Potyczki w raju - Angie Hockman - ebook + audiobook + książka

Potyczki w raju ebook i audiobook

Hockman Angie

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Komedia romantyczna dla fanów Christiny Lauren (Podróż nieślubna) i Sally Thorne (Wredne igraszki)!

 

 

Dwoje wrogów.

Jeden awans.

Czy będą zdolni oprzeć się miłości w raju?

 

 

Henley Evans, kierowniczka działu marketingu, rzadko ma czas dla siebie, o rodzinie, przyjaciołach czy facetach nie wspominając. Jednak poświęcenie wydaje się tego warte, kiedy pojawia się możliwość awansu. Szkoda tylko, że Graeme Crawford-Collins, pracujący zdalnie kierownik działu social mediów (a zarazem zmora jej życia), również interesuje się tym stanowiskiem.

Choć nie poznali się osobiście, ich potyczki na maile są znane w całym biurze.

 

Zadanie #1: Zaproponować projekt zwiększenia sprzedaży rejsów na Galapagos.

Haczyk? Wspólna delegacja…

 

Gdy spotykają się na pokładzie statku, Henley odkrywa, że Graeme jest inny, niż zakładała. A granica między niechęcią a sympatią wydaje się cieńsza niż pocztówka.

W obliczu zawodowych marzeń i nowych uczuć dla rywala Henley zaczyna kwestionować swoje życiowe decyzje. Bo czy nieustanna praca ma sens, jeśli nie masz czasu na radość?

 

 

 

 

Najlepsza książka romantyczna 2021 według: „Entertainment Weekly”, Goodreads, PopSugar, „Marie Claire”, „Real Simple”, Insider, Vulture, CNN, Bookreporter, BookBub

Nominowana do Goodreads Choice Awards 2021

„Jedna z tych książek, które sprawiają, że serce skacze z radości. Potyczki w raju to literackie wakacje, których nigdy nie chciałem kończyć”. — Entertainment Weekly

„Urocza i zabawna komedia romantyczna, która z pewnością zwali cię z nóg”.  — CNN

„Zabawna i seksowna”. — PopSugar

„Klasyczna opowieść od nienawiści do miłości…”. — USA Today

Potyczki w raju to wakacyjna komedia romantyczna, na którą czekałeś”. — Insider

 

 

 

 

Angie Hockman

Amerykańska autorka lekkich, dowcipnych i romantycznych historii. Czas spędza najchętniej z rodziną na świeżym powietrzu, marząc o kolejnej podróży. Laureatka nagrody RWA Golden Heart Award. Mieszka w Ohio z mężem, synkiem, słodką starszą kotką i upartym psem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 53 min

Lektor: K. Nowak

Oceny
4,0 (771 ocen)
285
277
152
47
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
isuchocka

Nie oderwiesz się od lektury

Super, jestem pod wrażeniem poruszonych ważnych tematòw. Po pierwsze ochrona środowiska,ale też lekceważace traktowanie kobiet czy przywłaszczanie sobie ich pomysłòw przez przełożonych. Ta ksiażka jest przykładem na to, że może powstać ciekawa, romantyczna i wzruszajaca powieść o miłości bez wulgaryzmòw i chamskiego bełkotu. Polecam goraco
31
gemmeie

Całkiem niezła

z braku laku okej, ale nie koniecznie książka warta polecenia
20
Patrycja____

Całkiem niezła

„Potyczki w raju” przesłuchałam jako audiobook i było to przyjemne umilenie czasu w pracy, ale książka przeciętna. Na plus wątek ekologii i dbania o środowisko. Zawsze doceniam, kiedy romanse nie tylko skupiają się na samej relacji romantycznej, ale poruszają też ważne społecznie tematy, a Angie Hockman zrobiła to bardzo dobrze. #uwielbiamżółwie
00
laxandra28

Z braku laku…

Lekka na jeden wieczór, ale w ostateczności. Mało tam komedii a romansu jeszcze mniej.
00
zsiwek

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna :)
00

Popularność




Tytuł oryginału: Shipped
Copyright © 2021 by Angie Hockman Copyright © by Wydawnictwo Luna, imprint Wydawnictwa Marginesy 2022 Copyright for the Polish Translation © by Sylwia Chojnacka 2022
Wydawca: NATALIA GOWIN
Redakcja: ANNA SZAFRAN
Korekta: DOMINIKA ŁADYCKA, AGNIESZKA KWATERSKA / e-DYTOR
Projekt okładki i ilustracja: CONNIE GABBERT
Adaptacja okładki: DAWID GRZELAK
Skład i łamanie: BOGDAN SUPRUN / e-DYTOR
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67262-91-0
Wydawnictwo Luna Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawawww.wydawnictwoluna.plfacebook.com/wydawnictwolunainstagram.com/wydawnictwoluna
Konwersja:eLitera s.c.

„Niesamowity debiut. Przezabawna, romantyczna i uzależniająca powieść”.

– Lauren Layne, autorka Passion on Park Avenue, bestselleru „New York Timesa”

„Wciągająca, zabawna powieść, przy której zapomnisz o wszystkim! Podobała mi się relacja bohaterów, która zaczęła się od nienawiści, aż w końcu przeszła w miłość. Henley i Graeme są cudowni, ambitni i można się z nimi utożsamić, a po zachwycających opisach wysp zatęsknisz za słońcem i piaszczystymi plażami”.

– Nina Bocci, autorka On the Corner of Love and Hate, bestselleru „USA Today”

„Potyczki w raju to komedia romantyczna z motywem nienawiści i miłości, której każdy dziś potrzebuje. Zakochałam się w Henley i Graemie i z wypiekami na twarzy czytałam, jak się w sobie zakochują. Angie Hockman napisała świetną powieść, która aż kipi namiętnością”.

– Kerry Winfrey, autorka Waiting for Tom Hanks

„Potyczki w raju to urocza i ciepła powieść o ambitnej bohaterce, którą od razu polubiłam, i troskliwym przystojniaku. Właśnie na taką książkę miałam ochotę – historię o nienawiści przeradzającej się w miłość z tropikalnymi wyspami w tle. Jestem zagorzałą fanką romansów z fabułą poruszającą kwestie ekologii”.

– Sarah Hogle, autorka Miłosnego układu

„Potyczki w raju to zabawna i czarująca książka z bohaterami, w których się zakochacie. Na pewno otworzy Wam oczy na ekologię, oczaruje opisami pięknych zakątków i rozbawi... Mnie porwała bez reszty!”

– Sarah Morgenthaller, autorka The Tourist Attraction

„Potyczki w raju to opowieść, której wszyscy teraz potrzebujemy: zwariowana komedia romantyczna, w której rządzi przypadek. Piękne opisy Angie Hockman zabiorą nas w zachwycającą podróż na Galapagos i do serc bohaterów. Rozkoszowałam się każdą chwilą spędzoną przy tej książce i nie mogę się doczekać kolejnych, które wyjdą spod pióra Angie!”

– Kristin Rockaway, autorka She’s Faking It

„Angie Hockman zabłysnęła romansem, od którego nie można się oderwać”.

– Miranda Liasson, autorka Then There Was You

„Błyskotliwy i czarujący debiut pisany z wielką pasją do ekoturystyki. Wspaniała namiastka wakacji w formie książki”.

– Rosie Danan, autorka The Roommate

„Potyczkiw raju to urzekająca powieść, od której nie będziecie mogli się oderwać! Angie Hockman stanęła na wysokości zadania. Nie mogę się doczekać, aż przeczytam jej następną książkę!”

– Alexa Martin, autorka Intercepted

„Potyczki w raju to idealna komedia romantyczna, pełna uroku i z przekazem. Zakochałam się w wyspach Galapagos tak samo jak Henley i Graeme. I w nich też się zakochałam. Ciepła, poruszająca powieść”.

– Rachel Lynn Solomon, autorka Today Tonight Tomorrow

Dla mojej babci Betty.

I dla dziewczynki, która kiedyś bała się porażki.

1

Kiedy odbieram pocztę z pochlapanej farbą skrzynki na listy w holu i widzę swoje nazwisko wydrukowane na papierze czarnym tuszem, jak zwykle ubolewam nad tym, że zostałam nazwana po gwieździe rocka.

I to nie takiej popularnej, jak Stevie Nicks, Joan Jett czy Madonna. O nie, nazywam się Henley Rose Evans, a moi rodzice celowo dali mi imię po wokaliście i perkusiście ulubionego zespołu każdego boomera – The Eagles. Niestety niezbyt wybitnego.

Szkoda tylko, że daleko mi do gwiazdy rocka. Wynajmujący ledwie pamięta moje imię, nie uganiają się za mną hordy rozwrzeszczanych fanów i nie zdewastowałam żadnego pokoju hotelowego. Ale mam własne marzenia. Wielkie marzenia o oszałamiającej karierze. Tylko nie jest ona związana z występami na scenie.

Wpycham do płóciennej torby pocztę, głównie bezużyteczne ulotki, i wdrapuję się po pokrytych wykładziną schodach do mojego mieszkania w centrum Seattle. Kiedy docieram na swoje piętro, mięśnie ud płoną. Mogłabym pojechać na górę starą, ciasną windą, ale nie zrobiłam dzisiaj wystarczającej liczby kroków.

Wlokę się korytarzem; deski skrzypią pod moimi nogami, w powietrzu unosi się zapach cytrynowego środka do czyszczenia. Mój telefon wibruje w kieszeni, więc go wyciągam. To wiadomość od mojej siostry Walsh.

Mam dla ciebie wielką niespodziankę... 

Mój żołądek skręca się w bolesny supeł. Jej „niespodzianki” są równie przyjemne co potrącenie przez nadjeżdżający autobus. Zatrzymuję się, żeby odpowiedzieć, krople wody spływają po moim płaszczu i wsiąkają we wzorzysty zielony dywan.

Jak on ma na imię?

Nie chodzi o faceta. Jutro ci powiem.

Jesteś w ciąży?

Porąbało cię?

Wyleciałaś z pracy?

Dobre sobie!

No weź, powiedz...

Pogadamy później! 

– Co za...

Nagle drzwi obok się otwierają i na korytarz wylewają się muzyka i śmiechy. Podskakuję ze strachu, torba zsuwa mi się po śliskim materiale kurtki z ramienia do łokcia i niemal upuszczam telefon. Kiedy się ogarniam, wciskam go do torby.

– Och – odzywa się moja sąsiadka Sophie. A może to Sophia? W zeszłym miesiącu Sophie i Sophia wprowadziły się do mieszkania 4E. Obie są tego samego wzrostu, mają identyczne rozjaśnione blond włosy i podobne klasyczne rysy twarzy. Przypominają mi Walsh. – Cześć, Hannah.

– Henley – poprawiam ze znużeniem. Wada niespotykanego imienia? Nikt nie potrafi go zapamiętać.

– Dopiero wracasz z pracy? – dziwi się Sophie/Sophia i przenosi wzrok na okno na końcu korytarza. Jest już po dwudziestej i na zewnątrz zrobiło się ciemno.

– Miałam zajęcia.

– Aha. – Zakłada na ramię cienki pasek torebki i zamyka za sobą drzwi; odgłosy rozmowy i muzyka przechodzą w cichy szum w tle. – Urządziłyśmy małą posiadówkę. To nie jest żadna impreza. Właśnie idę do sklepu po piwo. Wbijaj, jeśli masz ochotę.

Posyłam jej szeroki uśmiech.

– Dzięki. Może wpadnę.

Mowy nie ma.

Laptop i podręcznik do zarządzania strategicznego – oraz mój kiepski humor – ciążą mi na ramieniu. Skronie pulsują po długim dniu, który jeszcze się nie skończył. Czeka mnie odhaczenie długaśnej listy zadań na jutro.

Kiedy skręcam do swojego mieszkania, gryzie mnie poczucie winy. Lubię moje nowe sąsiadki, chociaż są ode mnie młodsze: mam dwadzieścia osiem lat, a one dopiero skończyły studia. Najwyżej spotkamy się innym razem. Najlepiej wtedy, gdy nie będę zawalona pracą czy zajęciami. Czyli najpewniej w następnym stuleciu.

Docieram do mieszkania, wsuwam klucz do zamka i popycham drzwi ramieniem. Wita mnie skrzekliwe zawodzenie. Odkładam torbę na podłogę i zapalam światło.

– Cześć, Noodles. – Odwieszam klucze na haczyk przy drzwiach, a płaszcz do wąskiej szafy. Kot Noodles przydreptuje do korytarza. Ma długie pręgowane futro, które sterczy we wszystkie strony, nieważne, jak często je czeszę, i zielono-złote oczy, skierowane przeciwlegle.

Kiedyś wpisałam w wyszukiwarkę frazę „przeciwieństwo zeza” i wyskoczył termin „egzotropia”. Brzmi jak jakaś nazwa z powieści sci-fi, ale to tylko zez rozbieżny i weterynarz powiedział, że w jego przypadku to wada genetyczna i nie ma czym się martwić.

Niezależnie od diagnozy Noodles to kot po przejściach. I tak właśnie określono go w schronisku, kiedy zeszłego lata go adoptowałam. Wyciągam rękę, żeby podrapać go pod brodą. Wydaje charkliwe miauknięcie, jakby od dekady palił po dwie paczki szlugów dziennie.

– Tęskniłeś za mną?

Cisza.

– No jasne. – Idę do kuchni, Noodles drepcze za mną. Karmię kota i przebieram się w spodnie do jogi oraz koszulkę z logo uniwersytetu Boise State. Biorę z lodówki pudełko z wczorajszą sałatką z komosą ryżową, nalewam kieliszek pinot grigio i kieruję się do swojego przytulnego salonu.

Gdyby ktoś wszedł do mojego dwupokojowego mieszkania w Belltown, pomyślałby, że jestem zapaloną podróżniczką – oczywiście gdyby mnie nie znał. Nad rubinową sofą wiszą wielkie kolorowe marynistyczne mapy w antyramach i krajobrazy ułożone w kolaż. Po drugiej stronie, pod ścianą pomalowaną na ten sam odcień czerwieni, znajduje się skrzynia, na której ułożyłam stosy książek podróżniczych i o marketingu, a pod oknem upchnęłam wygodny fotel kupiony z drugiej ręki. Pokój wygląda jak połączenie magazynów „National Geographic” i „Porthole Cruise”.

Prawda jest zgoła inna: poza kilkoma wycieczkami do Kolorado w dzieciństwie i jednym wypadem do Cancún podczas wiosennej przerwy na studiach nigdy nie zapuściłam się poza Wybrzeże Północno-Zachodnie USA. Nie, nie jestem oszustką. Tylko kierowniczką działu marketingu pracującą w międzynarodowej firmie oferującej rejsy wycieczkowe.

Te wszystkie plakaty i obrazy dostałam z firmy. Seaquest Adventures, dzięki za darmowe dekoracje.

Nie chodzi o to, że nie chcę podróżować. Kiedy trzy lata temu przyjęłam tę posadę, liczyłam, że będę zwiedzać świat. A potem stało się życie: zawodowe ambicje, studia podyplomowe, studenckie pożyczki, niekończący się trud życia, jakim jest dorosłość. Ale głównie chodziło o karierę. Aż żal brać wolne, kiedy wspinasz się po korporacyjnej drabinie i próbujesz zostać dyrektorką przed trzydziestką.

Odstawiam kolację i wino na stolik z IKE-i, opadam ciężko na kanapę i rozplątuję kok. Włosy falami opadają mi na ramiona. Potrząsam głową i rozmasowuję obolały skalp. Żałuję, że nie mogę zwinąć się w łóżku pod kołdrą i odpłynąć, ale w aplikacji czeka na mnie niecierpiąca zwłoki lista zadań. Nie zasnę, dopóki jej nie ukończę, więc lepiej mieć to już z głowy.

Biorę łyk wina, otwieram apkę i odczytuję pierwszą pozycję.

Zadanie #1:Sprawdzić, czy Graeme wrzucił post o Kolumbii Brytyjskiej.

Wyjmuję laptop z torby i go uruchamiam. Noodles wskakuje na kanapę i mości się przy moim udzie, mrucząc jak traktor. Pół minuty później przeglądam konto na Twitterze naszej firmy. Wkładam do ust kęs sałatki i przeżuwam, nawet nie czując smaku. Scrolluję dalej, oglądam wpis za wpisem. Nagle odkładam widelec, ściągając brwi.

Kiedy docieram do wczorajszych postów, złość pali mnie od środka. Loguję się na Facebooka. To samo. Instagram. To samo. Mocno zamykam powieki i zaciskam palce na grzbiecie nosa.

– Graeme! – warczę.

Nie zrobił tego. Obiecał i nie dotrzymał słowa. Typowe. Mogłam się spodziewać, że Jaśniepan Guru od Social Mediów się na mnie wypnie. Dobrze zrobiłam, że sprawdzenie go umieściłam na liście jako priorytet.

Spoglądam na niewielkie zdjęcie przy nazwisku Graeme’a, na jego silny, gładki podbródek i krótkie brązowe włosy. Ze wstydem przyznaję, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam to zdjęcie, pomyślałam, że ten zarozumiały palant jest całkiem przystojny. A kiedy rok temu po raz pierwszy rozmawialiśmy przez telefon, niemal się rozpłynęłam. Miał głęboki, niski, chrapliwy głos; kojarzył mi się z przekąskami maczanymi w czekoladowej fontannie.

Niestety po niecałych dwóch tygodniach pracy Graeme Złośliwy Troll pokazał swoje prawdziwe oblicze.

Zaczęło się od jakiegoś filmiku przedstawiającego nagranie z rejsu na Kostarykę, który dostałam na maila. Na początku wszystko wyglądało jak należy – goście brali udział w wycieczce, uśmiechali się szeroko, tryskali energią – jednak pod koniec ktoś umieścił wstawkę pokazującą dwie kapucynki. Kadr trwał dosłownie chwilę: jedna małpka powąchała tyłek drugiej, zrobiła kwaśną minę, straciła równowagę i spadła z drzewa. Przekomiczne, prawda?

Uznałam, że przecież ludzie uwielbiają zabawne filmiki ze zwierzętami, więc do innego nagrania z rejsu również można dodać migawki ze zwierzętami, muzyką i błyskotliwym tekstem, a następnie wstawić na nasze konta w portalach społecznościowych i okrasić hasztagami, żeby zwiększyć zasięgi. Wykorzystałam swoje nie najgorsze umiejętności edytowania filmików, a kiedy otrzymałam zadowalający efekt, wysłałam plik do Graeme’a, naszego nowego kierownika działu social mediów, żeby go udostępnił.

I wszyscy zaczęli szerować ten zasrany filmik.

Stał się hitem, ale ja dowiedziałam się o tym dopiero następnego ranka, kiedy nasz szef James zwołał cotygodniowe zebranie działu. Okazało się, że nagranie wyświetlono ponad pięćdziesiąt tysięcy razy i liczba wciąż rosła. Wskaźnik zaangażowania pod postem wyniósł sześćdziesiąt siedem procent, a ruch na stronie internetowej wystrzelił w kosmos.

Kiedy oklaski i okrzyki ustały, James spojrzał w stronę telefonu, przez który połączył się Graeme, i oznajmił:

„Genialne, zachwycające. Widzicie, ludzie? To się nazywa pomysłowość. Dobra robota, Graeme”.

„Dobra robota, Graeme”. Nie: „Dobra robota, Henley”.

A co odpowiedział Graeme, kiedy nasz szef mylnie przypisał mu zasługi? W telefonie na chwilę zapadła cisza, a potem odparł zwykłe „dziękuję”.

A jakby tego było mało, James postanowił posypać solą moje rany: „Chciałbym, żebyście wszyscy wykazywali taką inicjatywę jak Graeme”, zwrócił się do grupy, a następnie skierował wzrok na mnie. „W szczególności ty, Henley. W końcu Kostaryka to twój region”.

Wiem, wiem. Pewnie powinnam była się odezwać – od razu poprawić szefa, wyjaśnić, że to ja jestem odpowiedzialna za ten filmik. Ale byłam w takim szoku, że szczęka mi opadła jak u śniętej ryby. Poza tym James nie znosi, gdy nie ma racji, szczególnie przy ludziach. A po spotkaniu było już za późno. Gdybym poszła do niego ze skargą, wyszłabym na dziecinną i czepialską. Nikt nie chce tak wypaść w oczach szefa.

I dlatego Graeme’owi się upiekło. Przypisał sobie zasługi i zebrał pochwały za moją ciężką pracę.

Dupek.

Od tamtej chwili wykorzystywał ten incydent, by zaprzyjaźnić się z szefem. Do tej pory wszystkie nasze telefoniczne konferencje zaczynają się i kończą męskimi pogaduszkami.

Co u syna? Jak weekend na jachcie? Oglądałeś ostatni mecz Marinersów? Graeme pod płaszczykiem zacieśniania męskiej więzi wchodził szefowi w dupę tak ewidentnie, że miałam ochotę rzucić słuchawkami o podłogę i zdeptać je w drobny mak.

Rzecz w tym, że już wcześniej pracowałam z facetami pokroju Graeme’a. Wizerunek miłego typa ma wyćwiczony do perfekcji, ale ja znam prawdę. W rzeczywistości to podstępna pijawka, która myśli, że wszystko jej się należy, dojdzie do celu nawet po trupach.

W którymś momencie Graeme musiał się domyślić, że go przejrzałam, bo od roku nieustannie uprzykrza mi życie. Za każdym razem, kiedy zlecam mu jakieś zadanie do wykonania na już, on ma wymówkę. Jeśli wyskoczę z jakimś pomysłem, zawsze będzie go kwestionować. A kiedy wysyłam mu maila, w odpowiedzi dostaję krótką odpowiedź – żadnego „proszę”, „dziękuję” ani „pocałuj mnie w dupę”.

Poza kilkoma wideokonferencjami nigdy nie widziałam go osobiście, bo Graeme pracuje w pełni zdalnie. Dlatego uważam, że pomimo mocno zarysowanej szczęki i głęboko osadzonych oczu ma również patykowate ręce i nogi oraz skisły oddech, pasujący do jego osobowości. Albo wyobrażam go sobie jako niskiego, pulchnego diabła tańczącego z widłami przy ognisku.

Loguję się na pocztę i wybijam na klawiaturze wiadomość z taką zaciętością, jakbym wpisywała kody uruchamiające broń jądrową do zniszczenia świata.

Do: [email protected]

Cc: [email protected]

Od: [email protected]

Temat:BRAK wpisu w social mediach

Graeme,

zauważyłam, że moja prośba dotycząca wstawienia posta z informacją o promocji na bilety lotnicze na ostatnie w 2019 roku rejsy po wybrzeżu Kolumbii Brytyjskiej nie została spełniona. Jako że promocja wygasa za tydzień, a w nadchodzących wrześniowych rejsach są jeszcze wolne miejsca, proszę o szybkie uzupełnienie postów na naszych kontach w social mediach. Sprawdź plik Google Doc z zeszłego tygodnia, w którym udostępniłam wymagane informacje. Proszę odnieść się do tego ASAP.

Dziękuję.

Henley

Henley R. Evans

Kierowniczka działu marketingu, obszar Ameryki Północnej i Centralnej Seaquest Adventures | www.seaquestadventures.com

Po wysłaniu maila od razu chwytam za telefon i odhaczam pierwsze zadanie. Na widok grubej czarnej kreski głośno wciągam powietrze nosem i moje ciało powoli zalewa spokój.

Przynajmniej odwaliłam swoją część roboty. Na razie. Niech Graeme lepiej do tego siądzie i wstawi posty, najlepiej z terminem na wczoraj.

Moje mięśnie się rozluźniają, kiedy moszczę się wygodniej na kanapie i wyciągam nogi. Krzyżuję je na stoliku, sprawdzając kolejne punkty z listy:

Zadanie #2: Zapłacić ratę za kredyt studencki.

Z gardła wydobywa mi się rozpaczliwy jęk, a ramiona automatycznie sztywnieją. Muszę dwukrotnie sprawdzić oszczędności i miesięczny budżet, zanim ogarnę ten kolosalny problem. Niechętnie przenoszę zadanie na drugi dzień. Nie mam teraz siły się z tym mierzyć.

Zadanie #3: Przygotować szkic referatu na temat zarządzania strategicznego na poniedziałek.

To akurat mogę zrobić. Właśnie mam odłożyć laptop i z bólem serca wyjąć podręcznik z torby, gdy ze skrzynki pocztowej rozlega się powiadomienie.

Graeme odpisał. Otwieram wiadomość, czując, jak falują mi nozdrza.

Do: [email protected]

Od: [email protected]

Temat:Re: BRAK wpisu w social mediach

Niedługo to zrobię.

G

Graeme Crawford-Collins

Kierownik działu social mediów

Seaquest Adventures | www.seaquestadventures.com

Mrugam.

I jeszcze raz.

Niedługo? To znaczy za chwilę czy w następny wtorek? Zaciskam dłoń na futerku Noodlesa, a on mruczy głośniej. To... nie do przyjęcia. W dodatku nie załączył w mailu naszego szefa. Zgrzytam zębami, aż boli szczęka.

Graeme Crawford-Collins. Grahamowy Krakers Collins[1]. Nie mogę dać się tak traktować. Nie pozwolę na to.

Odkąd dołączyłam do tej firmy, sprzedaż rejsów od Alaski po Panamę zwiększa się z kwartału na kwartał – dzięki moim niestrudzonym wysiłkom – i nie pozwolę, by moje wyniki zrujnował ktoś taki jak on. A już na pewno nie teraz, gdy krążą plotki o powołaniu nowego stanowiska: dyrektora do spraw marketingu internetowego. Zrobię wszystko, by zgarnąć tę posadę.

Będę pracować po godzinach. Wieczorami studiować zarządzanie. Zgłaszać się do dodatkowych projektów. Och, chwila, przecież już to wszystko robię, więc ten awans powinnam mieć w kieszeni. Ale tylko pod warunkiem, że nie zawalę ważnego projektu pod koniec czwartego kwartału. Strzelam knykciami i warknąwszy gniewnie, dopijam wino. Z trzaskiem odstawiam kieliszek na blat i odpisuję.

Przygotuj się na wojnę, Graeme Crawfordzie-Collinsie. Bo zaraz spotkasz huragan Henley.

2

Do:[email protected]

Od: [email protected]

Temat: Re: BRAK wpisu w social mediach

Graeme,

termin „niedługo” jest mało precyzyjny. Czy możesz to rozwinąć?

Dzięki

Henley

A masz, Graeme!

Dobra, to nie był pocisk najwyższych lotów, ale wydaje się umiarkowanie kąśliwy. Uśmiecham się pod nosem i wysyłam wiadomość. Stukam palcami w laptop. Przygryzam kciuk. Odświeżam skrzynkę. Nic. Stwierdzam, że Graeme już się na dzisiaj wylogował, ale po chwili znowu rozlega się dźwięk przychodzącej wiadomości.

Do: [email protected]

Od: [email protected]

Temat: Re: BRAK wpisu w social mediach

Niedługo, przysłówek

1. w najbliższym czasie

2. niebawem

3. jak do tego siądę

– G

Krztuszę się z oburzenia, targana gniewem. Mocno zaciskam palce na laptopie i siadam na kanapie po turecku. Noodles zeskakuje na podłogę z niezadowolonym fuknięciem, bo go trąciłam.

Ten człowiek przez jakieś dziewięćdziesiąt siedem procent czasu nie jest w stanie wysłać mi wiadomości zawierającej więcej niż jedno słowo, a kiedy w końcu łaskawie napisze coś więcej, dostaję od niego ociekającą sarkazmem definicję ze słownika. Wkurzony warkot narasta mi w gardle.

Do: [email protected]

Od: [email protected]

Temat: Re: BRAK wpisu w social mediach

Graeme,

proszę cię, weź się do tego teraz.

Dzięki

Henley

Niecałe dziesięć sekund później dostaję wiadomość...

Do: [email protected]

Od: [email protected]

Temat: Re: BRAK wpisu w social mediach

W Seattle jest 20.40, ale w Michigan dochodzi północ. Twój post może zaczekać.

Chyba go pogrzało!

Do: [email protected]

Od: [email protected]

Temat: Re: BRAK wpisu w social mediach

Jeśli masz czas odpowiadać na moje maile, to masz również czas wstawić posty na konta, chociaż na Facebooka i Instagrama. Tweety mogą poczekać do jutra.

Tweety pozostają aktualne przez jakieś osiemnaście minut, więc jest już za późno, by zebrały odpowiednie zasięgi.

Nagle w rogu ekranu wyskakuje mi powiadomienie o nowej wiadomości na czacie.

Nie masz nic lepszego do roboty niż wypisywanie maili na temat pracy?

Wykrzywiam usta w grymasie pogardy.

Przyganiał kocioł garnkowi. Nie masz nic lepszego do roboty niż odpisywanie na moje maile?

Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

Nie masz dzisiaj nic ciekawego do roboty, Henley Rose?

Mrużę oczy. Szczerze nie znoszę, gdy nazywa mnie Henley Rose. Podczas sielankowych pierwszych tygodni naszej wspólnej pracy zapytał mnie, co oznacza „R” w mojej stopce w mailu, a ja popełniłam błąd i mu powiedziałam. Przypominam sobie, jak przez telefon przeciągał sylaby moich imion, Henley Rose, jakby miał mi do zdradzenia jakiś sekret... i wierzył, że chcę go usłyszeć...

Teraz nazywa mnie tak tylko w wyjątkowych sytuacjach – gdy ma pewność, że maksymalnie mnie rozjuszy.

Żadnego przystojniaka, który dotrzymywałby ci towarzystwa?

Z automatu rozglądam się po pustym mieszkaniu, jakby wyimaginowany chłopak miał wyskoczyć z mojej sypialni, trzymając w rękach tuzin tacosów i tort czekoladowy. Noodles patrzy na mnie z podłogi – a raczej jedno oko skupia na kanapie, a drugim łypie na stolik. Nie wygląda na zadowolonego.

Nie potrzebuję chłopaka. Jestem zbyt zajęta polerowaniem kolekcji noży. Wielkich, ostrych, szpiczastych.

Czyli nie masz... A więc lubisz duże?

Im większe, tym lepsze.

Nie wiedziałem, że masz takie preferencje.

Wow, wow, wow. Czy to jest flirt, czy tylko mi się wydaje? Niemożliwe. Niespodziewanie w brzuchu coś mnie mrowi, a szyja oblewa mi się rumieńcem. Powiększam zdjęcie Graeme’a. Jego pełne usta układają się w szelmowski uśmieszek i nagle dopada mnie pragnienie, by docisnąć swoje wargi do jego tylko po to, by zobaczyć, jakie to uczucie. Albo mu przywalić.

Przygryzam wargę, otwieram Instagram i w pasek wyszukiwania wpisuję „Graeme Crawford-Collins”. Może na innym zdjęciu zobaczę go od gorszej strony... i jednak zapragnę mu przywalić.

Niestety nie znajduję takiego profilu. Hm. Sprawdzam na Facebooku – tam również go nie ma. I na Twitterze jest to samo. Kierownik działu social mediów nie ma konta w social mediach? Dziwne?

Kręcę głową. Co ja wyprawiam? Z poczuciem winy zamykam trzy karty w wyszukiwarce. Dobry Boże, muszę częściej wychodzić z domu. Może od czasu do czasu powinnam iść na randkę – ale nie z fioletowym przyjacielem na baterie mieszkającym w szufladzie mojej szafki nocnej. Bo jeśli nagle spodobał mi się Grahamowy Krakers Collins, to jest ze mną naprawdę kiepsko.

Czas zająć się aktualnym problemem.

Wiesz, w trakcie tej jakże przyjemnej rozmowy już dawno zdążyłbyś wstawić posty.

Nie widziałaś wulkanu, prawda?

Co?

Wulkan. Wiesz, te stożki, które od czasu do czasu eksplodują lawą?

Tak, wiem, czym jest wulkan. Jezu!

Co ty ćpasz? Jaki wulkan?

Hm. Wygląda na to, że nie czytałaś moich tweetów. Jestem tobą rozczarowany, HR. Dzisiaj wieczorem na wyspach Galapagos doszło do erupcji wulkanu. Nasz statek był na miejscu i operator kamery uchwycił kilka gorących ujęć (niezamierzona dwuznaczność).

Przełykam śmiech i ponownie wkładam maskę irytacji.

Nie, nie słyszałam o żadnym wulkanie. Kiedy wcześniej przeglądałam Twittera, interesowała mnie tylko promocja lotów. Na resztę nie zwracałam uwagi. Otwieram stronę i ponownie przesuwam feed. Tak, teraz widzę kilka tweetów na temat erupcji wulkanu w niezamieszkanej części wyspy Isabela i tego, że z naszego statku widziano całe zajście na żywo – oczywiście z bezpiecznej odległości. Fantastyczna marketingowa okazja. Ku mojemu niezadowoleniu Graeme już ją wykorzystał, by przyciągnąć zainteresowanie użytkowników.

Stwierdziłem, że są priorytety.

Oczami wyobraźni niemal widzę, jak lekceważąco wzrusza ramionami.

W takim razie teraz zrób priorytet z moich postów.

Już zaczynam pisać, że promocja na loty wygasa w następnym tygodniu i musimy zwrócić na nią uwagę w social mediach, ale Graeme mnie ubiega i wysyła kolejną wiadomość.

Jutro z samego rana wstawię twoje posty o Kolumbii Brytyjskiej. Chociaż uważam, że na ten moment to już nie zrobi różnicy i nikt nie kupi wycieczek na wrześniowe rejsy.

Życzę miłego polerowania wielkich noży.

Kropka przy jego nazwisku robi się czerwona, wskazując, że jest offline.

Mocno zaciskam szczęki. Jestem pewna, że moja dentystka znowu będzie się czepiać, bo nie powinnam zgrzytać zębami.

– Graeme – pomstuję pod nosem.

Za kogo on się ma? Czy naprawdę próbuje mi wmówić, że z moim planem marketingowym nie uda mi się złapać kilku klientów w ciągu następnego tygodnia? To po prostu... oburzające. I bezczelne. Tak nie można.

Biorę ze stolika sałatkę z komosą i wpycham porcję do ust. Smakuje jak wióry. Odsuwam laptop i maszeruję do kuchni, po drodze wyrzucając sałatkę do kosza. Przeglądam zawartość lodówki. Wybór jest ograniczony: trzy opakowania waniliowego jogurtu, przetwory, sosy i kremy w słoiczkach oraz trochę sera. Muszę dodać do listy zadań zakupy na weekend.

Biorę słoiczek winogronowego dżemu, masło orzechowe i dwa ostatnie kawałki chleba z szafki, żeby przygotować kanapkę. Z rozmachem opuszczam na chleb łyżkę dżemu i smarowidło rozpryskuje się na szarym laminowanym blacie. Słowa Graeme’a nie dają mi spokoju. „Na ten moment to już nie zrobi różnicy”. Prycham z pogardą, opieram się o szafkę i pochłaniam kanapkę jak wygłodniały niedźwiedź łososia.

Powinnam wziąć się do pisania pracy, ale po ostatnim pocisku Graeme’a boli mnie żołądek, a skóra swędzi. Muszę coś zrobić. Dokańczam kanapkę w czterech chapsach i wracam do laptopa, żeby odkopać raport z zeszłego roku i sprawdzić, jak aktywność w social mediach wpłynęła na sprzedaż rejsów w Kolumbii Brytyjskiej.

Wzrost liczby rezerwacji był ledwie zauważalny. Okazuje się, że moja strategia marketingowa na te rejsy w zeszłym wrześniu nie dała tak dobrych rezultatów, jak mi się wydawało. Pomimo promocji na linie lotnicze, co było moim pomysłem, trzeba było sięgnąć po inne metody, żeby osiągnąć cel. Coś nietypowego.

Otwieram pusty dokument Google Doc. Po minucie nachodzą mnie pomysły. Zaczynam klepać w klawiaturę. Kiedy kończę, jest już po dwudziestej drugiej, a nawet nie tknęłam szkicu pracy na zajęcia. Jeśli mam z tym zdążyć na poniedziałek, powinnam chociaż zacząć. Przeklinając w duchu Graeme’a, otwieram podręcznik i zaczynam myśleć.

– Ciężka noc? – pyta Christina, kiedy wygląda zza szarej ściany boksu oddzielającej nasze biurka i przyłapuje mnie na pocieraniu oczu. Jest piętnaście po dziewiątej w piątkowy poranek. Przyszłam tu godzinę temu i dopiero teraz ludzie powoli zaczynają wypełniać poranną ciszę rozmowami.

Nasze biuro jest dosyć ciasne. Zajmuje całe piętro historycznego budynku w centrum, ma wysokie sufity, gołe ceglane ściany, a przez szerokie łukowate okna wlewa się mnóstwo światła. Niedaleko znajduje się Pudget Sound, sieć zatok, więc w pomieszczeniu zawsze unosi się świeży zapach morskiej bryzy, który ożywia wiszące na korytarzu zdjęcia statków.

Odrywam wzrok od maila, którego chcę wysłać do asystentki Jamesa, żeby omówić moje najnowsze pomysły na kampanię marketingową rejsów do Kolumbii Brytyjskiej.

– Miałam dużo do zrobienia – wyjaśniam. – I mało spałam. A ty?

Christina siada na moim biurku, krzyżuje nogi, a jej szmaragdowe rybaczki podjeżdżają wyżej i odsłaniają smukłe łydki.

– Kiepsko – odpowiada i z gracją przerzuca przez ramię długie proste włosy. Czarne kosmyki odcinają się wyraźnie od białej koronkowej bluzki.

Jeszcze raz przebiegam wzrokiem po mailu i wysyłam go, a następnie skupiam się, żeby wysłuchać historii, która najpewniej będzie długa i bardzo dramatyczna.

– Pamiętasz, że wczoraj poszłam na randkę z tym gościem z Bumble? – zaczyna.

Kiwam głową. Coś mi tam świta.

– Cóż, wszystko szło dobrze, dopóki nie wyszliśmy z restauracji. Właśnie staliśmy na chodniku i rozmawialiśmy o tym, co zrobić dalej, gdy nagle obok nas przejechał radiowóz. I wiesz, co ten typ odwalił? Schował się za najbliższym krzakiem jak jakiś Batman czy ktoś. Okazało się, że jest poszukiwany przez policję.

Prostuję się nieco bardziej.

– I co zrobiłaś?

Wzrusza ramionami.

– Zabrałam go do domu. Był całkiem uroczy.

Szczęka mi opada.

Christina wybucha śmiechem.

– Żartuję, spokojnie, Henley! Wcisnęłam mu kit, że mam migrenę, i prysnęłam. Ale potem poznałam innego przystojniaka...

– No dobra, będziesz musiała zdać pełne sprawozdanie. – Opieram łokieć na biurku i kładę podbródek na zwiniętej dłoni. Nie mam zbyt dużo doświadczenia w randkach, więc dzikie historie Christiny zawsze chłonę jak gąbka.

Zsuwa się z mojego biurka.

– A co powiesz na lunch? Może w Waterfront Park?

Przygryzam dolną wargę. Mam dzisiaj tyle rzeczy do zrobienia.

– Tak, ciągle jesteś „zawalona robotą” – odpowiada za mnie, wykonując w powietrzu znak cudzysłowu. – No dalej, od tygodni nie byłyśmy na lunchu.

– Wiem – jęczę. – Jestem okropna. Może drinki wieczorem? – Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni byłam w barze po pracy. Nie liczę studenckiego spotkania, którego celem był networking.

– A nie masz dzisiaj zajęć?

– Nie w piątki. Poza tym letni semestr skończył się wczoraj i mam miesiąc wolnego, zanim zacznie się zimowy.

– W takim razie idziemy na drinka – zarządza z uśmiechem. – Do Miller Room?

– Koniecznie.

Christina odwraca się, zauważając kogoś ponad ramieniem.

– Tory! – woła, machając ręką.

Rozlegają się kroki i po chwili zjawia się nasza koleżanka Tory Hageman. Jej krótka platynowa fryzura mieni się w świetle jarzeniówek i razi w oczy.

Christina jest ode mnie młodsza, ale Tory cztery lata starsza i w przeciwieństwie do mnie i Christiny ma już ogarnięte życie, a my przy niej sprawiamy wrażenie dzieci we mgle. Po pierwsze, Tory jest już po ślubie. Po drugie, mieszka w domu. Nie w mieszkaniu czy apartamencie, ale prawdziwym domu z trawą, płotem, ręcznikami dla gości i wszystkim.

– Cześć, dziewczyny – wita się z uśmiechem Tory. Przy piersi trzyma jakiś plik dokumentów. – Co znowu knujecie?

– Chcemy iść po pracy na drinka do Miller Room. Chcesz dołączyć?

– Idealnie, będę tam. Sprzedam wam takiego newsa, że wam kapcie pospadają. – Mam wrażenie, że od szerokiego uśmiechu zaraz pękną jej okrągłe policzki.

– Gadaj – naciskam.

Sprawdza zegarek.

– Nie mogę. Już jestem spóźniona na spotkanie, muszę lecieć. Och, Henley... wygląda na to, że posada dyrektora działu marketingu internetowego w końcu zostanie obsadzona. Później dam ci szczegóły. – Macha nam na pożegnanie i biegnie w kierunku sali konferencyjnej.

Oddech więźnie mi w gardle i z całej siły staram się nie błysnąć milionwatowym uśmiechem. Tory jest dyrektorką działu analiz i zarządzania budżetem, więc jej dział musi zatwierdzić budżet na nowe stanowisko. Bez wątpienia zna wszystkie szczegóły.

Christina kiwa głową za Tory.

– Najwyższa pora, by kogoś awansowali.

Posyłam jej spojrzenie. Nie kryję się z tym, że zależy mi na nowej posadzie, ale ona jest w Seaquest dłużej niż ja... Więc co, jeśli oczekuje tego awansu? W sumie z nią o tym nie rozmawiałam.

Christina spuszcza głowę i wykrzywia usta.

– Och, daj spokój, Hen. Naprawdę myślisz, że jestem jak wredna laska z jakiegoś serialu z lat dziewięćdziesiątych, która będzie zazdrosna o sukces przyjaciółki? Obie wiemy, że zasługujesz na ten awans. Pracujesz ciężej niż ktokolwiek w tej firmie. Właściwie można powiedzieć, że to poniekąd żałosne. – Puszcza do mnie oko, zeskakuje z biurka i obchodzi przepierzenie, żeby wrócić na swoje miejsce.

Ciepło wypełnia moją klatkę piersiową. Christina już nie jest tylko koleżanką z pracy, ale prawdziwą przyjaciółką. A przecież nie mam ich zbyt wiele. Uśmiecham się do siebie i wyciągam telefon z torby. „Ważne wieści” Tory przypomniały mi o czymś. Otwieram ostatnią konwersację z siostrą i wystukuję wiadomość.

To co to za niespodzianka?

Bębnię palcami o policzek. Nie odpisuje. Siostra bez wątpienia chce się nade mną poznęcać, zanim podzieli się informacjami. Albo jeszcze się nie obudziła. Mieszka w Kolorado i u nich jest godzina do przodu, więc powinna już wstać. Chociaż Walsh nigdy nie prowadziła normalnego trybu życia.

Mój telefon wibruje w ręce. Podskakuję ze strachu.

Kiedy kończysz pracę? Wtedy ci powiem.

O, patrzcie, kto już wstał.

Mów teraz.

Uch. Niech ci będzie. 17.30

To super. Na razie!

Cholera. Zapomniałam o drinkach. Już zaczynam pisać odpowiedź, ale słyszę w komputerze powiadomienia o dwóch nowych mailach. Odkładam telefon i otwieram pierwszy. To od Graeme’a, odpowiedź na moją wczorajszą wiadomość.

Do: [email protected]

Cc:[email protected]

Od: [email protected]

Temat: Re: BRAK wpisu w social mediach

Zrobione.

G

Graeme znowu załączył do konwersacji Jamesa, a sam na powrót stał się monosylabicznym jaskiniowcem. Jakie to typowe.

Przeglądam nasze konta na portalach społecznościowych. Teraz aż roi się tam od postów i tweetów dotyczących promocji na loty do Kolumbii Brytyjskiej. Wciągam powietrze nosem. Nie mogę uwierzyć, że zaledwie wczoraj rozmawiałam z Graeme’em o mojej nieistniejącej kolekcji noży. Wolałabym sądzić, że nigdy do tego nie doszło, bo to zbyt dziwne. Ale mój wykonujący salta żołądek świadczy o tym, że ta sytuacja naprawdę się zdarzyła.

Moją uwagę przyciąga drugi mail. To zaproszenie z kalendarza na spotkanie z Jamesem o szesnastej. Gdy tylko je akceptuję, dzwoni mój telefon. Odbieram.

– Evans – rzucam z automatu.

– Cześć, Henley, z tej strony Barbara – przedstawia się melodyjnym głosem sekretarka Jamesa.

Czyżby chodziło o posadę dyrektora? Budzi się we mnie nadzieja, pulsuje w moim sercu niczym żywy organizm. Odchylam się na krześle i wygładzam koralową spódniczkę, siląc się na spokojny ton.

– Hej, Barb. Jak się masz? Przed chwilą dostałam zaproszenie.

– Ja właśnie w tej sprawie. Wiem, że nie powinnam nic zdradzać... – Jej głos wydaje się stłumiony, jakby zakrywała usta ręką. – Ale dzisiaj rano podsłuchałam, jak James rozmawia z Marlenem. – Marlen to nasz prezes. Krew ścina się w moich żyłach i nawet nie ważę się oddychać. – Co do tego spotkania o szesnastej, nie chodzi wyłącznie o twoje pomysły na promocję Kolumbii Brytyjskiej. Słyszałam, jak Marlen mówi Jamesowi, że rozważa cię na posadę dyrektorki... Henley, jesteś główną kandydatką.

3

Pierwsza myśl: Hura, jestem główną kandydatką! Główną! Mam tę posadę w kieszeni! Tak! Piątka, żółwik!

Druga myśl: Główną? Jak to główną? Powinnam być jedyną. Jedno nazwisko. Nikt więcej. Hulk niszczyć!

Mrugam oszołomiona, bo dociera do mnie, że Barbara wciąż mówi.

– ...nic więcej nie mogę powiedzieć.

– Kto jeszcze jest na tej liście? – pytam cicho, ponaglająco. Plastikowa obudowa telefonu skrzypi pod moim uściskiem.

– Barbara! Chodź tutaj! – W tle grzmi głos Jamesa.

– Jestem pewna, że James ci o wszystkim powie. Lepiej już p-pójdę.

– Oczywiście. – Kręcę głową. – Przepraszam. Dzięki za cynk. Naprawdę to doceniam.

– Nie ma za co, skarbie. Trzymam za ciebie kciuki. – Klik.

Kiedy natarczywy szum w słuchawce nie mija, dociera do mnie, że jeszcze jej nie odłożyłam. Otrząsam się, odkładam ją na widełki i przeczesuję włosy palcami, lekko za nie pociągając.

No dobra. Czyli awans jest w zasięgu mojej ręki.

Niestety nie jestem jedyną kandydatką. Kogo jeszcze mogli wziąć pod uwagę? Rozglądam się po boksach i zastanawiam nad potencjalną konkurencją – nie, nie, wątpię, mało prawdopodobne, wykluczone. Nie chcę się za bardzo chełpić, ale Christina miała rację. W zespole marketingowym nikt nie dorasta mi do pięt.

Jeśli natomiast przeprowadzą rekrutację zewnętrzną, to nic więcej nie wymyślę. Wzruszam ramionami. Powinnam się teraz skupić na sobie. Opracuję strategię, kiedy poznam pozostałych kandydatów.

Przez cały poranek odpowiadam na pilne wiadomości i koordynuję prace działu kreatywnego przy mailingu reklamowym wycieczek do Ameryki Środkowej na czwarty kwartał, a następnie poświęcam popołudnie, by przygotować się na spotkanie z Jamesem.

Dopieszczam propozycję marketingową rejsów do Kolumbii Brytyjskiej i wysyłam do działu HR-ów zaktualizowane CV oraz list motywacyjny z wyjaśnieniem, dlaczego byłabym najlepszą kandydatką na posadę dyrektorki. Jestem tak pochłonięta, że kiedy na komputerze pojawia się powiadomienie, krztuszę się mrożoną herbatą i oblewam nią bluzkę.

– Niech to szlag – warczę. Już szesnasta. Zbieram z blatu notes, CV, telefon, wydrukowaną listę marketingowych rozwiązań i zrywam się z krzesła. James ma bzika na punkcie punktualności. Jeśli przychodzisz równo o czasie, to w jego oczach i tak jesteś spóźniony. Christina unosi brwi, kiedy pędem mijam jej biurko, ale się nie zatrzymuję. Biegnę korytarzem, odchrząkując pod nosem i starając się niczego nie upuścić.

Barbara siedzi przed zamkniętym gabinetem Jamesa. Ze środka dobiega zirytowany głos. Gdy kobieta mnie zauważa, wykonuje znak krzyża.

Zatrzymuję się przy jej biurku.

– Jest aż tak źle?

– Właśnie skończył rozmawiać z byłą żoną.

Krzywię się.

– I wypisał Toby’emu czek na czesne za Uniwersytet Kalifornijski.

Wyrywa mi się cichy jęk. Rozmowa ze znienawidzoną żoną i kupa siana za czesne dziecka? Domyślam się, jaki będzie miał humor.

– Dzięki za ostrzeżenie. – Poprawiam bluzkę, pokonuję trzy ostatnie kroki do drzwi gabinetu i pukam.

Chwila. Kurde, zapomniałam, że nie wzięłam nic do pisania. Wyciągam się w stronę biurka Barbary.

– Masz długopis? – pytam, mrużąc oczy.

Jej włosy falują, kiedy wyjmuje jeden z kubka i mi go podaje.

– Proszę. Och, masz tu... – Wskazuje na swoją klatkę piersiową. Cholera, herbata. Przerzucam włosy przez ramię, jasny brąz odcina się od bieli. Udaje mi się zakryć najgorsze plamy.

Barbara pokazuje uniesione kciuki, błyskając turkusowymi paznokciami.

– Wejdź – rozkazuje James.

– Jesteś najlepsza – rzucam bezgłośnie ponad ramieniem i popycham ciężkie drewniane drzwi.

– Spóźniłaś się – rzuca bez ogródek, kiwając w stronę drzwi. Zamykam je cicho, czując bolesny ucisk w podbrzuszu. Unoszący się w powietrzu zapach tuńczyka, najpewniej po lunchu Jamesa, przyprawia mnie o mdłości.

Usztywniam kręgosłup i przemierzam pokój, żeby przycupnąć na pomarańczowym kwadratowym fotelu stojącym przed szarą bryłą nowoczesnego biurka.

– Przepraszam. – Moje serce wali o żebra. James pochyla głowę, żeby spojrzeć na mnie znad białych oprawek okularów.

James Wilcox, dyrektor generalny do spraw marketingu, ma krótko przycięte rzednące brązowe włosy przyprószone siwizną, cienką, pomarszczoną jak papier skórę, mimo że jeszcze nie skończył sześćdziesiątki, i ego wielkości stadionu futbolowego.

– Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas w swoim grafiku... – zaczynam, ale szybko mi przerywa.

– Mam dla ciebie interesujące wieści, Henley. – Kładzie dłonie na pliku papieru na biurku, jego usta wykrzywia grymas dezaprobaty. Siedzę nieruchomo z rękami na kolanach i nogami skrzyżowanymi w kostkach, mając nadzieję, że wyglądam na mile zaskoczoną, a nie desperacko podekscytowaną.

– Dzisiaj rano miałem spotkanie z Marlenem i obaj zgadzamy się, że czas zatrudnić nowego dyrektora do spraw marketingu internetowego. Jesteś brana pod uwagę.

Uśmiecham się szeroko, a każda komórka mojego ciała wzdycha z ulgą.

– O rany, James, to wspaniale. Dziękuję...

– Jeszcze mi nie dziękuj, złotko. – Jego fotel skrzypi, kiedy się na nim odchyla. – Graeme również jest brany pod uwagę.

Świat zwalnia. Mucha chodzi po szybie za Jamesem i wyobrażam sobie, że widzę wyraźnie jej transparentne skrzydełka.

– Graeme... – powtarzam głucho. – Grahamowy Krakers... Crawford... Crawlin... – jąkam. O Boże, zaczynam tracić rozum. Przełykam ślinę. Weź się w garść, Henley. W myślach daję sobie z liścia i świat znowu wraca do normy. – Graeme Crawford-Collins? – udaje mi się wydusić.

– Och, dobrze, czyli wiesz, jak się nazywa. – James zadziera głowę i patrzy na mnie znad pokaźnego nosa. – Graeme ma doświadczenie w marketingu internetowym, a przez ostatni rok bardzo się wykazał w social mediach. On również się nadaje.

– Ale on mieszka w... Michigan. Nie lepiej byłoby wybrać kogoś z Seattle?

Jestem na siebie wściekła, bo mój głos zabrzmiał słabo i niepewnie.

James lekceważąco macha ręką.

– Przeniesiemy go.

Wbijam wzrok w zawiły żółto-złoty wzorek jego krawata. Pracuję w tej firmie od trzech lat, a Graeme zaledwie od roku. Dodatkowo wykazałam się w wielu działach, nie tylko marketingu internetowego.

I jeszcze „przeniesiemy go”. Powiedział to z taką pewnością, jakby już zdecydował. Dusi mnie w płucach. To on dostanie tę posadę. Czuję to nawet w palcach u stóp. Jest mężczyzną, rozmawia z Jamesem o sportach, a jego dobra passa w tej firmie zaczęła się od tego, że przywłaszczył sobie mój filmik z małpą... Oczywiście, że James go wybierze. Wymyśliłam tyle argumentów na poparcie swojej kandydatury, a teraz wszystkie obróciły się w pył na moim języku.

James podnosi się z krzesła i pręży sylwetkę mierzącą ledwie metr sześćdziesiąt pięć. Gdybym teraz wstała, w szpilkach byłabym od niego wyższa o całe pięć centymetrów. Podciąga spodnie za pasek, obchodzi biurko i siada na brzegu przede mną, machając w powietrzu wypolerowanym brązowym butem.

– Dobra z ciebie dziewczynka, Henley – oznajmia i pochyla się, żeby poklepać mnie po gołym kolanie. Natychmiast krzyżuję nogi i odsuwam się od niego. Mężczyzna zaciska wargi, zabierając rękę. – Pracujesz tu od lat, prawdziwa z ciebie dobra dusza i wykonałaś dla nas kawał dobrej roboty, młoda. Wszyscy to dostrzegają. Dlatego chcę ci dać jeszcze jedną szansę.

– Jakie to dobroduszne z twojej strony – odgryzam się ze sztywnym uśmiechem, starając się nie zadławić sarkazmem.

Przy biurku rozlega się zduszony dźwięk. Marszczę brwi. Czy to...? Spoglądam na telefon. Niemożliwe. Jak można pozwolić komuś przysłuchiwać się rozmowie, i to bez uprzedzenia? To słabe zagranie, nawet jak na Jamesa.

Dyrektor wstaje i wraca na fotel za biurkiem.

– W ramach rekrutacji na stanowisko w następnym miesiącu wyślemy ciebie i Graeme’a na rejs Odkrywcą. – Odkrywca to nasz statek, który cały rok kursuje na wyspy Galapagos. – Ze zdziwieniem odkryłem, że żadne z was wcześniej nie brało udziału w żadnym z naszych rejsów.

– Byłam na pokładzie Złotego Świtu, kiedy zeszłej wiosny dobił do portu... – zaczynam.

– Ale nigdy nie brałaś udziału w rejsie, prawda?

– Cóż, jestem tak zawalona pracą...

– Nie przyjmuję do wiadomości wymówek. To równie skandaliczne jak w przypadku szefa kuchni, który nie próbuje swoich dań. Jak masz polecać wycieczki ludziom? – Cmoka z dezaprobatą. – Graeme – rzuca nagle. – Jesteś tam jeszcze?

Po chwili milczenia z głośnika na biurku Jamesa dobiega znajomy zachrypnięty głos.

– Tak.

Oblewa mnie zimny pot. Miałam rację. Rzeczywiście kogoś słyszałam. Graeme’a. Przez cały ten czas przysłuchiwał się naszej rozmowie. Podsłuchiwał. Jak szpieg. A ten odgłos, który słyszałam wcześniej? Teraz już wiem, że Graeme zdusił pogardliwe prychnięcie.

Przeszywam wzrokiem czarny aparat, jakbym mogła zobaczyć Graeme’a przez przewód telefoniczny. W myślach odtwarzam odbytą rozmowę. Każde protekcjonalne określenie – dziewczynka, złotko, młoda – przebija moje trzewia jak strzała.

– We wrześniu mamy zaplanowane dwa rejsy z bardzo przestronnymi kajutami – wyjaśnia James. Mówi do telefonu, ale rzuca spojrzenie w moim kierunku, wymieniając daty.

Otępiała otwieram kalendarz w telefonie. Zajęcia zaczynają się szesnastego września, więc druga połowa miesiąca odpada.

– Mogę popłynąć w pierwszym terminie – oznajmiam. Moje mięśnie się napinają, kiedy dociera do mnie, że to za niecałe dwa tygodnie.

– Ja też – wtrąca Graeme.

Nieeeee. Nie, nie, nie, nie. Czuję bolesny skurcz w sercu, rumieniec wspina się po szyi. Za nic na świecie nie spędzę z Graeme’em Crawfordem-Collinsem całego tygodnia.

– Wspaniale – oznajmia James i zapisuje coś w kalendarzu. – Macie aktualne paszporty?

Kiwam głową.

– Tak.

– Ależ oczywiście – odpowiada Graeme przymilnym głosem.

I znowu zaczyna się lizanie dupy. Zacieśnianie więzi. Rozdrażniona zgrzytam zębami.

– To dobrze – kwituje krótko James. – Gdy tam będziecie, chciałbym, żebyście oboje spojrzeli na rejs z perspektywy gości. Obecnie bardzo niewielu naszych klientów wybiera podróż w te rejony, w porównaniu z konkurencją. Postarajcie się wymyślić, jak z pomocą marketingu internetowego to zmienić. Kiedy wrócicie, przedstawicie propozycję, na której będę się opierać przy wyborze nowego dyrektora. Rozumiemy się?

Potakuję otępiała, nie mogąc wydusić ani słowa.

– Rozumiemy – powtarza Graeme.

– Współzawodnictwo sprzyja pomysłowości – oznajmia i kiwa głową z namaszczeniem, jakby miał się za dalajlamę udzielającego swojej boskiej mądrości. – A po was – dodaje, stanowczo uderzając ręką w biurko – spodziewam się, że wzniesiecie się na wyżyny kreatywności.

– Doceniam tę szansę – odzywa się Graeme.

– Ja również. Dziękuję, że we mnie wierzysz, Jamesie – zapewniam, przykładając dłoń do serca na znak (nie)szczerości.

James pochyla się w stronę telefonu.

– Graeme, dziękuję za poświęcony czas. Pamiętaj, żeby zadzwonić do działu rezerwacji w sprawie waszego rejsu. Najlepiej jeszcze dzisiaj, jeśli to możliwe. Na razie. – James podnosi słuchawkę i opuszcza ją, efektywnie kończąc połączenie, zanim Graeme zdążył się pożegnać. Dyrektor opiera łokcie na biurku, a podbródek na złączonych dłoniach. – No dobrze, to teraz porozmawiajmy o twoich pomysłach na Kolumbię Brytyjską...

O piątej wlokę się do biurka, rzucam stos papierów na blat i opadam na skrzypiące krzesło. W biurze panuje cisza, a Christina już zniknęła.

Miałam dostać wielką szansę, miałam zabłysnąć, a skończyło się na upokorzeniu. Później James przez pół godziny czepiał się moich nowych pomysłów. Na domiar złego, kiedy już wychodziłam z gabinetu, bezczelnie zawiesił wzrok na moich cyckach i oznajmił, że powinnam zacząć używać słomki, żeby się nie poplamić.

Ostatecznie zaakceptował mój plan marketingowy na Kolumbię Brytyjską – nic dziwnego, bo jest genialny.

Pocieram oczy dłońmi i kładę głowę na oparciu krzesła, wbijając wzrok w sufit poprzecinany rurami. Ubiegam się o to stanowisko, ale równie dobrze James mógł mi dzisiaj wręczyć nagrodę pocieszenia i poklepać po głowie. Od razu widać, że Graeme jest jego pupilkiem.

Graeme. Ta podstępna żmija. Przysłuchiwał się naszej rozmowie i nawet nie miał odwagi się odezwać. W ogóle jakim cudem kwalifikuje się do tej posady? Kierownik działu social mediów miałby ubiegać się o stanowisko dyrektorskie? Przecież to śmieszne.

Zaciskam dłonie na podłokietnikach i się prostuję.

Ja mu jeszcze pokażę. Pokażę im wszystkim. Będę musiała wymyślić tak wystrzałową propozycję, że będą jej szukać w kosmosie. A Graeme? Niech zgnije w tym swoim Michigan.

Moją uwagę przyciąga mrugająca dioda telefonu. Irytacja przybiera na sile, gdy wpisuję pin. To wiadomość głosowa. Przykładam komórkę do ucha.

– Henley, z tej strony Graeme.

Moje płuca zapadają się jak balon, z którego spuszczono powietrze.

– Chciałem ci tylko... eee, pogratulować. – Wypuszcza powietrze i mamrocze coś niezrozumiale. – Wiem, że od teraz zrobi się niezręcznie, bo będziemy się ubiegać o to samo stanowisko. Mam jednak nadzieję, że nie przeszkodzi nam to we współpracy. Rano wstawiłem posty o Kolumbii Brytyjskiej. Daj znać, czy mam coś jeszcze zrobić. Nie mogę – odchrząkuje – się doczekać, aż w końcu poznam cię osobiście. I... to wszystko.

Już myślę, że rozmowa dobiegła końca, ale on kontynuuje:

– Wiesz co, jednak nie. Chciałbym powiedzieć coś jeszcze... – Nabiera powietrza. – Nie powinnaś pozwalać, by James tak do ciebie mówił. To nieprofesjonalne. Trzymaj się.

Nieprofesjonalne. Nieprofesjonalne?

Rozlega się automatyczny kobiecy głos:

– Aby skasować wiadomość...

Z trzaskiem odkładam telefon na biurko. Podnoszę go. I znowu nim rzucam.

Przecież i tak nie mam żadnego wpływu na to, jak James się do mnie odzywa. To nasz szef. Co ja mam z tym zrobić? Z wysiłkiem staram się uspokoić oddech. Wiem, co się tu święci. Graeme stosuje psychologiczne sztuczki, żeby mnie wygryźć, wytrącić z równowagi. Ale wiesz co, Graeme? Nic z tego.

Tak się składa, że właśnie się czegoś dowiedziałam. Jeśli zależy mi na tej posadzie, muszę dać z siebie wszystko. Muszę działać niestrudzenie. Muszę przerobić tego Grahama Krakersa na miazgę. Zaciskam szczęki. Biorę telefon i wpisuję kolejną rzecz do listy zadań. Będzie moim priorytetem.

Zadanie #1: Pokonać Graeme’a Crawforda-Collinsa.

Przy windzie trafiam na Tory i Christinę.

– Kto jest gotowy na drinka? – Tory łapie nas pod ramiona. Ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu, więc musi stanąć na palcach, żeby sięgnąć.

– Ja – odpowiadam i naciskam guzik windy. Po dzisiejszym ciężkim dniu potrzebuję drinka. Albo dziesięciu. Mój telefon wibruje w torebce, więc go wyciągam. To Walsh. Zapomniałam, że miała się do mnie odezwać. – Przepraszam, muszę odebrać.

Drzwi windy się rozsuwają, więc wchodzę do środka za dziewczynami. Stukam w zieloną słuchawkę i przyciskam telefon do ucha.

– Halo?

– Henley! – wita mnie aksamitnym głosem Walsh.

– Hej, siostra, co tam?

– A nic. To, co zwykle.

Zbyt wymijająca odpowiedź. W mojej głowie rozlega się alarm ostrzegawczy.

– Walsh – upominam ją z naciskiem.

– Przeprowadzam się – oznajmia. Oczami wyobraźni widzę jej przesadnie szeroki, wymuszony uśmiech przyklejony do twarzy. – Niespodzianka!

– Znowu? – jęczę.

– Boulder okazało się zbyt... drogie.

Przewracam oczami tak mocno, że gałki oczne niemal wypadają mi na wierzch. Gdyby pracowała na pełen etat, nie narzekałaby na wysokie ceny.

– Gdzie teraz będziesz mieszkać? – pytam. Silę się na beztroski ton, ale nie wiem, czy się udaje. Krew szumi w moich uszach. Tyle się u mnie teraz dzieje, a siostra akurat w tym momencie postanowiła zachować się jak... typowa Walsh.

Skończyła dwadzieścia cztery lata. Można by pomyśleć, że już ma ogarnięte całe życie, ale to nieprawda.

– Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać...

Drzwi windy się otwierają. Unoszę głowę. I staję twarzą w twarz z moją siostrą.

– Walsh? – dukam z niedowierzaniem i opuszczam telefon.

Czuję się tak, jakby uderzyła we mnie ciężarówka, a na dokładkę przejechała.

Rozpościeram ramiona, głównie ze zdziwienia, ale jednocześnie do mojego serca zakrada się promyczek radości. Walsh uwielbia grać mi na nerwach, jednak to wciąż moja siostra.

I jest tutaj. Stoi parę metrów dalej w dżinsowych spodenkach, sandałach i różowym topie, który zwisa luźno z jednego ramienia. Jej złote blond włosy są krótsze, niż kiedy widziałam ją na święta – opadają falami do ramion, tworząc długiego boba. To chyba nowa fryzura, bo jeszcze nie zdążyła jej wstawić na Instagram. Jej długie, smukłe nogi wydają się bardziej umięśnione niż kiedyś, natomiast twarz w kształcie serca i idealnie prosty mały nosek ozdobiony delikatnym kryształowym kolczykiem wciąż są takie same.

Winda piszczy. Christina odchrząkuje. No tak. Drzwi się zamykają, a my wciąż stoimy środku. Wciskam rękę między szparę, żeby czujniki wykryły ruch, i wychodzę.

– Co ty tutaj robisz? – pytam, podchodząc do Walsh. Moje szpilki stukają o wyłożoną płytkami podłogę.