Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson - ebook

Porwany za młodu ebook

Robert Louis Stevenson

5,0

Opis

Dawid Balfour wyrusza do Shaws, które zamieszkuje jego stryj. Ebenezer okazuje się intrygantem, który ma zamiar pozbawić Dawida życia. Po pierwszym incydencie Balfour jest skłonny nadal wierzyć stryjowi, który nie ma zamiaru przestać snuć zbrodniczych planów.

Kontynuację utworu stanowi powieść „Katriona".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Robert Louis Stevenson

Porwany za młodu

Tłumaczenie Józef Birkenmajer

Saga

Porwany za młodu

Tłumaczenie Józef Birkenmajer

Tytuł oryginału Kidnapped

Język oryginału angielski

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1886, 2021 SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728102411

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Kochany Karolu Baxter!

Jeżeli przeczytasz kiedy tę powieść, pewno zadasz sobie tyle pytań, iż ja sam nie zdołałbym na nie odpowiedzieć: np. jakim sposobem morderstwo w Appinie mogło przypaść na rok 1751, jakim sposobem skały Torrańskie podpełzły tak blisko ku wysepce Earraid albo też czemu drukowany tekst oskarżenia ani słowem nie wspomina o Dawidzie Balfourze? Są to wszystko orzechy, których zgryźć nie potrafię. Ale jeżeli będziesz zadawał mi trudność co do tego, czy Alan był winien lub niewinien, zdaje mi się, że będę mógł obronić brzmienie tekstu. Po dziś dzień znajdziesz w Appinie tradycję wyraźnie świadczącą na jego korzyść; co więcej, gdybyś zasięgał języka, przekonałbyś się, że potomkowie owego „innego człowieka”, który był oddał strzał, żyją jeszcze po dziś dzień w tej krainie. Ale chociażbyś nie wiem jak się dopytywał, nigdy nie dowiesz się nazwiska tego „innego człowieka”, albowiem górale szanują tajemnicę samą dla siebie oraz dla niezwykłej wprost sprawności w jej dotrzymywaniu. Mógłbym tak długo się pieniaczyć, celem uzasadnienia jednego punktu, a obalenia drugiego; jednakże uczciwiej będzie wyznać od razu, że bynajmniej nie chodzi mi o ścisłość szczegółów. To, com napisał, nie jest sprzętem przeznaczonym do księgozbioru szkolnego żaka, ale książką mającą służyć wieczorom zimowym, gdy końca dobiegną zadania szkolne i zbliża się godzina nocnego wypoczynku. Czy Alan, który swojego czasu był zawziętym paliwodą, w tym nowym wcieleniu nie ma bardziej rozpaczliwego celu, jak oderwać uwagę jakiegoś młokosa od lektury Owidiusza, przenieść go na czas jakiś na Pogórze i w wiek osiemnasty, a wreszcie zapędzić go do łóżka i przystroić jego sny kilkoma zajmującymi zjawami?

Co się zaś ciebie tyczy, mój drogi Karolu, nawet nie wymagam, by ci się ta powieść podobała. Może się jednak spodoba twojemu synowi, gdy będzie starszy; niechże mu wtedy miło będzie znaleźć nazwisko swego ojca na pierwszej stronicy książki; na razie mnie jest miło wypisać je tutaj na pamiątkę wielu dni, z których niektóre były szczęśliwe, a niektóre (co dziś może miło wspomnieć) smutne. Jeżeli mnie wydawać się może rzeczą dziwną, iż patrzę z odległości czasu i miejsca na te minione przygody naszej młodości, dziwniejsze to musi być dla ciebie, który stąpasz po tych samych ulicach — który możesz jutro otwierać drzwi starej uczelni, gdzieśmy zaczynali współzawodniczyć ze Scottem, Robertem Emmetem tudzież ukochanym a skromnym Macbeanem — albo omijać ów zakątek, gdzie owo dostojne grono, L.J.R., odbywało zebrania i popijało piwo, siedząc w krzesłach Burusa i jego towarzyszy. Zdaje mi się, iż cię widzę, chodzącego tam po świetle słonecznym i przyglądającego się spokojnymi oczyma tym miejscom, które teraz dla twego towarzysza stały się tłem sennych marzeń. Jakże w chwilach wolnych od obecnego zajęcia przeszłość musi rozdzwaniać się echem w twej pamięci! Niechajże nie rozdzwania często bez życzliwej myśli o twym przyjacielu.

R. L. S. Skerryvore, Bournemouth

ROZDZIAŁ I. WYRUSZAM W PODRÓŻ DO DWORU W SHAWS

Opowiadanie o mych przygodach rozpocznę od pewnego poranku na samym początku czerwca R.P. 1751, kiedy to po raz ostatni wyjąłem klucz z drzwi domu mego ojca i ruszyłem w drogę. W miarę jak posuwałem się gościńcem, słońce zaczynało oświecać wierzchołki górskie; kiedym dochodził do plebanii, kosy już pogwizdywały w bzach ogrodu, a mgła, co w chwili brzasku rozwieszała się dokoła doliny, zaczynała właśnie podnosić się i znikać.

Imć Campbell dobrodziej, pleban essendeański, czekał na mnie przy furtce ogrodowej — poczciwina! Zagadnął mnie, zalim jadł już śniadanie; usłyszawszy zaś, że mi niczego nie potrzeba, ujął oburącz rękę moją i łaskawie włożył ją sobie pod pachę.

— Dobrze, Dawidku, mój drogi chłopcze — odezwał się — odprowadzę cię aż do brodu, by cię przysposobić do tej drogi.

I zaczęliśmy iść dalej w milczeniu.

— Czy ci smutno, że opuszczasz Essendean? — zapytał po chwili.

— Ależ, dobrodzieju — odpowiedziałem — gdybym wiedział, dokąd idę lub co mi się snadnie przygodzić może, powiedziałbym szczerze waszmości: Essendean jest istotnie miłą miejscowością i byłem tu bardzo szczęśliwy; ale bo też poza tym nigdzie w świecie nie bywałem. Odkąd mi pomarli i rodzic , i matka, nie będę w Essendean miał nikogo z bliskich, po równo jakby to było w królestwie węgierskim; a, prawdę powiedziawszy, jeślibym sądził, iż tam, gdzie się wybieram, trafi mi się znaleźć lepszą dolę, tedy bym szedł z całą ochotą.

— Tak? — ozwał się imć Campbell. — Doskonale, mój Dawidku. W takim razie wypada, bym ci opowiedział coś niecoś o twym losie, przynajmniej tyle, ile potrafię. Gdy matka twoja zeszła z tego świata, a twój rodzic (prawy człowiek i chrześcijanin) zachorzał śmiertelnie, poruczył mi wówczas w opiekę pewien list, który, wedle słów nieboszczyka, stanowi twoje dziedzictwo. „Skoro umrę...” — tak mówił — „...gdy dom będzie oddany w zarząd, a ze sprzętami postąpicie według rozporządzeń testamentu...” (wszystko to zostało wykonane, Dawidzie) „...wręcz memu chłopakowi ten list i wypraw go z nim do dworu Shaws, znajdującego się niedaleko od Crammondu. Jest to miejscowość, z której pochodzę...” — tak powiadał — „...i słuszna , by chłopiec mój tam powrócił. Tęgi z niego chwat...” — tak mówił twój ojciec — „...a przy tym piechur wyśmienity. Nie wątpię przeto, że dojdzie bez szwanku i że polubią go tam, gdzie pójdzie”.

— Dwór w Shaws! — wykrzyknąłem. — Cóż wspólnego miał mój ojciec nieboszczyk z dworem w Shaws?

— Ba! — rzecze imć Campbell. — Któż potrafi to waćpanu objaśnić dokładnie? Wszakoż nazwisko owej rodziny, mój Dawisiu, jest takie samo, jak twoje — Balfourowie z Shaws: jest to dom starożytny, zacny i sławny, ostatnimi czasy ponoć podupadły. Twój ojciec też był człowiekiem wykształconym, jak przystało jego stanowisku; nie wiem, czy kto mniej od niego nadawał się na kierownika szkoły, boć nie miał on wcale obyczajów ani gwary, cechującej zwykłego bakałarza. Jak sobie pewno sam przypominasz, zawsze rad zapraszałem go na plebanię, ilekroć bawił kto ze szlachty; a moi rodzeni stryjcowie, Campbell z Kilrennet, Campbell z Dunswire, Campbell z Minch oraz inni — wszystko szanowni panowie — radzi byli jego towarzystwu. Wreszcie, by już ci unaocznić wszystkie szczegóły tej sprawy, daję ci oto sam ów list przedśmiertny, wypisany własną ręką naszego śp. brata w Chrystusie.

Podał mi list, który w nagłówku miał następujące słowa: „Do rąk Jaśnie Wielmożnego Pana Ebenezera Balfoura z Shaws, w jego dworze Shaws; wręczy mu to mój syn, Dawid Balfour”.

Serce mi zaczęło tętnić głucho, gdy tak rozległe widoki otwarły się znienacka przed oczyma siedemnastoletniego chłopaka, syna biednego bakałarza wiejskiego w Lesie Ettricka.

— Mości Campbell dobrodzieju — wyjąkałem — czy poszedłbyś tam, gdybyś był w mojej skórze?

— Ma się rozumieć — powiada pastor — poszedłbym i to bez odwłoki. Młodzik tak rześki, jak ty, powinien dotrzeć do Crammondu (a jest to w pobliżu Edynburga) w przeciągu dwóch dni pieszej drogi. Gdyby się zdarzyło, co tylko się może zdarzyć najgorszego, a mianowicie gdyby twoi wysoko urodzeni krewniacy (boć przypuszczam, że jakieś węzły krwi niechybnie łączą ich z tobą) zatrzasnęli ci drzwi przed nosem, to możesz w ciągu nieledwie dwóch dni być znów z powrotem i zakołatać do drzwi plebanii. Jednakowoż tuszę, że raczej doznasz życzliwego przyjęcia, jak to przewidywał twój ojciec nieboszczyk, a o ile miarkuję, zostaniesz kiedyś wielkim człowiekiem. A teraz, Dawidku, mój drogi chłopcze — podjął po chwili — leży mi to niemal na sumieniu, by pożegnanie nasze obrócić na twój pożytek i obudzić w tobie należytą czujność przed niebezpieczeństwami tego świata.

To rzekłszy, jął poszukiwać wygodnego siedziska; znalazłszy spory głaz, wytoczył go pod brzozę koło ścieżyny i usiadł na nim, wydłużając nadzwyczajnie górną wargę z wyrazem wielkiej powagi; ponieważ zaś słońce, świecąc pomiędzy dwoma wierzchołkami, prażyło nas prosto w lica, więc wydobywszy z kieszeni chusteczkę do nosa, zarzucił ją, gwoli osłonie, na kapelusz stosowany. Następnie, podniósłszy w górę palec wskazujący, jął mnie ostrzegać przed stekiem najrozmaitszych herezji, do których nie miałem najmniejszej pokusy, i kładł mi w uszy, żebym był wytrwały w modlitwach i czytaniu Biblii. Uporawszy się z tym, zaczął roztaczać przede mną obraz wielkiego dworu, do jakiego się wybierałem, i objaśniać, jak mam się zachowywać w stosunku do jego mieszkańców.

— Bądź pokorny, Dawidku, w sprawach najdrobniejszych — prawił mi. — Miej to zawsze w pamięci, że acz jesteś z rodziny ślacheckiej, jednakoż wychowałeś się wśród gminu. Nie wstydajże się nas, Dawidku, nie wstydajże się! W onym wielkim, wytwornym domu, w obcowaniu z wszystkimi tamecznymi domownikami, zarówno niższymi, jak i wyższymi, okazuj się tak uprzejmy, tak uważny, tak pojętny i tak powściągliwy w mowie, jak dotychczas. Co się zaś tyczy jaśnie pana — pamiętaj że to jaśnie pan; nie powiem nic ponadto: czcij, kogo czcić należy. Miło to podlegać możnemu panu, zwłaszcza gdy się jest młodym.

— Dobrze, wielebny pastorze — odpowiedziałem — niechby tylko sprawdziły się aścine domysły, a obiecuję waszmości, że będę się starał tak postępować, jak mi zalecasz.

— No, ładnieś to powiedział — rzecze imć Campbell serdecznie. — A teraz przejdźmyż do istoty rzeczy, czyli raczej (wyraziwszy się konceptem) do rzeczy nieistotnych. Mam tu małe zawiniątko, które zawiera cztery przedmioty. — To mówiąc, wyciągnął je z niejaką uciążliwością z kieszeni, znajdującej się pod połą surduta. — Pierwszy z tych czterech przedmiotów prawnie się tobie należy: jest to garść grosiwa, stanowiącego cenę książek i przyborów szkolnych twojego ojca, które (jakem ci to zaznaczył na samym początku) kupiłem w tym zamiarze, by z zyskiem odprzedać je nowo przybyłemu bakałarzowi. Trzy inne są to dary, których przyjęciem uradowałbyś wielce i mnie, i moją małżonkę. Pierwszy z tych drobiazgów, okrągły kształtem, najwięcej cię zapewne ucieszy w początkach twej drogi, chociaż Dawidku, moje dziecię, jest to tylko kropla wody w morzu: przyda ci się na jedną chwilkę i zniknie, jak brzask poranny. Drugi przedmiot, płaski, czworokątny i zapisany, będzie ci ostoją przez całe życie, niby dobra laska w podróży i dobra poduszka pod głowę w chorobie. Co się zaś tyczy rzeczy ostatniej, mającej wygląd sześcienny, to odprowadzi cię ona (takie mam w duszy zbożne życzenie) do lepszej krainy.

To mówiąc wstał na równe nogi, zdjął kapelusz i modlił się przez chwilę głośno, tkliwymi wyrazy, za młodego człowieka, wyprawiającego się w świat szeroki. Nagle pochwycił mnie w objęcia i uścisnął z całej mocy, po czym trzymał mię jeszcze oburącz, wyciągnąwszy ramiona na całą długość przed siebie i przyglądał mi się twarzą całą drgającą od frasobliwości, aż w końcu odwinął się w tył, jak fryga, i krzycząc mi: „Do widzenia!”, zaczął się oddalać jakimś posuwistym biegiem po onej drodze, którąśmy tu przybyli. Komu innemu wydałoby się to pewnie rzeczą śmieszną, ale ja bynajmniej nie miałem ochoty do śmiechu. Poglądałem nań, póki go dostrzec można było, on wszakże nie zwolnił biegu i ani razu nie obejrzał się poza siebie. Wtedy przyszło mi na myśl, że wszystko to były w nim objawy smutku z powodu rozłąki ze mną; przeto wrychle doznałem gorzkich wyrzutów sumienia, jako że ja ze swej strony okazałem był niepomierną radość, iż porzucam ten cichy sielski zakątek i udaję się do wielkiego, hucznego dworu, pomiędzy bogatych i szanownych wielmożów tejże, co ja, krwi i tegoż nazwiska.

— Dawidku, Dawidku! — pomyślałem sobie. — Widziałże kto taką czarną niewdzięczność? Mógłżeś zapomnieć dawnych opiekunów i dawnych przyjaciół li tylko dla blichtru jakiegoś tam nazwiska? Fe, fe! Wstydź się!

Usiadłem na głazie, dopiero co opuszczonym przez plebana poczciwinę i rozwiązałem zawiniątko, by zobaczyć, jakie też tam kryją się prezenty. To, co on nazwał sześciennym, od samego początku nie budziło we mnie wątpliwości; była to oczywiście mała Biblia, którą można było nosić w węzełku podróżnym. To, co nazwał okrągłym, było, jakem się przekonał, srebrnym szylingiem; trzecią zaś rzeczą, która miała mi tak cudownie pomagać, zarówno w zdrowiu jak i chorobie, przez wszystkie dni mego żywota, był świstek wyżółkłego papieru, na którego chropawej powierzchni wypisano czerwonym inkaustem, co następuje:

Jak przyrządzać wodę konwaliową.

Wziąć kwiaty konwalii, przedestylować je w woreczku i wypić łyżkę lub dwie, zależnie od okoliczności. Przywraca mowę tym, którzy cierpią na paraliż języka. Skuteczna przeciwko podagrze; uspokaja serce i pokrzepia pamięć; zasię wsyp kwiaty do szklanki, ubij je mocno i włóż na miesiąc do mrowiska, potem wyjmij, a otrzymasz ciecz pochodzącą z kwiatów, którą przechowuj w butelce; przyda się czy w słabości, czy w zdrowiu, mężczyźnie czy też kobiecie.

Potem następował dopisek własnoręczny plebana:

Podobnie na zwichnięcie należy wcierać; a w razie przypadłości żółciowych jedna łyżka na godzinę.

Ma się rozumieć, że mnie to pobudziło do śmiechu — lecz śmiech ten drżał mi niejako na ustach. Rad byłem, gdym przytroczył na końcu kija węzełek podróżny i ruszyłem w drogę, aż przebywszy bród, zacząłem się wspinać na wzgórze po przeciwnym brzegu rzeki. W sam raz, gdym wyszedł na zielony wygon biegnący szeroko w poprzek wrzosowiska, ujrzałem po raz ostatni zbór essendeański, drzewa dokoła plebanii i ogromne jesiony rosnące na cmentarzu, gdzie spoczywali moi rodzice.

ROZDZIAŁ II. PRZYBYWAM DO KRESU PODRÓŻY

Nazajutrz przed południem, gdym wyszedł na szczyt jednego ze wzgórz, obaczyłem, że cała kraina przede mną opada hen ku morzu; pośrodku tej pochyłości, na podłużnej wierzchowinie, widniało miasto Edynburg, nakryte dymem niby wapiennik. Nad zamkiem powiewał proporzec, a w morskiej odnodze stały na kotwicy lub z wolna poruszały się okręty. Jedno i drugie, pomimo znacznego oddalenia, zdołałem rozpoznać wyraźnie; jedno i drugie wywarło niezmierne wrażenie na mym wieśniaczym sercu.

Wkrótce potem przybyłem pod dom, gdzie zamieszkiwał jakowyś pastuch i otrzymałem jaką taką wskazówkę co do okolic Crammondu; tak zagadując o drogę jednego człowieka za drugim, szedłem wytrwale w kierunku zachodnim od stolicy, aż minąwszy Collinton, wydostałem się na gościniec wiodący do Glasgow. Tam, ku wielkiej mej uciesze i podziwieniu, ujrzałem pułk wojska, maszerujący równo, noga w nogę, przy dźwiękach piszczałek; z jednego końca jechał na siwym rumaku stary jenerał, ogorzały na licach, na drugim zaś końcu szła kompania grenadierów w „papieskich” kołpakach . Raźnie jakoś i buńczucznie zrobiło mi się na duszy, gdym patrzył na te czerwone kabaty i przysłuchiwał się onej wesołej muzyce.

Uszedłem jeszcze mały kęs drogi i powiedziano mi, iżem już w parafii crammondzkiej, więc do zapytań, zadawanych ludziom, jąłem wtrącać miano dworu Shaws. Jednakowoż to słowo zdawało się zdumieniem przejmować tych, których prosiłem o wskazanie drogi. Zrazu mniemałem, że niewytworny mój wygląd i moja odzież wieśniacza, przysuta pyłem gościńca, niezbyt się kojarzyły ze wspaniałością miejsca, do którego zdążałem. Ale skoro dwóch, a może i trzech przechodniów obdarzyło mnie takim samym spojrzeniem i takąż samą odpowiedzią, zacząłem miarkować, że musiała to być jakaś dziwna sprawa z samym owym Shaws.

Toteż, ażeby uspokoić tę obawę, zmieniłem sposób zapytywania; zdybawszy jakiegoś przyzwoitego człeczynę, co postępując za dyszlem wozu, szedł drogą wśród opłotków, zagadnąłem go, czy słyszał kiedykolwiek, by mu opowiadano o domu, który nazywają dworem w Shaws.

Chłopek zatrzymał wóz i spojrzał na mnie tym wzrokiem, co inni.

— Juści — odpowiedział. — Na cóż ci to?

— Czy to wielki dom? — zapytałem.

— Ani chybi — rzecze ów. — Dwór ci to jest wielgi, murowany.

— No, tak — mówię na to — ale jacyż tam ludzie mieszkają?

— Ludzie? — krzyknął chłop. — Czyś oszalał? Tam nie ma nijakich ludzisków... takich, których by można nazwać ludźmi...

— Co? — rzekę jemu. — Nie ma pana Ebenezera?

— No, juści — odrzeknie chłop — dziedzic tam som, a ino, jeżeli wam jego potrza. A jaka też ta was tam sprawa wiedzie, panoczku?

— Skłaniałem się do myśli, że mógłbym tam dostać posadę — odpowiedziałem, spoglądając tak skromnie, jak jeno potrafiłem.

— Co? — krzyknął woźnica głosem tak przenikliwym, że nawet koń spłoszył się u dyszla. — Dobrze, panoczku — dodał po chwili — mnie ta nic do tego, ale widzi mi się, że z was młodzik rozsądny, przeto jeżeli nie pogardzicie mą radą, powinniście stronić od Shaws.

Następną osobą, jaką napotkałem, był mały, fertyczny człowieczek w pięknej białej peruce, w którym rozpoznałem domokrążnego golibrodę; wiedząc zaś, że cyrulicy z natury bywają wielce gadatliwi, zapytałem go wręcz, jakim to człowiekiem był pan Balfour z Shaws.

— Tfy! Tfy! Tfy! — ozwał się golarz. — To nie człowiek, to wcale nie człowiek! — i zaczął wypytywać mnie przebiegle, czym się trudnię; nie dałem mu się jednak na to złapać, przeto odszedł do następnego klienta, nie mądrzejszy niż przybył.

Nie potrafię opisać, jaki cios zadało to moim złudzeniom. Im więcej mglistości było w tych oskarżeniach, tym mniej mi się one podobały, jako że tym więcej pola pozostawiały wyobraźni. Cóż to był za dom, iż gdy się oń zapytać, cała parafia wzdryga się i wytrzeszcza źrenice? I jakiż był ów pan, że jego niesława tak przejmowała tu przechodniów? Gdybym w godzinę drogi zdołał zajść z powrotem do Essendean, poniechałbym zamierzonego przedsięwzięcia i wróciłbym się w domostwo pana Campbellowe. Ale skorom już uszedł tyle drogi, sam wstyd nie pozwoliłby mi ustąpić, ażbym zbadał dowodnie całą sprawę; już sama godność osobista zniewalała mnie, by dzieło doprowadzić do końca; przeto acz mi się nie podobało brzmienie tego, com słyszał, i choć podróż mi się zaczęła wlec ślimaczym krokiem, jednak wciąż uporczywie się wypytywałem i wciąż posuwałem się naprzód.

Już miało się ku zachodowi, gdy napotkałem tęgą, smagłą babę, o cierpkim wyrazie oblicza, zstępującą ociężale ze wzgórza; ledwom jej zadał zwykłe pytanie, zawróciła się raptownie z drogi, wyprowadziła mnie z powrotem na wierzchołek, z którego właśnie była zeszła i wskazała ręką zrąb wielkiego budynku, co stał zgoła odsłonięty na zielonym ugorze, zalegającym dno najbliższej doliny. Okolica przyległa była cale miła, ożywiona to niskimi wzgórzami, pełnymi wdzięcznych lasów i strumieni, to łanami młodego zboża, które, jak mi się widziało, cudnie obrodziło. Natomiast sam dom wydał mi się czymś w rodzaju zwaliska: nie wiodła ku niemu żadna droga; z żadnego komina nie unosiły się dymy; nie było niczego, co by przypominało ogród. Serce we mnie zamarło.

— Więc to tam! — zawołałem.

Twarz baby rozgorzała zjadliwością gniewu.

— Oto jest dwór w Shaws! — wykrzyknęła. — Krwią był stawiany; krew powstrzymała jego budowy; krew przyniesie mu zagładę. Spójrz no tu! — krzyknęła po chwili. — Oto plwam na ziemię i trzaskam w palce na znak pogardy dla niego. Niech go nawiedzi czarne nieszczęście i zguba! Jeżeli zobaczysz się z dziedzicem, powiedz mu, co słyszysz; powiedz mu, jako dzieje się to po raz tysiączny dwóchsetny dziewięćdziesiąty, iż Dżeneta Clouston pozywa klątwę na niego, na jego dwór, stajnię i oborę, czeladź, gości, na młodego panicza, żonę, panienkę, czy też dziecię nieletnie... bodaj na nich spadło czarne nieszczęście i zguba!

Głos jej się podniósł niebywale, przechodząc w jakieś jędzowskie szurum-burum; naraz wywinęła się jednym susem i poszła sobie precz. Stałem tak, kędy mnie ostawiła, a włosy mi stały dębem na głowie. W owych czasach ludzie jeszcze wierzyli w czarownice i drżeli przed klątwą; ta zaś, że mi wypadła w sam raz niby jakaś wieszczba przydrożna, mająca mnie odwieść od wykonania powziętego zamiaru, obezwładniła do cna moje nogi.

Usiadłem więc i pozierałem na dwór w Shaws. Im dłużej się przyglądałem, tym nadobniejszą widziała mi się owa okolica, boć rosły tu wszędy krzewy głogowe, obsypane kwieciem; rozłogi, jak śniegiem, usiane były trzódkami owiec; po niebie wdzięcznie sobie polatywali gawronkowie. Wszystko tu świadczyło o łaskawości ziemi uprawnej i aury — wszakoż ona rudera, pośrodku się wznosząca, okrutną we mnie budziła odrazę.

Mijali mnie wracający z pola kmiotkowie, kiedym tak siedział na brzegu przykopy, alić brakło mi tchu, bym mógł ich pozdrowić na dobry wieczór. Na koniec zaszło już i słońce, a wtedy na tle żółtawego nieba spostrzegłem wzbijającą się ku górze smużkę dymu, nie grubszą (tak mi się wydało) od kopciu wznoszącego się znad świecy; w każdym razie był to dym i świadczył o jakowymś ognisku, cieple i gotowanej strawie oraz o tym, że mieszka tu jakaś żyjąca istota, która roznieciła owo ognisko. To wlało mi w serce otuchę.

Przeto ruszyłem przed siebie małą, ledwo dostrzegalną w trawie ścieżyną, która wiodła w kierunku obranym przeze mnie. Była ona doprawdy nazbyt nikła, by mogła być jedyną drogą ku ludzkiej sadybie, atoli innej drogi nie widziałem. W każdym razie doprowadziła mnie do kamiennych słupców, na których wierzchołku widniały tarcze herbowe; obok znajdował się domek odźwiernego, niepokryty dachem. Miało to być widocznie główne wejście, ale go nigdy nie dokończono; zamiast wrzeciędzy z kowanego żelaza postawiono w poprzek dwa płotki łozinowe, przewiązane powrósłem; nie było też ni śladu murów ogrodowych, alboli jakowego szpaleru — ścieżyna, po której szedłem, omijała z prawej strony one węgary i wiła się tędy owędy ku domowi.

Im bliżej podchodziłem ku temu dworzyszczu, tym mi się przedstawiało posępniej. Wyglądało tak, jak gdyby jedno ze skrzydeł gmachu nie było wcale ukończone w budowie. To, co snadź miało być jego dalszą połacią, sterczało niepokryte na górnych piętrach, uwydatniając się na tle nieba wschodami i zazębieniami niedokończonych murów. Wiele okien było nieoszklonych, a gacki wlatywały nimi i wylatywały, niby gołębie poprzez otwór gołębnika.

Noc już po trosze zapadała, gdym doszedł do samej budowli; zasię w trzech oknach na dole, które były bardzo wysoko podmurowane i wąskie, a przy tym mocno zatarasowane, zaczął połyskiwać chybotliwy odblask niewielkiego ogniska.

Czyż to był ów pałac, do któregom się wybierał? Zali w onych to murach miałem szukać nowych druhów i sposobić się do wielkiej przyszłości? Ba! Przecie w domu mego ojca, nad brzegiem rzeki Essen, huczne ognisko i jarzące światła widać było na milę wokoło, a drzwi były otwarte na każde zapukanie proszalnego dziada!

Postąpiłem ostrożnie naprzód i ile mogłem, nadstawiając ucha, posłyszałem, jak ktoś tam pobrzękiwał talerzami, a od czasu do czasu rozlegało się gwałtowne, nieco suche, pokaszliwanie; jednakowoż nie było słychać najmniejszej rozmowy, ani też psiego ujadania.

Wrota, o ile zdołałem dojrzeć w półmroku, były z wielkiej kłody drewnianej, którą całą pozabijano ćwiekami. Podniosłem rękę — ledwie przy tym zdołałem wyczuć tętno serca pod kubrakiem — i zastukałem raz jeden, po czym stanąłem w oczekiwaniu. Dwór zapadł w śmiertelną głuszę; upłynęła cała minuta i nikt się nie poruszył, chyba te gacki, latające nad głową. Zapukałem znowu i jąłem znów nadsłuchiwać. Przez ten czas ucho moje tak się oswoiło z ciszą, że zdołałem uchwycić nawet tykanie zegara, co w głębi dworu odmierzał z wolna sekundy; atoli ów ktoś, znajdujący się w onym dworze, zachowywał śmiertelne milczenie i niewątpliwie stłumił nawet dech w sobie.

Biłem się z myślami, azali nie czmychnąć; atoli ostatecznie przemógł we mnie gniew, więc odmieniwszy postanowienie, zacząłem okładać wrota kopniakami i kuksańcami i na cały głos przyzywać pana Balfoura. Jużem się był na dobre zaperzył, gdy nagle tuż nad głową posłyszałem czyjś kaszel; odskoczywszy wstecz i spojrzawszy w górę, obaczyłem głowę ludzką w długiej szlafmycy oraz lejkowaty wylot garłacza , widniejący w jednym z okien pierwszego piętra.

— On nabity! — ozwał się głos.

— Przybyłem tu — mówię na to — z listem do pana Ebenezera Balfoura z Shaws. Czym go zastał?

— Od kogóż to? — zapytał człek, uzbrojony garłaczem.

— Mniejsza z tym, od kogo! — rzekłem, bo ogarniała mnie coraz większa wściekłość.

— Dobrze, dobrze! — brzmiała odpowiedź — możesz położyć go na progu i wynosić się na cztery wiatry.

— Nie uczynię tego! — krzyknąłem. — Wręczę go do rąk własnych pana Balfoura, jak mi wypada uczynić. Jest to list polecający.

— Jaki? — huknął ostro ów głos.

Powtórzyłem słowa poprzednie.

— A któżeś ty zacz? — brzmiało następne pytanie po dłuższej chwili milczenia.

— Nie wstydzę się swego nazwiska — odparłem. — Zwą mnie Dawid Balfour.

Na te słowa, jak wnoszę, człowiek ów cofnął się, gdyż posłyszałem, jak garłacz zachrzęścił na parapecie okna; dopiero po długiej, bardzo długiej przerwie głos ów, osobliwie jakoś zmieniony, zadał następne pytanie:

— Czy ojciec twój umarł?

Byłem tak tym zaskoczony, że nie stało mi głosu na odpowiedź, lecz stałem nieruchomo, wytrzeszczając oczy.

— Tak — podjął znowu ów człowiek — on chyba już umarł, nie masz wątpliwości; i chyba to zmusza cię do kołatania w moje wrota. — Znów nastała cisza, a potem ów rzecze niedowierzająco i oschle. — No dobrze, człowiecze; wpuszczę cię do mieszkania.

To rzekłszy, odszedł od okna.

ROZDZIAŁ III. ZAWIERAM ZNAJOMOŚĆ ZE STRYJEM

Naraz rozległ się donośny szczęk łańcuchów i zgrzyt rygli, aż z wielką ostrożnością otwarto wrota, które natychmiast zawarły się za mną, zaledwiem został wpuszczony do wnętrza.

— Idź do kuchni i nie ruszaj niczego — dał się słyszeć głos i gdy obywatel tego domu zajął się ponownym utwierdzaniem wszystkich zasuwek i przeszczepek we drzwiach, ja tymczasem szedłem po omacku naprzód, aż dostałem się do kuchni.

Ognisko właśnie było wystrzeliło jasnym płomieniem, a w świetle jego ukazała mi się izba bodaj najbardziej opustoszała, jaką mi się zdarzyło widzieć kiedykolwiek. Na półkach stało pół tuzina talerzy; na stole znajdowała się miska kaszy, łyżka rogowa i kubek cienkiego piwa — wszystko to zastawione do wieczerzy. Poza tym, co wymieniłem, w tej ogromnej pustej świetlicy o kamiennym sklepieniu nie było żadnych sprzętów oprócz pozawieranych skrzyń ustawionych wzdłuż ściany i oprócz narożnego kredensu opatrzonego kłódką.

Gdy już ostatni łańcuch został zapięty, mężczyzna ów przybył za mną. Był to sobie lichotka chudy, zgarbiony, wąski w łopatkach, o twarzy jak glina; wiek jego można by oceniać na pięć do siedmiu krzyżyków. Szlafmycę miał z flaneli, a takiż był i szlafrok, noszony przezeń na podartej koszuli, miast kaftana i kamizelki. Znać było, że się z dawna nie golił; jednakowoż co mnie najwięcej niepokoiło, a nawet zatrważało, to że ów człeczyna ani nie odrywał oczu ode mnie, ani też nie spojrzał mi otwarcie w oblicze. Nie umiałem dociec, czym był z pochodzenia lub zawodu; zakrawał jednak (tak mi się zdawało) na starego i bezużytecznego służalca, którego za chleb łaskawy pozostawiono na straży tego wielkiego dworu.

— Czyś zmęczony? — zapytał, trzymając wzrok na wysokości mego kolana. — Może byś zjadł tę odrobinę kaszy.

Powiedziałem, że się boję, czy nie pozbawię go przez to własnej jego wieczerzy.

— O! — odpowiedział mi — mogę się doskonale bez niej obejść; jednakowoż piwa się napiję, bo mi ono zmiękcza kaszel. — Wypił kubek prawie do połowy, lecz przez ten cały czas, gdy pił, nie spuszczał mnie z oka; naraz wyciągnął rękę przed siebie. — Zobaczmyż on list! — powiedział.

Odpowiedziałem, że list był nie do niego, lecz do pana Balfoura.

— A za kogóż ty mnie poczytujesz? — zapytał ów. — Daj no mi list Aleksandra.

— Waćpan znasz imię mego ojca?

— Dziwno by było, jeślibym go nie znał — odparł na to — wszak był mi bratem rodzonym; a choć zdaje mi się, żeś sobie nie upodobał ani mnie, ani mojej dobrej kaszy, to jednak jestem twoim rodzonym stryjem, dzielny mój Dawisiu, ty zaś jesteś rodzonym moim synowcem. Daj mi więc ten list, usiądź przy stole i najedz się do syta.

Gdybym był o parę lat młodszy, na pewno od wstydu, zmęczenia i zawodu, jakie mię tu spotkały, zalałbym się rzęsistymi łzami. Wobec tego, co tu się działo, nie stać mnie było na słowa, ni takie, ni owakie, jeno wręczyłem mu list i przysiadłem się do kaszy, mimo że niewielką miałem, jak na swoje lata, chęć do jadła.

Tymczasem mój stryj, pochyliwszy się nad ogniskiem, obracał list w rękach na wszystkie strony.

— Czy wiesz, co w nim się zawiera? — zapytał znienacka.

— Waszmość pan sam widzisz — odpowiedziałem — że pieczęć nie była naruszona.

— Tak — rzecze on — ale cóż cię tu przywiodło?

— Miałem list oddać — odrzekłem.

— Nie — odzywa się ów przebiegle — tyś się tu pewnie czegoś spodziewał?

— Przyznam się, mości dobrodzieju — mówię na to — iż, gdy mi powiadano, jako mam zamożnych krewniaków, istotnie dałem się uwieść nadziei, że oni mi może dopomogą w życiu. Atoli nie jestem żebrakiem; nie ubiegam się o żadne łaski z waszej strony i nie pragnę niczego, czego by mi nie dano dobrowolnie. Albowiem, choć wyglądam na chudzinę, to jednak mam przyjaciół, którzy byliby uszczęśliwieni, gdyby mogli mi się czymś przysłużyć.

— Hola, hola! — ozwał się stryj Ebenezer. — Nie unośże się na mnie gniewem. Zgodzimy się i tak doskonale z sobą. A jeżeliś już, mój dzielny Dawisiu, dał spokój tej odrobinie kaszy, to może bym ja sam też przełknął jej choć krzynkę. Tak! — ciągnął dalej, wywłaszczywszy mnie ze stołka i łyżki. — To dobre, zdrowe pożywienie... wspaniałym jest kasza pożywieniem.

Wymamrotał krótki pacierz przedobiedni i zabrał się do jedzenia.

— Twój ojciec, pamiętam, bardzo lubił tę potrawę, ale ja to nie potrafię więcej, jak ino dziabnąć troszkę jadła. — Pociągnął spory łyk podpiwku, co snadź przypomniało mu o obowiązkach gościnności, gdyż wraz potem tak przemówił. —Jeżeliś spragniony, tedy wodę znajdziesz za drzwiami.

Nicem na to nie odpowiedział, stojąc na obu nogach prosto jak drąg i z wielką złością w sercu poglądałem na stryja. On zaś, swoją koleją, jadł bez przerwy, niby człek krótkością czasu przynaglony, i wciąż rzucał krótkie, przenikliwe spojrzenia to na moje trzewiki, to na niewykwintne pończochy. Raz tylko, gdy odważył się popatrzeć nieco w górę, oczy nasze spotkały się wzajem ze sobą; zaiste i rzezimieszek, co przychwycon, gdy rękę trzymał w cudzej kieszeni, nie okazałby większego zaniepokojenia, niźli on podówczas. To skłoniło mnie do zastanowienia się, zali jego bojaźliwość wynikła z nazbyt długiego odzwyczajenia się od wszelkiej styczności z ludźmi, czy też może po krótkim obcowaniu ze mną usposobienie to przejdzie i stryj mój zmieni się w całkiem innego człowieka. Jego głos przenikliwy obudził mnie z tych dumań.

— Czy twój ojciec dawno umarł? — zagadnął.

— Trzy tygodnie temu, mości dobrodzieju — powiadam mu na to.

— Był to człek skryty, ten Aleksander... człek skryty, milczący — mówił dalej. — Nigdy nie odezwał się wesoło, gdy był w leciech młodszych. Czyż nie opowiadał o mnie nigdy jakowych fraszek?

— Pókiście mi sami tego nie powiedzieli, nigdym nie wiedział, mościpanie, o tym, że ojciec mój miał brata.

— Mój drogi, mój drogi! — rzecze Ebenezer. — Toś nie słyszał może i o Shaws?

— Nawet i miana tego nie słyszałem, mościpanie — odrzekłem.

— Pomyślcie sobie! — powie on na to. — Jakiż to człek dziwny!

Mimo wszystko, zdawał się być niezwykle zadowolony, atoli czy z siebie samego, czy z tego postępowania mego ojca, tego nie zdołałem z twarzy mu wyczytać. W każdym razie to pewna, że widocznie pozbył się tego obrzydzenia czy niechęci, jaką zrazu był powziął przeciwko mej osobie, gdyż ni stąd, ni zowąd skoczył z miejsca, przeszedł przez izbę i stanąwszy za mną, klasnął mnie po łopatce.

— Jeszcze się z sobą doskonale zżyjemy! — zawołał. — Cieszę się doprawdy, żem cię tu wpuścił. A teraz chodź spać!

Ku memu zdumieniu, nie zapalił ani lampy, ani świecy, ale zapuścił się w ciemny korytarz, gdzie, ciężko dysząc i szukając po omacku drogi, gramolił się po schodach do góry, aż zatrzymał się przed jakimiś drzwiami, które jął odmykać. Szedłem tuż za nim, następując mu na pięty i potykając się nieustannie. Teraz prosił mnie wnijść, jako że był to pokój mnie przeznaczony. Uczyniłem, co mi zlecił, ale uszedłszy kilka kroków, przystanąłem i zażądałem światła, bym mógł trafić do łóżka.

— Fiu-fiu! — rzekł stryj Ebenezer. — Księżyc ładnie przyświeca.

— Ani miesiąca, ani gwiazd nie widać, mości dobrodzieju; ciemno tu jak w kominie — odpowiedziałem. — Nie mogę dostrzec łóżka.

— Fiu-fiu! Fiu-fiu! — rzecze on na to. — Światła w domu żadną miarą znosić nie mogę; zanadto się boję pożarów. Dobranoc ci, Dawidku, mój chwacie! — i zanim zdążyłem czemuś ponadto się sprzeciwić, zatrzasnął drzwi i posłyszałem, jak tarasował je od zewnątrz.

Nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy płakać. W pokoju było zimno jak w studni, a łoże, które nareszcie odszukałem, było nasiąkłe wilgocią, niby trzęsawisko; na szczęście jednak przywlokłem był na górę tobołek i derkę, więc nią się owinąwszy, ległem na podłodze, w miejscu gdzie wielkie krzyżaki łoża zasłaniały mnie od wiatru. Niebawem zapadłem w twardy sen.

Ledwo się rozwidniło, otwarłem powieki i obaczyłem, że znajduję się w wielkiej komnacie, obwieszonej skórą pięknie wytłaczaną, zastawionej sprzęty misternie dzierganymi i oświeconej trzema oknami. Lat temu dziesięć, a może dwadzieścia, musiało to być miło zasypiać lub budzić się w tym pokoju; lecz wilgoć, brud, zaniedbanie, jako też myszy i pająki, uczyniły od tego czasu wszystko, by go zohydzić. Ponadto wiele szyb w oknach było powybijanych, a było to tak pospolitym zjawiskiem w całym domu, iż przywiodło mnie to do przypuszczenia, że stryj mój musiał tu kiedyś wytrzymywać oblężenie ze strony zawziętych sąsiadów — może z Dżenetą Clouston na czele.

Tymczasem na dworze słońce już od dawna świeciło, a ponieważ zmarzłem nie na żarty w tej nieszczęsnej komnacie, przeto zacząłem dobijać się do drzwi i wrzeszczeć, póki nie nadszedł mój uwięziciel, by mnie z niej wypuścić. Zaprowadził mnie na tyły domu, gdzie była studnia z żurawiem, i powiedział, że „tu mogę obmyć twarz, o ile zechcę”; gdym to uczynił, przedostałem się jakoś na własną rękę do kuchni, gdzie stryj rozpalił już był ognisko i gotował kaszę. Stół był zastawiony dwiema miseczkami i dwiema łyżkami rogowymi, natomiast podpiwku była tylko jedna miarka — taka sama, jak wczoraj. Zapewne oko moje spoczęło z pewnym zdziwieniem na tym szczególe, a stryj snadź to zauważył, gdyż, jakby odpowiadając na myśl moją, zagadnął mnie, czy nie zechciałbym się napić „ciemnego słodowego” — bo tak je nazywał.

Odpowiedziałem, że owszem mam to w zwyczaju — wszakoż nie powinien sobie robić zachodów.

— Nie, nie! — rzecze stryj. — Nie odmówię ci niczego, na co mnie stać.

Dobył z półki nowy kubek, potem zasię, ku wielkiemu z mej strony zdumieniu, miast przynieść więcej piwa, przelał dokładnie połowę zawartości jednego kubka do drugiego. Była w tym postępku jakowaś niby szlachetność, która dech zaparła we mnie; o ile stryj mój był niewątpliwie biedakiem, to należał do tych ludzi dobrze wychowanych, którzy nas niemal zniewalają, by szanować nawet ich niedostatek.

Gdyśmy się uporali ze śniadaniem, stryj Ebenezer otworzył szufladę i wyciągnął z niej glinianą fajkę i pęczek tytoniu, z którego nakrajał sporą garść, a resztę schował z powrotem. Nabiwszy fajkę, usiadł w słońcu koło jednego z okien i palił w milczeniu. Od czasu do czasu oczy jego błądziły dokoła mej osoby, po czym rzucał mi jakieś pytanie. Pierwszym z nich było:

— A jakże twoja matka?

Skoro zaś odpowiedziałem, że ona również zmarła, ozwał się:

— Tak, tak! Ładna była to dziewczyna!

Następnie, po długiej przerwie, podjął:

— Któż są ci twoi przyjaciele?

Odpowiedziałem, że było to kilku szlachty, noszących nazwisko Campbell, choć, prawdę powiedziawszy, jeden z nich tylko, mianowicie pastor, trochę dbał o mnie; lecz zaczęło mi się wydawać, że stryj nazbyt sobie lekceważył moje stanowisko, więc znalazłszy się z nim sam na sam, nie chciałem, by uważał mnie za pozbawionego pomocy.

On, zda się, ważył to sobie w umyśle, a potem rzekł:

— Dawidku, mój zuchu, postąpiłeś sobie waść całkiem trafnie, iżeś przybył do swego stryja Ebenezera. Bardzo mnie obchodzi los rodziny i zamierzam uczynić dla asana wszystko, co należna; atoli zanim się nieco namyślę, do czego by cię tu było najlepiej przysposobić — czy do palestry, czy do służby Bożej, czy do wojska, w czym najwięcej kochają się młokosy — nie chciałbym, ażeby Balfourowie mieli się korzyć przed jakimiś tam Campbellami z Gór, przeto proszęć , byś trzymał język za zębami. Żadnych listów; żadnych posyłek; żadnych rozmów z osobami postronnymi, bo inaczej... fora ze dwora!

— Stryju Ebenezerze — odrzekłem — nie mam najmniejszego powodu przypuszczać, jakobyś mi asindziej dobrze nie życzył. Mimo wszystko chciałbym ci zaznaczyć, że mamci i ja własną dumę. Nie moja to wola, iżem przybył tu, by cię szukać, a jeżeli jeszcze raz pokażesz mi drzwi, to wezmę cię za słowo.

Wydawało się, żem sprawił mu tym przykrość.

— Phi, phi! — ozwał się. — Pomiarkujże się, człowieku, pomiarkuj! Zostań u mnie dni kilka. Nie jestem czarodziejem, żebym mógł ci znaleźć wielkie w świecie stanowisko na dnie miski z kaszą; lecz jeżeli dasz mi parę dni czasu i nie piśniesz nikomu ani słowa, to nie masz najmniejszego wątpienia, że ci się przysłużę.

— Wybornie — odrzekłem — mądrej głowie dość dwie słowie. Jeżeli aść dobrodziej pragniesz mi dopomóc, tedy, oczywista, jeno będę się z tego radował, i nie kto inny, jedno ja, poczuwać się będę do wdzięczności.

Zdawało mi się (wyznam, że przedwcześnie), jakobym już zawojował stryja, więc wraz jąłem mówić, że muszę przewietrzyć i wysuszyć na słońcu siennik i pościel, bo nic mnie nie nakłoni do spania w takiej bryndzy.

— Czy ten dom należy do mnie, czy do ciebie? — ozwał się ów głosem przenikliwym, a potem nagle urwał. — Nie, nie — podjął po chwili — nie to chciałem powiedzieć! Co moje, to i twoje, Dawidku, mój ty zuchu, a co twoje, to i moje. Krew gęstsza jest niż woda, a oprócz mnie i ciebie nie masz nikogo, który by mógł nosić nasze nazwisko.

Tu przeszedł do opowieści o naszej rodzinie, o jej starodawnej możności, o swoim ojcu, który zaczął rozszerzać dwór, i o sobie samym, który poniechał budowy, poczytując ją za grzeszne marnotrawstwo; to podsunęło mi myśl, by oznajmić mu o zleceniu Dżenety Clouston.

— Jędza! — krzyknął. — Tysiąc dwieście pięćdziesiąt... oto tyle dni, odkąd wygrałem proces z tą jędzą. Nie bój się Dawidku! jeszcze ją spalę na rozżarzonym torfie, zanim zdoła mi ona zaszkodzić! Czarownica... osławiona czarownica! Pójdę zobaczyć się z urzędnikiem sądowym...

To mówiąc, otwarł kufer i wydobył zeń surdut, stary wprawdzie, lecz wcale jeszcze dobrze zachowany, oraz kamizelkę, i dość jeszcze przyzwoity kastorowy kapelusz — wszystko pozbawione jakichkolwiek galonów lub koronek. Narzucił to byle jako na siebie, i wyjąwszy laskę z kredensu, pozamykał znów na klucz wszystkie schowki i już miał wychodzić, gdy zatrzymała go jakaś myśl nowa.

— Nie mogę ciebie pozostawić samego w domu — odezwał się. — Muszę cię potrzymać za drzwiami.

Krew mi uderzyła do lica.

— Jeżeli waszmość wydali mnie za drzwi — rzekłem — tedy kwita z mojej przyjaźni!

Pobladł wielce i zagryzł usta.

— Nie taką to drogą — ozwał się, poglądając rozpaczliwie w kąt podłogi — nie taką to drogą należy pozyskiwać mą życzliwość, Dawidzie.

— Mości dobrodzieju — odrzekłem — pomimo należnego szacunku dla wieku waszmości i węzłów krwi, jakie nas łączą, nie cenię tak waszej łaski, bym miał się zaprzedawać w niewolę. Tak mnie wychowano, bym miał o sobie dobre mniemanie; a gdybyś mi był nawet w dziesięćkroć za wszystkich stryjów, za całą rodzinę, jaką miałem na tym świecie, nie kupiłbym twojej życzliwości za taką cenę.

Stryj Ebenezer podszedł do okna i przez chwilę wyglądał na dwór. Spostrzegłem, że trząsł się cały i szarpał, jak człek nawiedzony epilepsją. Atoli gdy się obrócił, miał uśmiech na twarzy.

— Dobrze, dobrze — przemówił. — Musimy być cierpliwi i wyrozumiali. Ja nie pójdę i nie ma już o czym mówić.

— Stryju Ebenezerze — rzekłem — nic na to nie poradzę. Waszmość obchodzisz się ze mną jak ze złodziejaszkiem; nienawistną jest ci myśl, że przebywam w tym domu; dajesz mi to odczuć w każdej chwili i w każdym słowie: niepodobna, byś mógł mnie kochać; co się zaś mnie tyczy, to odzywałem się do ciebie tak, jak nie sądziłem, bym miał się kiedy odzywać do kogokolwiek. Czemuż więc starasz się mnie zatrzymać? Pozwól mi odejść z powrotem... pozwól mi odejść z powrotem do przyjaciół, którzy mnie kochają!

— Nie, nie, nie, nie — rzekł stryj z wielką powagą. — Ja bardzo cię lubię... jeszcze sobie przypadniemy do serca; a przez wzgląd na cześć naszego domu nie mogę cię odprawić tą drogą, którą tu przybyłeś. Pozostań tu spokojnie, bądź dobrym chłopcem; skoro pomieszkasz tu troszkę spokojnie, przekonasz się, że zgodzimy się z sobą.

— Dobrze, mości dobrodzieju — odrzekłem, rozważywszy w milczeniu całą sprawę — pobędę tu czas jakiś! Słuszniejsza, bym szukał wsparcia u własnych krewniaków niż u obcych, ale jeżeli nie dojdziemy do zgody, to ręczę, że nie stanie się to z mej winy.

ROZDZIAŁ IV. W DWORZE SHAWS GROZI MI WIELKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.