Pościg łowcy - Mariusz Futyma - ebook

Pościg łowcy ebook

Mariusz Futyma

4,3

Opis

Historia „Pościgu Łowcy” toczy się w świecie Nortenardu, gdzie rok zaczyna się i kończy wraz ze stopieniem śniegów. Po Nortenardzie krąży legenda, iż raz na dziesięć lat, jeden z władców kontynentu para ofiarą Wilka (zjawisko bliżej niewyjaśnione). Książka zaczyna się pod koniec roku tysięcznego, dlatego wszyscy spodziewają się, że któryś z władców wkrótce pożegna się ze światem.

Głównym bohaterem jest Gizdian, najemnik, który szuka swojego przyjaciela. W przeszłości złożył mu „Braterską Przysięgę”, niewypełnienie której ciągnie za sobą konsekwencje utraty świadomości i pamięci oraz sił witalnych. Gizdian ulega podpowiedziom różnych osób ze świata polityki Nortenardu, gdyż sam nie ma pojęcia jak swój problem rozwiązać. Stąd kontakty z rodziną królewską, piratem imieniem Draxar oraz Czarnowronem – organizacją rzekomo kupiecką, która napędza wojnę na wschodzie kontynentu. Najemnik zostaje wplątany w wir rozgrywek politycznych, a jego poczynania mogą wywrócić historię kontynentu do góry nogami, mimo iż on pragnie jedynie pozbyć się własnego problemu. Niestety, głosy szepczące do niego zza pleców, należą do postaci upatrujących w jego kłopotach własnych korzyści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 620

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

© Mariusz Futyma, 2018

Rysunki:

Adam Hałon

Korekta, skład i łamanie, druk:

Studio ANATTA

www.anatta.pl

ISBN 978-83-949972-1-2

Wydanie I

Wydawca:

Anatta sp. z o.o.

Konwersja do epub i mobiA3M

Raz na dziesięć lat, wraz z końcem dekadyłupem Wilka pada jeden z władców Nortenardu.

„Dzieje i mity Świata”

Autor nieznany

Mrok coraz dotkliwiej zatruwał blask dnia.

Liście, zwiedzione urokiem jesieni,poczęły opadać z drzew.

Przydługie trawy pochyliły się nad umierającym latem.

Chłód podszczypywał ludzkie lica, wicher świszczał w uszach,

leśna zwierzyna kładła się do snu.

Tymczasem Wilk, węsząc delikatną woń jesieni, ziewnął, po czym na moment otworzył ślepia.

Warknął leniwie i przeciągnął zastane kości, i znów wtulił się w miękką ściółkę.

On jeden, w przeciwieństwie do leśnej braci, powoli budził się do życia.

Był to znak, że tysięczny rok drugiej ery, a zarazem dziesiąty od śmierci następcy tronu Mitrii zmierzał ku końcowi.

Zarówno wielcy tego świata, jak i zwykli kmiecie zachodzili w głowę,

którego z monarchów upatrzy sobie Wilk przed końcem roku i nadejściem wiosny.

A zdarzało się, że rok w Nortenardzie trwał dłużej niż dwanaście miesięcy…

Zarys polityki Nortenardu

Mitria, zwana Stolicą Zachodu

Stolica Królestwa Mitrii, rozciągającego się na wschód aż do Przełęczy. Dzieli się na cztery dzielnice: Północną, Południową, Wschodnią oraz Zachodnią, i największym skupiskiem ludzi w całym Nortenardzie. Obecnie miastem, jak i całym królestwem rządzi Mitrian Wielki, ojciec dwóch synów. Starszy zaginął na morzu podczas podróży poślubnej; uznawany jest za zmarłego, gdyż słuch o nim zaginął przed dziesięciu laty. Młodszy, imiennik swojego ojca – Mitrian, mimo że przydomku jeszcze się nie dorobił, przewodniczy Radzie Mitrii. Wnukiem Mitriana Wielkiego, a synem Mitriana jest Mitrin, kilkunastoletni chłopak. Herbem Mitrii jest złoty gryf na purpurowym tle.

Czarnowron

Organizacja kupiecka z siedzibą w Czarnym Gmachu, mieszczącym się w Zachodniej dzielnicy Mitrii. Jej członkowie zwą samych siebie Czarnymi Rycerzami. Założycielem i wieloletnim przywódcą Czarnowronu jest Blayal, któremu dzięki owocnej współpracy z Mitrianem Wielkim udało się uzyskać przywilej wyłączności na handel zagraniczny. Od jakiegoś czasu stosunki na linii Czarnowron–Mitria zaczynają jednak ochładzać się, a na Czarnych Rycerzy padają podejrzenia o nielegalny handel bronią. Herbem Czarnowronu jest wrona w locie na ciemnym, szarym tle.

Harrogród

Wielokulturowe, kupieckie państwo-miasto położone na północy Przełęczy. Sojusznik Mitrii. Jego władcą jest Vilgird, wyznający zasadę, że o potędze miasta świadczy wielkość prowadzonego przezeń handlu. Harrogród od jakiegoś czasu jest w stanie wojny ze swoim południowym sąsiadem Frabardem. Herbem Harrogrodu są żołędzie na tle czerwono-zielonej kraty.

Frabard

Kraj na południu Przełęczy. Przez wiele lat Frabard bogacił się na handlu morskim, a jego tętniący życiem i majętnością port znany był w całym Nortenardzie. Władcą Frabardu jest Minster Parader, mający zapędy imperialistyczne. Pod niepopartym faktami pretekstem wypowiedział wojnę Harrogrodowi z zamysłem opanowania całego szlaku handlowego na Przełęczy. Interesy Frabardu komplikują się jednak, gdy inni władcy, w obawie przed siłą Frabardu, zaprzestają kontaktów handlowych z Paraderem. Na wieżach Frabardu powiewają sztandary o czarno-złotych barwach.

Tarrencourt

Portowe miasto na południowym wschodzie Przełęczy. Znane głównie z produkcji wina oraz organizacji corocznego jarmarku na błoniach miasta. Herbem Tarrencourt jest złota kiść winogron na seledynowym tle.

Dormear

Miasto położone na „Wilczym Zębie” na południu Nortenardu, gdzie śnieg topnieje niezwykle rzadko. Władcą Dormear jest Baltazar mal Tarell, poprzedni król Mitrii i wielki rywal Mitriana Wielkiego. Po śmierci żony najbliższą mu osobą jest nadworny błazen, doradca i przyjaciel Willow.Baltazar jest ojcem czwórki dzieci. Jego najstarszy syn Joachimmarzy o powrocie mal Tarellów na tron Mitrii i przy każdej sposobności namawia ojca do wyjścia z cienia. Herbem mal Tarellów jest odbicie lwiej łapy na jadeitowym tle.

Rozdział I

Problemy. Każdy ma własne

– Gdzie on jest, do cholery?! – wrzasnął Gizdian, szarpiąc dziewczynę za włosy, po czym kolejny raz wepchnął jej głowę w spienioną wodę strumienia.

– Nie wiem! – wydusiła z siebie, gdy wyciągnął jej twarz na powietrze.

Zakrztusiła się i zaczęła kaszleć. Nie miała siły dalej bezskutecznie się wyszarpywać. Puścił ją w końcu i nie męczył więcej, lecz nie wierzył w jej nerwowe słowa mimo długich chwil tortur, jakie jej zapewnił. Odszedł kilka kroków, chlapiąc przed siebie wodą ze strumyka, i spojrzał na wystającą z piasku rękojeść miecza, który wytrącił z dłoni młodej wojowniczki Czarnowronu. Miał piękną głowicę w kształcie łba drapieżnego ptaka, a jelec w kształcie orlich szponów delikatnie wygięty w stronę ostrza.

Podniósł wzrok i odgarnął włosy z czoła. Ostatni raz z pogardą spojrzał na wycieńczoną przeciwniczkę, żałując, że niczego się nie dowiedział. Jednak nie dobił jej. Nie dlatego, że była kobietą. To nie miało znaczenia dla kogoś takiego jak on. Był samolubnym człowiekiem, zależało mu tylko na pieniądzach, za które mógł napchać brzuch jadłem i trunkiem. A tych brakowało mu od dłuższego czasu.

Dziewczyna, wciąż pozostając na klęczkach w wodzie, dochodziła do siebie, pokasłując i dysząc ciężko.Jej ciemne, mokre włosy przypominały kolorem jej podarty podczas walki płaszcz. Nie sposób było znaleźć ciemniejszej czerni pośród palety barw i odcieni. Tym właśnie szczycił się Czarnowron. Ich czerń zawsze pozostawała niezwykle czarna.

Słońce przypiekało mocno jak na pierwszy dzień jesieni i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie miało zrobić się chłodniej. Zielone jeszcze doliny Mitrii kąpały się w słonecznym blasku, ukazując wszystkie swoje wdzięki.

Gizdian schował swój miecz i ruszył przed siebie, znacząc piaszczystą drogę mokrymi śladami. Jego niezwykle spokojny jak na moment po walce na śmierć i życie umysł pogrążył się w myślach. Był znany ze swojej obojętności i kamiennego serca, choć prawdę mówiąc mało kto w ogóle go znał, co w przypadku jego profesji stanowiło kolejną zaletę.

Szukał człowieka imieniem Ardamir, jednego z mitriańskich najemników, ludzi od czarnej roboty, którą nie chcieli babrać się wielcy panowie czy bogaci szlachcice. Minęło sporo czasu, odkąd Gizdian widział go po raz ostatni. W końcu na własną rękę postanowił dowiedzieć się, co przytrafiło się koledze po fachu.

– Nie dokończyłeś łowów, najemniku. – Gizdiana nagle wytrącił z myśli ledwo słyszalny, jednak dosadny głos.

Spojrzał w górę. Na szczycie wysokiego głazu siedział młodo wyglądający mężczyzna. Na jego obliczu gościł, odsłaniający lekko za duży kieł, uśmieszek. Uśmieszek. Bo nie mógł być nazwany uśmiechem ten cwaniacki wyraz twarzy. Głowę mężczyzny owijała czerwona chusta, spod której wystawały dwa cienkie, czarne warkocze. Zbójeckiego wyglądu dodawał mu złoty kolczyk w uchu i delikatny szpiczasty wąsik oraz niewielka bródka, którą głaskał palcem wskazującym. A był to jeden z niewielu palców bez pierścienia lub sygnetu.

– Mylisz się, piracie – odpowiedział Gizdian. – Piracie? Złodzieju, szpiegu, złoczyńco. Sam nie wiem, jak mam cię nazwać, padalcu – dokończył z dźwięczną pogardą.

– Każda obelga, która przyszłaby ci do łba, zapewne nie byłaby chybiona – odrzekł dumnie Draxar, najdrożej wyceniający swe usługi łotr w Nortenardzie.

Gizdian uśmiechnął się sztucznie. Nie miał ochoty na rozmowę, a już na pewno nie z kimś takim jak Draxar. Poprawił miecz zawieszony na pasie i bez słowa ruszył przed siebie.

– Gizdian?

Najemnik odwrócił się. Dobrze wiedział, że tego pirata ciężko się pozbyć, póki sam się nie znudzi swoim gadaniem.

– Zdajesz sobie sprawę, co właśnie zrobiłeś? Pozwoliłeś zbiec wojowniczce Czarnowronu. – Gizdian spojrzał w stronę strumienia.Kobiety faktycznie już tam nie było. – Czy jesteś aż tak głupi, czy naprawdę myślisz, że ona „od tak” – pstryknął palcami – o tym zapomni?

Mitriańczyk nie odzywał się, unikał jego spojrzenia. Wciąż miał nadzieję, że szpieg zaniecha rozmowy i po prostu odejdzie. Złudną nadzieję.

– Kiedyś postąpiłbyś inaczej – mruknął jakby do siebie Draxar.

– A co ty możesz o tym wiedzieć? – Gizdian zagotował się.

– Mam dobrą pamięć, najemniku. Wyobraź sobie, że pamiętam czasy, gdy wraz z Ardamirem oczyszczaliście to miasto z większych szubrawców od was.

– Jedynie ty się wymknąłeś, co?

– Moja głowa nie została przez nikogo wyceniona – odparł Draxar, harmonijnie uginając palce prawej dłoni. – Wiedziałbym o tym.

– Masz coś jeszcze do powiedzenia, piracie? Spieszy mi się.

– Ardamir otrzymał świetnie płatne zadanie. Miał dostać się do siedziby Czarnowronu, zaskarbić sobie łaski ich przywódcy i zebrać informacje o rzekomo nielegalnym handlu bronią z Frabardem. Mam rację?

Gizdian nie odpowiedział. Stał jakby nieobecny, z trudem próbując odkopać w umyśle wspomnienia ostatnich tygodni.

– Problemy z pamięcią? – mruknął Draxar, pozwalając by najemnik dosłyszał delikatny chichot. – Od jak dawna? Kiedy ostatnio widziałeś Ardamira, najemniku?

– Nie pamiętam – odrzekł zupełnie poważnie Gizdian.

– Nie pamiętasz – powtórzył szpieg, robią widoczną pauzę. – A jednak los pchnął cię na pojedynek z wojowniczką Czarnowronu. A może to nie los? Może to majaki niedawnej przeszłości?

Gizdian nie odpowiadał. Draxar denerwował go coraz bardziej. Tym bardziej, że wiedział więcej niż on sam. Jednak wrodzona duma i ciężki charakter nie pozwalały mu zbłaźnić się zadawaniem dręczących go pytań.

– Wiele ryzykujesz, najemniku – wznowił pirat, po czym niemal bezdźwięcznie zeskoczył z wielkiego głazu. – Obwiniasz Czarnowron, choć tak naprawdę nie masz pewności. Natomiast szanse na odnalezienie tamtego człowieka masz naprawdę nikłe. Prawdę mówiąc, sądzę, że on już jest trupem.

Mówił wolno, nieładnie przeciągając niektóresylaby. Uwielbiał mieć rację i był pewny, że i tym razem ją ma. Nie wierzył, że ktoś w pojedynkę jest w stanie przeciwstawić się Czarnowronowi, organizacji, której Rada Mitrii nie potrafiła ruszyć od lat.

– Dlaczego go szukasz? – Łotrzyk nagle zmienił ton głosu z podkpiwającego w bardzo poważny. – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że zależy ci na życiu tego człowieka?

Gizdian nie odpowiedział. Przymrużył lekko oczy i obdarzył Draxara niemiłym spojrzeniem. Długo nie spuszczał wzroku, chciał by pirat uczynił to, jako pierwszy.

– Żegnaj, najemniku – rzekł nagle Draxar i całkowicie odpuścił kwestię drążenia tematu, bynajmniej nie z powodu niemożliwości podołania dłuższej walce wzrokowej. Obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, delikatnie stąpając po gorącym od grzejącego słońca piachu.

Gadka w końcu cię znużyła, piracie. Coś szybko tym razem, stwierdził w myślach Gizdian i odszedł w zupełnie inną stronę, ku murom Mitrii.

*

– Witam wszystkich zgromadzonych na kolejnym zebraniu Rady. – Po komnacie, w której co wtorek gromadziła się Rada Mitrii, rozległ się donośny głos Mitriana, syna króla Mitriana Wielkiego. – Mam nadzieję, że w ciągu ostatniego tygodnia nikt nie próżnował, nie stracił zapału do pracy i co najważniejsze – książę zrobił krótką przerwę – chciał znaleźć choć chwilę na przemyślenie ostatnio poruszanej kwestii.

Salę wypełniała cisza, poza Mitrianem nie odzywał się zupełnie nikt. Cieszyło to następcę tronu. Od najmłodszych lat ojciec uczył go, że to nie on ma słuchać. Słuchać należało jego.

– Nie traćmy więc czasu – wznowił. – Jak powszechnie wszystkim wiadomo, lecz nie każdy chce w to uwierzyć, lub przynajmniej udaje, że nie wierzy, organizacja Czarnowron szmugluje broń do Frabardu. Tak. Nie patrzcie na mnie z tak idiotycznym wyrazem twarzy, panowie. Każdy z was zna Blayala i wie, jaką ma reputację w mieście.

– Wybacz, panie – odezwał się w końcu jeden z radnych – lecz nie mamy na to żadnych dowodów. Poza tym… reputacja, o której mówisz… Ludzie ufają Blayalowi i Czarnowronowi. Dzięki niemu mieszkańców stać na wschodnie towary…

– Faktycznie. Nie mamy, Virnorze. – Książę zignorował dalszą część wypowiedzi radnego. –Zechciej mi jednak wytłumaczyć, co mogło stać się z Ardamirem? Jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym najemnikiem, z jakim mieliśmy do czynienia. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że dał się zabić jakiemuś niestworzonemu potworowi, za którego łeb płacono w tysiącach galmonów? Nie… Blayal musiał dowiedzieć się, że najemnik został nasłany przez nas. Jak? Oto jest pytanie, które wam dziś zadaję, zgromadzeni.

Zapadła cisza. Radni dobrze wiedzieli, że Mitrian ma rację, lecz nikt nawet nie próbował rozważyć w myślach ewentualnej odpowiedzi na zadane pytanie. Każdy natomiast wiedział, że ktoś taki jak Ardamir nie daje się łatwo zdemaskować. Ponadto nikt nie miał cienia wątpliwości, że Czarnowron handluje z wrogiem. Czarni Rycerze słynęli bowiem z tego, że prawo państwowe było dla nich podrzędne zwyczajom organizacji, którą zarządzał niejaki Blayal, a polityka i wojny prowadzone przez Mitrię zupełnie ich nie obchodziły.

– Skończyły się dobre dni – wznowił Mitrian po dłuższej chwili ciszy zakłócanej jedynie przez kaszel i nierówny oddech nadwornego skryby. – Zaczęły się dni gówniane. – Po tym wyśmienitym żarcie nikt ze zgromadzonych nawet się nie uśmiechnął. – Frabard najeżdża Harrogród, naszego najwierniejszego sojusznika, a świat tylko się temu przygląda. Co gorsza, organizacja, z którą mamy do czynienia, miast powstrzymać, wciąż napędza tę wojnę.

Po raz kolejny zapadło milczenie. Mitrian obserwował twarze zgromadzonych, nawijając na palec jeden z kosmyków swych włosów. Zastanawiał się, czy jego współpracownicy naprawdę są tak bezużyteczni i ślepi, czy boją się podjąć jakiekolwiek kroki, a może Blayal zwyczajnie ich przekupił? Niemożliwy bowiem wydawał mu się fakt, że przez tyle czasu Rada nie przegłosowała nakazu rewizji Czarnego Gmachu. Ba, nie była nawet bliska osiągnięcia porozumienia. Mitrian był zmuszony działać nieoficjalnie.

Książę wstał. Powolnym krokiem zaczął przemierzać marmurową posadzkę, nie spuszczając wzroku z twarzy znudzonych radnych. Gdy zaczynał trzecie okrążenie wokół posągu gryfa stojącego pośrodku komnaty, postanowił wznowić przemowę.

– Połowa zła na tym świecie spowodowana jest tym, że ktoś chce być ważny. Druga połowa tym, że ktoś inny bogaty. Jeszcze chwila i zdamy sobie sprawę, że na tym świecie dobra w ogóle nie ma. – Nie wiedział, czy brzmi to wystarczająco dobrze. Chciał zabłysnąć intelektem i elokwencją. – Frabard chce podbić Harrogród i opanować całą Przełęcz, a Czarnowron z tego korzysta, sprzedając świetny oręż, którego produkcją zajmuje się… no właśnie. Kto? Skąd ci łajdacy mają to wszystko? Być może czegoś nie wiemy? Ba! Z pewnością czegoś nie wiemy! Być może w podziemiach Czarnego Gmachu stoją nie tylko beczki z winem czy skrzynie ze zbożem. Być może Blayal trzyma tam dziesiątki niewolników dzień i noc harujących przy kowadle! Kto rzeźbi te ich miecze ze szponami? Elfy? Krasnoludy? Nie bądźmy głupcami, panowie. Nikt nie widział elfa w tych okolicach od lat, a krasnoludy żyją setki kilometrów stąd. To magia i kunszt Czarnowronu. Pod przykrywką dobrobytu, który dają mieszkańcom, bogacą się na handlu bronią.

– Twe słowa brzmią nadzwyczaj mądrze, panie – wtrącił Virnor. Najwyraźniej był jedyną osobą skorą do prowadzenia dyskusji. – Niewątpliwie… możesz… mieć rację. Zakładam, że chcesz teraz powiedzieć „musimy to powstrzymać”. Jednak co możemy zrobić, sir? Wysłaliśmy do nich naszego najlepszego agenta, hańbiąc się przy tym, a i on nie pomógł. Rada nie powinna korzystać z usług najemników, płatnych morderców i łowców nagród. Od początku to odradzałem. I tak nie mamy dobrej opinii w mieście w przeciwieństwie do Czarnowronu. Wierz mi, sir, jeśli dojdzie do otwartej konfrontacji między Mitrią a Czarnowronem, nie jestem pewien, czy lud nas poprze.

– Niewykluczone, że masz rację, Virnorze. Dlatego by nie wyglądało to na naszą robotę, wybrałem właśnie jego. Mam jednak jeszcze jeden pomysł. Myślę, że lepszy od poprzedniego. Taki, który pomoże nam uporać się z problemem Czarnowronu. – W komnacie po raz pierwszy tego dnia dał się słyszeć cichy szmer radnych. – Przedstawię go wam już na następnym zebraniu Rady, czcigodni – zakończył Mitrian, rzucając po zgromadzonych zagadkowym spojrzeniem.

*

Siedział właśnie w Słomianym Rolandzie, obskurnej oberży, w której łatwiej było spotkać szczura niż klienta. Szczura nie zobaczył jednak żadnego, za to ludzi popijających jasne, do przesady rozwodnione i okropnie śmierdzące chmielem piwo było dwóch. Trzech, jeśli liczyć także jego samego. Szlag go trafiał, że nie miał pieniędzy, by napić się w porządniejszym lokalu.

Nie zamienił nawet słowa z Rolandem, grubaśnym karczmarzem, któremu gdy nadarzyła się okazja otworzyć do kogoś gębę, rozmowę mógł ciągnąć bez końca. A plótł wszystko, co ślina mu na język przyniosła. Jednak dzisiaj szynkarz nawet nie próbował zacząć konwersacji. Od przybysza biła aura wściekłości i niechęci do czegokolwiek. Usłuchał więc prośby o kufel piwa i zajął się szorowaniem blatu.

Spoglądał na dogasający kominek i siedzącego przy nim zapijaczonego brodacza, któremu od czasu do czasu zdarzało się odbić cuchnącym trunkiem. Uważnie, lecz dyskretnie rozejrzał się wokoło. Zupełnie jakby spodziewał się niechcianego towarzystwa.

Z drugiej strony karczmy, w najdalszym od lady kącie siedział młody mężczyzna. W ustach trzymał drewnianą fajkę, w której ledwo kopcił się słaby tytoń. Jak stwierdził po unoszącym się po pomieszczeniu zapachu, zioło pochodziło z okolic Nekragardu, miasta leżącego wiele kilometrów na wschód od Mitrii. Nigdy tam nie był, lecz tytoń stanowił temat, w którym mało kto mógł go zagiąć. Gdyby znajdował się w lepszym nastroju, na pewno podszedłby i z chęcią zapalił rzadką w zachodnich stronach używkę, nawet jeśli nie zostałby nią poczęstowany. Dopił jednak ostatni łyk wstrętnego piwa i odstawił do połowy pełny kufel. Utopił w nim dwie miedziane monety, po czym wstał i powolnym krokiem ruszył w kierunku wyjścia.

– Momencik – usłyszał nieco gniewny głos Rolanda. – Za mało pieniędzy zostawiłeś, koleżko!

„Koleżka” zatrzymał się i powoli odwrócił głowę w kierunku lady, skąd dobiegł wzburzony, zachrypnięty głos. Zapadła zupełna cisza, którą przerwało czknięcie pijanego brodacza, siedzącego przy kominku.

– Być może twój wyjątkowy trunek podziałał na mnie nazbyt skutecznie, karczmarzu – rzekł w końcu chłodnym głosem, patrząc grubasowi prosto w oczy – lecz wydaje mi się, że wypiłem zaledwie pół piwa.

Roland chciał coś rzec, lecz odchrząknął tylko, a żadne słowo nie wydostało się spomiędzy jego popsutych zębów. Wolał nie rozwścieczać przybysza, który już na wejściu wyglądał, jakby przegrał życie w Domu Gier Olivera, gdzie faktycznie można było zastawić nawet własny żywot.

Przybysz w końcu odwrócił się, demonstracyjnie poprawił piękny miecz zawieszony na plecach, narzucił na głowę szpiczasty kaptur czarnego płaszcza i wyszedł, trzaskając nieco skrzypiącymi drzwiami.

*

Gizdian stanął na brukowanej drodze prowadzącej do bramy miasta i wlepił wzrok w spróchniałą tabliczkę.

– Mitria – mruknął po cichu z pamięci, bowiem nie potrafił czytać. Zawsze wymawiał te słowa z pogardą. Z pogardą dla człowieka niemającego tyle fantazji, by wymyślić dwie oddzielne nazwy dla państwa i miasta, w których mieszkał od urodzenia.

Oderwał wzrok od starego znaku, po czym z przyzwyczajenia odgarnął włosy z czoła, a te po chwili znów opadły na oczy, przysłaniając znaczną część widzianego przez nie świata.

Poczłapał nierównym krokiem w kierunku wschodniej bramy miasta z jedną myślą: jak najszybciej położyć się do swego śmierdzącego gorzałą i kozim serem łóżka! Był zmęczony i zły. Przeszedł pod opuszczonymi do połowy stalowymi kratami. Ani myślał spojrzeć w stronę krzyczącego za nim strażnika, który dzień w dzień kazał mu się spowiadać, z jakiego powodu zakłóca jego spokojną służbę i pragnie dostać się do miasta.

Nawet późnym wieczorem mitriańskie ulice były pełne ludzi. Denerwowało to Gizdiana. Nie mógł zdzierżyć, iż wciąż musi odganiać od siebie wścibskich kupców, powstrzymując się od dania któremuś w zęby.

– Ryby! Świeże ryby, prosto z sieci Mistrza Rybichrusta! – krzyczał śmierdzący owocami morza sprzedawca, macając ryby wyłożone na drewnianym straganie. – O! Może pan się skusi? Naprawdę świeże, pyszne rybki! – zaryczał Gizdianowi prosto w ucho. – Tak, tak, do ciebie mówię, drogi kliencie! – Machnął mu rybą przed oczyma.

Handlarz zamilkł, gdy najemnik zatrzymał się.

– Jakbym chciał twoją pieprzoną rybkę, to bym się o nią upomniał, a nie czekał, aż wetkniesz mi ją w łapy! – rzekł gniewnie i stanowczo.

Kupiec pogardliwie spojrzał na wulgarnego najemnika, zrobił obrażoną minę i wrócił za swój stragan, skąd dalej ciągnął gadkę w stronę innych przechodniów.

To był zły dzień. Zły dzień dla najemnika, któremu coś ciążyło na sumieniu. Najemnika, któremu nie powiodła się próba zdobycia informacji. Najemnika, któremu stanowczo brakowało pieniędzy. Wszystko go dziś denerwowało. Wyżył się na głupim rybaku, któremu sprzedaż tej jednej małej rybki pozwoliłaby na wyżycie przez najbliższe dwa dni na czymś innym niż rybie, jak co dzień. Nawet gdybym miał pieniądze, to bym nie kupił, stwierdził w myślach Gizdian. Bo po co mi ryba? Ni to smaczne, ni pożywne… Zjadłbym dzika. Tłustego, chrupiącego, z wepchniętym w ryj jabłkiem, dzika!Na jego twarzy pojawił się rozmarzony uśmiech, jednak szybko znikł. Nie stać mnie nawet na gównianą rybkę…Tą smutną myślą zakończył rozważania nad swoim stanem finansowym i wówczas zorientował się, że dawno już minął uliczkę, w którą miał skręcić. Zaklął z cicha, po czym odwrócił się na pięcie z chęcią ruszenia we właściwą stronę.

– Złą porę wybrał sobie samotny obdarciuch na spacer po mieście. I to tych ciemniejszych uliczkach… – zatrzymał go zakapturzony człowiek, zastawiając mu drogę.

– Złą porę wybrał sobie głupiec na zaczepianie wkurwionego najemnika spacerującego po mieście – odrzekł chłodno Gizdian. – I to po tych ciemnych uliczkach – zakończył, torując sobie przejście barkiem.

Za plecami usłyszał zachrypnięty śmiech, lecz zignorował go, nie zwalniając kroku. Wtem stanęły przed nim dwie kolejne postacie w kapturach. Zatrzymał się, a prawy kącik ust wygiął mu się w paskudnym uśmiechu.

– Miałem nadzieję, że choć dziś nikogo nie zabiję – szepnął na tyle głośno, by go usłyszano.

Błyskawicznie wyciągnął miecz i lekko ugiął nogi. Lewą rękę wyprostował wzdłuż uda dla lepszego utrzymania równowagi. Napastnicy uczynili podobnie, a on dopiero teraz zorientował się, z kim ma do czynienia. Rozpoznał orle szpony na jelcach mieczy.

– Szybcy jesteście – rzekł Gizdian z udawanym podziwem.

– Równie szybko zginiesz – rzekł ten zza jego pleców, który śmiał się chwilę wcześniej. – Naraziłeś się Czarnowronowi, a to nie oznacza nic dobrego – dokończył z groźbą w głosie, przymrużając oczy.

– Przestań pieprzyć. Może daruję ci życie, gdy powiesz, co zrobiliście z Ardamirem.

W uliczce znów rozległ się szyderczy śmiech Czarnego Rycerza.

– Zatańczysz tak, jak ci zagram… – Chichot momentalnie ucichł i przerodził się w głos śmiertelnie poważny.

– Zatem – Gizdian przymrużył oczy – niech gra muzyka!

Podbiegł do stojących przed sobą wojowników Czarnowronu i ciął od dołu. Nieskutecznie, przeciwnik zblokował cios. Szybkim ruchem ciął kolejne dwa razy, w międzyczasie parując nadchodzące uderzenie. Uliczka wypełniła się głośnym szczękiem stali. Za trzecim razem trafił. Idealnie pod kolano, przecinając ścięgno i zrzucając przeciwnika z nóg. Na posadzkę buchnęła krew; w powietrzu zawisł przeraźliwy krzyk cierpiącego. Kopnięcie w twarz. Ból wraz z krzykiem ugrzązł gdzieś w gardle. Czarny Rycerz padł na ziemię, zwijając się z bólu. Gizdian czuł już na plecach oddech tego, który obiecał mu śmierć. Zblokował, ciął niecelnie, znów zblokował. Walczył na dwa fronty, skutecznie wywijając się spod ciosów niezdarnych przeciwników. Już wtedy był pewien, że wygra.

Zaatakował w odpowiednim momencie, umyślnie z całej siły uderzając w płaz orlego miecza. Wojownik Czarnowronu nadział się na własne ostrze, rozcinając nos. Cofnął się i łapiąc za twarz, oparł się o ścianę. Gizdian pozostał sam na sam z ostatnim przeciwnikiem. Czarny Rycerz zawahał się na moment, gdy popatrzył na rozwścieczone jak u wygłodniałego tygrysa oczy najemnika. Wreszcie krzyknął wściekle i rzucił się na Gizdiana. Ten sparował cios, robiąc delikatny odskok, i równie subtelnie naciął udo napastnika, niemal zrzucając go z nóg. Miecz Gizdiana zakręcił młynek i pchnięty pewnym ciosem rozpłatał ciało nieszczęśnika od obojczyka aż po biodro. Umazany krwią najemnik bezzwłocznie podbiegł do wojownika z rozciętą twarzą. Wytrącił mu z ręki broń i pchnął do ściany, przykładając ostrze do gardła.

– Teraz gadaj, skurwysynie! – warknął do bezbronnego, który kilka minut wcześniej mógł wydawać się tak groźny. – Gdzie on jest? Gdzie jest Ardamir, kurwa mać?!

– Nie wiem… kim je…

Gizdian przerwał ten bełkot pchnięciem miecza.

Czarny Rycerz osunął się na ziemię i pozostawił na ścianie ciemny, krwawy ślad. Gizdian odwrócił się za siebie i powoli podszedł do stękającego z bólu wojownika ze zmasakrowanym kolanem. Spojrzał nań z pogardą i przyklęknął, by z bliska spojrzeć mu w oczy. Prawie całą twarz najemnika zasłaniały zwichrzone podczas walki włosy.

– Głupcze… – wydusił z siebie mężczyzna w czarnym płaszczu – przyjdą następni. – Kaszlał po każdym zdaniu, które próbował wymówić. – Nie dadzą ci chwili… Chwili spokoju. Znajdą cię… – wziął głęboki oddech, a jego źrenice pomniejszyły się nienaturalnie – i zabiją.

Ciemnowłosy najemnik wbił ostrze w mostek Czarnego Rycerza. Na chodniku utworzyła się nieestetyczna plama z czerwonej posoki.

– Nawet ci do twarzy… z trupem – szepnął chłodno, po czym wytarł miecz w czarny płaszcz i zniknął za rogiem ciemnej, mitriańskiej uliczki, zostawiając ciała rycerzy Czarnowronu własnemu losowi.

*

Kobieta weszła do sali, z hukiem rozwierając skrzydła ogromnych wrót. Nerwowym krokiem ruszyła przez środek marmurowej posadzki. Ciszę, która zapadła, przerywał tylko dźwięk stukających obcasów. W końcu przysiadła na miękkim, obitym futrem krześle i oparła łokcie o blat okrągłego stołu, chcąc zachować pozory spokoju. Nikt nie miał jednak wątpliwości, że wewnątrz jest rozgorączkowana i roztrzęsiona. Niejeden z obecnych wstrzymał oddech, nie mając odwagi, by się odezwać, lecz zakapturzony mężczyzna, siedzący idealnie naprzeciw wejścia, ze spokojem przyglądał się dziewczynie. Jej twarz była sina, ręce się trzęsły, a na ciele wciąż widoczne były rany odniesione podczas ostatniej walki.

– Mów – przerwał milczenie mężczyzna, zdejmując kaptur. Jego twarz szpeciła wielka blizna, ciągnąca się znad lewego oka przez niemal cały policzek.

– Nie wrócili – wydusiła z siebie zachrypniętym głosem. – I już nie wrócą.

– Skąd ta pewność, Yavajia?

– To nie byle cham machający mieczem jak cepem podczas żniw. Widać trzech to zbyt mało, by mierzyć się z wojownikiem jego pokroju.

– Posłaliśmy tam trzech świetnych ludzi, skarbie. Nie wierzę, żeby ktokolwiek w pojedynkę zdołał im dorównać – oburzył się mężczyzna, którego czoło nagle zmarszczyło się, a w oczach błysnął jaskrawy odblask srebrnego sygnetu, noszonego przezeń na palcu serdecznym lewej ręki.

– A jednak – rzekła, a barwa jej głosu oraz wyraz twarzy przybrały wyrazu tak przerażającego, że niejedno dziecko ukryłoby twarz w dłoniach, nawilżając je słonymi łzami.

– Zostawcie nas samych – rzucił człowiek z blizną.

Natychmiast rozległ się kłujący uszy dźwięk odsuwanych krzeseł. Wszyscy obecni, przysłuchujący się niespokojnej rozmowie, wstali od okrągłego stołu i wciąż nie zaznaczając swej obecności choćby najmniejszym piśnięciem, opuścili komnatę. Gdy zdobione złotem i klejnotami wrota zamknęły się, Yavajia długo jeszcze musiała czekać, aż jej przełożony na powrót podejmie rozmowę.

– Kim jest ów człowiek, że czujesz przed nim tak ogromny respekt? I dlaczego wysyłasz w pogoń za nim naszych ludzi bez uzgodnienia tego ze mną?

– Nie wyjawił imienia – odpowiedziała po krótkiej chwili zastanowienia. – Mówił jednak coś o jakimś… – po raz kolejny zagłębiła się we własnych myślach – Ardamirze.

– A któż to jest, do cholery? – zapytał spokojnie, a przekleństwo dorzucił raczej z nawyku niż z powodu jakichkolwiek emocji towarzyszących temu pytaniu.

– Też chciałabym wiedzieć – stwierdziła, po czym kolejny raz zagłębiła się w myślach. – Wtedy, podczas walki, chciał wyciągnąć ode mnie, gdzie jest ów Ardamir. Wątpię, by uwierzył, że nie mam o tym bladego pojęcia.

– Mimo to darował ci życie. W jakim celu, Yavajia?

– Kolejne dobre pytanie... Teraz ciężko będzie nam go dopaść. Ci idioci dali się zabić, tym samym zgubiliśmy trop…

– Wątpię, by to było jakimkolwiek problemem. Sam do nas przyjdzie, jeśli naprawdę chce znaleźć tego człowieka. A widać, że jest nie lada zdesperowany.

Yavajia uznała to za koniec rozmowy z Blayalem, przywódcą Czarnowronu. Szybko ruszyła w stronę wyjścia. Jego głos zatrzymał ją jednak.

– Powiedz mi, skarbie, dlaczego nie dopilnowałaś transportu, a w Mitrii pojawiasz się niemal trzy tygodnie po jego zaginięciu? I to nie od razu u mnie, a na wybrzeżu, gdzie walczysz z jakimś zbirem?

– Powiedz mi lepiej, kiedy zacząłeś wytwarzać takie błyskotki? – rzuciła mu srebrny pierścień z wygrawerowanym herbem Czarnowronu.

– Skąd to masz? – zapytał zdziwiony po dokładnym obejrzeniu sygnetu.

– Od jakiegoś dzieciaka. Twierdził, że go przysłałeś, i wręczył mi ten pierścień jako dowód. Poszłam za nim na statek. Nie, nie nasz, inny statek. Ponad dwa tygodnie więzili mnie na cuchnącej łajbie, pływając między wyspami, aż wyrzucili mnie na brzegu Mitrii, gdzie stał ten… jak go nazwałeś, zbir.

– Nigdy nie widziałem takiego pierścienia. Choć przyznam, jest dość… niczego sobie. – Włożył go na środkowy palec lewej ręki. – Jeśli znowu dostaniesz coś podobnego, wiedz, że nie ja to przysyłam. Ktoś ewidentnie próbował się pode mnie podszyć. Domyślasz się, kto to mógł być?

– Nie – odpowiedziała sucho.

Blayal potarł podbródek i spojrzał jej w oczy.

– Parader oczekuje od nas ponownego transportu. Nie dziwię mu się, mam jednak nadzieję, że tym razem skończy się to inaczej. Ten, kto dał ci pierścień, musiał wiedzieć o zasadzce. – Nowa biżuteria widocznie mu się spodobała, gdyż spoglądał na nią nieustannie z zachwytem. – A i twój oprawca musi być w to zamieszany.

– Wiadomo, co dokładnie się stało?

– Rybacy mówią, że fale wypluły na brzeg kawałki statku. Nie sądzę jednak, by Frabardczycy byli takimi idiotami, by wysadzić się w powietrze. Ktoś musiał donieść o wszystkim Mitriańczykom, a oni przejęli statek.

– Z pewnością – skwitowała bez emocji, drapiąc się za uchem.

*

Był to łaskawy poranek dla kupców, którzy od wczesnych godzin przedpołudniowych, bez chwili wytchnienia obsługiwali klientów mitriańskiego targu. Słońce bowiem rzadko wynurzało się zza kłębiastych chmur, rzucających cień na Stolicę Zachodu.

Panował gwar jak w każdy poniedziałek, a przejście z jednego końca targowego placu na drugi nawet najszybszym spośród elfich zwiadowców zajęłoby kilka minut. Ciemnowłosy najemnik obserwował całe to zamieszanie, opierając łokcie o balkonową poręcz królewskiego pałacu. Nienawidził jarmarku. Jeśli był zmuszony coś nabyć, najczęściej posyłał tam dzieci, a w zamian za nabyte dla niego dobra rzucał im kawałek kwaśnego, koziego sera, którym sam gardził z całego serca. A głupie brzdące, chwaląc się rówieśnikom, zajadały niesmaczną zdobycz, nigdy nie okazując grymasu na twarzy.

Broń i ekwipunek kupował jednak sam. Tylko dlatego odwiedzał to gwarne, niespokojne miejsce. Lecz to nie był dzień, w którym potrzebowałby się tam wybrać. Dziś ze znudzeniem obserwował pokracznych kupców usiłujących wcisnąć przechodniom swoje towary, a jego umysł zajmowały myśli o zemście. Zemście na Czarnych Rycerzach. Był pewien, że to z ich winy Ardamir zaginął.

Ziewnął i wlepił wzrok w grubego, miedzianobrodego krasnoluda sprzedającego topory, mizerykordie i innego fasonu rozpruwacze ludzkiego ciała. Przy tym stoisku zawsze tłoczyło się wielu gapiów: od garbatych żebraków, przez wścibskie gnomy, po mężnych, mitriańskich żołnierzy. I teraz nie było inaczej. Nie z powodu dziwacznego wyglądu kramarza, niższego od każdego mężczyzny w mieście, ale o włosach dłuższych niż każda kobieta. Choć u niego włosy pokrywały każdą część twarzy poza ustami, nosem i czołem. A także oczami, rzecz jasna.

Jeden z gapiów, wyraźnie zainteresowany kupnem czegokolwiek przykuł uwagę Gizdiana. Był to wysoki mężczyzna o długich włosach koloru mokrej słomy, może nieco ciemniejszych. Wyróżniał się z tłumu. Miał na sobie szarą, do połowy rozpiętą koszulę, ciemnobrązowe, skórzane spodnie i wysokie buty z podobnego materiału. Miecz nosił na plecach. Ten właśnie element tak zaciekawił ciemnowłosego najemnika. Przyjrzał mu się dokładnie. Był to miecz półtoraręczny, wykuty w „szlachetnej”, jak zwykło nazywać się ją na zachodzie, stali, stop ten bowiem odbijał promienie słoneczne delikatnym błękitem. I nie był to jedyny detal, którym upiększyli go kowalscy mistrzowie. Rękojeść zdobił odlany w srebrze łeb jelenia z porożem oplatającym jelec.

Mistrzowska robota, pomyślał Gizdian, nie mogąc oderwać wzroku od przepięknego półtoraku.

– Witaj, Gizdianie – rzekł nagle ktoś za jego plecami.

Najemnik, wytrącony z myśli, nerwowo odwrócił głowę. Pozdrowił go Mitrin, syn Mitriana, wnuk Mitriana Wielkiego, króla Mitrii. Odziewał go purpurowy kontusz z wyszytym na piersi złotym gryfem. Ciemne, zaczesane za ucho włosy opadały mu prawie do ramion, lewą brew zaś miał delikatnie uniesioną. Wyglądał na niemal równego wiekiem Gizdianowi, jednak w rzeczywistości kończył dopiero osiemnasty rok życia.

– Witaj, książę – odrzekł Gizdian z nerwowym wyrazem twarzy. – Co cię do mnie sprowadza? Znowu zalegam z czynszem?

– Niestety. – Mitrin delikatnie się uśmiechnął. – Masz rację. Ojciec trochę się denerwuje…

– Powiedz mu, że nie stać mnie teraz na opłacenie pokoju – wtrącił niegrzecznie najemnik. – Jak znajdzie mi jakieś konkretne zadanie i odpowiednio za nie zapłaci, będę w stanie oddać część, która mu się należy. Pomijając, że strasznie ze mnie zdziera za zalane wódką łóżko i klejącą się, pewnie również od gorzały, szafkę.

– Którą, nawiasem mówiąc, sam zalałeś – odrzekł Mitrin bez przekonania, wlepiając wzrok w zanieczyszczoną ptasimi odchodami kamienną barierkę.

Z jego twarzy nie znikał serdeczny uśmiech. Lubił Gizdiana. Kilkukrotnie pomógł mu nawet wyjść z tarapatów, gdy ten podpadł któremuś z dowódców królewskiej gwardii.

– A wszystko cuchnie zasranym kozim serem, którym częstuje mnie ta stara baba z waszego rozkazu – oburzał się coraz bardziej najemnik. – Fetor ma tak przeokropny, że nozdrza rozrywa, gdy tylko ten babsztyl wchodzi z nim po schodach!

– Mniejsza o to – przerwał mu książę. – Nie przyszedłem tu z powodu czynszu.

– Więc? – zapytał najemnik, uspokajając emocje.

– Zostałeś wezwany na jutrzejsze zebranie Rady.

– Co? – W głosie Gizdiana zabrzmiało wyraźne niedowierzanie. – W jakim celu?

– Nie wiem. Miałem ci to… po prostu przekazać.

– Eh, dobrze. Zjawię się.

Najemnik opuścił głowę i wlepił wzrok w balkonową posadzkę. Patrzący na jego profil Mitrin nie mógł dostrzec twarzy. Całkowicie zakrywały ją długie włosy.

Czego chcą te dziady? Czyżby ktoś widział moją wieczorną zabawę? Ta myśl niepokoiła ciemnowłosego najemnika, który wprawdzie nieraz pracował dla Rady, lecz równie często jej podpadał.

– No nic – rzekł Mitrin po chwili milczenia. – Czas na mnie. Do zobaczenia i miłego dnia.

– Żegnaj, chłopcze.

Gdy Gizdian znów spojrzał w dół z pałacowego balkonu, w oczy rzucił mu się tylko miedzianobrody krasnolud sprzedający oręż. Zniknął mężczyzna z mieczem na plecach, zniknęli garbaci żebracy i wścibskie gnomy. Cały jarmark nagle opustoszał. Pozostali tylko kramarze z ich straganami, zupełnie jakby nie tylko jego wezwano na zebranie Rady.

*

Poniedziałkowy wieczór był ulubioną porą Gizdiana. Handlarze po porannych targach, zazwyczaj zalani, leżeli w karczmach, gdzie przepuszczali cały zarobek. Również na ulicach rzadko zdarzało się spotkać kogokolwiek, gdyż wszyscy zmęczeni porannym gwarem jeśli nie poszli za przykładem kupców, to w spokoju odsypiali we własnych łóżkach. Dlatego właśnie w ten, a nie inny czas Gizdian urządzał sobie przechadzki po mitriańskich ulicach. A była to jedyna forma marnowania przez niego czasu, gdyż całą resztę spędzał na doskonaleniu sztuki rzucania sztyletem lub, co ostatnio zdarzało się rzadko, wypełnianiu zlecenia.

Przechodził obecnie po raz kolejny Magiczną Promenadą, jak zwykł nazywać ją lud Mitrii. Straszył gołębie wydziobujące okruchy spomiędzy brukowych kostek, a nienażarte ptaki miast uciekać, odskakiwały tylko o kilka stąpnięć swych pokracznych stópek, po czym wracały, by dokończyć posiłek. Gizdianowi nie raz zdarzyło się takiego łakomczucha kopnąć.

Historia promenady, jak większość, których słyszał, nudziła go. Opowieści głoszone przez starców mówiły o niezwykłym pojedynku dwóch magów.Żaden nie miał jasno określonego celu, dla któregoów pojedynek prowadził. Gizdian nigdy nie miał tyle cierpliwości by wysłuchać tę opowieść do końca. Nie znał imion, przebiegu, a nawet zwycięscy starcia, wiedział jednak, że dla upamiętnienia tego zdarzenia to właśnie w tym miejscu raz do roku, trzysta pięćdziesiątego dnia roku, spotykali się czarodzieje z całego Nortenardu. W jakim celu – to też nie interesowało ciemnowłosego najemnika.

Tego dnia nikt się tu nie miał spotkać. Prawie nikt. Pod jednym z niewielu drzew, na śmiesznie wyglądającej, małej ławeczce siedziało dwoje młodych ludzi. Dziewczyna o pięknych jasnych włosach, powiewających na delikatnym wietrze, i chłopak odziany w gryzący oczy purpurowy kontusz. Rozmawiali ze sobą.

Najemnik z braku ciekawszych zajęć postanowił podejść kawałek bliżej. Po cichu, by nie dać się zauważyć, zbliżył się na odległość, z której dobrze mógł słyszeć każde słowo pary. Dopiero wówczas stwierdził, że chłopak jest jedynym rozmówcą, a dziewczyna, jakby od niechcenia, tylko przytakuje mu lub przeczy. Panował między nimi wyraźny dystans, a młodzieniec nieskutecznie starał się zabawić jasnowłosą piękność. W pewnym momencie ucichli oboje. Chłopak wstał, stanął naprzeciw dziewczyny, spojrzał jej w oczy, po czym chwycił ją za rękę. Szepnął coś, czego Gizdian nie mógł usłyszeć, a promenadę znów wypełniła cisza.

– Uleine… – usłyszał najemnik, gdy był znudzony na tyle długim milczeniem, że miał już zamiar odejść.

– Żegnaj, Mitrin – przerwała młodemu księciudziewczyna i puściła jego rękę.

Bezdźwięcznie wstała i ze smutkiem na twarzy zdecydowała się odejść. Szła bardzo wolnym krokiem, jakby miała nadzieję, że książę zatrzyma ją jeszcze, nie da jej odejść tak po prostu. Jej włosy pięknie falowały na wietrze.

Książę patrzył za odchodzącą dziewczyną, nie mogąc się ruszyć. Zabrakło mu odwagi, jak za każdym razem, gdy powinien ją zatrzymać. Westchnął głośno, gdy stracił Uleine z oczu. Ze smutną twarzą opadł na ławeczkę pod smukłą brzozą, na której jeszcze chwilę wcześniej oboje siedzieli.

– Nie masz szczęścia, książę. – Gizdian wyszedł z ukrycia.

– Daj spokój – odrzekł smutno Mitrin, po czym westchnął jeszcze głośniej niż poprzednio.

Kolejny już raz zapadła cisza, nieprzerywana niczym ze względu na poniedziałkową porę wieczorną. Nawet gołębie, nie wiedzieć czemu, zniknęły z brukowanych chodników Magicznej Promenady.

– Nie łam się – spróbował pocieszyć księcia Gizdian, nie mogąc dłużej znieść milczenia. – Wcale nie była tak cudowna…

– Mylisz się – odparł Mitrin głosem jeszcze smutniejszym, po czym wstał i nie odwracając się więcej, zniknął za rogiem mitriańskiej uliczki.

Najemnik długą chwilę siedział sam i spoglądał na powolnie opadające gołębie piórko. Schylił się i podniósł je z ziemi. Gładził je palcem, patrząc niewidzącym wzrokiem. Zapomniał o pięknej Uleine, o Mitrinie i całej sytuacji, której dopiero co był świadkiem. Przypomniały mu się orle pazury na jelcach mieczy. Wrócił obraz krwi. Obraz Czarnych Rycerzy. I obietnica śmierci.

Wstał, po czym schował piórko do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Na jego twarzy znów pojawił się brzydki uśmieszek, wykrzywiający mu prawy kącik ust. W jego kompanii odszedł spod smukłej brzózki i ruszył krętą, mitriańską uliczką, prowadzącą w stronę królewskiego pałacu.

Zatrzymał go cichy płacz. Gwałtownie odwrócił głowę w kierunku, z którego dochodził. Przypatrując się kobiecie siedzącej na chodniku i chowającej twarz w dłoniach, zaczesał palcami włosy na tył głowy. To płakała Uleine. Nie chciał mieć z tym nic wspólnego.

*

„Dwieście siedemdziesiąty dzień roku tysięcznego czwartej ery, wtorek”, zanotował Dened-sar, kronikarz Rady. Data zapisana niestarannym pismem zaczynała pięćsetną stronę pożółkłej już kroniki, prowadzonej od dziesiątek lat przez wielu królewskich sekretarzy. Dened-sar był siedemnastym. Spisywanie księgi, w której znaleźć miało się każde wypowiedziane przez radnych zdanie, nie należało do łatwych ani przyjemnych zadań. Mimo to Dened-sar rzetelnie wykonywał je wykonywał, nigdy bowiem nie zdarzyło mu się pominąć żadnej z wypowiedzianych podczas zebrania sentencji. Nie zwykł również narzekać.

„Witam zgromadzonych” – zapisał sekretarz słowa Mitriana, po czym pociągnął nosem.

– Niestety nie wszyscy, jak widzę, zjawili się na czas.

Radni rozejrzeli się wokół. Według ich rachunków nikogo nie brakowało, wszystkie miejsca były bowiem zajęte.

– Przejdę od razu do rzeczy – wznowił książę, widząc zadziwione twarze. – I nie będę ukrywał, że nie mam zamiaru zajmować się dziś sprawami mniej istotnymi. Ostatnio obiecałem wam, czcigodni, że przedstawię plan, który ma ostatecznie rozwiązać sprawę Czarnowronu. Zarzucaliście mi, że źle robię, posyłając tam Ardamira. Zarzucaliście mi, że nie da sobie rady, że zostanie zdemaskowany. – Radni słuchali, a na niektórych twarzach można było dopatrzyć się triumfalnego wyrazu. – Faktycznie. Ardamir został zdemaskowany, co do tego nie ma żadnych wątpliwości.

Mitrian oparł łokcie o blat stołu, składając dłonie i zasłaniając przy tym część własnej twarzy. Zamilkł. Co chwilę spoglądał na mosiężne drzwi, jakby oczekiwał, że ktoś zaraz przez nie wejdzie.

Rozległ się zachrypnięty kaszel sekretarza. Widać jesienna aura i poranny powiew chłodu podziałały na niego wystarczająco mocno, by mógł zaznaczyć swą obecność w nieco inny sposób, niż tylko skrobiąc po papierze piórem. Zakasłał raz jeszcze, przetarł nos jedwabną chustą i zanurzył pióro w atramencie.

Mitrian wznowił przemówienie.

– Być może dzisiaj wyjdziecie stąd ze szczerą nienawiścią do mojej osoby. Być może popełniam błąd, którego skutki dosięgną nas głębiej, niż jestem w stanie sobie wyobrazić. Być może. Dlatego właśnie zaryzykuję. – Radni słuchali w skupieniu. Słów księcia nie zagłuszał już nawet denerwujący katar Dened-sara. – Powiedziałem, że nie wszyscy zjawili się na czas. Brakuje najważniejszej osoby. Bez niej nie możemy mówić o żadnej próbie walki z Czarnowronem.

– Może zechciałbyś zdradzić, kim jest ta osoba, sir – wtrącił radny Virnor, widząc, że książę wciąż nerwowo spogląda na drzwi.

Mitrian uśmiechnął się. Zwrócił wzrok na twarz Virnora, wiedział, jak zmieni się jej wyraz, gdy tylko wyjawi mu imię kolejnego najemnika. Książę wstał i powolnym krokiem zaczął okrążać salę, dokładnie przyglądając się każdemu ze zgromadzonych. Purpurowa szata ciągnęła się za nim, odkurzając przy tym od dawna nieczyszczoną podłogę. Gdy wyznaczył się idealny okrąg czystości, książę zatrzymał się i znów spojrzał Virnorowi w oczy.

– Gizdian – oznajmił z nieukrywanym zadowoleniem.

Twarz Virnora, jak zresztą zakładał, wyglądała w tym momencie podobnie do łupiny dojrzałego orzecha. Nie sposób było odnaleźć na niej gładkie miejsce, niepokryte zmarszczkami wywołanymi paskudnym wykrzywieniem ust i zmarszczeniem czoła. Nie był jednak jedyny. Zdziwienie pojawiło się niemal na wszystkich twarzach. Tylko sekretarz miast patrzeć w stronę księcia, ukrywał twarz w dłoniach, znów kaszląc w nie okrutnie głośno.

– Nie wierzę – rzekł Virnor, gdy zdołał otrząsnąć się z roztrzęsienia. – Chcesz po raz kolejny wysłać tam najemnika, sir? Toż to czysta głupota!

– Nie tobie dane jest osądzać, co jest głupotą! – przerwał gniewnie Mitrian.

– Wybacz, panie – zląkł się radny. – Nie widzę w tym jednak krzty sensu. Ile razy mieliśmy problemy przez tego, tego… Gizdiana? Lud znów zobaczy, że korzystamy z usług zbrodniarza, i całkiem odwróci się od nas.

W tym momencie rozległ się przeszywający uszy zgrzyt starych, mosiężnych wrót. Wszystkie osoby utkwiły wzrok w smukłej postaci, która ukazała się w wejściu komnaty. Mężczyzna o kruczoczarnych włosach zasłaniających znaczną część jego twarzy powoli postawił stopę na marmurowej posadzce. Echo od ścian odbiło dźwięk obcasa. Niekrótko trwała chwila milczenia, podczas której zbliżał się, by stanąć oko w oko z kamiennym gryfem na samym środku senatorskiej sali.

– Wzywali mnie panowie – stwierdził Gizdian, podnosząc wzrok. – Nie widzę jednak zbytniego entuzjazmu w tym powitaniu.

– Nie bądź zuchwały, najemniku – odrzekł Virnor. – Nie mówisz do rynsztoku, którego jesteś przedstawicielem.

– Milcz! – rozległ się głos Mitriana, który ponadto obdarował radnego gniewnym spojrzeniem.

– Mimo to – wznowił Gizdian, arogancko przebijając się przez ponurą aurę rozsianą wrzaskiem księcia – wielka Rada zgrzybiałych starców zamierza osobiście spotkać się z mało znaczącym przedstawicielem rynsztoku.

– Uspokój się, Gizdian – rzekł, tym razem już spokojnie, syn króla. – Zostałeś wezwany tu z nie byle jakiego powodu. Zapewne zdajesz sobie sprawę, jakie relacje panują pomiędzy państwem a Czarnowronem.

– Tak… – Na twarzy najemnika pojawił się drwiący uśmiech. – Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że Rada nie potrafi poradzić sobie z gówno znaczącą garstką handlarzy. Ale co ja mam z tym wspólnego?

Gizdian miał dobrze przygotowaną kontrę na zarzut morderstwa Czarnych Rycerzy. Później żałował, że nie musiał jej wykorzystać.

– Wysłaliśmy znanego ci Ardamira, by wkradł się w ich szeregi. Do pewnego momentu wszystko szło po naszej myśli, aż w nagle słuch o Ardamirze zaginął.

– I co w związku z tym?

– Nie bądź niecierpliwy, najemniku. – Książę zrobił pauzę, by Dened-sar mógł w spokoju się wykaszleć. – Otóż postanowiliśmy… Postanowiłem, że teraz twoja kolej się wykazać. Jesteś winien mitriańskiej koronie sporą kwotę, a Mitrin wspominał o twoim braku zajęć i chęci podjęcia się konkretnego zadania. Dobrze więc. Dostaniesz się do siedziby Czarnowronu i raz na zawsze pozbędziesz się problemu.

Takiej propozycji czarnowłosy się nie spodziewał. Obserwował skupioną twarz Mitriana, nie mogąc zmusić się na jakąkolwiek odpowiedź.

W sali znów rozległ się wstrętny kaszel sekretarza.

– Dobrze – rzekł w końcu najemnik, a jego oczy błysnęły jaskrawym płomieniem.

– Panie – odezwał się Virnor, wyjątkowo długo duszący w sobie słowa sprzeciwu. – Takie decyzje należy poddać pod głosowanie! Nie godzi się, by jeden radny podejmował…

– Co chcesz przegłosowywać, Virnorze? Najęcie człowieka, który ma robić wrażenie, że nie działa z rozkazu Mitrii? To, zdaje mi się, wykracza poza kompetencje Rady.

– Nie zdajesz sobie sprawy, że ten człowiek wejdzie tam z zamiarem mordu każdego, kto stanie mu na drodze? Polegnie, a na nas spłynie gniew Blayala. Nie dożyjemy tygodnia od momentu, w którym ten… najemnik stanie twarzą w twarz z pierwszym z Czarnych Rycerzy.

– Niech robi, co uzna za stosowne – odrzekł książę. – Pod warunkiem, że znajdzie dowody winy Czarnowronu i nie piśnie słowa z czyjego polecenia pracuje.

– Tego możesz być pewien. – Na twarzy najemnika znów pojawił się krzywy, zadowolony uśmiech. – Panie.

Tymi słowami kończyła się notatka Dened-sara, zapisana w mitriańskiej kronice. Sekretarz kilkukrotnie jeszcze tego samego dnia przerzucał pożółkłe kartki, wgłębiając się w ich treść. Nierzadko wprawdzie zdarzało mu się nie rozumieć decyzji swego władcy, tej jednak nie mógł pojąć zupełnie. Choć w głębi ducha był z niej zadowolony.

*

Z ust młodzieńca brzdąkającego na fikuśnej lutni rozbrzmiał spokojny śpiew. Towarzysze siedzący razem z nim przy bogato nakrytym stole przysłuchiwali się mu z wielkim podziwem, a ten szybko przerodził się we wzruszenie. Zaprzestano jeść, zaprzestano pić, zaczęto słuchać. Młodzieniec grał. Całą gospodę wciągnęła historia młodego człowieka, który prostymi słowami śpiewał o swej miłości. Nieszczęśliwej miłości.

Wychwalał bogów za dni beztroskie, czerpiąc z nich, ile miał sił,

Trudem mu były deszcz, niepogoda; spokojnie swe gniazdo wił.

Wtem dnia pewnego przebiegli bogowie próbie poddali go,

Zesłali miłość na jego barki, aby pielęgnował ją.

Nastały czasy boleści serca, lecz on nie zmienił się nic.

Dziękował bogomjeszcze goręcej, aż radość biła z ich lic.

Wtem nie wytrzymał najmocniejszy z nich, zawiścią unosząc się.

Pogroził palcem swym pobratymcom, na szczęście rzucając cień.

A ograbiony, brodząc w ciemnościach, po pomoc wyciągnął dłoń,

Jednak bogowie wzrok odwrócili, ku niemu zwracając skroń.

Klęczał bezsilny, sam pośród mroku, patrzył na miłości kres.

Niewiernych bogów przeklął na wieki, obrażając się na Śmierć.

Gizdian siedział w ciemnym kącie karczmy, wsłuchując się w tekst. Nieczęsto zdarzało się, by jakakolwiek pieśń wywarła na nim wrażenie. Nie było tak i tym razem, jednak przyglądał się palcom delikatnie tańczącym po strunach instrumentu, nie mogąc wyjść z podziwu. Nigdy nie było mu dane ujrzeć kogoś grającego z tak wielkim wdziękiem i zamiłowaniem.

Gdy młodzieniec skończył, spod jego powiek spłynęły słone łzy wzruszenia. Któryś z podchmielonych klientów zaczął bić brawo, a zaraz po nim klaskać poczęły pozostałe osoby bawiące w gospodzie. Chłopak ukłonem podziękował za uznanie, mimo że raczej oczekiwał wzruszenia w zadumie niż aplauzu. Chwilę później sięgnął po puchar z winem, by ugasić pragnienie.

Stara kobieta siedząca naprzeciw grajka wzięła na kolana małego chłopca i zaczęła karmić go wstrętną kaszą, której widać sama nie mogła przełknąć. Malec z niesmakiem przełknął pokarm, po czym spiesznie zeskoczył z kolan kobiety i podbiegł do młodzieńca. Oburącz złapał go za nogę i zapatrzył się w drewnianą lutnię.

– Zagraj jeszcze. Graj, Sullivan – poprosił.

– Daj spokój bratu – rzekła staruszka, wygrażając chłopcu drewnianą łyżką. – I wracaj do jedzenia.

– Nie będę tego jadł. Nie smakuje mi – fuknął kilkulatek, po czym z groźbą na ustach, że nigdy spod niego nie wyjdzie, wskoczył pod stół.

Gizdian skończył zawartość własnego kufla i stwierdzając, że nie stać go na nic więcej, postanowił zapoznać się z wesołą rodzinką. Wstał i poprawił fryzurę, szybkim ruchem dłoni.

– Ładnie grasz, chłopcze – stwierdził najemnik, gdy grajek zauważył, że Gizdian zmierza w jego kierunku. – Jak cię zwą?

– Sullivan, panie. Rad jestem, że moja muzyka ci się podoba. – Uśmiechnął się, po czym odwrócił wzrok w stronę starszej kobiety. – Oto moja rodzina, panie. Ciotka, wuj i stryj. A ten tu pod stołem to Sweeney, mój brat. Wyłaź stamtąd, gamoniu! – krzyknął na malca, który nawet nie zorientował się, że ktoś się pojawił.

– Kogoś mi przypominasz, Sullivanie – skłamał Gizdian, by kontynuować rozmowę, a nic innego nie przyszło mu na myśl. – Nie spotkaliśmy się kiedyś przypadkiem?

– Wątpię, panie. Niedawno się tu przeprowadziliśmy. Nasz stryj pracuje tu, w tej knajpie. Przyjął nas w swoje progi, gdy dowiedział się, że nasz dom w Nekragardzie został spalony.

– Współczuję – skłamał po raz kolejny i wlepił wzrok w puchar wina stojący na stole.

– Pij, panie – zaproponował młodzieniec, co ucieszyło najemnika. – Nie będziesz patrzył, gdy my jemy i pijemy.

Gizdian ochoczo chwycił za puchar i łyknął raz, potem drugi i trzeci. Odstawił puste naczynie i uśmiechnął się sztucznie. Tymczasem Sweeney wyszedł wreszcie spod stołu i wgramolił się na kolana swego stryja. Wąsaty mężczyzna chwycił chłopca za ręce i w rytm znanej nawet Gizdianowi melodii zaczął śpiewać grubym, zachrypniętym głosem „patataj, patataj, pata-ta-a-aj!”, huśtając Sweeneya na kolanach. Buzię chłopca wypełniła radość tak wielka, że pewnie teraz bez trudu byłby w stanie przełknąć całą michę niesmacznej kaszki.

Wszyscy członkowie rodziny Sullivana śmiali się, bawili i jedli. Gizdian śmiał się razem z nimi. Nie pamiętał własnego dzieciństwa, rodziców, dziadków czy nawet przyjaciół. Nie był nawet pewien, czy kiedykolwiek ich miał. Był jednak przekonany, że jego własna rodzina nie była choć w połowie tak szczęśliwa jak ta, z którą jadł tego wieczoru.

Mijały godziny, a ciemnowłosy najemnik, wciąż pijący na koszt młodego Sullivana lub jego stryja, zdążył wysłuchać kilku historii. Również tej ostatniej, o wielkiej tragedii. Strach, ogień, płacz. To najczęściej wymawiane słowa przez dzielnego poetę. W moment wspaniała atmosfera przeistoczyła się w koszmarne wspomnienia.

– Wtedy nadleciał po raz kolejny – stwierdził ze smutkiem Sullivan. – Biegłem przez osmolone uliczki, szukając schronienia. Nie znalazłem, Vergin spalił wszystko. Biegłem, wciąż biegłem. Wokół same trupy. Wydawało mi się, jakby leciał za mną, jakby to mnie chciał zabić. W pewnym momencie usłyszałem huk. Upadłem. Obudziłem się następnego dnia na wozie ciągniętym przez dwa ogiery mojego wuja. Cała nasza rodzina skończyła w płomieniach za wyjątkiem ciotki, wuja i mego brata. To o tym była pieśń, którą usłyszałeś. Śmierć zabrała też ją, moją ukochaną. – Sullivan zamilkł na chwilę. Przymknął powieki i pociągnął niewielki łyk kończącego się wina. – Dlaczego on to robi, przyjacielu? – zwrócił się do najemnika. – Dlaczego smok niszczy ludzkie miasta?

– Nie wiem, chłopcze – odrzekł Gizdian, nieumiejętnie udając, że przejął się całą sytuacją. – To smok. Niepojęte stworzenie… Może zaleźliście mu za skórę…

Smutna twarz Sullivana jasno odzwierciedlała ogrom tragedii zaistniałej w Nekragardzie.

Najemnik doszedł do wniosku, że atmosfera coraz bardziej się psuje i czym prędzej należy opuścić lokal. Odstawił pusty puchar na blat i zwrócił wzrok w stronę drzwi. Nie wstał jednak. W drzwiach ukazał się mężczyzna owinięty czarnym płaszczem. Czarny Rycerz, pomyślał Gizdian, a jego serce nagle zaczęło bić szybciej. Przybysz powolnym krokiem pokonywał drewnianą podłogę. Wyglądał jak wrak człowieka. Zmęczony, zgarbiony, ledwo zdolny unieść ciężar własnego miecza, który mimo że ciągnął się po podłodze za właścicielem, znacząc drewnianą podłogę wstrętną, szeroką rysą, olśniewał wszystkich. Był wykuty ze stali szlachetnej, z wyrzeźbioną srebrem głową jelenia, którego poroże oplatało jelec. Gizdian rozpoznał miecz, a gdy tylko kaptur zsunął się z głowy właściciela, rozpoznał słomiane włosy.

– Piwa – usłyszał nieco zachrypnięty głos wojownika, mówiącego do szynkarza.

– Piękny miecz. – Karczmarz podał kufel zapełniony pieniącym się trunkiem.

– Rangifer – przedstawił ostrze imieniem, opierając je o krawędź blatu i dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na dłuższą rozmowę.

Poraniona twarz mężczyzny jasno wskazywała, że nie nosił miecza dla ozdoby.

Wzrok Gizdiana wciąż pozostawił utkwiony w tej przerażającej postaci. Zresztą nie tylko jego. Nikt nie odważył się odezwać. Nawet Sweeney zachowywał się cichutko jak mysz pod miotłą i kurczowo trzymał się szaty wuja, nie chcąc ujawnić swej obecności.

Najemnik zmierzył wzrokiem ekwipunek nieznajomego, jednak miecz wykuty przez elfy i pochwa zawieszona na plecach dawały jasno do zrozumienia – to nie był Czarny Rycerz. Na pewno.

– Zagraj coś jeszcze, Sullivanie – poprosił młodzieńca, by rozładować atmosferę.

– Wybacz, panie, odmówię jednak. Muzyka przestałaby być tak wielką przyjemnością, gdybyśmy nadmiernie jej używali. Poza tym jakoś straciłem ochotę.

– Cóż – po raz kolejny spojrzał w stronę lady, przy której siedział nieznany mu mężczyzna – czas na mnie. Wierzę, że jeszcze się spotkamy, chłopcze.

– Żegnaj, panie. Zaszczytem było cię poznać.

Gdy Gizdian wychodził z karczmy, miał dziwne wrażenie, że nieznajomy bardzo dokładnie mu się przygląda.

*

Ta noc nie należała do spokojnych. Gizdian stał wśród złocistych kłosów, od których jaskrawo odbijało się światło gwiazd i księżyca. Pole pszenicy było tak ogromne, że horyzont urywał się zatopiony w zbożu, a niebo, choć czarne jak smoła, wyglądało przejrzyście jak w samo południe. Niewykluczone jednak, że to Gizdian nie miał problemu z widzeniem w ciemnościach. Odbijające się od pszenicy światło gwiazd aż kłuło go w oczy.

Rozejrzał się wokół. Panowała głucha cisza, przerywana jedynie rzadkimi podmuchami wiatru, który z biegiem czasu stawał się coraz silniejszy. Ostrożnie postawił krok. Źdźbła pszenicy złamały się pod ciężarem lewej podeszwy. Coś kazało mu iść przed siebie w stronę księżyca, więc ku niemupodążał. Bez emocji i jakiegokolwiek sensu. A wiatr wiał coraz mocniej.

Nagle zatrzymał się. Ujrzał szeroki krąg w zbożu, jakby wyrysowany w idealne koło, wewnątrz którego źdźbła pszenicy biły blaskiem tak oślepiającym, że najemnik musiał dłonią przysłonić oczy. Zapłonęła w nim żądza wejścia do środka złocistego kręgu, choć rozsądek podpowiadał, by tego nie czynił. Jednak ten głos był już tylko szeptem. Bez namysłu wszedł w sam środek koła. Zamknął oczy, a jego włosy rozwiały się we wszystkie strony, szarpane wichrem. I wtedy poczuł ból. Wydawało mu się, jakby setki igieł zatopiło się w jego umyśle. Przeszywające uczucie powaliło go na kolana i sparaliżowało zmysły. Wrzeszczał, choć sam tego nie słyszał, umierał, choć nikt go nie uśmiercał. Towarzyszyło mu jedynie bolesne uczucie odrywającej się od ciała duszy, która pozostawiała oślepiającą, seledynową poświatę nad swoim niedawnym właścicielem. Widok ten był zbyt szkaradny, by mogły ujrzeć go oczy śmiertelnika.

Gdy Gizdian wyzionął ducha, wciąż klęczał wewnątrz pszenicznego kręgu. Jego włosy całkowicie posiwiały, a oczy, brązowe jak w dniu narodzin, miał otwarte.

*

Poranek Gizdiana rozpoczął się pod znakiem rozrywającego głowę bólu. Nie był to bynajmniej kac, ten rzadko mu towarzyszył nawet po wypiciu całego dzbana mocnego calldenkeńskiego piwa. Oddech miał ciężki i nierówny, a mięśnie go bolały. Z cierpieniem na twarzy odgarnął z czoła ciemne włosy, po czym spróbował wstać. Szybko opadł z powrotem na łóżko, nie mogąc utrzymać równowagi. Przymknął powieki, licząc, że pomoże mu to pokonać drażniące uczucie niemocy fizycznej.

Wtem ktoś zapukał do drzwi. Gizdian gwałtownie otworzył oczy, dźwięk obijanego drewna wyraźnie nie był dla niego przyjemny. Gdy stukot powtórzył się, chciał rzec, że drzwi są otwarte, głos jednak utknął mu gdzieś wewnątrz, a z jego ust nie wydobył się nawet najmniejszy bełkot. W końcudrzwi się otworzyły i wyjrzał zza nich Mitrin.

– Coś długo śpisz – rzekł książę z lekkim uśmiechem na ustach.

Gizdian nie próbował odpowiadać. Zmusił się, by wstać, co uczynił z trudem, nie dał jednak poznać po sobie nieopuszczającej go niemocy. Przeszedł kilka kroków do stolika, na którym stał dzban z miodem pitnym, i bez przelewania zawartości do stojącego tuż obok kubkasiorpnął z niego trzy spore łyki.

– Zły sen? – spytał Mitrin, widząc, że najemnik nie jest w najlepszej formie. – A może lekki kacyk?

– Ani jedno, ani drugie – odrzekł po dłuższej chwili, gdy stwierdził, że miód pomógł mu już odzyskać mowę. – Po co przyszedłeś?

– Doszły mnie słuchy, że zrobili z ciebie szpiega.

– Jakiego znowu szpiega? – spytał, nie rozumiejąc, o czym mówi jego rozmówca.

– No – wznowił niepewnie Mitrin – ponoć masz rozpracować Czarnowron od środka.

– Mylisz się – rzekł chłodno. – Nie jestem i nigdy nie będę żadnym szpiegiem, chłopcze – dodał po chwili, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru rozwiązywać problemu inaczej niż mieczem.

– To co planujesz?

– Jak to co? Wkroczę w samym środku zabawy i zacznę tańczyć w takt swojej muzyki, wycinając co bliższych tancerzy, aż parkiet opustoszeje. – Mówiąc tak obrazowo, czuł wyraźne podniecenie, a jego oczy aż świeciły płomiennym blaskiem.

– Obawiam się, że oni nie planują żadnej zabawy, Gizdian – odrzekł Mitrin, wyraźnie niepocieszony przedstawionym mu planem działania.

– Wiesz, że to była tylko przenośnia – mruknął ze swoim charakterystycznym, krzywym uśmieszkiem.

– Zdajesz sobie sprawę, że od tego, czy uda ci się powstrzymać tych bandytów, zależy przyszłość Harrogrodu?

– Nie dbam o to. Co jestem winien Harrogrodowi?

– Dlaczego zatem zdecydowałeś się podjąć tej misji?

– Bo to Czarnowron jest winien coś mnie. – Spojrzał na księcia wzrokiem tak złowróżbnym, że młodzieniec nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak będzie wyglądać Czarny Gmach po przejściu przezeń najemnika.

– Rób, jak chcesz, Gizdian, tylko nie daj się zabić – zdołał wydusić z siebie Mitrin, nim opuścił cuchnący kozim serem pokój.

Po wyjściu chłopaka Gizdiana opanowała chęć ponownego położenia się do łóżka. Mimo to chwycił dzban z miodem, wypił nieco, założył pogniecioną koszulę, po czym wyszedł z pokoju. Schody, które musiał pokonać, by dostać się na ulicę, nie były dla niego łatwą przeszkodą. Wciąż kręciło mu się w głowie i miał problemy z chodzeniem. Gdy znalazł się na dole, spotkała go kolejna nieprzyjemność. Zza rogu wyłonił się Draxar, jedna z tych osób, za którymi Gizdian najbardziej nie przepadał.

– No, no… – zaczął złodziejaszek – sądząc po twej nietęgiej minie, ta noc chyba nie należała do najprzyjemniejszych, mam rację, najemniku?

– Nie masz – odparł szorstko – ale dzień staje się jeszcze mniej przyjemny, gdy zabawiasz mnie swoim towarzystwem.

– Nie musisz być niemiły, najemniku. Cieszę się, że się spotykamy. Zastanawia mnie tylko, z jakim to problemem nie potrafi poradzić sobie Rada i twój ukochany król, że ciebie wynajmuje, mimo że zarzekali się, iż więcej tego nie zrobią…

– To interes mój i twojego znienawidzonego króla. Swoją drogą, kto ci o tym doniósł? – zapytał najemnik wyraźnie zdenerwowany.

– A to z kolei już nie twój interes – odrzekł z uśmieszkiem Draxar.

– Jak sobie chcesz, spieszy mi się. Do zobaczenia, mam nadzieję nieprędko – rzekł Gizdian, odwrócił się na pięcie i ruszył, byle dalej od Draxara.

– Dobrze wiesz, że wkrótce znów się spotkamy. Poczekam tylko kilka dni, aż sam do mnie przyjdziesz po informację, jak dostać się do Czarnego Gmachu.

Na te słowa Gizdian gwałtownie odwrócił się w stronę pirata. Spojrzał na niego zewstrętem, a ten tylko się uśmiechał. Najemnik podszedł żwawo w jego stronę i chwycił za kołnierz jasnej koszuli.

– Nie wtrącaj się do moich spraw – zagroził ze złowrogą miną – bo pożałujesz.

Pirat nie przejął się tymi słowami. Poczekał, aż uścisk się rozluźni, po czym otrzepał się z fikcyjnych paprochów, by zademonstrować najemnikowi, jak nieczyste ma ręce, i znów uśmiechnął się szkaradnie. Chwilę przyglądał mu się drwiącymi oczami, po czym odwrócił się i zaczął iść lekkim krokiem w zachodnią stronę miasta.

– Do zobaczenia, najemniku – rzekł przez plecy. – Nie miną dwa dni, gdy znów się spotkamy.

Dziwny był to człowiek, ten Draxar. Gizdian nie miał jednak wątpliwości, że faktycznie nie miną dwa dni, a słowa złodzieja okażą się prawdą. Draxar rzadko się mylił, zawsze dostawał to, czego chciał, i często wiedział więcej na dany temat niż zaangażowana weń osoba.

Jednak nie było to teraz największym zmartwieniem Gizdiana. Był zdeterminowany, by dowiedzieć się, skąd wzięła się nocna mara, która odbiła na nim swe piętno aż do późnych godzin przedpołudniowych. Nie miał w zwyczaju przejmować się snami, zabobonami czy innego rodzaju czarami, jednak tym razem było inaczej. Wizja, którą ujrzał nocą, nie mogła być zwykłym koszmarem. W jakiś niezrozumiały sposób musiał bowiem w nim uczestniczyć. Nie umiał sobie inaczej wyjaśnić przyczyn niemocy, która go ogarnęła. Zwłaszcza że nie zdarzyło mu się to po raz pierwszy.

Szedł teraz wąską uliczką w stronę południowej bramy miasta, bo gdzie, jak nie tam, mogło wydarzyć się coś wartego uwagi? Nagle zdał sobie sprawę, że wyszedł z pokoju bez miecza i nie była to pocieszająca wiadomość, mając na uwadze ostatni tydzień, podczas którego stanowczo zbyt często był zmuszony plamić ostrze krwią. Szedł chwiejnym krokiem pomiędzy kamiennymi murami miejskich kamienic, mijając przechodniów, którzy bez emocji przemierzali mitriańskie ulice. Co jakiś czas któryś spoglądał na niego, a wtedy najemnik patrzył pogardliwie, zmuszając Mitriańczyka do odwrócenia głowy z czystej przestrogi. I choć czuł się już znacznie lepiej, głowę wciąż zaplątywała mu myśl o nocnym koszmarze. Zamyślony doszedł do bramy miasta, przy której, ku jego zdziwieniu, nie było nikogo poza parą strażników oraz biedaka siedzącego na ziemi i opartego o mur.

Gizdian stanął bez namysłu na środku rozwidlenia miejskich ulic i rozejrzał się beznamiętnie.

– Czemu patrzysz jak potępieniec? – spytał żebrak, widząc, że najemnik mu się przygląda.

Gizdian zignorował go. Odwrócił wzrok i rozejrzał się dokoła.

– To zły omen. Nawet jak na potępieńca – usłyszał po raz kolejny nieprzyjemny głos. Biedak patrzył na czubek buta Gizdiana, na który przed momentem spadły ptasie odchody.

– Ach, zamknij się – odwarknął zdenerwowany najemnik i zaczął szukać czegoś, czym mógłby wytrzeć niewielkie guano.

– Mogę się zamknąć, proszę bardzo. Ale wiedz, demonie, że gówno nie spada na nikogo bez powodu. Zwłaszcza na czubek buta. To znak.

– Znak? Może to znak, że mam kopnąć cię tym czubkiem w sam środek zawszonego dupska?

– Widocznie jesteś roztrzęsiony – odrzekł spokojnie żebrak. – Może to przypadłość godna leczenia magicznym eliksirem? A może zwyczajny brak wychowania? Niemniej jednak powinieneś chyżo porozmawiać z jakimś specjalistą.

– O czym ty bredzisz, biedaku?

– A o tym, że dziś króla nawiedza jego przyjaciel i wybawiciel. Solmyr, czarodziej.

– Co mi po jakimś czarojąkale, łachmaniarzu? Może zetrze mi to gówno z buta? Jak sądzisz?

– Być może. Nie dowiesz się tego jednak, jeśli go nie spotkasz, najemniku.

– Skąd wiesz, kim… – Nie zdążył dokończyć zdania, gdy coś za jego plecami runęło o ziemię, wydając ogromny huk.

Gizdian gwałtownie odwrócił głowę i ujrzał roztrzaskaną beczkę piwa, która musiała spaść ze spiżarni na piętrze tamtejszej karczmy. Zrobił minę, której wyraz trudno opisać, i spojrzał z powrotem w miejsce, gdzie przed chwilą siedział żebrak. Lecz jego już tam nie było.

– Tyle piwa!!! – wydarł się karczmarz, wychylając głowę zza okiennicy spiżarni. – Niech to szlag. To na pewno te cholerne gnomy! Zatłukę je. Zabiję! Jak psa! Niech no ja was dorwę, pokurcze! Nogi z dupy powyrywam!

Gizdian miał już dość tego dnia, a ten jeszcze dobrze się nie zaczął. Najpierw przerażający ból, potem Draxar i jakiś opętany żebrak, a teraz to. Wszystko układało się tak źle, że porzucił plany rozwikłania zagadki nocnej mary. A skoro z tego dnia i tak już nie mogło wyniknąć nic dobrego, uznał, że najlepiej upić się jeszcze przed południem.

Wszedł do karczmy z szyldem „gnomów i innych dziwaków nie obsługujemy”. Rozejrzał się wokoło. Tak jak zakładał, nie było w niej nikogo. W końcu porządny mężczyzna, a za takich uważali się obywatele Mitrii, przed południem alkoholu nie pija. Owa karczma natomiast nie wyglądała, jakby miała na stanie cokolwiek innego. Siadł przy szynkwasie i spojrzał spode łba na łysiejącego karczmarza.

– Dorwałeś te gnomy? – zagadał najemnik.

– Skąd! Schowały się pokurcze. Na pewno gdzieś tu są. Tak. Tak, czuję je. – Z każdym słowem jego podniecenie rosło. Zaczął schylać się, zaglądać pod ladę, pobiegł też na zaplecze. Wrócił cały czerwony, spocony i zdyszany. – Nie ma ich. Musiały uciec! Cholerne, małe, śmierdzące gnomy! Nienawidzę ich! Przyłażą tu, choć wiedzą, że nie ma tu dla nich miejsca. Psują, hałasują, denerwują i odstraszają mi klientów! Myślisz, że dlaczego nikogo tu nie ma oprócz ciebie? Wszystkich wypłoszyły wredne kurduple!

– Jest jedenasta. To chyba nie dziwne, że nikogo tu nie ma, chłopie.

– Ach, może i masz rację. Ale to i tak wina tych małych, wrednych gnomów!

Gizdianowi nawet upijać się odechciało. Mimo to zamówił mały kufel. Ku jego zdziwieniu piwo okazało się całkiem smaczne. Popijając trunek, zagłębił się w myślach. „Wybawiciel króla… Solmyr”,powtórzył w myślach słowa żebraka. Nigdy przedtem nie słyszał tego imienia, jednak coś mówiło mu, że powinien z nim porozmawiać. Nawet sam żebrak wydawał mu się teraz warty uwagi.

Jego myśli zakłócił kolejny okrzyk karczmarza, który pędem puścił się na zaplecze. Po chwili wybiegł stamtąd gnom trzymający w prawej ręce procę, a w lewej mieszek, najprawdopodobniej z kamieniami. Szynkarz gonił go, wymachując ścierą do wycierania blatu.

Gizdian spojrzał smętnym wzrokiem za zaistniałą sytuację. Obaj – gnom i karczmarz – zrobili parę kółek wokół lokalu, przewracając przy tym kilka krzeseł. Gnom śmiejąc się i klnąc, załadował procę i cisnął kamieniem w kierunku grubasa, jednak chybił nieco. Przebiegał właśnie obok najemnika, ładując drugi kamień, gdy Gizdian chwycił go za kubrak i przycisnął do blatu. Gnom spojrzał na niego z przerażeniem, nawet nie próbując się uwolnić. Karczmarz zatrzymał się, oczekując, co się wydarzy. Najemnik zacisnął mocniej dłoń na ubraniu gnoma, po czym ruszył w stronę wyjścia, ciągnąc go za sobą i potrącając leżące już na podłodze krzesło, następnie otworzył drzwi i wyrzucił psotnika z karczmy, poprawiając siarczystym kopniakiem w sam środek zadu.

– Won – rzekł tylko po całej sytuacji, a gnom spiesznie pozbierał się z kamiennego chodnika i śmiejąc się dziecinnie, zniknął za rogiem. Po chwili zza jego pleców nadleciał kamień, który wybił szybę w karczemnym oknie.

– Dzięki, panie – wydusił z siebie karczmarz pomiędzy głębokimi oddechami zmęczenia.

– Możesz to policzyć jako zapłatę za piwo – stwierdził najemnik, gdy zorientował się, że oprócz miecza nie wziął z pokoju również resztek posiadanych pieniędzy.

Nie uzyskując odpowiedzi, wyszedł z karczmy, zatrzasnął za sobą drzwi i ruszył w stronę pałacu. Zauważając przy tym, że z jego buta zniknęło paskudne ptasie łajno. Teraz musiało dumnie prezentować się na tyłku małego, wrednego, zawszonego gnoma.

*

W małym, acz pięknie wystrojonym obrazami, orężem i trofeami królewskim pokoju, przy drewnianym stole, pokrytym jedwabnym obrusem i zastawionym koszem dorodnych owoców i dzbanem wina, siedziało dwóch mężczyzn. Pierwszy był sporo starszy, odziany w majestatyczny, purpurowy płaszcz, zdobiony gdzieniegdzie złotymi wykończeniami. Na nogach nosił skórzane buty, sięgające mu niemal do kolan, a przepasany był cieniutkim paskiem wykonanym z podobnego materiału. U jego pasa wisiał krótki miecz bardziej do ozdoby niż ochrony, mimo to robił wrażenie. Twarz mężczyzny pokrywały zmarszczki, włosy, siwe już dobre kilka lat, sięgały ramion. Brwi miał krzaczaste, brodę gęstą, a oczy głębokie, piwne. Całość zwieńczała złota korona, iście królewsko komponująca się z wystrojem zarówno sali, jak i samego króla.

– Dobrze cię widzieć, przyjacielu – rzekł Mitrian Wielki, król Mitrii, do swojego rozmówcy.

Ów rozmówca był wyraźnie młodszy od króla, choć jego wiek trudno było odgadnąćpo wyglądzie. Twarz miał smukłą, włosy ciemne, a oczy brązowe jak jesienne kasztany, których niemało spadło w Mitrii o tej porze roku. Ubrany był w szatę purpurowej barwy, znacznie jednak ciemniejszej niż purpura królewskiego płaszcza.

– Ciebie również, panie. Dawno mnie tu nie było. – Człowiek ten miał śmiertelnie poważny, lecz przyjemny dla ucha głos, z którego tonu aż biła pewność siebie.

– Mimo to twoje przybycie nie przeszło bez echa – odrzekł król i wyraźnie posmutniał. – Ludzie szepczą, że znów potrzebuję twojej pomocy. Że sam już sobie nie radzę. Niech to szlag!

– Dlaczego tak mówią?

– Przez Czarnowron, tych złodziei! Sieją zamęt, sabotują, teraz jeszcze te pogłoski o ich interesach z Frabardem…

Rozmówca króla słuchał z lekko przymrużonymi oczami, bacznie przyglądając się zmartwionej twarzy monarchy. Oparł łokcie o stół, splatając palce w nieco dziwny sposób.

– Czarnowron – stwierdził, wpatrując się królowi prosto w oczy. – Czy to nie ta organizacja kupiecka, która sprowadza do Mitrii wszystkie dobra?

– Tak – wymamrotał Mitrian. – To właśnie oni. Od lat dobrze służyli temu miastu. Prowadzili handel na tak znakomitych dla nas warunkach, że pozbyłem się wszystkich innych kupców. Z czasem zaczęli żądać przywilejów. Dałem im wszystko, czego chcieli, a oni zaczęli odpłacać się w taki sposób… Ach, wino. Byłbym zapomniał. Zawołam cześnika.

Jak rzekł, tak uczynił, i za chwilę do pokoju wszedł ubrany nie gorzej niż książę starszy jegomość z zaczerwienionymi policzkami i lekką łysiną.

– Podaj dwa kielichy, nie będziemy przecie chlać z gwinta – rzekł Mitrian z uśmiechem.

– Oczywiście, najjaśniejszy panie – z ukłonem odpowiedział cześnik i wrócił po chwili ze złotymi pucharami przecudnej urody.

– Krasnoludzka robota – rzekł mężczyzna w purpurze. – To, zakładam, także sprowadził Czarnowron.

Król nie odpowiedział. Spojrzał tylko z konsternacją na swojego kompana i rozlał wino do naczyń. Pociągnął dwa małe łyki, odstawił kielich i wyprostował się w krześle.

– Dobre to wino. Niemniej jednak mógłbym je sobie darować, żeby tylko te kurwie syny opuściły to miasto!

– To dlaczego nic z nimi nie zrobisz? Każ im się wynosić.

– To nie jest takie proste, przyjacielu – odparł król i spuścił głowę. – Mają poparcie u ludzi. Głupcy nie wiedzą, że jeśli tak dalej pójdzie, to nie dość, że Harrogród się od nas odwróci, ale i Frabard nie będzie miał żadnych przeszkód, by wypowiedzieć nam wojnę z takim sojusznikiem w środku miasta. – Mitrian dolał wina i złapał jabłko z kosza stojącego na stole. – Częstuj się, wyśmienite. Nasze, nie z importu – uprzedził pytanie. – Wysłałem nawet ostatnio wnuka. Mitrin to dobry chłopak, ludzie go lubią i szczerze z nim rozmawiają. Pamiętasz go?

– Jak mógłbym nie pamiętać królewskiego wnuka? – odrzekł mężczyzna i ugryzł faktycznie smaczne jabłko z mitriańskich sadów. – Choć teraz pewnie nie poznałbym go na ulicy.

– Prawda, wyrósł od