Potomek wilków - Adrian K. Antosik - ebook

Potomek wilków ebook

Adrian K. Antosik

4,0

Opis

Jak długo można nosić w sobie urazę?

Jak silny gniew może zalegać w sercu?

Jak długo można czekać na zemstę?

Ciemne chmury zbierają się nad rodziną Kruków. Wydarzenia z przeszłości ciągną się cieniem przez pokolenia. Klątwy, potwory i mroczna magia nie dają odetchnąć.

Aby powstrzymać zło, rodzina musi trzymać się razem, ale czy więzy krwi są silniejsze od tego, co nadciąga?

Zanurzcie się w dalsze historie członków Rodu Dwóch dłoni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Adrian K. Antosik & e-bookowo

Projekt okładki: Agnieszka Barć

 

 

ISBN: 978-83-8166-128-7

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Pamięci Józefa Antosika

Synowi Pawła i Heleny z domu Goździk

Mojemu dziadkowi

Ten Ród

1800 rok

Tętent końskich kopyt zagłuszał ciszę ciemnego boru. Wąską, nieuczęszczaną ścieżką pędził jeździec, ponaglając konia uderzeniami wierzbowej gałązki. Czarna szata mężczyzny łopotała unoszona pędem. Raptem mężczyzna osadził konia, ciągnąc z takim impetem za lejce, iż koń nieomal przysiadł na zadzie, zatrzymując się na skraju polany. Ze spienionych chrap wydobywał się ciężki oddech, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Mężczyzna z zadowoleniem poklepał ogiera po szyi, uśmiechając się z satysfakcją. Dopiero teraz rozejrzał się wokoło. Stał na skraju niewielkiej polany, w której epicentrum stały zgliszcza zamku. W świetle księżyca dostrzegł, że w równym promieniu od nich nie rosło nic oprócz trawy, a i ta ginęła w niewielkiej odległości od murów.

– Przeklęta ziemia – sapnął delikatnie, ściskając konia udami.

Kasztan ruszył powolnym krokiem w stronę miejsca, gdzie niegdyś znajdowała się brama. Mężczyzna zaczął wygwizdywać melodię, która miała pozwolić mu bezpiecznie wkroczyć na ziemię potępionych. Gdy od ruin dzielił go zaledwie koński sus, po obydwu bokach niegdysiejszej bramy zapłonęły pochodnie. Tuż za nimi dostrzegł nowicjuszy ubranych w brązowe szaty, na głowach mieli kaptury. Na widok mistrza skłonili się. Zaraz po tym, jak wkroczył w pozostałości zabudowań, zapaliły się kolejne dwie pochodnie, a po nich następne. Gdy dotarł na wielki dziedziniec, ściany dawnych zabudowań jaśniały w ich blasku.

– Z dala musi to wyglądać, jakby płonęły – szepnął do siebie.

Zmrużył oczy, a wargami wypowiedział zaklęcie. Jego umysł odnalazł puchacza siedzącego na skraju polany. Zwierzę drgnęło niespokojnie, gdy jego jaźń wniknęła w nie, z rozpędem łamiąc wszelki bunt woli. Jego oczami spojrzał na zamek. Miał racje, z daleka widział łunę unoszącą się nad ruinami. Opuścił jaźń zwierzęcia, które zamachało w rozpaczy skrzydłami. Ten niefortunny ruch sprawił, iż spadło z drzewa tuż pod nogi dzika. Nim ptak zdążył cokolwiek zrobić, potężny odyniec zakończył jego istnienie, odgryzając głowę od drgającego konwulsyjnie korpusu.

Mężczyzna otworzył oczy w momencie, gdy nowicjusz podchodził do jego rumaka.

– Mistrzu, najjaśniejsi na ciebie czekają – mówiąc to, złapał za uzda, przytrzymując konia.

Mistrz uśmiechnął się, zgrabnie zeskakując na ziemię. Widział grupę czterech starców stojących na środku dziedzińca, tuż za nimi na stosie pogrzebowym leżało ciało piątego. Zatrzymał się przed zgromadzonymi i skłonił.

– Gdy jeden odchodzi, inny zajmuje jego miejsce, by było nas pięcioro. Pięcioro jak pięć palców jest w ręce, by w miażdżącą zło pięść mogła się zacisnąć. – Czwórka najjaśniejszych przywitała go.

– Jednym z pięciu, pięciu jednością, bądźmy pięścią karzącą!

Sentencja, którą wypowiedział machinalnie, w dawnych czasach miała ogromne znaczenie, teraz jednak było tylko przedostatnim krokiem zbliżających mistrza do awansowania na najjaśniejszego.

– Ten, którego przyprowadziłeś, czy jest na tyle potężnym złem, by był godzien złożenia w ofierze? – mówiąc to, skinął ręką.

Pochodnie obok stosu rozbłysły, ukazując przykutego ogromnym łańcuchem półnagiego młodzieńca, którego pierś podnosiła się i opadała w przyspieszonym oddechu.

– Natrafiłem na jego ślad w Polsce – zaczął mistrz – już od ponad roku jest wilkołakiem, jednak dziwnym. Nie wpada w szał podczas pełni, nie zmienia się. Może to przez to, że zabiłem jego stwórcę. Nie jestem pewien. Jednak od tamtego czasu go obserwuję. Nawet miałem wątpliwości, czy został zarażony, jednak pewnej nocy udowodnił mi, że to potrafi i nie potrzebuje książyca!

– Niesłychane – czterej starcy odezwali się jednocześnie.

– Nie ma na co czekać – rozległ się głos najstarszego z czwórki. – Niech mistrzowie i adepci Zakonu Lewej Ręki Boga zapalą pochodnie! Czas, by piąty najjaśniejszy powrócił! Mistrzu, rozpocznij rytuał!

Powiedziawszy to, ruszył przed siebie, a wraz za nim pozostali. W czwórkę okrążyli stos oraz przykutą ofiarę, tworząc wokoło krąg, do którego wszedł piąty mistrz. Starcy unieśli ręce, a pochodnie trzymane przez wielu ludzi nagle zapłonęły jasnymi płomieniami, rozświetlając całą okolicę jasną łuną. Mistrz rozciągnął wargi w szerokim uśmiechu. Teraz cały przebieg ceremonii zależał tylko i wyłącznie od niego.

Trzymając dumnie przed sobą pochodnię, był najdalej oddaloną osobą od epicentrum, co było jednoznaczne z pozycją najmłodszego w zakonie. Jednak pomimo tego był z siebie dumny, wstąpił do zakonu, by niszczyć zło i uczestniczył w tym już trzykrotnie.

Teraz, gdy jeden z pięciu najjaśniejszych odszedł, miał stać się świadkiem kolejnego wielkiego wydarzenia w zakonie, nastanie nowego Najjaśniejszego. Napięcie w powietrzu, dreszcze na ciele, wszystko to mówiło mu, jak wielkie jest to wydarzenie. Dla wszystkich, nie tylko dla mistrza, który dostępował tego zaszczytu.

Wypuścił powietrze, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w to, co działo się bezpośrednio na placu, gdy nagle poczuł nieprzyjemne mrowienie. Rozejrzał się po zebranych członkach zakonu. Wszystko wydało mu się takie jak powinno być. Uniósł głowę, spoglądając na przeciwległą stronę, gdzie stał jego przyjaciel, o pół roku starszy w hierarchii, jak często zdarzało mu się żartować.

Raptem dostrzegł stojące za nim zakapturzone dwie postacie. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, iż jedna z nich łapie za rękę z pochodnią, druga zaś zakrywa usta kolegi, wbijając mu sztylet pod żebra. Zamrugał, rozdziawiając usta w przerażeniu, jednak teraz dostrzegł jedynie sylwetkę, stojącą jak stała, z głową pochyloną ku dołowi, z pewnością wpatrującego się z zainteresowaniem w odprawiane rytuały.

Zamknął usta i wziął głęboki wdech. Z pewnym zakłopotaniem stwierdził, iż krople potu sperliły mu czoło. Nie rozumiał, skąd w takiej wzniosłej chwili mogły wyzwolić się w nim tak wielkie pokłady strachu. Otarł wolą ręką czoło, tak by nie tracić z pola widzenia tego, co dzieje się na dole. Nagle poczuł, jak po jego karku przelatuje zimny dreszcz. Wyprostował się, usztywniając mięśnie. Był pewien, iż stoi za nim jakaś postać, a jednocześnie nie mógł w to uwierzyć. Gdy czyjaś dłoń złapała go z rękę z pochodnią, a druga brutalnie zatkała usta, powtarzał sobie w myślach, że to wszystko nie może tak się skończyć, przecież był wybrańcem bożym. Chłód ostrza wbijanego pod żebra sprawił, iż w odruchu spróbował się wyprężyć, instynktownie uciekając od źródła bólu. Po jego boku zaczęła spływać ciepła ciecz, brocząc jego szatę. Ktoś delikatnie, niczym matka położył go na ziemi. Świat powoli się rozmazał. Wytężył wzrok. Jego oczy spoczęły na butach kogoś stojącego na jego miejscu. W sercu zapłonął mu gniew. Szarpnął się, uwalniając usta od palącej go ręki. Wziął głęboki wdech, by wrzasnąć przeraźliwie, na całe gardło. Coś ukłuło go w przełyk. Fala potwornego bólu rozpłynęła się po ciele. Ciepła, gęsta ciecz zaczęła zalewać mu gardło, z którego wydobył jedynie stłumiony bulgot.

– …i stanę się godny, by stać się jednym z pięciu!

Jego donośny głos rozbrzmiewał niczym grom w ruinach zamczyska. Czuł na sobie wzrok wszystkich członków zakonu. Podświadomie, na granicy zmysłów wyczuwał ich pragnienia. Chcieli być na jego miejscu, mieć jego władzę, jego potęgę! Omal się nie roześmiał, czując przenikającą go falę zawiści. Jednak w porę się opanował, gdy z czterech stron zaczęli zbliżać się do niego najjaśniejsi. Ukląkł. Położyli na nim swoje starcze ręce.

– Ukląkłeś poddanym – wydobył się głos z czterech gardeł jednocześnie – powstań nam równym. Stań się jednym z najjaśniejszych. Bądź palcem u jednej dłoni. Przypieczętują swą wolę krwią bestii!

Powstał. Najstarszy podał mu sztylet. Przyjął go i schował za pas. Obrócił się w stronę swojej ofiary, po czym przeniósł wzrok na Najjaśniejszego spoczywającego na stosie pogrzebowym. Nagle przypomniało mu się, jak jego mistrz kiedyś opowiadał o każe dwóch dłoni. Prostym w wykonaniu zaklęciu, które służyło do oznaczenia ofiary. Nie pamiętał, co dokładnie działo się z oznaczonymi, jednak zaklęcie było proste i bardzo efektowne. Uśmiechnął się, zrzucając z siebie wierzchnią szatę. Stając półnagi przed zgromadzeniem, z przepięknym sztyletem schowanym za pasem, uniósł obydwie ręce ku górze.

– Ja, Najjaśniejszy – krzyknął, obracając dłoń, a pod stosem rozbłysły płomienie ognia – dopełnię rytuału, tak jak robili to nasi czcigodni bracia!

Raźnym krokiem podszedł do oszalałego ognia i zanurzył w nim dłonie, jednocześnie mrucząc zaklęcia. Po chwili wyrwał je i znów podniósł nad głowę, ukazując, iż żarzą się czerwienią, od łokci po czubki palców. Opuścił je, podchodząc do ofiary. Nie zwalniając kroku, wyprowadził kopnięcie prosto w twarz przykutego łańcuchami, który dotąd przyglądał się wszystkiemu z zainteresowaniem. Niczym zdzielony kundel na łańcuchu, jego ofiara poderwała się i rzuciła na niego. Łańcuchy napięły się i szarpnęły rękoma młodzieńca w tył, tak że wypiął pierś do najjaśniejszego. Tan właśnie na to liczył. Z pełną furii pasją przyłożył obydwie dłonie do piersi młodzieńca. W jego nozdrza uderzył zapach palonej tkaniny i skóry. Dostrzegł żyły napinające się na szyi swojej ofiary, a jej twarz pokryta teraz czerwienią oraz bólem sprawiła mu niezmierną przyjemność. Płynnym ruchem oderwał ręce od młodzieńca, który osunął się na kolana.

– Oznaczyłem swą pierwszą ofiarę – wykrzyczał, dobywając rytualnego sztyletu. – Teraz nadszedł czas, by dopełniła się ceremonia!

Uniósł uzbrojone ramię nad głową, by zadać śmiertelne pchniecie, gdy nagle kątem oka dostrzegł delikatny ruch światła padający z jednej pochodni. Już miał się odwrócić w tamtą stronę, gdy jego uwagę zwrócił śmiech jego niedoszłej ofiary. Spojrzał w dół, wciąż trzymając uniesione ręce. Szybko, podświadomie, wyszeptał zaklęcie i poczuł, jak ze strachu jeżą mu się włoski na karku. Jego świadomość objęła całe ruiny, wyczuwając wszystkie istoty emitujące magiczną energię. Pierwszym zaskoczeniem było dla niego, że kilku z jego bractwa zgasło… Jakby umierali… Wyczulił zmysły. Nagle poczuł ogniska ogromnej mocy, kryjące się na obrzeżach magicznych kręgów, oraz źródło, które gorzało tuż u jego stóp. Spojrzał na młodzieńca patrzącego na niego z dołu, a chłód bijący z oczu ofiary zmroził mu serce.

– Miałeś być osłabiony… – Wyskamlał. – Nie powinieneś mieć sił po ziołach…

Młodzieniec poderwał się na równe nogi, napinając mięśnie i jednocześnie rozpoczynając przemianę. Raptowny szczęk pękających ogniw łańcucha zlał się w jedno z falą bólu, jaki poczuł. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że jedno wynika bezpośrednio z drugiego. Dopiero po chwili, gdy do jego skołatanego umysłu dotarło, iż leci bezwładnie w stronę szczątków muru, zrozumiał, co się stało. Bestia zerwała się ze smyczy podczas przemiany, po czym go zaatakowała. Głuche uderzenie w coś twardego wyrwało mu powietrze z płuc, by w uderzenie serca później wyłączyć wszystkie jego zmysły. Osunął się w ciemność…

Świadomość kilkukrotnie do niego wracała, choć nie potrafił powiedzieć, jak długi czas upływał pomiędzy jednym a drugim rozwarciem powiek. Widział niewyraźnie postacie przemykające w obrębach światła, ale nie potrafił ich skojarzyć. Widział rozmazany cień wielkiego wilka ścigającego swoje ofiary, widział umykających braci, widział też inne postaci, nieznane mu… A wszystko tonęło w opętańczych wrzaskach…

Zacisnął palce na twardym przedmiocie. Nie wiedząc, co to takiego, spróbował zogniskować wzrok na wyciągniętej przed siebie ręce. Nagle do jego uszu doleciał kobiecy głos.

– Co z tymi ranami Mateusza?

Spanikował. Z przerażeniem zamknął powieki i zamarł w bezruchu.

– To chyba jakieś zaklęcie – powiedział inny męski głos – już się zabliźniły, ale wyczuwam w nich magię.

Mężczyzna mówił coś jeszcze, czego nie zrozumiał. Nagle poczuł ostry zapach krwi i stracił przytomność wypowiadając zaklęcie.

Spróbował otworzyć oczy, jednak ostry blask wdzierający się przez uchylone powieki sprawił, iż zaraz znów je zamknął. Próbował parokrotnie, nim mu się udało. W jasnym rozmazanym świecie dostrzegł czyjąś sylwetkę pochylającą się nad nim.

Był najmłodszym z zakonu, zmarł i został ożywiony, a teraz został namaszczonym mistrzem. Jedyny ocalały spośród zabitych.Mimowolnie uśmiechął się, spoglądając na głaz z odciśniętą lewą ręką. Głaz, który niegdyś był człowiekiem.

Człowiekiem będącym jednym z pięciu palców Lewej Ręki Boga, a który zawarł w swoim jestestwie całą jego pięść. Palec, który stał się pięścią. Umierającą Świetlistością.

Znów poczuł przyjemne mrowienie w palcach, gdy do jego ciała zaczęła napływać, życiodajna moc istnień zabitych tej nocy. Gdy w końcu wstał, świtało, a on, najmłodszy z nich wszystkich, posiadł wszystkie tajniki mistrzów zgładzonych tej nocy. On, najsłabsze ogniwo stał się całym zakonem, a nad nim pozostał już tylko ten, który uosabiał Lewą Rękę Boga. Nim zapadł w swój kamienny sen, powierzył mu cel. Misję, która miała stać się jego życiem. Pragnienie będące droga ku światłości.

Młodzieniec spojrzał na kamień, po czym rozejrzał się po pobojowisku. Rozszarpane ciała leżały tam, gdzie dokonały swego żywota. Kilkoro z dawnych braci napoczynały już dzikie zwierzęta. Wiedział, że nie może ich pochować, oddając im należną cześć. Naciągnął kaptur na głowę. Jego usta rozciągnęły się w ponurym uśmiechu. Zemsta na Mateuszu musiała się dopełnić w przyszłości, a teraz nadszedł czas przygotowań do niej…

Mara

1951 rok

Tego dnia Józef czuł, że wydarzy się coś dziwnego. W powietrzu wisiał ciężki zapach nieuniknionego. Z tego też powodu, zamiast jak co pełnię od swojej pierwszej przemiany biegać po lesie, chłonąc przyjemne światło księżycowe, dzisiejszej nocy leżał w łóżku, czekając na sen. Niestety, choć zmęczony, nie potrafił oddalić się w krainę zapomnienia. Każdy szelest w domu, każde głośniejsze sapnięcie czy oddech odbierał niczym rumor wszystkimi zmysłami.

Pamiętał, że to normalne w jego przypadku, bo czasami, pomimo pełni, zostawał w ludzkiej formie. Kosztowało go to trochę wysiłku i silnej woli. Najłatwiej było się poddać instynktom, ale teraz robił to już machinalnie. Westchnął, wypuszczając powietrze z płuc, czując jak sen, tak długo wyczekiwany, nadchodzi. Wziął wdech i zamarł, nagle po jego plecach przebieg nieprzyjemny dreszcz. Otworzył szeroko oczy, które raptownie zmieniły się w oczy bestii. Na jego terytorium coś się pojawiło.

Z domu wymknął się błyskawicznie, nie robiąc najmniejszego hałasu, a już na polnej drodze za oborami pędził w postaci wilka. Czuł to coś, nie było daleko, popełniło tylko jeden błąd — polowało na jego terenie…

Dziewczyna mocniej złapała lejce i uderzyła nimi o koński grzbiet, zwierzę jednak nie przyśpieszyło. Czuła strach, ale był już tak wyczerpany, że nie miał siły biec. Jej prababcia trzymała się blisko niej, ale i jej koń już nie wytrzymywał tempa.

– Co teraz zrobimy?

– Spokojnie, już niedaleko. Ktoś nas uratuje… Jak zawsze! Miej wiarę! Brzask już niedługo! – A jeśli…

– Nie ma jeśli – krzyknęła staruszka – tak ma być, bo…

Nagle urwała, gdy jej koń raptownie szarpnął łbem. Koń dziewczyny również się zatrzymał. Dopiero teraz go dostrzegli. W poszarpanych szatach stał przed nimi. Kobiety wyciągnęły krzyże. Postać jedynie pokręciła głową, by po chwili zmienić się wielkiego wilka. Z boków bestii sterczały groty połamanych strzał, w niektórych miejscach można było zobaczyć niezasklepione rany. Potwór obnażył zęby i rzucił się do przodu, tocząc pianę z pyska.

Wyskoczył z lasu wprost na drogę i gwałtownie się zatrzymał, czując odór bijący z tego miejsca. Błyskawicznie rozejrzał się dookoła, lokalizując potencjalne zagrożenia. Instynktownie ustawił się pyskiem w stronę nadbiegającego wilka, tyłem do kobiet. Wyszczerzył kły, choć coś w głębi jego duszy zawyło na alarm.

Nim zdążył pomyśleć, przyjął na siebie impet zwierzęcia. Jego zęby zatopiły się w zaropiałej skórze. Poczuł smak gnijącej, na wpół żywej istoty. Zakłębili się. Obcy wilk wydawał się silniejszy. Błyskawicznie zwalił go z siebie i ruszył w stronę kobiet. Józef nie czekając, złapał go za tylną nogę i pociągnął w tył. Znów zwarli się w walce. Kły i pazury poszły w ruch przy akompaniamencie powarkiwań.

Pomimo uporu atakujący potwór zdawał się rozkojarzony. Nie dążył do zwarcia, lecz usilnie próbował go wyminąć. Z każdą chwilą przeciwnik Józefa otrzymywał więcej ran, lecz to jakby go pobudzało, napędzało do coraz bardziej chaotycznych ataków. Józef sprężył się i naparł na wilka, chciał chwycić zębami za futro, lecz jego szczęka kłapnęła w próżnię. Napór na jego ciało zelżał tak raptownie, że wilk zachwiał się, prawie upadając na ziemię. Zdumiony tarmosił łbem, rozglądając się wokoło. Wciągnął powietrze w płuca. Zapach wilka, a raczej bardzo dużej wadery unosił się w jeszcze w powietrzu, jednak po niej nie było już żadnych śladów. Zwrócił łeb w stronę wschodu, gdzie pierwsze promienie zaczynały rozświetlać horyzont.Nagle poczuł za plecami wrogą obecność. Obrócił się gwałtownie, obnażając kły, lecz dwa kroki od siebie dostrzegł jedynie kobiety, które uratował. Podeszły jakoś tak bezszelestnie i konie się nie płoszyły.

– Nie masz co się dziwić – powiedziała stara. – Cygański lud od zawsze był obeznany z twoim rodzajem. Zwłaszcza z tymi dobrymi… eee… jednostkami. Te złe, wcześniej czy później, słabo kończyły…

– Mógłbyś wrócić do ludzkiej postaci? Widzimy, że masz przebudzoną świadomość. Nie musisz tego ukrywać – powiedziała młodsza.

Zdezorientowany Józef przemienił się na ich oczach.

– Jesteś młody – powiedziała jakby z zaskoczeniem stara, lecz zaraz się zreflektowała. – Ja jestem Ester, a to moja wnuczka Esmeralda. Dziękujemy ci za ratunek, młodzieńcze. Ta bestia ściga nas od bardzo daleka, Józefie.

– A co to było… Zaraz, skąd znasz moje imię?

– To zmora – powiedziała Esmeralda, jednocześnie odwracając się do sakw zawiązanych przy siodle. – Mara, zły duch…

Szukając czegoś, zaczęła przestępować z nogi na nogę, poruszając rytmicznie biodrami. Z nogi na nogę… Jedno uderzenie stopy, zaraz po nim drugie i znów to pierwsze. Miękki ruch biodra… Zaraz za nim następny ruch biodra… I zaraz znów te pierwsze… Wzrok Józefa wodził za nimi w równym rytmie, przepływając z jednego na drugie…

Dreszcz przepływający po plecach sprawił, że się wzdrygnął. Zaskoczony młodzieniec rozejrzał się dookoła, w pokoju robiło się już coraz jaśniej. Odruchowo spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta rano… Na zegarku… Jego zegarku? Józef zmarszczył czoło, przyglądając się urządzeniu na swoim nadgarstku. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy go dostał. Nagle coś zaszurało, poderwał głowę, spoglądając w stronę pustego łóżka.

– Łóżko…

Szepnął sam do siebie i poczuł się zmęczony. Powoli ruszył, żeby przespać się jeszcze godzinkę…

Dwie kobiety siedziały naprzeciwko małego ogniska, na którym dopiekał się królik. Nieopodal chodziły dwa konie, skubiąc trawę. Starsza sięgnęła do pieczeni i przekręciła ją. Przyjemny zapach rozniósł się wokoło. Uśmiechnęła się.

– Zaraz będzie gotowe – powiedziała Ester. – A później czas w drogę, Esmeraldo.

– Dobrze, babciu. Myślisz, że będzie tak jak ostatnio? Mara zostanie, by podjąć próbę uratowania tego chłopaka?

– Tak jak zawsze, moja kochana! On ma miękkie serce. Tak jak dwieście lat temu ja miałam miękkie… – Przecież się pomyliłaś…

– Oj… Pomyłka w ziołach i zaklęciu czy miękkie serce, co to za różnica?

Stara kobieta zaniosła się śmiechem.

– Było co było, ale on jakimś sposobem przeżył! Od tamtej pory nie jest nam dane swobodnie stąpać po tych ziemiach, a tylko tu, gdzie prastare runy możemy kontynuować rytuał… Życie za kolejny rok naszego istnienia… Czartowski zegarek w mig zamienia… Ech, Boruta…

– Cichaj! – krzyknęła starsza kobieta. – Młoda tyś, to i głupia. Jaki Boruta? Czego tak potężnego czarta mielibyśmy wzywać? A że słaby nasz czart, to i gorzej by mógł wszędzie przybywać, więc my musimy tu przybywać! Zresztą sama widziałaś, jest uwięziony tak jak go spotkaliśmy lata temu, pod postacią tego opętanego biesa, choć dochował się w starej chacie jakichś pomocników!

– Widziałam, babciu i widziałam też, że jesteśmy ostatnim, co łączy go z tym światem…

– Dobrze mu służymy… To i dobrze mu tutaj… Nie chce wracać… Jedz, Esmeraldo, musimy zaraz ruszać.

Młoda kobieta drgnęła raptownie i poderwała się na nogi. Oddech jej przyśpieszył. Ester zamarła, wpatrując się we wnuczkę. Nie bez powodu wybrała ją i powiązała jej losy ze swoimi. Tylko ona z całej gawiedzi miała wgląd w przyszłość. Czasem widziała, co stanie się za chwilę, czasem coś odległego, był to dar, który przez ostatnie stulecia okazywał się bardzo przydatny. Dziewczyna raptownie usiadła.

– Mów!

– Zginiemy!

– Mów, co robić!

– Nie uciekniemy! – krzyknęła. – On już nadchodzi!

– Oj, nie macie wy szczęścia do wilków.

Na dźwięk tych słów, obie kobiety odwróciły się gwałtownie.

Zdążył zrobić jednak krok, nim poczuł przeraźliwy ból w barku. Spojrzał na wbijającą się w jego rękę szponiastą dłoń. Jego oczy rozszerzyły się z przerażenia, gdy wzrok spoczął na wpół przemienionej, gnijącej twarzy. Ruszył się, chciał się wyrwać. Nieznajomy rzucił się na niego. Józef poczuł pchniecie w klatkę piersiową i upadł na kolana w błoto. Nim zdążył cokolwiek zrobić, zobaczył w wodzie odbicie twarzy, którą widział przed chwilą, choć nie było na niej widać ani śladu zgnilizny. Zdziwiony sięgnął dłonią do swojej twarzy, odbicie uczyniło to samo.

– Chodź – usłyszał i czyjaś ciepła dłoń złapała go za rękę.

Poderwał się z ziemi i nie wiedząc, dlaczego uśmiechnął się, spoglądając w oczy dziewczyny, którą pamiętał, ale nie swoimi wspomnieniami.

– Esmeralda.

– Chodź, to już niedaleko.

Wstał posłusznie i bez słowa ruszył. Choć słowa cisnęły mu się na usta, nie mógł wypowiedzieć żadnego. Przez głowę przemknęło mu, że musi mu się to wszystko śnić, przecież nie mógł nagle przenieść się do innego ciała. Rozejrzał się zaskoczony, szedł prosto przez moczary, w coraz gęstsze zarośla. Oddychał coraz szybciej. Jego ukochana ciągnęła go do jakiejś drewnianej chaty. Pociągnęła go w stronę drzwi. Przekroczył próg tuż za nią, gdy nagle coś mocno uderzyło go w głowę. Zapadła ciemność.

– …dobrze syp krąg z soli. Musimy być chronione. – Obudził go czyjś głos.

Powoli z mozołem otworzył oczy i zaraz je zamknął, widząc rozmazane kształty. Poczuł ciepło na twarzy. Gdzieś z niedaleka słyszał jednostajne mamrotanie. Spróbował ponownie otworzyć oczy, jednak kolejny wybuch bólu sprawił, że je zamknął. Ponadto dotarło do niego, że próby te sprawiają, iż traci całkowicie orientację w otoczeniu. Raptownie zamarł, przestając kolejnych prób. Nagle do jego nozdrzy doleciał dziwny zapach. Coś zaszumiało. Poczuł na policzku zimny wiatr, a zapach nasilił się.

– Nadszedł – nieomal pisnęła młodsza z kobiet.

Józef zacisnął pięści, uświadamiając sobie, że w pomieszczeniu pojawiły się nowe istoty. Dwie z nich wywołały u niego dziwnie podobne uczucia jak te, które czuł przy pojawieniu się rywali na jego terytorium. Poczuł, jak włosy na karku jeżą mu się i elektryzują. Czuł strach i wściekłość. Otworzył oczy, nie dostrzegając tego, że tym razem nic go nie zabolało. Oczy niemal w jednej chwili przyzwyczaiły się do blasku padającego z ogniska. Zobaczył dwie kobiety stojące tuż przy nim. Widok Esmeraldy sprawił, że mięśnie napięły się. Więzy mocno wpiły się w ciało. Zaraz jednak przeniósł wzrok na dwa ogary, nad którymi górowała wysoka postać, o sylwetce zbliżonej do ludzkiej. Jednak długie palce u rąk, zakończone ostrymi jak brzytwy pazurami oraz rogi sprawiały, że strach w jednej chwili przeważył złość, która w nim wzbierała.

Coś było bardzo nie w porządku, zwłaszcza, że istota powoli podała jakiś pergamin dwóm kobietom, ewidentnie starając się, by jego dłoń nie weszła w światło kręgu. Te chwyciły go chciwie, a on poczuł obrzydzenie do tych istot paktujących z czartem. Kobiety otworzyły pergamin i szybko zaczęły czytać, chwilę później błysnął nóż. Szybko nacięły opuszki palców, po czym przyłożyły je do powierzchni dokumentu. Następnie, z nieprzyjemnymi uśmiechami na twarzach, przekazały ponownie zrolowany pergamin diabelskiej istocie. Ta sprawnie go złapała i podała przerośniętemu psu. Ten przechwycił go, by po chwili niczym wściekły popędzić gdzieś przed siebie, rozmazując się i znikając. Esmeralda odwróciła się w jego stronę, swobodnym krokiem przeszła przez krąg. Wilk zawarczał, ale nawet się nie poruszył.

– No, najukochańszy – powiedziała do niego, uśmiechając się samymi ustami. – Nie rób takiej zdziwionej miny. Musisz oddać swój czas na tej ziemi naszemu przyjacielowi, bez tego on będzie musiał powrócić do podziemi.

Mówiąc to, nacięła mu delikatnie nadgarstek, po czym przyłożyła do niego zimny, okrągły kawałek metalu. Kobieta zaraz go zabrała i otworzyła, dopiero teraz spostrzegł, że to zegarek.

– Tyka – szepnęła zmysłowo, unosząc go do ucha. – Krew zawsze je nakręca… choć późnej wystarczy go przyjąć i nosić… Taka czarcia sztuczka… A teraz twe ciało stanie się nowym domem dla naszego przyjaciela…

Serce waliło Józefowi coraz szybciej, gdy nagle znów sobie przypomniał, że to nie jego serce… Ta cała sytuacja nie przytrafiła się jemu. Chciał się rozejrzeć dookoła, ale nie zdołał skręcić karku. Osoba, w której był, patrzyła się bezpośrednio na młodszą z cyganek. Jednocześnie poczuł, jak jego serce zaczyna wolniej i miarowej bić. Delikatny dreszcz zapowiadający przemianę przeszedł jego ciałem. Prawa ręka zacisnęła się w pięść. – A później, co sto lat kolejna ofiara. Dobry układ jak na dwie cyganki. – Roześmiała się stara. Dziewczyna odwróciła się do niej. Prawa ręka szarpnęła za więzy, uwalniając się. Sprawnym ruchem wyrwała kobiecie ostrze trzymane w dłoni i płynnie przeszła do pchnięcia. Błysnęło ostrze. Zimna stal wbiła się głęboko w klatkę piersiową, prosto w serce. Nim dotarło do młodzieńca co właśnie się stało, jego ciałem wstrząsnął spazm bólu. Nagle dźwięki przytłumiły się. Coś potwornie wrzasnęło. Z gardeł kobiet wyrwał się paniczny wrzask. Ogromny pies skulił się do skoku, lecz nim zdążył cokolwiek zrobić, dopadła go demoniczna postać. Wszystko zaczęło zachodzić czernią. Powieki mu coraz bardziej ciążyły. Powoli zamknął oczy…

Podniósł powieki i raptownie nabrał haust powierza, by sekundę później znieruchomieć. Tuż przed nim stał potwór, z którym walczył. Baczne oczy zwierzęcia wpatrywały się w niego.

– Tak powstałem. – Usłyszał w głowie nieprzyjemnie chropowaty głos. – To była moja historia. – Kim jesteś?

– To już nieważne. Ważne jest to, że trzeba je powstrzymać! Co pięćdziesiąt lat pojawiam się w tych okolicach i poluję na nie. Z każdą ofiarą czuję się coraz słabszy.

– Pięćdziesiąt?

– Na Ziemi zostały dwa demony, trzeba się latami dzielić…

– Czego chcesz?

– Oddaj mi swoje ciało. Na jeden dzień, a zdejmę z Ciebie wyrok śmierci… Niczego nie będziesz pamiętał… Nic nie będziesz wiedział… Zostawię Ci tylko ten zegarek na przestrogę… Będzie odmierzać twój czas tutaj… Z tym nie mogę już nic zrobić…

– Ale?

– Nie ma „ale”… Nie ma czasu… Zgadzasz się?

– Tak… – powiedział Józef i nim zdążył cokolwiek powiedzieć, poczuł, jak coś potężnego uderza go w pierś.

Esmeralda dobyła noża, Ester błyskawicznie sięgnęła do woreczków przywiązanych do paska. Sekundę później cisnęła w ognisko jakieś zioła. Buchnął płomień, a jej wnuczka pewna, że babka spowolniła czas, rzuciła się w stronę od wieków tropiącej je zmory. Ten jednak nie zamarł, jak to miały w zwyczaju ich ofiary, lecz zaatakował. Przemiana dokonała się praktycznie w jednej chwili. Kłapnęły szczęki, a później przy ognisku leżała jej wnuczka, ściskając w lewej dłoni okrwawiony kikut prawej ręki, wyjąc przeraźliwie.

Ester cofnęła się przerażona. Poczuła na skórze, jak na odległych moczarach, w rozpadającej się chacie, przykuty łańcuchem bies szarpnął się. Chciała coś zrobić, wołać o pomoc. Może mogłaby złożyć w ofierze wnuczkę. Wyciągnęła dłoń…

Bestia skoczyła jej do gardła, nim zdążyła wypowiedzieć jakiekolwiek słowa przyzwania. Gdy potężne szczęki zacisnęły się na jej grdyce, w nozdrzach poczuła zapach gnijącego mięsa. W ostatniej chwili jej życia dotarło do niej, że zmora, która przez tyle lat je ścigała, w końcu je dopadła. Nie mogła tylko pojąć jak.

Bestia, gdy tylko poczuła, że jej ofiara zginęła, odwróciła się w stronę cierpiącej kobiety. Ta w odpowiedzi skuliła się jeszcze bardziej, dociskając krwawiący kikut do piersi. Jej twarz zrobiła się blada, a z ust dobywały się coraz szybciej wypowiadane słowa.

– Nie… nie, nie, nie… to nie miało tak się skończyć… nie, nie, nie… to przecież niemożliwe… nie, nie, nie… NIE, NIE…

Jej krzyk zdławił potężny uścisk szczek zamykający się na jej gardle. Kobieta szarpnęła się kilkukrotnie, charcząc. Nie zważając na rany ręki próbowała odepchnąć włochatą bestię, lecz z każdą chwilą miała coraz mniej sił i robiła to bardziej nieporadnie. Nagle kobieta drgnęła konwulsyjnie jeszcze raz i zwiotczała.

Bestia puściła bezwładne ciało, wycofując się i przyjmując ponownie człowiecze kształty. Odwróciła się w momencie, gdy nad ciałem starej cyganki pojawiał się dziwny, humanoidalny kształt o rozmazanych rysach.

– Koniec twego pobytu na tej ziemi, czorcie…

Bestia raptownie odwróciła się w stronę mówiącego mężczyzny i wyszczerzył kły.

– Nie masz co się szamotać! Już nic cię tu nie trzyma, twoje sługi nie żyją. Teraz tylko jeszcze jedna rzecz i możesz zabrać je tam, skąd przybywasz…

Mówiąc to, mężczyzna wyciągnął rękę z zegarkiem przed siebie. Czart cofnął się raptownie. Powoli, jakby z ociąganiem wyciągnął pazurzastą dłoń. Szpon przy palcu wskazującym delikatnie puknął w szkiełko zegarka. W mgnieniu oka porwał martwe ciała kobiet i gwałtownie rozmył się w powietrzu.

– Obudź się. – Głos w głowie Józefa sprawił, że chłopak gwałtownie otworzył oczy. Mimowolnie skrzywił się, choć spodziewał się, co zobaczy przed sobą. Gnijący wilkołak wpatrywał się w niego kaprawymi ślepiami.

– Czy ty…

– To nieważne. Jesteś bezpieczny, tylko to powinno cię, młodzieńcze, interesować, a przed tobą jeszcze wiele lat życia.

– Dziękuję. – Sapnął młodzieniec, nie wiedząc co jeszcze mógłby powiedzieć. Nie miał pojęcia, co się stało ani co sprawiło, że znalazł się akurat tu, gdzie był.

– Czy ja…?

– Masz tę moc, że jako jedyny możesz żyć… Możesz nakręcać swój zegarek… Swój czas… Choć w końcu i on stanie…

– Nie rozumiem.

– Musisz pamiętać tylko tyle, że tuż przed niepisaną ci śmiercią, zawsze będziesz miał chwilę… Moment, by nakręcić zegarek… Żeby przeżyć to, co nie jest ci pisane… A teraz śpij…

Józef chciał o coś jeszcze zapytać, ale nagle jego powieki zaczęły mu bardzo ciążyć. Otworzył usta, lecz nim zdążył cokolwiek powiedzieć, jego głowa opadła na bok.Józef ocknął się, czując oszołomienie. Chciał się poruszyć, lecz jego ciało zaprotestowało silnym bólem.

– Nie wierć się, Józiu. – Usłyszał głos mamy. – Już gotuję rosołku. Miałeś gorączkę i strasznie majaczyłeś…

– Ale mamo, ja… – zaczął Józef, unosząc prawą rękę.

– Nie kłóć się – powiedziała stanowczo Helena.

Młodzieniec zamilkł, wpatrując się w zegarek miarowo tykający na jego ręce.

Szósty

1953 rok

Do tymczasowej sali laboratoryjnej zakonu, przysposobionej z piwnicy afrykańskiego domostwa, wszedł ciężko dysząc. Pokrwawiona twarz, świeże rany, prowizorycznie obandażowane oraz ciężki, umazany krwią plecak mówił wiele o tym, co łowca musiał przejść. Dwaj pozostali mężczyźni podbiegli do niego, nawet o nic nie pytając. Bez słowa pomogli mu z rzeczami. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, pozostali zabrali się za opatrywanie jego ran. Łowcy Bestii, tak nazywali się ci członkowie Zakonu Lewej Ręki Boga, którzy postanowili poświęcić swe nieśmiertelne dusze, by uczynić się bronią zakonu. Ranny łowca uśmiechnął się, a jego oczy na ułamek sekundy błysnęły drapieżnie.

– Szósty zabity – charknął i cała jego wataha również.