31,00 zł
Brawurowa, porywająca, tragiczna i śmieszna opowieść o końcu świata na gdyńskim Pekinie. Głos Salci Hałas przepełniają żar, gniew i siła. Autorka pokazuje Polskę z punktu widzenia mieszkańców dzielnicy przeznaczonej do „rewitalizacji przez likwidację”. Ale prawdziwym bohaterem tej opowieści jest język – to prawdziwy literacki Potop, polka galopka, tsunami, żywioł! Dawno nie czytałam tak mocnej rzeczy. - Joanna Bator
Ta książka jest piosenką o sąsiadkach i ich zwierzętach, o znikaniu i o tym, od czego prawie wypadają oczy. Zawsze marzyliście o tym, żeby nikt nie mógł tak o Was zaśpiewać. - Barbara Klicka
W gdyńskim Pekinie są trzy, które Wiedzą. Jedna z nich nawet Opowiada. A Pekin rozsypuje się, zapada pod ziemię. Pojawia się coraz więcej tajemniczych lejów. Pani Halina przepowiada Potop. Obudzi się Bestia, która wyjdzie z głębin. Śniący będą musieli wyśnić swoje sny. Wilcze szczenięta już się narodziły. Poza tym chcą zlikwidować Pekin, Zośka ma depresję, a w oknie zakleszczył się kot.
Idzie Potop.
Potop to brawurowo napisany prozą poemat przewlekły o końcu świata. Realizm magiczny z polskich faweli. To historia trzech kobiet, które wiedzą więcej. Nie starają się zapobiec rozpadaniu się świata, skupiają się na tym, co bliżej. Na depresji Zośki, problemach sąsiadów. O nadchodzącym potopie mogą jednak opowiedzieć – byle nie telewizji, bo tam zrobią z nich wariatki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 171
Salcia Hałas
POTOP
Poemat przewlekły o końcu świata
Opieka redakcyjna: Maciej Makselon
Korekta: Katarzyna Maciejak, Maria Nowicka
Projekt okładki: Anna Gaik-Czasak
Ilustracje: Katarzyna Piątek
Skład i łamanie: Katarzyna Piątek
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Wydawca:
Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
ul. Domaniewska 48, 02-672 Warszawa
tel. 22 828 98 08, faks 22 395 75 78
e-mail: [email protected]
www.gwfoksal.pl
ISBN: 978-83-280-6752-3
Warszawa 2019
Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.
Mojemu pięknemu miastu
To nie poezja, to proza.
To tylko tak wygląda, jak wiersz zapisane.
Dlatego nazywa się poemat.
Poemat przewlekły.
Poemat prozą.
Przyczyna jest prosta i fizjologiczna.
Pani Halina, Ta, Która Opowiada, mówi prozą,
ale jest chora przewlekle na serce i płuca.
I w związku z tym jest mało powietrzna.
Tak jej powiedział pulmonolog.
Pani mało powietrzna jest.
Pani będziesz mieć z wypowiedzią problem.
Pani będziesz musiała się podczas wypowiedzi zwietrzać
Te przerwy w tekście to są przerwy na oddech.
Trzy są Te, Które Wiedzą.
Pani Halina, Ta, Która Wie, jest też Tą, Która Opowiada.
Pani Halina opowiada, a Pekin zapada się pod ziemię
jak zeszłoroczne nawłocie, wprost w czarną ciemność.
Pęka, rozsypuje się, dziury się robią.
Drzewa schną, pomiędzy korzeniami robią się przerwy powietrzne.
Wiatr wieje.
Woda raz zamarza, raz płynie.
Pani Halina przepowiada potop.
Przepowiada, mimo że to babka Szwajcerowa
jest w tej opowieści czarownicą.
Urodziły się już wilcze szczenięta, które zjedzą Słońce i Księżyc.
Zdarzenia obudzą Bestię, co z głębin wynidzie.
Ale zanim to się wszystko stanie, Śniący muszą wyśnić swoje sny.
Trzask, brzdęk,
trzask,
koci wrzask.
Trzask, brzdęk,
krzyk,
koci kwik.
Zośka stopą w stołek nie trafiła,
upuściła żarówkę i upadła jak długa na kota.
Żarówka pękła, kot uszedł z życiem.
Zośka również.
Ale zaraz po tym w ścianach
pojawiły się bardzo malutkie pęknięcia,
które zaczęły się błyskawicznie powiększać.
Pękał sufit, pękała podłoga,
od ściany odchylił się kredens
i z jękiem o stół się oparł.
Szyby w oknach zadrżały i wypadły.
Rozstąpiła się podłoga.
Dom westchnął, oślepł i pękł na pół.
Kot przez ślepe okno wyprysnął,
a pod podłogą popłynął rwący potok.
Dobrze, że te drzwi, że te drzwi
dały się w ogóle otworzyć.
Przez nie Zośka się wyczołgała.
To się wszystko mogło znacznie gorzej skończyć,
zważywszy okoliczności.
Były znaki, przesłanki logiczne, były nawet omeny.
Teraz to widać ten cały ciąg zdarzeń,
które do tego doprowadziły.
Oraz że był to widomy koniec.
Jeszcze się taki nie urodził, co by wodę zatrzymał.
Ja cały czas mówiłam, tym Pewikowcom,
że przez tę wodę, co z góry płynie, że przez tę wodę
jakieś nieszczęście będzie.
I co, kto tutaj okazał się wróżką?
Ha?
Halina Pigułowa, czyli ja.
Przepowiedziałam, jak jakaś Sybilla.
Chociaż to babka Szwajcerowa jest w tej opowieści czarownicą.
Sama nie mogę uwierzyć.
Przepowiedziałam, i co?
Amba fatima, bęc.
Tak się stało.
Teraz ja do nich znowu dzwonię i mówię,
że teraz to już chyba zakręcą,
w obliczu zdarzeń, które są takie,
że pod podłogą dziewczynie płynie
rzeka podziemna prawdziwa.
Jak ta grecka, co na pięć liter w krzyżówkach.
Styks.
A oprócz tego, że rzeka, to jeszcze taki jakby wodospad.
No, Niagara to nie jest, ale z pół metra będzie,
jak na warunki domowe całkiem spory uskok.
Wodospad po tym uskoku leci
wprost w czarną dziurę na samym dole.
Domu się już uratować nie da, ale chociaż rzeczy,
rzeczy żeby mogła Zośka sobie zabrać.
Ale żeby mogła zabrać, to ta rzeka podziemna
musiałaby przestać płynąć.
Ale oni, ci Pewikowcy, są niewzruszeni.
Oni cały czas swoje.
Że grunt prywatny, nie miejski.
I że na gruncie prywatnym można sobie wylać
nawet ocean.
Jakby im sprawa nie była znana, jakby nie wiedzieli,
że z gruntem są sprawy w sądzie.
Jakby nie wiedzieli, że ta woda się dlatego właśnie leje,
że są spory i nieuregulowane stosunki własnościowe.
Ale oni, ci Pewikowcy, głusi są na wszystko.
Dużo ludzi ma problemy z reprywatyzacją teraz.
Przykładowo w samej Warszawie ile tego jest.
Jest chaos.
A u nas dodatkowo potop, zgliszcza i dziury.
Ta woda to jest nasz kataklizm pierwszy.
Oprócz tego mamy też pożary i rozstąpienia ziemskie.
Ta dziura, u Zośki w podłodze,
właśnie się z tego chaosu utworzyła.
Z chaosu w ogólności, a bezpośrednio z wody.
Z wody, w odróżnieniu od tej pierwszej,
tej, co się zrobiła, też Zośce,
zeszłego roku, w ogródku, jesienią.
Ona jest akurat niewiadomego pochodzenia.
Ale ta w podłodze
to jest zupełnie normalne zjawisko geologiczne.
I to wszystko przez tę wodę.
Kropla drąży skałę, a u nas nie ma skały,
tylko piaszczysta glina.
A tych kropel jest znacznie więcej.
Tam, pod spodem, od tej głównej, pierwszej dziury
mogło iść nawet podziemne pęknięcie.
Te dziury się mogły tam, w środku, ze sobą połączyć.
A ten dom, ten dom Zośki, już od jakiegoś czasu
tak jakby krzywo stał.
I coraz bardziej się jedną ścianą przekrzywiał.
Szczególnie od Jagny strony.
Zośka w tej sytuacji miała sporo szczęścia.
Szczególnie jak na osobę obciążoną klątwą.
Wyszła obronną ręką, można powiedzieć,
wyciągnęła się z otchłani.
No, tyle, że teraz nie ma domu.
Gdyby nie ta klątwa, gdyby nie depresja,
gdyby nie skutki uboczne odstawienia,
toby wpadła wprost pod podłogę.
Jak tamta, z bajki, wprost do króliczej nory.
Ona się właśnie dzięki tej depresji paradoksalnie uratowała.
Tak mówi babka Szwajcerowa.
Mówi też, że zdarzenia dziwnie się plączą,
a wszystko jest ze sobą powiązane.
Powiązane jak włóczki w swetrze.
Jak się dobrze przyjrzeć, można zobaczyć wzór.
Gdyby Zośka nie miała depresji, toby nie brała tych tabletek.
Gdyby ich nie brała, toby ich nie odstawiła.
Nie miałaby zaburzeń czasoprzestrzennych na skutek odstawienia.
Nie spadłaby ze stołka.
Wpadłaby z tym stołkiem wprost do otchłani.
A tak, stołek przepadł w dole.
A Zośka w bok się odtoczyła
i dopiero potem zaczęła się zsuwać.
Jak już pękło, jak dom klęknął.
Krawędzi się przytrzymała, podciągnęła się na rękach
i jakoś wypełzła.
Oksana się przeraziła, ale Jagna, wydawało się,
nawet nie usłyszała tego huku.
Tylko dalej spała.
Zośka, jak się ze swojej części wyczołgała,
to od razu do babki poleciała, żeby ją wyewakuować.
Ja też chciałam lecieć, ale ja się wolno ruszam,
zanim zdążyłam, Oksana z Zośką jakoś dały radę.
Darły z tym łóżkiem przez ogródek
jak na jakiejś paraolimpiadzie.
Adrenalina, z tego strachu tyle im przybyło,
tyle im przybyło mocy.
Jak to strach czasem pomaga.
Przecież to łóżko nie jest terenowe.
Teraz Zośka, póki co, u mnie siedzi,
w tej pustej części po mojej mamie.
To znaczy teraz nie siedzi,
bo musiała jechać do pracy.
A Jagna w kostnicy.
W kostnicy, bo się okazało, że wcale nie spała,
tylko umarła.
I to się właśnie wszystko przedwczoraj stało.
Formalności już załatwione, pogrzeb za trzy dni w piątek.
Jak płynęło, kosiarkę zabrało.
Mała, elektryczna, bez kółka, ale jakoś jeździła.
I czesadła kocie, leżały przy tej kosiarce.
Wszystko popłynęło.
Jest to znak kolejny, znak widomy,
że przyszłego roku nie będzie.
Jest napisane.
Jest czas siania i czas koszenia.
Jest czas czesania kotów
i czas wstrzymywania się od tych czynności.
Czas umierania.
I ten czas tu właśnie do nas przyszedł.
Urodziły się już wilcze szczenięta, Ragnarok i End.
Ragnarok jest czarny, a End podpalany, po matce.
Porodziła Alfa, suka starego Melnyka, chuda podpalana suka,
podobna do owczarka niemieckiego, tylko mniejsza.
Porodziła późnym latem, zeszłego roku.
Po Matce Zielnej to było, pod koniec sierpnia.
Pierwszy raz żywe i pierwszy raz nie u Zośki.
Wszędzie ich pełno.
Właśnie do Zaułka przyszły.
Buszują w suchych nawłociach,
ryją pod dzikim topinamburem.
Ragnarok znalazł rogala, ale End mu go ukradł
i teraz kawałek półksiężyca sterczy mu z pyska.
Rangarok go okrąża, kombinuje, jak zabrać z powrotem.
Łypie okiem, zezuje kątem.
Ale nie zdąży, End już zeżarł.
Obłowił się, pączkowy był ten rogal i z lukrem,
do połowy tylko zjedzony.
Listonoszowi pewnie upadł.
Listonoszowi, bo kto tu do nas zachodzi?
Prawie nikt.
Tu sami starzy ludzie mieszkają.
Sami starzy ludzie, plus Zośka.
Zajeżdżał do Zośki kurier, ale już nie zajeżdża,
od czasu, jak się zakopał w drodze.
Zakopał się i to tak, że deski trzeba było podkładać
i szpadlem odkopywać.
A stary Melnyk szczeniaków nie nazwał,
bo mu niepotrzebne.
A Zośce żal było, że się takie nienazwane po Pekinie plączą.
To je nazwała.
Ragnarok i End.
Tak im z mitologii dała, bo ona się kiedyś interesowała
mitologią skandynawską.
Ona to lubi te psy, te koty, te stworzenia.
Obce dokarmia.
Od dziecka taka była.
Te szynszyle, co jej dziadek miał.
Jak ona nad nimi płakała, przecież ona wiedziała,
że pójdą na futra, na sprzedaż.
Stało się inaczej, nie poszły na futra.
Ale też umarły.
Zośka wtedy już taka była.
Wrażliwa, poważna i smutna.
A ten stary Melnyk to w ogóle nie karmi tych psów.
Jak się urodziły, chciał topić.
Ten zwyrodniały pijak, Kamil, namawiał,
żeby siekierą, siekierą je zatłuc.
Ja to wiem od Bazowej,
ona ich podsłuchała zza żywopłotu.
Ale on na to, ten Melnyk, że nie.
Utopić, mówi, utopić to jedna rzecz,
ale nie godzi się psa siekierą.
Koguta to co innego, koguta można, ale psa nie.
Utopić trzeba będzie.
Jak to usłyszałam, to od razu chciałam lecieć.
Lecieć, rozmawiać, żeby krzywdy nie robił,
żeby zaczekał.
Darek by przyjechał, do schroniska zawiózł.
Takie ładne szczeniaki, myślę, ktoś weźmie.
Darek dopiero wieczorem z pracy wraca,
to nie poszłam od razu, tylko czekałam na wieczór,
aż Darek przyjdzie.
Wieszałam pranie i do Franciszka się modliłam.
Skutecznie, bo rzeczy uległy samorozwiązaniu.
Stary Melnyk miał zawał i do szpitala poszedł,
a sukę i psy zostawił na podwórku luzem.
Suka mogła wychodzić, bo tam u Melnyka furtka otwarta,
wyłamała się i wisi.
Sukę dokarmiałyśmy.
Ja, Bazowa, Lońka Szwajcerowa i Zośka.
Suka karmiła.
Szczeniaki przeżyły.
A Melnyk był długo w szpitalu,
bo mu jeszcze też przy okazji
inne rzeczy wykryli.
Jak wrócił, to się szczeniaki powiększyły,
łaziły po całym podwórku,
już się zrobiły za duże.
Rozmawiałam z nim, powiedział, topił nie będę,
pani się nie martw o te psy,
przy życiu zostawię.
Za duże już są.
Nieludzko takie duże topić.
A i wierzgać by mogły za bardzo, życia się czepiać.
Urodziły się, niech żyją.
To żyją.
Same się karmią.
A to worek rozedrą, a to kosz przewrócą.
Zawsze coś znajdą.
Na dół, do bloków schodzą.
Ja je już tam, na dole, widziałam w akcji.
A wyrosły!
Ile to będzie?
Od sierpnia?
Ponad pół roku już mają.
One tu za Zośką węszą, Zośki szukają.
Jak ją tylko zaczują, to od razu lecą w podskokach.
Jak zresztą wszystkie psy.
Wszystkie psy kochają Zośkę
i uwielbiają ją wąchać po roboczych rzeczach.
Musi im pięknie pachnieć.
Deszczem, wiatrem, psią karmą rozmoczoną na deszczu
oraz resztkami martwych zwierząt.
Zdaniem psów to bardzo ładny zapach.
Resztkami martwych zwierząt,
bo ten klej do ogłoszeń jest przecież organiczny,
na mączce kostnej.
No i jak ona tym klejem klei,
to się z góry na dół chlapie.
A psią karmę po kieszeniach nosi.
Jak pada, to i jej rozmaka na deszczu.
Nosi po to, żeby nocą na pustych parkingach nie być sama.
W ten sposób zapewnia sobie towarzystwo.
Nocą na pustych parkingach
towarzyszą jej głodne psy.
A we Władysławowie ma nawet dwa oswojone lisy.
Ona te bilbordy, te wielkie tablice przy marketach klei.
Obwieszcza, która cena spadnie
i co można sobie w danym tygodniu kupić.
I na nocki pracuje.
Na nocki pracuje, bo noc jest porą obwieszczających.
Takie są z firmy zalecenia, żeby obwieszczać nocą.
Nie wiadomo dlaczego.
Może chodzi o to, żeby nikt się nie zorientował,
że to nie magia?
Że to się samo z siebie nie dzieje?
W niektórych miejscach to dobrze, że nocą,
są takie miejsca, że nocą mniej wieje.
Ale są też takie, że wieje o wiele bardziej,
i to tak, że ciężko drabinę postawić, bo zwiewa.
Najgorzej jest we Władysławowie przy markecie.
Tam, gdzie Zośka ma te swoje lisy.
Tam jest pole na przestrzał.
Tam wieje cały czas.
We Władysławowie, mówi, pani Halino, jest najgorzej.
Najwyższy bilbord, dwanaście metrów.
O jakiej porze nie przyjadę,
to i tak fruwam z drabiną na wietrze.
Kto ma uszy, ten posłyszy,
jak mówi babka Szwajcerowa
i święty Jan Eklezjasta.
Ten od Bestii.
Na dobre się zaczęło w zeszłym roku,
ale znaki były już wcześniej.
Zośki depresja rozwijała się równolegle do zdarzeń
i następowania po sobie kolejnych śmierci.
Bo zanim stało się to, co się stało,
zdarzyły się same śmierci.
Małe i duże.
Policzmy.
Najpierw Szutka, Zośki ukochana szyla.
Potem kot.
Ten kot, co się w oknie zakleszczył,
ten, co przed Watą był.
A wcześniej przecież pies, półtora roku temu, latem.
W sierpniu umarł jej weterynarz,
a wcześniej, wiosną, trzy ciotki.
Stare i mniej znane ciotki, ale, jak by nie patrzeć,
trzy pogrzeby pod rząd miała w maju.
Nie mówiąc już o tych wszystkich
niedogotowanych szczeniakach Alfy
zakopanych pod jabłonką w ogródku.
Zakopywała Zośka.
Ona, ta Alfa, jak człowiek, zakopać pozwalała.
Jak już zobaczyła, że nie żyją,
jak już przestała trącać nosem,
to obok się kładła
i tylko czekała na Zośkę ze szpadlem.
[Dziury się robią]
Która powinna być na początku i wiem to.
Ale babka Szwajcerowa mówi,
że początek jest końcem,
a zdarzenia mają charakter kolisty.
Zaś czas to wąż Uroboros, który gryzie własny ogon.
U nas to widać szczególnie jak na dłoni,
te początki i końce.
Rozpada się, rozpada się na czynniki pierwsze.
Odsłaniają się warstwy.
Te, które były na początku.
Za-pa-da-my się do samego środka,
do samego środka Ziemi.
Osuwamy się.
Dziury się robią, drzewa schną.
Między korzeniami robią się przerwy powietrzne.
Kropla drąży skałę, a u nas nie ma skały,
tylko piaszczysta glina.
A tych kropel jest znacznie więcej.
Są cztery żywioły, a jednym z nich jest woda.
Jeszcze się taki nie urodził, co by z wodą wygrał.
Noe był tylko jeden.
Zatopi nas, zaleje, będzie jeszcze z tej wody,
będzie jeszcze z tej wody potop.
Tak mówi babka Szwajcerowa i ma słuszną rację.
Przyjdzie wiosna, rozmarznie,
przyjdą burze i zlewne deszcze.
Będzie zalewać.
Nie tylko u nas.
Wszędzie.
A na tych nowych osiedlach w szczególności.
Będzie zalewać.
Będzie płynąć po kafelkach, po kostce Bauma,
po wszystkim.
Permanentnie się zabudowali, bruk wszędzie,
a z tego bruku
wystają ogródki wielkości chustki do nosa.
Ani jednego dużego drzewa.
Zabudowane, zabudowane po dwakroć.
Po dwakroć, bo są przecież jeszcze garaże, poziom minus jeden.
Tak właściwie to babka Szwajcerowa miała być tą,
która opowiada.
Ale nie ma czasu.
No bo rzeczywiście, zajęta jest.
Mimo że na emeryturze.
Jak nie wróży, to leci sprzątać,
a jak nie leci sprzątać, to psa szkoli.
Ona ma już siedem miesięcy,
jak nie teraz, to kiedy?
To jest duża suka, bernardynka.
Ona musi być nauczona.
Co prawda, to prawda, takiemu psu trzeba czas poświęcić,
żeby głupi nie wyrósł, nie skakał na ludzi
i chodzić umiał grzecznie.
Z myciem ma kłopot.
Taki wielki kudłaty pies, takie pogody.
Dobrze, że ona, ta Szwajcerowa, ma brodzik, nie wannę.
Wcześniej miała wannę, ale sobie zmieniła na brodzik.
Na starość, żeby już mieć.
Jak ją reumatyzm do cna pokręci
i jak nogi nie będzie mogła podnieść.
Ale na razie to lata,
a ten brodzik jej się przydał do psa.
Dlatego opowiadam ja.
Ale ja to akurat mogę,
bo i tak tylko czekam, co będzie,
koty karmię i mam czas.
Dużo czasu.
Siedzę, radia słucham, krzyżówki rozwiązuję.
Dzieci odchowane, a Rysiek płytki pojechał układać
do Niemczech.
Tyle że ja opowiadam wolno,
bo chora jestem na serce i płuca,
jak mówię, muszę mieć przerwy,
przerwy na głębszy oddech.
Muszę się podczas wypowiedzi zwietrzać.
Opowieść będzie smutna, bo o końcu świata
i różnych innych końcach.
Ale śmieszna też, w miarę możliwości będzie.
Bo niektóre nieszczęścia są tylko smutne.
Ale niektóre są też częściowo śmieszne,
z różnych przyczyn.
Najczęściej z powodu niedorzeczności.
To dobrze, że niektóre nieszczęścia są śmieszne,
dobrze się śmiać z nieszczęścia, bo śmiech pomaga.
Na serce, na głowę, na oddech.
Słuszną ma rację babka Szwajcerowa, która mówi,
że rzeczy są złożone z przeciwnych właściwości.
Przez okno patrzę, mało co robię.
Drzewka mi uschły, tymianek tylko mam jeszcze.
Dużo tymianku, bo się sam z siebie na skalniaku rozrósł.
Kopru już nawet nie sieję.
Bo nie ma po co.
Kiedyś zawsze siałam koper, żeby na świeżo do zupy był.
Ale teraz już nie.
Kiedyś mi z każdej paczki nasion wschodziło kopru po kolana,
a jeszcze sam się rozsiewał.
Można się było tarzać w koprze.
A teraz co?
Pięć cienkich nitek wyjdzie i nie rosną,
tylko gną się do ziemi.
A tulipany?
To jest dopiero czyste oszustwo.
Kupiłam, wysadziłam i co?
Pierwszy rok były, nie powiem, jak z pudełka.
Gałązkowe, pełne, papuzie, różne.
W następnym roku spleśniała połowa, a te, co wyszły,
to albo z samymi liśćmi, albo jak z kwiatem, to pojedynczym,
wyblakłym, żółtym, wszystkie jak jeden.
Wszystkie jak jeden zmieniły kolor.
Dowiedziałam się, że to dlatego, że Holendrzy
nastrzykują cebule barwnikiem i fitohormonem.
Bo tak jest łatwiej, niż nową odmianę wyhodować.
Dowiedziałam się, ale po fakcie.
To samo żonkile.
Pełne były, a przez rok się zrobiły pojedyncze.
I całkiem straciły zapach.
Świat w ogóle traci zapach, mało co pachnie,
nawet jak się idzie między ogrodami.
Ludzie mało kwiatów sadzą, bardziej iglaki,
to co ma pachnieć?
Bruk czy tuje?
Mało co robię, przez okno patrzę.
Jak lato, to na przyzbie siedzę.
Wróbli w żywopłocie słucham na zmianę z radiem.
Chmury oglądam.
Kawę piję i galaretki jem.
Jem, bo mi lekarz zalecił na stawy.
Jabłek już nawet nie zbieram.
Kiedyś z tych jabłek piekłam szarlotki, robiłam musy i dżemy.
A teraz już nie.
A teraz już tylko siedzę.
Straż już pożar dogasiła,
ale resztki dymu się jeszcze nad dachami snują.
Dzisiaj znowu było podpalenie i pożar.
A rano u Chudej byli.
Dwóch wielkich, w kurtkach skórzanych,
i jeden mniejszy, w szaliku.
I do Chudej, że się wynosić ma.
A Chuda ledwo łazi.
O kuli się ciągnie, bo ją stwardnienie pogięło.
Po trzecim dziecku jej wyszło.
Że zajmuje nieprawnie, jej powiedzieli,i że ma się wynosić.
Już, teraz, natychmiast.
A dokąd, to ich nie obchodzi już.
Dzieci pod pachę brać i wypierdalać.
A gdzie?
A chuja nas to, gdzie!
Chuja nas.
Tak jej, kobiecie, matce powiedzieli.
Do przytułku albo do tego, kto ci bachory zrobił.
Ale Chuda nigdzie nie poszła.
Zabarykadowała się szafą.
Dzieci jej pomogły i jakoś przeciągnęli.
Dzieci w łazience zamknęła,
a sama przed tymi drzwiami usiadła
z kulą na sztorc.
To poszli naprzeciwko dach ciąć i okna wybijać pałą.
Zgliszcze jeszcze ciepłe.
Na skraju pogorzeliska grzeją się koty.
Bo wieczór zimny, a tam, w popiele, ciepło.
Rudy, on największy, i dwa pręgowane.
Jutro przyjadą z telewizji.
Będą filmować, jak się zapadamy.
To może i te koty sfilmują od razu.
Może się jacyś animalsi zainteresują.
Tu do nas często przyjeżdżają filmować.
Z różnych telewizji.
Bo tu u nas jak na wojnie.
Ruiny, zgliszcza i rozpad.
Rozpad jest u nas rzecz pierwsza
i na pierwszy rzut oka widoczna.
Taki rozpad jest na zdjęciach bardzo malowniczy.
Robią zdjęcia, wywiady i reportaże.
Ostatnio z samej Warszawy byli.
W trampkach przyjechali i w tych trampkach
w błocie się naszym pozapadali.
A jak klęli!
Jak się wydobyli, pijaków sfilmowali i ściek.
Życia zwykłego telewizja nie pokaże
ani ludzi zwyczajnych.
Bo to ma niską oglądalność, że komuś normalnie jest.
Tu u nas pustostany, to i różni przychodzili mieszkać.
Tacy, co to za darmo wszystko chcą mieć.
Są ludzie leniwe na świecie, co tylko piją.
Pewnie, że są.
Ci co na dole, pod rdestem siedzą, to kiedyś pod sklepem stali.
A teraz sklep zlikwidowali, to się pod ten rdest przenieśli.
Ten rdest rośnie na dole, przy samym wjeździe.
Pierwsze, co widać, to pijaków na tle zgliszczy i ruin.
Ci filmowcy są zachwyceni.
Filmują zniszczenie, pijaków, a potem jeszcze ścieki
i mówią, że mają już dość materiału.
A ścieki płyną.
Płyną od lat.
Miało być skanalizowane,
ale z wodociągów się nie zgodzili rur kłaść,
kiedy się okazało, że nie wiadomo, czyj jest grunt,
a miasto się nas wyparło.