniędzy, umierając z głodu i znużenia. Zatrzymał się smutno u wrót gospody. Dwaj ludzie, błękitno ubrani, zwrócili nań oko. „Patrz, kamracie, rzekł jeden, oto doskonale zbudowany chłopak; ręczę, że ma przepisaną miarę“. Podeszli i zaprosili bardzo uprzejmie Kandyda na obiad. „Panowie, rzeki Kandyd z uroczą skromnością, świadczycie mi wiele zaszczytu, ale nie mam czem zapłacić cechy“. — Och, panie, rzekł jeden z błękitnych, osoby pańskiej powierzchowności i zalet nie płacą nigdy za nic: czyż nie posiadasz pięciu stóp i pięciu cali wzrostu? — Tak, panowie, w istocie, to moja miara, odparł z ukłonem. — Och, drogi panie, siadaj z nami; nietylko wyrównamy za ciebie rachunek, ale nigdy nie ścierpimy aby człowiekowi takiemu jak pan miało kiedykolwiek braknąć pieniędzy; toć pierwszym obowiązkiem ludzi jest pomagać sobie wzajem. — Macie słuszność, odparł Kandyd; toż samo powiadał zawsze mistrz Pangloss: widzę, że, w istocie, wszystko jest jak najlepiej“. Proszą go aby przyjął kilka talarów; bierze i chce wystawić oblig; nie przyjmują, siadają wraz z nim do stołu. „Powiedz, czy kochasz tkliwie...? — Och, tak, odpowiedział, kocham tkliwie pannę Kunegundę. — Nie, odparł jeden z nieznajomych; pytamy, czy kochasz tkliwie króla Bułgarów? — Ani trochę, odpowiedział; nie widziałem go na oczy. — Jakto! ależ to czarujący monarcha; trzeba wypić jego zdrowie. — Och, bardzo chętnie, owszem“. Pije. “Wystarczy; powiadają mu, oto jesteś ostoją, podporą, obrońcą, bohaterem Bułgarów; los twój zapewniony, sława niezawodna“. Wkładają mu natychmiast kajdany na nogi i prowadzą do pułku. Każą mu się obracać w prawo, w lewo, brać broń na ramię, zdejmować, mierzyć, strzelać, podwajać krok, i sypią mu trzydzieści kijów; nazajutrz wykonywa to samo mniej niezdarnie i dostaje tylko dwadzieścia; trzeciego dnia rzepią mu tylko dziesięć, a towarzysze patrzą nań jak na młody fenomen.

 Kandyd, oszołomiony, nie pojmował jeszcze zbyt dobrze profesyi bohatera. Pewnego pięknego dnia wiosennego, wpadło mu do głowy puścić się na przechadzkę. Kroczył swobodno przed siebie, w mniemaniu, iż jestto przywilejem rodzaju ludzkiego, jak i bydlęcego, posługiwać się własnemi nogami wedle upodobania. Nie uczynił ani dwóch mil, kiedy oto dopadło go czterech innych sześciostopowych bohaterów: wiążą go i prowadzą do więzienia. Zapytano go, wedle form prawnych, czy woli przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi przez cały pułk, czy też otrzymać naraz dwanaście kul w mózgownicę. Próżno przedkładał, iż każdy człowiek posiada wolną wolę, i że on, osobiście, nie życzy sobie ani tego ani tego; trzeba było wybierać. Owóż, mocą owego daru boskiego, który nazywa się wolnością, namyślił się przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi: odbył dwie takie przechadzki. Pułk liczył dwa tysiące ludzi; to wyniosło cztery tysiące rózeg, które, od karku aż do pośladków, obnażyły mu wszystkie mięśnie i nerwy. Gdy przyszła chwila trzeciej przechadzki, Kandyd, przywiedziony do ostateczności, poprosił, jako o łaskę, aby mu raczono strzelić w łeb; uzyskał ten fawor; zawiązują mu oczy i każą uklęknąć. W tejże chwili, przejeżdza król Bułgarów, pyta o zbrodnię delinkwenta; że zaś był to król obdarzony niepospolitym geniuszem, zrozumiał, ze wszystkiego co usłyszał o Kandydzie, że młody ten metafizyk bardzo jest nieświadomy spraw tego świata; jakoż ułaskawił go, ze wspaniałomyślnością, którą będą wysławiać wszystkie dzienniki i po wszystkie wieki. Dzielny chirurg uleczył Kandyda w trzy tygodnie, zapomocą maści przepisanych przez Dioskorydesa. Miał już nieco skóry i mógł chodzić, kiedy król Bułgarów wydał bitwę królowi Abarów.

III. Jak Kandyd umknął z pomiędzy Bułgarów i co mu się przytrafiło.

 Nie można sobie wyobrazić nic równie pięknego, sprawnego, świetnego, równie dobrze wyćwiczonego jak obie armie. Trąby, piszczałki, oboje, bębny, armaty, tworzyły harmonię, jakiej nie słyszano ani w piekle. Zrazu, armaty obaliły po sześć tysięcy ludzi z każdej strony; następnie, strzelanina uprzątnęła z najlepszego ze światów dziewięć do dziesięciu tysięcy hultajów, którzy zanieczyszczali jego powierzchnię. Bagnet również uporał się z paroma tysiącami: wszystko razem mogło sięgać jakich trzydziestu tysięcy dusz. W czasie tych heroicznych jatek, Kandyd, który trząsł się jak szczery filozof, ukrył się jak mógł najtroskliwiej. Wreszcie, podczas gdy obaj królowie kazali śpiewać, każdy w swoim obozie, Te Deum, powziął postanowienie aby udać się gdzieindziej roztrząsać problemy przyczyn i skutków. Okraczając całe sterty trupów i umierających, dotarł do sąsiedniej wioski; zastał kupę popiołów; była to wieś arabska, którą Bułgarzy spalili, wedle ustaw prawa publicznego. Tu, pokłuci ranami starcy patrzyli, jak żony ich, pozarzynane, konały w męczarniach, tuląc dzieci do zakrwawionych piersi; tam, dziewczyny z porozpruwanymi brzuchami, nasyciwszy naturalne popędy bohaterów, wydawały ostatnie tchnienie; inne, wpół spalone, krzyczały aby je dobito. Mózgi walały się po ziemi, obok. poucinanych rąk i nóg.

 Kandyd umknął, co miał tchu, do dalszej wioski: należała do Bułgarów, i bohaterowie abarscy obeszli się z nią tak samo. Ciągle stąpając po drgających członkach lub po zwęglonych zgliszczach, wydostał się wreszcie poza teatr wojny, niosąc w tornistrze nieco zapasów i nie zapominając ani na chwilę o pannie Kunegundzie. Wiwenda skończyła się właśnie kiedy dotarł do Holandyi; ale, ponieważ słyszał iż jestto kraj bogaty i chrześcijański, nie wątpił że znajdzie przyjęcie równie dobre jak ongi w zamku barona, zanim go stamtąd wygnano za sprawą pięknych oczu Kunegundy.

 Zwrócił się do kilku poważnych obywateli z prośbą o jałmużnę; odpowiedzieli jednomyślnie, iż, jeżeli będzie dalej uprawiał to rzemiosło, będą zniewoleni oddać go do domu poprawy, iżby się nauczył przyzwoitości.

 Zwrócił się następnie do człowieka, który, dopiero co, wobec wielkiego zgromadzenia, rozprawiał przez godzinę o miłosierdziu. Ów spojrzał nań z ukosa i rzekł: „Co ty tu robisz? czy bawisz tu dla dobrej przyczyny? — Niema skutku bez przyczyny, odparł skromnie Kandyd; wszystko wiąże się łańcuchem konieczności, i dąży do najlepszego celu. Trzeba było, aby mnie wygnano z pobliża panny Kunegundy, i abym przeszedł dwa razy przez rózgi; tak samo trzeba bym prosił o chleb, póki nie będę mógł nań zapracować; nie mogło być inaczej. — Mój przyjacielu, rzekł mowca, czy wierzysz że papież jest antychrystem? — Nie słyszałem jeszcze o tem, odparł Kandyd; ale, czy jest czy nie jest, ja nie mam chleba. — Nie wart go jesteś, rzekł tamten: precz, nędzniku, precz, łotrze, nie zbliżaj się do mnie póki życia“. Żona mowcy wystawiła głowę przez okno, i, na widok człowieka który wątpi iż papież jest antychrystem, wypróżniła mu na łeb pełny... O nieba! do jakichż wybryków posuwa się żarliwość religijna u dam!

 Pewien człowiek, który nie był ochrzczony, poczciwy anababtysta, imieniem Jakób, ujrzał w jaki okrutny i haniebny sposób potraktowano jednego z jego braci, istotę o dwóch nogach bez pierza, obdarzoną duszą; zaprowadził go do siebie, ochędożył, dał mu chleba i piwa, obdarował dwoma florenami, ofiarował się nawet zatrudnić go w swoich fabrykach perskich tkanin, które wyrabia się w Holandyi. Kandyd, padając niemal na twarz przed dobroczyńcą, wykrzyknął: „Dobrze powiadał mistrz Pangloss, że wszystko w świecie dzieje się najlepiej; pańska wspaniałomyślność bowiem poruszyła mnie o wiele więcej, niż okrucieństwo jegomości w czarnym płaszczu i jego małżonki“.

 Nazajutrz, przechadzając się, spotkał nędzarza, całego okrytego wrzodami, z martwemi oczyma, stoczonym końcem nosa, wykrzywioną gębą, czarnymi zębami, ochrypłym głosie, dręczonego okrutnym kaszlem i wypluwającego po jednym zębie przy każdym napadzie.

IV. Jak Kandyd spotkał swego dawnego mistrza filozofii, doktora Panglossa i co z tego wynikło.

Kandyd, bardziej jeszcze przejęty współczuciem niż grozą, oddał przeraźliwemu nędzarzowi dwa floreny otrzymane od poczciwego anababtysty. Widmo popatrzyło nań uważnie, zalało się łzami i padło mu na szyję. Kandyd cofnął się przerażony. „Ach! rzekł jeden nędzarz do drugiego nędzarza, nie poznajesz już swego drogiego Panglossa? — Co słyszę, to ty, ukochany mistrzu? ty, w tym okrutnym stanie! cóż za nieszczęście cię spotkało? czemu nie jesteś już w najpiękniejszym z zamków? co się stało z panną Kunegundą, perłą dziewic, arcytworem przyrody? — „Słabo mi“, rzekł Pangloss. Natychmiast Kandyd zawiódł go do domu anababtysty, gdzie dał mu kawałek chleba; kiedy zaś Pangloss pokrzepił się nieco: „I cóż, spytał, Kunegunda? — Umarła“, odparł tamten. Słysząc to, Kandyd zemdlał: przyjaciel ocucił go trochą lichego octu, który znalazł się przypadkiem w izbie. Kandyd otworzył oczy: „Kunegunda umarła! Och, najlepszy ze światów, gdzieżeś jest? Ale z czego umarła? czyżby z tego, iż widziała jak ojciec jej wygania mnie z zamku nogą? — Nie, rzekł Panglos, rozpruli jej brzuch żołnierze bułgarscy, nagwałciwszy się jej wprzód ile wlazło; roztrzaskali głowę baronowi który chciał jej bronić; baronową pokrajali na kawałki; mego biednego pupila spotkał los podobny jak siostrę; co się zaś tyczy zamku, nie pozostał zeń ani kamień na kamieniu, ani jednej stodoły, ani barana, ani kaczki, ani drzewa. Ale pomszczono nas wspaniale, Abarowie bowiem uczynili toż samo w sąsiednim zamku, należącym do szlachcica bułgarskiego“.

 Słysząc to, Kandyd ponownie zemdlał; następnie, przyszedłszy do siebie i powiedziawszy wszystko co miał do powiedzenia, zapytał o przyczynę i skutek, i o wystarczającą racyę, która doprowadziła Panglossa do tak żałosnego stanu. „Niestety, rzekł tamten, miłość: miłość, pocieszycielka rodzaju ludzkiego, zachowawczyni świata, dusza wszystkich istot obdarzonych czuciem, tkliwa miłość. — Ach, rzekł Kandyd, poznałem i ja tę miłość, tę władczynię serc, duszę naszej duszy; przyniosła mi tylko jednego całusa i dwadzieścia kopnięć w siedzenie. W jaki sposób ta piękna przyczyna mogła sprawić w tobie tak żałosny skutek?“

 Pangloss odparł w tych słowach: „O, drogi Kandydzie! znałeś Pakitę, ładną subretkę dostojnej baronowej: zakosztowałem w jej ramionach słodyczy raju; ale stały się one źródłem piekielnych mąk, które mnie oto trawią: była niemi zakażona do szpiku; być może, umarła od nich. Pakita otrzymała ten podarunek od bardzo uczonego Franciszkanina, który dotarł aż do źródła, miał go bowiem od starej hrabiny, która otrzymała go od kapitana kawaleryi, który zawdzięczał go margrabinie, która dostała go od pazia, który otrzymał go od jezuity, który, w czas swego nowicyatu, posiadł go w prostej linii od jednego z towarzyszów Krzysztofa Kolumba. Co do mnie, nie udzielę go już nikomu, bowiem umieram.

 — O Panglossie! wykrzyknął Kandyd, cóż za osobliwa genealogia! żali nie dyabeł był jej protoplastą?

 — Wcale nie, odparł ów wielki człowiek: była to rzecz nieodzowna na najlepszym ze światów, składnik konieczny; gdyby bowiem Kolumb nie nabył na wyspie Ameryckiej tej choroby, która zatruwa źródło płodzenia, często udaremnia samo-że płodzenie, i która jest najoczywiściej sprzeczna z wielkim celem przyrody, nie mielibyśmy ani czekolady ani koszenili; a trzeba jeszcze zauważyć, że, aż do dziś, na kontynencie, choroba ta jest naszą specyalnością, jak spory teologiczne. Turcy, Indyanie, Persowie, Chińczycy, Syamczycy, Japończycy nie znają jej jeszcze; ale istnieje wystarczająca racya, aby ją poznali z kolei, w ciągu następnych wieków. Na razie, uczyniła ona cudowne postępy pośród nas, a zwłaszcza w owych armiach złożonych z poczciwych, dobrze wytresowanych rekrutów, które roztrzygają o losach Państw. Można twierdzić stanowczo, iż, kiedy trzydzieści tysięcy ludzi walczy, w regularnej bitwie, przeciw drugiej armii tejże samej siły, po każdej stronie znajduje się około dwudziestu tysięcy dotkniętych przymiotem.

 — To cudowne, rzekł Kandyd; ale trzeba się leczyć, mistrzu. W jaki sposób? odparł Pangloss; nie mam ani szeląga, mój przyjacielu: zaś, na całej powierzchni kuli ziemskiej, nikt ci nie puści krwi ani nie wsunie lewatywy, o ile mu nie zapłacisz, albo o ile ktoś inny nie zechce zapłacić za ciebie“.

 Te ostatnie słowa zrodziły w Kandydzie postanowienie: rzucił się do nóg miłosiernego Jakóba, i odmalował tak wzruszająco stan przyjaciela, iż poczciwiec nie zawahał się przygarnąć doktora Panglossa; dał go leczyć swoim kosztem. Dzięki kuracyi, Pangloss postradał tylko jedno oko i jedno ucho. Pisał dobrze, i doskonale znał arytmetykę. Anababtysta Jakób powierzył mu prowadzenie ksiąg. Po upływie dwóch miesięcy, zmuszony udać się do Lizbony w sprawach handlowych, zabrał na okręt obu filozofów. Pangloss wytłómaczył mu, jako wszystko w świecie dzieje się możliwie najlepiej. Jakób nie był tego zdania. „Musieli ludzie (rzekł) zepsuć cokolwiek naturę, nie urodzili się bowiem wilkami, a stali się wilkami. Bóg nie dał im ani armat 24-go kalibru, ani bagnetów, oni zaś sporządzili sobie bagnety i armaty, aby się uśmiercać wzajem. Mógłbym przytoczyć również bankructwa, oraz trybunały, które zagarniają mienie bankrutów aby zeń wyzuć wierzycieli. — Wszystko to jest nieodzowne, odparł jednooki doktor; niedole poszczególne składają się na powszechne dobro; tem samem, im więcej jest nieszczęść poszczególnych, tem bardziej, całość jest dobra“. Podczas gdy tak rozumował, ściemniło się, wiatry zadęły ze wszystkich stron naraz, i, tuż pod samym portem, okręt stał się igraszką najstraszliwszej burzy.

V. Burza, rozbicie, trzęsienie ziemi, jakoteż inne przygody doktora Panglossa, Kandyda i anababtysty Jakóba.

 Połowa podróżnych, osłabionych, dławionych ową niepojętą męczarnią w jaką kołysanie okrętu wprawia nerwy i wszystkie humory cielesne wstrząsane w najsprzeczniejszych kierunkach, nie miała nawet siły troszczyć się o bezpieczeństwo. Druga połowa wydawała okrzyki i wznosiła modły; żagle poszły w strzępy, maszty w drzazgi, dno się rozpukło. Pracował kto mógł, nikt nie rozumiał drugiego, nikt nie kierował pracą. Anababtysta pomagał trochę przy sterze, stojąc na pomoście; jakiś majtek, wściekły, uderzył go z całych sił i rozciągnął na pokładzie, ale, od ciosu jaki mu wymierzył, sam doznał tak gwałtownego wstrząsu, iż wypadł na łeb ze statku. Tak wisiał, zaczepiony o kawałek złamanego masztu. Dobry Jakób spieszy z pomocą, pomaga mu wgramolić się z powrotem, i, z wielkiego wysiłku, stacza się w morze, w oczach tegoż majtka, który pozwala mu zginąć nie racząc nawet nań spojrzeć. Kandyd zbliża się, widzi swego dobroczyńcę, jak zjawia się jeszcze raz na fali, i zanurza się w niej na zawsze. Chce się rzucić za nim w morze: filozof Pangloss wstrzymuje go, dowodząc iż zatokę Lizbońską stworzono umyślnie w tym celu, aby anababtysta w niej utonął. Podczas gdy to udowadniał a priori, okręt otwiera się i pęka; wszystko ginie, z wyjątkiem Panglossa, Kandyda i nieludzkiego majtka który dał utonąć cnotliwemu anababtyście; hultaj dopłynął szczęśliwie do brzegu, dokąd też Pangloss i Kandyd dostali się na belce.

 Skoro przyszli potrosze do siebie, powędrowali do Lizbony; zostało im nieco pieniędzy, przy pomocy których mieli nadzieję uratować się od głodu, ocalawszy tak szczęśliwie z burzy.

 Ledwie stanęli w mieście, płacząc nad śmiercią dobroczyńcy, uczuli że ziemia drży im pod stopami; morze wznosi się i bałwani w porcie, krusząc okręty stojące na kotwicy. Kłęby ognia i dymu napełniają ulice i rynki; domy walą się, dachy osuwają się na fundamenty, a fundamenty rozsypują się w gruzy: trzydzieści tysięcy mieszkańców wszelkiego wieku i płci znajduje śmierć pod ruinami. Majtek powiada, pogwizdując i klnąc pod nosem: „Można tu będzie coś zarobić przy tej okazyi. — Jaka może być wystarczająca racya tego fenomenu? pytał Pangloss. — To już chyba koniec świata!“ wykrzyknął Kandyd. Majtek pędzi niezwłocznie pomiędzy ruiny, naraża się na śmierć aby znaleźć nieco pieniędzy, znajduje je, zagarnia, upija się, poczem, jeszcze odurzony winem, kupuje uścisk pierwszej dziewki, spotkanej na gruzach domów, pośród umierających i umarłych. Wśród tego, Pangloss ciągnie go za rękaw: „Mój przyjacielu, mówił, nie dobrze sobie poczynasz; chybiasz powszechnemu rozumowi, chwila nie jest zgoła potemu. — Do kroćset kaduków, odparł tamten, jestem majtek, rodem z Batawii; zdeptałem cztery razy krucyfiks w czterech podróżach do Japonii; dobrześ się wybrał, człeku, ze swoim powszechnym rozumem!“

 Parę odłamków zraniło Kandyda; legł na ulicy, przysypany gruzem. Mówił do Panglossa: „Przez litość! postaraj się o trochę wina i oliwy; umieram. — Owo trzęsienie ziemi to nie żadna nowość, odparł Pangloss; miasto Lima w Ameryce uległo w zeszłym roku takiemuż wstrząśnieniu; te same przyczyny, ten sam skutek; niezawodnie musi się ciągnąć żyła siarki pod ziemią od Limy do Lizbony. — To wielce prawdopodobne, odrzekł Kandyd, ale na, Boga, trochę oliwy i wina. — Jakto, prawdopodobne! odparł filozof; twierdzę, że to rzecz udowodniona“. Kandyd stracił przytomność, Pangloss zaś przyniósł nieco wody z pobliskiej studni.

 Nazajutrz, znalazłszy wśród gruzów jakieś prowianty, skrzepili się nieco. Następnie, wzięli się, porówni z drugimi, do pracy, aby ulżyć doli pozostałych przy życiu mieszkańców. Paru obywateli, którym użyczyli pomocy, zaprosiło ich na obiad, ot, na jaki można się było zdobyć wśród takiej katastrofy. Posiłek był smutny; biesiadnicy skrapiali chleb łzami; ale Pangloss pocieszył ich, upewniając iż nie mogło być inaczej: „Wszystko to, powiadał, jest jak można najlepiej: jeżeli bowiem wulkan jest w Lizbonie, nie mógł być gdzieindziej; nie jest bowiem możebne, aby rzeczy nie były tam gdzie są, wszystko bowiem jest dobrze“.

 Mały, czarniawy człowieczek, zausznik Inkwizycyi a sąsiad Panglossa przy stole, ozwał się uprzejmie: „Widocznie łaskawy pan nie wierzy w grzech pierworodny; jeżeli bowiem wszystko jest najlepiej, nie było ani upadku, ani kary.

 — Wasza Ekscelencya raczy łaskawie darować, odparł Pangloss jeszcze uprzejmiej: upadek człowieka i przekleństwo wchodziły nieodzownie w skład najlepszego z możliwych światów. — Zatem, szanowny pan nie wierzy w wolną wolę? rzekł ów konfident. — Wasza Ekscelencya wybaczy, rzekł Pangloss; wolność może istnieć wraz z nieodzowną koniecznością; bowiem, było koniecznem abyśmy byli wolni; bowiem, ostatecznie, wolność, określona przeznaczeniem“... Pangloss nie skończył mówić, kiedy konfident dał znak podczaszemu, który mu nalewał szklankę wina Porto czy też Oporto.

VI. Jak uczyniono piękne „autodafé“ aby zapobiedz trzęsieniom zielni i jak Kandydowi wychłostano siedzenie.

 Po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło trzy czwarte Lizbony, mędrcy owej krainy nie znaleźli skuteczniejszego środka zapobieżenia całkowitej ruinie, jak dać ludowi piękne autodafé. Uniwersytet w Coïmbre orzekł, iż widowisko kilku osób spalonych uroczyście na wolnym ogniu jest niezawodnym sekretem aby powstrzymać ziemię od trzęsienia.

 W myśl tego zapatrywania, pochwycono jakiegoś Biskajczyka, któremu dowiedziono iż zaślubił swą kumę, oraz dwóch Portugalczyków, którzy, jedząc kuraka, oddzieli tłustość: również związano, po obiedzie, doktora Panglossa i jego ucznia Kandyda, jednego za to że mówił, drugiego że przysłuchiwał się z potakującą miną. Zaprowadzono obu, każdego oddzielnie, do nader cienistych mieszkań, w których nigdy niema przyczyny uskarżać się na dokuczliwość słońca. W tydzień później ustrojono obu w san-benito, i ozdobiono im głowy mitrami z papieru: mitra i san-benito Kandyda pomalowane były w płomienie odwrócone, dyabły zaś były bez ogonów i pazurów; natomiast dyabły Panglossa posiadały pazury i ogony, a płomienie strzelały ku górze. Tak odziani, szli w processyi i wysłuchali bardzo wzruszającego kazania, któremu towarzyszyły uczone śpiewy. Kandyda oćwiczono rytmicznie, w takt melodyi, Biskajczyka i dwóch nieboraków którzy nie chcieli jeść szmalcu spalono, Panglossa zaś powieszono, mimo że to nie było w zwyczaju. Tegoż samego dnia, ziemia zatrzęsła się na nowo z przerażającym łoskotem.

 Kandyd, przerażony, oszołomiony, odurzony, cały zakrwawiony i drżący, powiadał sam do siebie: „Jeżeli to jest najlepszy z możliwych światów, jakież są inne? mniejsza jeszcze, gdyby mnie tylko oćwiczono, toż samo zdarzyło mi się u Bułgarów; ale, o drogi Panglossie! największy z filozofów, trzebaż bym patrzał na to jak dyndasz nie wiadomo zaco! o, drogi anababtysto, najlepszy z ludzi, trzebaż było byś utonął w porcie! o, panno Kunegundo! perło dziewic, trzebaż aby ci rozpruto żołądek!“

 Wlókł się z miejsca kaźni, ledwo trzymając się na nogach, napomniany, oćwiczony, rozgrzeszony i pobłogosławiony, kiedy zbliżyła się doń jakaś staruszka i rzekła: „Synu, bądź dobrej otuchy i chodź ze mną“.

VII. Jak pewna staruszka zaopiekowała się Kandydem i jak odnalazł przedmiot swojego kochania.

 Kandyd nie nabrał wprawdzie otuchy, ale udał się za staruszką do lepianki: dała mu słoik tłustości aby się natarł, zostawiła jeść i pić; wskazała łóżko skromne ale dość czyste; obok łóżka znalazła się odzież.

 „Jedz, pij, śpij, rzekła, i niechaj Najświętsza Panna z Atochii, Jego Dostojność św. Antoni z Padwy, i Jego Dostojność św. Jakób z Kompostelli mają cię w swej opiece! wrócę jutro“. Kandyd, wciąż silnie zdziwiony wszystkiem co widział i co wycierpiał, a jeszcze więcej miłosierdziem staruszki, chciał ucałować jej rękę. „Nie moją to rękę trzeba ci całować, rzekła stara; wrócę jutro. Nasmaruj się, jedz i śpij“.

 Mimo tylu nieszczęść, Kandyd zjadł i usnął. Nazajutrz, stara przynosi mu śniadanie, ogląda grzbiet, naciera inną jeszcze maścią; przynosi następnie obiad; wraca o zmroku i przynosi wieczerzę. Nazajutrz, dopełnia znowuż tych samych obrządków. „Kto jesteś? pyta wciąż Kandyd; kto cię natchnął taką dobrocią? jak ci odwdzięczyć?“ Dobra kobieta nie odpowiadała nic. Wróciła nad wieczorem, ale bez wieczerzy. „Pójdź ze mną, rzekła, i nie mów ani słowa“. Bierze go pod ramię i idzie z nim przez pole, mniej więcej ćwierć mili: przybywają do ustronnego domku, otoczonego ogrodem i kanałami. Staruszka puka do małych drzwiczek. Otwierają; prowadzi Kandyda, ukrytymi schodkami, do złoconego gabinetu, sadza na adamaszkowej kanapie, zamyka drzwi i odchodzi. Kandyd miał uczucie że śni: dotychczasowe życie zdało mu się snem złowrogim, obecna zaś chwila snem rozkosznym.

 Stara zjawia się niebawem, z trudem podtrzymując drugą kobietę, o wyniosłej postaci, drżącą na całem ciele, lśniącą od drogich kamieni i okrytą zasłoną. „Zdejm ten welon“ rzekła stara. Młody człowiek zbliża się; podnosi welon nieśmiałą ręką. Co za chwila! co za niespodzianka! zdaje mu się iż widzi Kunegundę; widzi ją w istocie, to ona! Siły go opuszczają, nie może wymówić słowa, pada jej do nóg. Kunegunda osuwa się na kanapę. Stara skrapia ich trzeźwiącą wódką, odzyskują zmysły, mowę: zrazu padają przerywane słowa, krzyżujące się wzajem pytania, odpowiedzi, westchnienia, łzy, wykrzykniki. Stara zaleca im, aby robili mniej hałasu i zostawia ich samych. „Jakto, to ty, rzekł Kandyd, żyjesz, odnajduję cię w Portugalii! Nie zgwałcono cię zatem? nie rozpruto ci żołądka, jak mi to uręczał Pangloss? — Owszem, odparła piękna Kunegunda; ale nie zawsze się umiera od tych dwóch przykrości. — Ale ojca i matkę zabito? — Niestety, tak, rzekła Kunegunda płacząc. — A brat? — Brata także. — I skąd wzięłaś się w Portugalii? jak dowiedziałaś się, że ja tu jestem? jakim zbiegiem okoliczności kazałaś mnie sprowadzić do tego domu? — Opowiem po kolei, rzekła dama, ale wprzód ty opowiedz mi wszystko, co ci się przygodziło od czasu naszego niewinnego pocałunku oraz kopnięć nogą które otrzymałeś w zamian“.

 Kandyd z głębokiem uszanowaniem poddał się jej woli; mimo iż jeszcze nie ochłonął ze wzruszenia, mimo że głos jego był słaby i drżący, a krzyż pacierzowy dolegał jeszcze potrosze, opowiedział, z największą prostotą, wszystko czego doznał od chwili rozłączenia. Kunegunda wznosiła oczy do nieba: zrosiła łzami śmierć dobrego anababtysty i Panglossa; poczem rzekła w tym sensie do Kandyda, który nie tracił ani słowa, pożerając ją przytem oczami:

VIII. Historya Kunegundy.

„Leżałam w łóżku i spałam spokojnie, kiedy spodobało się niebu zesłać Bułgarów do naszego pięknego zamku Thunder-ten-tronckh. Zamordowali ojca i brata, matkę zaś pokrajali na kawałki. Olbrzymi Bułgar, wysoki na sześć stóp, widząc iż, przejęta grozą, straciłam przytomność, zabrał się do gwałcenia. To mnie ocuciło; odzyskałam zmysły, zaczęłam krzyczeć, szamotać się, gryźć, drapać, chciałam wydrzeć oczy Bułgarowi, nie wiedząc zgoła iż to wszystko jest rzeczą uświęconą zwyczajem. Brutal zadał mi w lewe biodro pchnięcie, od którego mam jeszcze znak. — Och, pokażesz mi, prawda? — rzekł prostoduszny Kandyd. — Pokażę, rzekła Kunegunda, ale idźmy dalej. — Idźmy dalej“, odparł Kandyd.

 Kunegunda podjęła w te słowa: „Wszedł kapitan bułgarski, ujrzał mnie całą we krwi, oraz żołnierza nie krępującego się bynajmniej jego obecnością. Kapitan, rozgniewany iż cham okazuje mu tak mało uszanowania, zabił go z miejsca na mem ciele. Następnie, kazał mnie opatrzyć i zawiódł, jako brankę wojenną, na kwaterę. Prałam mu tych kilka koszul które posiadał, gotowałam strawę, i, trzeba przyznać, przypadłam mu wielce do gustu. Co do mnie, nie zapieram się, że był to bardzo dobrze zbudowany mężczyzna i że miał skórę delikatną i białą; zresztą, umysł słabo rozwinięty, mało filozoficzny: można było poznać iż nie był chowany przez doktora Panglossa. Po upływie trzech miesięcy, roztrwoniwszy wszystko co posiadał i sprzykrzywszy mnie sobie, sprzedał mnie żydowi, nazwiskiem don Issachar, który trudnił się handlem w Holandyi i Portugalii, a przytem namiętnie lubił kobiety. Ten żyd pokochał mnie gorąco, ale nic nie mógł wskórać; oparłam mu się skuteczniej niż bułgarskiemu żołnierzowi: osoba z honorem może być zgwałcona raz, ale cnota jej hartuje się od tego. Aby mnie obłaskawić, żyd pomieścił mnie w tym oto pałacyku. Aż dotąd, myślałam, że niema na ziemi nic równie pięknego jak zamek Thunder-ten-tronckh; poznałam, iż się myliłam.

 „Pewnego dnia, na mszy, ujrzał mnie wielki Inkwizytor; przyglądał mi się bardzo pilnie i kazał uwiadomić iż ma ze mną sekretnie do pomówienia. Zaprowadzono mnie do jego pałacu; wyjaśniłam kim jestem; przedstawił, jak niegodnem mego stanowiska jest należeć do Izraelity. Zapytano, pośredniemi drogami, don Issachara, czyby mnie nie odstąpił Jego Eminencyi. Don Issachar, który jest bankierem dworu i człowiekiem wielce wpływowym, nie chciał się zgodzić. Inkwizytor zagroził mu maleńkiem autodafé. Wkońcu, żyd, przestraszony, wszedł w targ, mocą którego domek i ja mamy być wspólną własnością ich obu; żyd zatrzymał dla siebie poniedziałki, środy i sabbat, Inkwizytor zaś inne dnie. Już pół roku trwa ten układ. Nie obyło się bez sprzeczek; często bowiem było sporne, czy noc z soboty na niedzielę ma należeć do starego czy do nowego zakonu. Co do mnie, oparłam się dotychczas obu, i sądzę że dla tej przyczyny zachowałam tak długo ich miłość.

 „Otóż, aby odwrócić plagę trzęsienia ziemi i aby zarazem napędzić strachu don Issacharowi, spodobało się Eminencyi zainicyować uroczyste autodafé, na które zaszczycił mnie zaproszeniem. Dano mi doskonałe miejsce; między mszą a egzekucyą roznoszono damom chłodniki. Przyznaję, groza mnie zdjęła, kiedy patrzałam jak palono dwóch żydów i zacnego Biskajczyka który poślubił swą kumę; ale jakież było moje zdumienie, przestrach, pomięszanie, skorom ujrzała postać podobną z oblicza do Panglossa przystrojoną w san-benito i w mitrę. Przecierałam oczy, wpatrywałam się uważnie, widziałam jak go powieszono: omdlałam. Ledwiem odzyskała zmysły, ujrzałam ciebie, odartego z szat do naga; to był już szczyt zgrozy, przerażenia, boleści, rozpaczy. Powiem ci szczerą prawdę, masz skórę jeszcze bielszą i jeszcze delikatniejszej maści niż u kapitana Bułgarów. Widok ten podwoił uczucia jakie mnie dławiły, pożerały. Wydałam krzyk, chciałam wołać: „Stójcie, barbarzyńcy!“ ale głos mi zamarł, zresztą, krzyki byłyby daremne. Kiedy już skończono cię chłostać, ja wciąż mówiłam sobie: „Jak to możebne, aby miły Kandyd i roztropny Pangloss znaleźli się w Lizbonie, jeden poto aby otrzymać sto batogów, drugi aby go powieszono na rozkaz Inkwizytora, którego ja jestem kochanką? Zatem Pangloss zwodził mnie okrutnie, kiedy powiadał iż wszystko dzieje się w świecie jak można najlepiej!

 „Tak trwałam, wzruszona, zrozpaczona, naprzemian to podniecona do ostatnich granic, to znów wpół-omdlała z niemocy. W głowie kłębiła mi się okrutna śmierć ojca, matki, brata, brutalność żołdaka, pchnięcie nożem z jego ręki, moja niewola, praktyka kuchenna, kapitan bułgarski, obmierzły żyd Issachar, niegodziwy inkwizytor, szubienica Panglossa, straszliwe miserere wyciągane przez nos podczas gdy cię ćwiczono, a zwłaszcza pocałunek, jaki wymieniliśmy za parawanem w dniu kiedy widziałam cię ostatni raz. Sławiłam Boga, który sprowadził cię ku mnie poprzez tyle prób. Poleciłam starej służącej, aby miała pieczę nad tobą i aby cię przywiodła tutaj, skoro tylko będzie możebne. Wypełniła wiernie rozkaz; zakosztowałam niewypowiedzianej rozkoszy oglądając cię, słysząc cię, mówiąc do ciebie. Ale ty musisz być przeraźliwie głodny, ja również jestem przy apetycie, zacznijmy od wieczerzy“.

 I zasiedli do stołu; po wieczerzy zaś ułożyli się na wygodnej kanapie o której już wspomniano. Spoczywali jeszcze, kiedy nadszedł don Issachar, jeden z panów domu. Był to dzień sabbatu. Przyszedł korzystać z praw, i dać wyraz tkliwym wynurzeniom miłości.

IX. Co się przygodziło Kunegundzie, Kandydowi, wielkiemu Inkwizytorowi oraz Żydowinowi.

Ów Issachar, był to najbardziej choleryczny Hebrajczyk ze wszystkich w Izraelu od czasu niewoli Babilońskiej. „Jakto, rzekł, ty suko Galilejska, więc nie dość już Inkwizytora? Trzebaż aby ten obwieś również dzielił się ze mną?“ To mówiąc, wyciąga długi puginał który miał zawsze przy sobie, i, nie przypuszczając aby przeciwnik mógł być uzbrojony, rzuca się na Kandyda; ale zacny Westfalczyk, wraz z całym moderunkiem, otrzymał od staruchy i tęgą szpadę. Mimo iż z natury był bardzo łagodnego obyczaju, dobywa szpady, i w mig rozciąga Izraelitę trupem u stóp pięknej Kunegundy.

 „Panno najświętsza! wykrzyknęła, cóż się z nami stanie! trup w mieszkaniu! jeśli policya wkroczy, jesteśmy zgubieni. — Gdyby Panglossa nie powieszono, rzekł Kandyd, byłby nam dał dobrą radę w tej potrzebie, był to bowiem wielki filozof. Skoro go niema, poradźmy się starej“. Staruszka była to roztropna osoba; zaczynała właśnie swój wywód, kiedy otwarły się drugie drzwiczki. Była to pierwsza po północy, zaczynała się niedziela. Ten dzień należał do wielebnego Inkwizytora. Wchodzi i widzi świeżo oćwiczonego Kandyda ze szpadą w dłoni, trupa na podłodze, oszalałą Kunegundę i roztropnie mówiącą staruchę.

 Oto, co w tej chwili przeszło przez duszę Kandyda i jaki bieg przybrało jego rozumowanie: „Jeśli ten świątobliwy człowiek wezwie pomocy, każe mnie niechybnie spalić, toż samo może uczynić i z Kunegundą; on-to kazał mnie oćwiczyć bez litości; jest moim rywalem; skoro już wziąłem się do zabijania, niema się co i wahać“. Rozumowanie to było jasne i szybkie; poczem Kandyd, nie dając inkwizytorowi ochłonąć ze zdumienia, przeszywa go na wylot i kładzie na ziemi koło żydowina. „Coraz lepiej, rzekła Kunegunda; niemasz już odpuszczenia; jesteśmy wyklęci, ostatnia godzina przyszła na nas! Jakżeś ty mógł, człowieku, ty, łagodny z natury jak baranek, zabić, w ciągu dwóch minut, żyda i prałata? — Moja panienko, odparł Kandyd, człowiek zakochany, zazdrosny i oćwiczony przez inkwizycyę, nie poznaje sam siebie“. Wówczas ozwała się stara, i rzekła: „Stoją w stajni trzy andaluzyjskie konie, są również siodła i rzędy; niechaj dzielny Kandyd je okulbaczy; pani ma perły i dyamenty, siadajmy żywo na koń (mimo iż mogę siedzieć tylko na jednym pośladku), i spieszmy do Kadyksu. Czas wymarzony do drogi: nic przyjemniejszego jak podróżować w nocnym chłodzie“.

 Natychmiast Kandyd siodła konie; poczem on, Kunegunda i stara kropią trzydzieści mil jednym tchem. Podczas gdy tak pędzą, święta Hermandad wkracza do mieszkania; chowają Eminencyę w pięknym kościele, Issachara wrzucają do kloaki.

 Kandyd, Kunegunda i stara byli już w miasteczku w górach Sierra-Morena, i tak rozmawiali w gospodzie.

X. O tem, w jakiej niedoli Kandyd, Kunegunda i siara przybyli do Kadyksu i jak wsiedli na okręt.

„Kto mógł ukraść moje dukaty i dyamenty? mówiła z płaczem Kunegunda; z czego będziemy żyć? cóż poczniemy? gdzie znaleźć inkwizytorów i żydów aby mi dali inne? — Niestety, rzekła stara, podejrzewam mocno wielebnego ojca Franciszkanina, który wczoraj, w Badajos, spał z nami; niech mnie Bóg chroni od lekkomyślnego posądzenia, ale wszedł dwa razy do naszej izby i wyjechał o wiele wcześniej. — Och! wzdychał Kandyd, zacny Pangloss dowodził nieraz, że dobra ziemi wspólne są wszystkim ludziom, i każdy ma do nich równe prawo. Ów Franciszkanin winien był tedy, wedle tych zasad, zostawić nam coś na dokończenie podróży. Zatem, nie mamy już nic, piękna Kunegundo? — Ani szeląga, odparła. — Co począć? rzekł Kandyd. — Sprzedajmy jednego konia, rzekła stara; mimo iż mogę siedzieć tylko na jednym pośladku, przycupnę z tyłu za siodłem panienki i dobijemy do Kadyksu“.

 W tej samej oberży bawił przeor Benedyktynów; za tanie pieniądze zgodził się kupić konia. Kandyd, Kunegunda i stara przebyli Lucenę, Chillas, Lebrixę i dotarli wreszcie do Kadyksu. Narządzano tam właśnie flotę i zbierano wojsko, aby poskromić wielebnych ojców Jezuitów z Paragwaju, których oskarżano iż podburzyli jedną ze swych hord, w pobliżu miasta św. Sakramentu, przeciw królom Hiszpanii i Portugalii. Kandyd, który odbył praktykę u Bułgarów, zaprezentował przed generałem małej armii swe bułgarskie umiejętności z takim wdziękiem, szybkością, zwinnością, dumą i sprawnością, iż dano mu dowództwo nad kompanią piechoty. Oto więc jest kapitanem: siada na okręt, wraz z Kunegundą, staruchą, dwoma pacholikami i dwoma andaluzyjskimi końmi, które należały niegdyś do Jego Eminencyi wielkiego inkwizytora.

 Podczas całej przeprawy, zastanawiali się wiele nad filozofią biednego Panglossa. „Płyniemy do innego świata, powiadał Kandyd; w nim-to, bez wątpienia, wszystko musi być dobrze; trzeba bowiem przyznać, ze nieraz przychodzi ochota zapłakać nad tem, co się dzieje tu u nas, zarówno pod fizycznym jak moralnym względem. — Kocham cię z całego serca, mówiła Kunegunda, ale jeszcze dusza moja zmrożona jest wszystkiem co widziałam, czego doświadczyłam. Wszystko będzie dobrze, odpowiadał Kandyd; już to morze nowego świata warte jest więcej niż morza naszej Europy; jest spokojniejsze, wichry mniej zdradzieckie. Z pewnością, ten Nowy Świat okaże się najlepszym ze wszystkich możliwych światów. — Dałby Bóg, mówiła Kunegunda; ale, tam, w moim świecie, byłam tak strasznie nieszczęśliwa, że serce me niemal zamknęło się uczuciu nadziei. — Skarżysz się, rzekła stara; ach, nie doświadczyłaś takich nieszczęść jak moje“.

 Kunegunda wybuchnęła śmiechem; wydało jej się bardzo ucieszne, iż poczciwa starucha chce się uważać za nieszczęśliwszą od niej. — Ach, rzekła, moja poczciwa stara, o ile nie zgwałciło cię dwóch Bułgarów, o ile nie otrzymałaś dwóch pchnięć nożem w brzuch, o ile nie splądrowano ci dwóch zamków, nie zamordowano w twoich oczach dwóch matek i ojców, o ile nie patrzałaś na dwóch kochanków chłostanych podczas autodafé, nie zdaje mi się byś mogła prześcignąć mnie w tej mierze. Dodaj jeszcze, że urodziłam się baronówną z siedmdziesięciu dwu pokoleń, a przyszło mi być kucharką. — Drogie dziecko, odpowiedziała stara, nie wiesz jakie jest moje urodzenie, a gdybym ci pokazała mój tyłek, nie mówiłabyś jak mówisz, i wstrzymałabyś się z sądem“. To odezwanie się obudziło niezmierną ciekawość Kunegundy Kandyda.Stara zaczęła w te słowa:

XI. Historya starej.

 „Nie zawsze miałam oczy kaprawe i otoczone czerwoną obwódką, nos nie zawsze stykał się z brodą i nie zawsze byłam służącą. Jestem córką papieża Urbana X-go i księżniczki Palestryny. Chowano mnie do czternastego roku życia, w pałacu, któremu wszystkie zamki niemieckich baronów nie zdałyby się na stajnię; jedna moja suknia warta była więcej niż wszystkie przepychy Westfalii. Rosłam w urodę, powaby, talenty, pośród uciech, czci i nadziei; budziłam już miłość, pierś moja nabierała dojrzałych kształtów: i jaka pierś! biała, twarda, rzeźbiona jak u Wenus medycejskiej! a co za oczy! co za powieki! co za brwi krucze! płomienie strzelały z mych źrenic, gasząc blask gwiazd na niebie, jak zapewniali miejcowi poeci. Służebne, które ubierały mnie i rozbierały, popadały w zachwyt oglądając mnie z przodu i z tyłu; a nie było mężczyzny, któryby nie pragnął znaleźć się na ich miejscu.

 „Zaręczono mnie z panującym księciem Massa-Karrara: cóż za książę! równie piękny jak ja, promieniejący urokiem i słodyczą, świetny dowcipem i rozpłomieniony miłością; kochałam go tak, jak się kocha pierwszy raz, z bałwochwalstwem, bez opamiętania. Sposobiono już gody; przepych, wspaniałość nie do opisania: nieustające festyny, turnieje, widowiska: całe Włochy fabrykowały na mą cześć sonety, z których ni jeden nie wart był szeląga. Zbliżałam się do radosnej chwili, kiedy stara margrabina, która była niegdyś kochanką mego księcia, zaprosiła go do siebie na filiżankę czekolady: umarł, w niespełna dwie godziny, w straszliwych konwulsyach; ale to bagatela. Mata moja w rozpaczy, mimo że o wiele mniej stroskana odemnie, chciała wyrwać się na jakiś czas z tak złowrogiego miejsca. Miała bardzo piękną majętność w pobliżu Gaety; puściłyśmy się w drogę, na małym statku, wyzłoconym jak ołtarz św. Piotra w Rzymie. W drodze, napadają nas korsarze: żołnierze nasi bronili się obyczajem żołnierzy papieskich; padli na kolana porzucając broń, i prosząc korsarzy o absolucyę in articulo mortis.

 „Natychmiast odarto ich do naga, również matkę i dworki i mnie. To rzecz, w istocie, godna podziwu, owa zręczność z jaką ci panowie rozbierają każdego kto im popadnie w ręce; ale jeszcze więcej zdumiewa mnie, iż wszystkim nam pokładli palec w miejsce, w które my kobiety pozwalamy sobie wkładać zazwyczaj jedynie kankę. Ceremoniał ten wydał mi się bardzo dziwny: oto jaki sąd o rzeczach ma człowiek, kiedy nie wyściubił nosa poza swoją parafię. Dowiedziałam się późmej, że to dlatego, aby się przekonać czy nie pochowałyśmy tam dyamentów; jest to zwyczaj, ustalony od niepamiętnych czasów u wszystkich cywilizowanych ludów szukających fortuny na szerokiem morzu. Dowiedziałam się, iż kawalerowie Zakonu Maltańskiego nie zaniedbują tego nigdy, ilekroć pojmają Turków lub Turczynki; jest to paragraf prawa narodów któremu nikt jeszcze nigdy nie uchybił.

 „Nie będę wam opowiadać, jak bolesne jest dla młodej księżniczki, kiedy ją prowadzą, wraz z matką, jako niewolnicę do Maroko; możecie sobie wyobrazić, cośmy wycierpiały na statku. Matka była jeszcze bardzo piękna: dworki nasze, mimo iż proste dziewczyny, miały więcej uroków niż ich można znaleźć w całej Afryce; co do mnie, byłam wprost czarująca, sama piękność, wdzięk, a przytem dziewica! Nie byłam nią, co prawda, długo; ten kwiat, strzeżony dla księcia Massa-Karrara, stracił listki w uścisku kapitana korsarzy. Był to ohydny murzyn, który, w dodatku, wyobrażał sobie, iż świadczy mi wiele zaszczytu. Zaiste, dowiodłyśmy dwie z matką wielkiej wytrzymałości, znosząc wszystko, co nam przyszło wycierpieć aż do Maroko! Ale pomińmy szczegóły: są to rzeczy tak pospolite, że nie warto się nad niemi rozwodzić.

 „Kiedy przybyliśmy do Maroko, kraj pławił się we krwi. Z pięćdziesięciu synów Muleja Izmaela, każdy miał swoje stronnictwo; czego owocem pięćdziesiąt wojen domowych, czarnych przeciw czarnym, czarnych przeciw centkowanym, centkowanych przeciw centkowanym, mulatów przeciw mulatom: słowem, nieustająca rzeź w całem mocarstwie.

 „Ledwieśmy wylądowali, hufiec czarnych, z partyi przeciwnej stronnictwu naszych korsarzy, zjawił się aby im wydrzeć zdobycz. Stanowiłyśmy, po złocie i dyamentach, najcenniejszą cząstkę łupu. W naszych oczach rozegrała się walka, jakiej nie widujecie nigdy w waszej Europie. Ludzie północy nie mają dość gorącej krwi; nie są tak zaciekli na punkcie kobiet, jak się to powszechnie spotyka w Afryce. Zdaje się, że wasi Europejczycy mają mleko w żyłach; natomiast ogień, witryol krąży w żyłach mieszkańców Atlasu i sąsiednich krajów. Walczyli z wściekłością lwów, tygrysów i wężów, rozstrzygając orężem komu mamy przypaść w udziele. Jakiś maur chwycił moją matkę za prawe ramię, porucznik przytrzymał ją za lewe; żołnierz mauretański ujął za jedną nogę, jeden z piratów za drugą. Toż samo wszystkie dziewczęta zaczęło szarpać po czterech żołnierzy. Kapitan osłonił mnie własną piersią; miał jatagan w dłoni i mordował wszystko co nastręczyło się jego wściekłości. W końcu, ujrzałam wszystkie Włoszki z mego orszaku, jak również matkę, poszarpane, pocięte w kawałki, zmasakrowane przez potworów którzy wydzierali je sobie. Jeńcy, moi towarzysze, ci którzy ich pojmali, żołnierze, majtki, pstrokaci, czarni, biali, mulaci, wreszcie i sam kapitan, wszystko padło bez życia, a ja, umierająca, ległam na stosie trupów. Podobne sceny rozgrywały się, jak wiadomo, na przestrzeni przeszło trzystu mil, przyczem nie opuszczono ni razu ani jednej z modlitw dziennych, nakazanych przez Mahometa.

 „Wydobyłam się, z wielkim mozołem, z ciżby spiętrzonych i krwawiących trupów, i zawlokłam się pod drzewo pomarańczowe nad strumieniem; tam padłam zemdlona od grozy, znużenia, przestrachu, rozpaczy, wreszcie głodu. Niebawem, owładnął mną sen, podobniejszy do omdlenia niż do spoczynku. Pogrążona w tym stanie osłabienia i bezczucia, pomiędzy śmiercią a życiem, uczułam nagle ucisk czegoś poruszającego się na mem ciele; otwarłam oczy i ujrzałam białego, przyjemnej powierzchowności, który wzdychał i mruczał między zębami: O, che sciaqura d’essere senza coglioni!.

XII. Dalszy ciąg nieszczęść staruszki..

 „Zdumiona i uszczęśliwiona iż słyszę rodzinną mowę, zarazem zdziwiona treścią tego wykrzyknika, odpowiedziałam iż istnieją większe nieszczęścia niż to na które się żali; powiadomiłam go w krótkich słowach o okropnościach jakie przeszłam, i znowu popadłam w omdlenie. Zaniósł mnie do poblizkiego domu, kazał położyć do łóżka, nakarmić, usługiwał mi, pocieszał, pieścił, powiadał iż nic nie widział równie pięknego jak ja, i nigdy tyle nie żałował tego, czego nikt mu już nie może wrócić. „Urodziłem się w Neapolu, rzekł; kapłoni się tam corocznie dwa do trzech tysięcy dzieci; jedne giną, inne zyskują głos piękniejszy niźli niewieści, niektórzy dochodzą do władztwa krajem. Poddano mnie tej operacyi z najlepszym skutkiem; zostałem śpiewakiem w kaplicy księżnej Palestryny. — Mojej matki! wykrzyknęłam. — Twojej matki! zawołał zalewając się łzami: jakto! byłażbyś pani tą młodą księżniczką, którą wychowywałem aż do szóstego roku życia i która zapowiadała że będzie tak piękną jak ty właśnie jesteś! — To ja, ja sama; matka znajduje się o sto kroków stąd, pocięta w kawałki, na stosie trupów...“

 „Opowiedziałam wszystko co mi się trafiło; on również opowiedział mi swoje przygody, a mianowicie, w jaki sposób pewna potęga chrześcijańska wyprawiła go do króla Marokko, iżby, jej imieniem, zawarł z tym monarchą traktat, mocą którego potencya owa miała mu dostarczać prochu, armat, okrętów, aby dopomódz do zniszczenia handlu innych chrześcijan. „Misya moja ukończona, rzekł zbożny eunuch; spieszę wsiąść na okręt w Ceucie i odwiozę cię do Włoch. Ma che sciagura d’essere senza coglioni“

 „Podziękowałam ze łzami; on zaś, miast zawieźć mnie do Włoch, zawiózł do Algieru i sprzedał dejowi. Ledwie mnie tak zaprzedano, kiedy zaraza, która właśnie kolejno obiegła Afrykę, Azyę, Europę, wybuchła w Algierze z największą wściekłością. Widziałaś pani trzęsienia ziemi, ale czy zdarzyło ci się kiedy widzieć morową zarazę? — Nigdy, odparła baronówna.

 „Gdybyś była widziała, podjęła stara, przyznałabyś, że to jest coś o wiele więcej niż trzęsienie ziemi. Choroba ta jest bardzo pospolita w Afryce; uległam jej. Wyobraź sobie, co za los dla córki papieża, w piętnastym roku życia, która, w ciągu trzech miesięcy, doświadczyła ubóstwa, niewoli, była gwałcona niemal codzień, patrzała jak ćwiartowano jej matkę, doznała głodu i wojny, i umierała na dżumę w Algierze! Nie umarłam wszelako; ale eunuch i dej i prawie cały seraj zginęli.

 „Kiedy pierwsza groza straszliwej zarazy minęła, sprzedano niewolników deja. Pewien kupiec nabył mnie i zawiózł do Tunisu; tam sprzedał innemu kupcowi, który znowu odsprzedał mnie w Trypoli; z Trypoli sprzedano mnie do Aleksandryi; z Aleksandryi do Smyrny; ze Smyrny do Konstantynopola. Dostałam się w końcu pewnemu adze janczarów, którego wysłano niebawem aby bronił Azowu przeciw Rosyanom.

 „Aga, który lubił dobrze żyć, zabrał z sobą cały seraj i umieścił nas w forteczce na Palus-Meotides, pod strażą dwóch czarnych eunuchów i dwudziestu żołnierzy. Narżnięto obficie Rosyan, ale oni oddali nam z nawiązką: spustoszono Azów ogniem i mieczem, nie zważając na płeć ani wiek. Utrzymała się jedynie nasza forteczka; nieprzyjaciel zamierzył wziąć nas głodem. Dwudziestu janczarów przysięgło nie poddać się do ostatka. Przywiedzeni do ostateczności, zmuszeni byli zjeść dwóch eunuchów, aby ratować się od pogwałcenia przysięgi. Po upływie kilku dni, postanowili zjeść kobiety.

 „Był z nami pewien iman, bardzo pobożny i miłosierny; ten wygłosił do janczarów piękną oracyę, w której skłonił ich aby nie zabijali nas całkowicie.

 — Wytnijcie, rzekł, każdej z pań na razie po jednym pośladku, będziecie mieli bardzo smaczną biesiadę; jeśli trzeba będzie powtórzyć; za kilka dni możecie znowuż sobie wyciąć porcyę; niebo poczyta wam za dobre tak litościwy uczynek i pewnie doznacie, odeń pomocy.

 „Iman był bardzo wymowny; przekonał ich. Poddano nas tej strasznej operacyi; iman przyłożył nam balsam którym opatruje się dzieci świeżo obrzezane: byłyśmy wszystkie wpół żywe.