Porucznik Borewicz. Hieny. TOM 14 - Krzysztof Szmagier - ebook + audiobook

Porucznik Borewicz. Hieny. TOM 14 ebook

Krzysztof Szmagier

0,0
3,15 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowiadanie oparte na motywach scenariusza serialu „07 zgłoś się”. Z pewnością przypomni przygody przystojnego porucznika Borewicza, przed którym drżał świat przestępczy PRL-u.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 70

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Strona redakcyjna

KRZYSZTOF SZMAGIER

Porucznik Borewicz

Hieny

Opowiadanie na motywach scenariusza serialu „07 zgłoś się”

Tom 14

Warszawa 2012

ISBN978-83-62964-57-4

Copyright © Krzysztof Szmagier

Copyright © for this edition by AGOY.PL

AGOY.PL Piotr Cholewiński

www.agoy.pl

Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub części, w jakiejkolwiek formie zastrzeżone.

Hieny

Słońce jeszcze nie wzniosło się nad wodą. Z nastawionego głośno radia słychać było zapowiedź. Minęła ósma. Zza drzew wypłynął kajak. Wysoko na burcie siedział Borewicz. Wolno wiosłował, rozglądając się po okolicy.

Ostry głos, zniekształcony metalową tubą, wydał się okropnym dysonansem w tej porannej ciszy prześwietlonej słońcem, pełnej delikatnego świergotu ptaków i szumu lasu.

– Obywatelu, proszę zająć w kajaku pozycję właściwą!

Na pomoście stał starszy mężczyzna w wypłowiałym uniformie ni to milicjanta, ni marynarza. Na metalowej tubie, przez którą mówił, widniał duży napis ORMO.

Sławek przestał wiosłować. Spojrzał rozbawiony.

– Tak mi się sympatycznie płynie.

– Mnie wasze sympatie nie interesują. Są przepisy, które ustalają, jak obywatel ma siedzieć w kajaku. Siadajcie jak należy – a nie, to zabiorę kartę i jeszcze na kolegium pójdziecie. Każdy by chciał siedzieć jak mu wygodnie – burknął już prawie do siebie.

Sławek rozbawiony westchnął bezradnie i usiadł głębiej w kajaku. Po chwili przybił do brzegu. Wyciągnął kajak na niski pomost. Na foteliku siedział naburmuszony ormowiec. Sławek popatrzył na niego uważnie.

– Nie macie się co tak patrzeć. Jakby tak każdy siadał, jak mu się zachce, to bałagan byłby nie do wytrzymania.

– A jeśli mi się tak wygodniej wiosłuje?

– Waszą kartę chciałbym zobaczyć i przestańcie filozofować. Nie dla własnej przyjemności tu siedzę.

– Tu miałbym po raz drugi wątpliwości.

Sławek sięgnął do portfela. Podał dokumenty. Ormowiec przejrzał papiery, wzruszył ramionami i dał do zrozumienia, że rozmowa skończona. Sławek patrzył na niego, nie kryjąc rozbawienia.

– Nie patrzcie się tak na mnie.

– Nie lubię amatorów – powiedział Sławek, wykrzywiając się. – Gliniarz to gliniarz. Zawód jak każdy inny. A takich hobbystów władzy raz w sobotę po południu to nie znoszę. Nadgorliwiec. W domu to się pewnie boicie o dolewkę zupy poprosić.

– Nie popływasz tu już więcej – warknął ormowiec.

Sławek wzruszył ramionami, podniósł z ziemi wiosło i przycumował porządnie kajak.

***

Sławek zamknął suwak torby, odstawił ją na bok i oparł się o balustradę pomostu. Podążał wzrokiem za dwiema młodymi, ładnymi dziewczynami, które odpływały od pomostu na rowerze. Z oddali słychać było pokrzykiwania w kuchni.

– Masz pecha – usłyszał nagle za sobą.

Odwrócił się gwałtownie.

– I nerwowy jesteś – powiedział stojący tuż za nim Walasek. – Jestem tu kierownikiem i ajentem. Walasek –  wyciągnął rękę.

– Bartek Markiewicz – powiedział Sławek. Wyciągnął dłoń na powitanie. – Dlaczego mam pecha?

– Bo piękna pogoda. Cały dzień na przystani.

– Tak lubię. Słońce, woda, kobiety.

– Z kobietami uważaj. Nie chciałbym na ciebie jakichś skarg.

– Nie będzie, szefie.

– Takiś pewny siebie?

– Pewny swojej uprzejmości.

Walasek przyjrzał mu się uważnie.

– Twoje opinie polecające z Gwardii przeczytałem. Masz wysokie kwalifikacje.

– Ratować to mój zawód.

– Każdy zawód trzeba traktować solidnie. Nawet złodziei nie lubię partaczy.

– I tu się zgadzam z panem, szefie.

– Zobaczymy, co potrafisz – Walasek sięgnął po leżącą obok cegłę i rzucił daleko na jezioro. – Skacz – polecił.

Sławek podał mu dokumenty i bez namysłu, w ubraniu skoczył do wody. Przez długą chwilę nie było go widać. Wreszcie wynurzył się, trzymając w ręku cegłę.

– W porządku. Pracujesz od dziewiątej do pierwszej i od trzeciej do siódmej. Żerek i chata nic cię nie kosztują. Płaca według stawek.

– Dziękuję za darmowy wikt.

– Mój personel zawsze ma zapewnione wyżywienie. Tylko nie mów, że to niezgodne z przepisami.

– A zgodne? – zapytał Sławek, podciągając się na pomost.

– Nie. Ale stać mnie na to. Lubię dookoła siebie zadowolonych ludzi.

– No i chyba posłusznych.

Walasek pominął milczeniem tę uwagę.

– Z kawiarni możesz korzystać do woli. Nie pokrywam tylko alkoholu. I nie pozwalam na to. Beata z recepcji pokaże ci pokój.

Skinął ręką i odszedł. Sławek sięgnął po torbę i przez chwilę patrzył za odchodzącym.

***

Domki w malowniczo położonym ośrodku „Kormoran” rozlokowano wśród wysokich sosen. Z brzegu rozległego jeziora rozciągał się piękny widok. Tuż przy pomoście usytuowany był budynek restauracji. Aż tu dobiegał gwar z restauracji. Zapadła już ciemność. W jednym ze stojących na parkingu samochodów majaczyły niewyraźne sylwetki dwóch mężczyzn.

Miotełkowa perkusja ściszyła rozmowy na sali. Światła w oknach przygasły i po chwili miękkie solo trąbki rozpoczęło rzewną melodię.

Siedzący obok kierowcy mężczyzna wysiadł. Delikatnie zamknął drzwi samochodu i rozglądając się, wolno ruszył w stronę restauracji. Miał postawną sylwetkę, ubrany był w jasny garnitur i czarny golf. Mężczyzna zbliżył się do jednego z uchylonych okien i starając się, aby nikt go nie zauważył, zajrzał do środka.

Na parkiecie tańczyła striptizerka. Uchylona stora przysłaniała część sali, więc dziewczynę widać było tylko momentami. Mężczyzna przesunął się tak, by widzieć resztę sali. Występ go wyraźnie nie interesował. Przy stoliku siedział Franek Zwoliński w towarzystwie Lidki Doreckiej. Zwoliński był tęgim mężczyzną pod czterdziestkę. Wiek kobiety trudno było określić. Mogła mieć i 20, i 30 lat. Ładna, w mocno wydekoltowanej sukience, opalona, z uwagą słuchała tego, co mówił do niej partner. Na ręku miała złotą bransoletkę z plakietką, a na niej wygrawerowaną grupę krwi.

Dźwięk trąbki urwał się nagle. Rozległy się oklaski. Tuż obok stolika przebiegła na zaplecze rozebrana striptizerka. Zwoliński nie zwrócił na nią uwagi. W tym momencie przy stoliku pojawił się kelner. Z okazywanym ostentacyjnie szacunkiem wypisał rachunek.

Mężczyzna stojący pod oknem cofnął się i odszedł w stronę parkingu.

Drzwi do restauracji otworzyły się. Stojący w nich portier żegnał wychodzących. Podany nonszalancko napiwek jeszcze bardziej zgiął go w ukłonie. Lidka była we wspaniałym humorze. Zwoliński szedł osowiały, zamyślony. Z uchylonych przez chwilę drzwi rozległ się dźwięk rytmicznej melodii. Lidka tanecznym krokiem przeszła parę kroków, zgrabnie poruszając biodrami.

– Ja wiem, że ludzie leniwi do niczego w życiu nie dochodzą, ale o ileż mniejszym kosztem – roześmiała się.

Zwoliński założył marynarkę i oboje skierowali się w głąb ośrodka. Lidka trzymała butelkę szampana.

Mężczyźni w samochodzie powoli żuli gumę.

– Teraz będzie na co popatrzeć – mruknął kierowca.

– Dobra jest? – spytał siedzący obok.

– Niezła woltyżerka. Za pół godziny Zwoliński nie będzie wiedział, gdzie wschód, a gdzie zachód i jak się nazywa. A jutro na widok białej pościeli to go będzie lęk ogarniał.

– Ty, ale żeby oni tu nie do rana? – pasażer prychnął śmiechem i spojrzał na zegarek.

Lidka i Zwoliński weszli do domku opatrzonego numerem osiem. Dziewczyna zaciągnęła story w oknach. Po chwili w małym okienku też zapaliło się światło. Rozległ się szum prysznica.

Ośrodek tonął w ciszy. Daleko trzasnęły drzwiczki samochodu.

Samochód, w którym siedziało dwóch mężczyzn, był pusty. Z daleka rozległ się chrzęst kroków po żwirze.

Alejką w stronę pawilonu z dużym napisem „Recepcja” szedł mężczyzna. Wysoki, szpakowaty, o ostrych rysach, przystojny. Lekko utykał na lewą nogę. Pchnął drzwi i wszedł do środka.

Za ladą, wpisując do książki meldunkowej nazwisko, siedziała młoda recepcjonistka. Białą bluzkę miała głęboko rozpiętą. Robert Walasek rozejrzał się. Dziewczyna uśmiechnęła się wyczekująco.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Tak – znowu się uśmiechnęła. – Wszystkie domki zajęte.

Walasek podszedł bliżej. Ominął dziewczynę wzrokiem i sięgnął po książkę meldunkową.

– Zapnij się, bo ci cycuszki widać – powiedział, nie patrząc w jej stronę.

– Tak, panie Robercie – powiedziała przymilnym głosem, zapinając bluzkę.

– Tak, panie kierowniku – zaakcentował ostatnie słowa. – Dla kogo jestem Robert, to jestem Robert, a dla ciebie jestem pan kierownik. I od jutra proszę chodzić w staniku. Nie potrzebuję tu gadania.

Odłożył książkę. Kiedy wyszedł z recepcji, dziewczyna, jak mała obrażona dziewczynka, wyciągnęła za nim język.

Walasek stanął na parkingu i okiem gospodarza ogarnął ośrodek. Przy wjeździe leżał przewrócony kosz na śmiecie. Podszedł, postawił pojemnik, zebrał z ziemi rozsypane papiery i wolno ruszył w stronę pomostu. Nagle z głębi ośrodka dobiegł go ostry krzyk kobiety. Zatrzymał się. Po chwili krzyk powtórzył się.

Robert rozejrzał się i ruszył w stronę, skąd dobiegał hałas. Światła w domkach były pogaszone. Jedynie w pawiloniku z numerem osiem było jasno. Zapukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź, zapytał:

– Halo, co się tu dzieje?

– Idź sobie, Robert.

– Franek? – nie był pewny, czy poznaje głos.

– Tak. Idź sobie, Robert – ponownie odezwał się mężczyzna.

– Franuś – zaczął łagodnie Walasek – pora niestosowna na hałasy. Po jedenastej.

– Dziesięć po jedenastej. Idź sobie.

Klamka poruszyła się gwałtownie. Usłyszał szamotanie. Tupot nóg.

– Franek, otwórz – poprosił.

Nikt się nie odezwał.

Walasek sięgnął do kieszeni. Wyjął pęk kluczy. Wybrał jeden i przekręcił zamek. Wszedł do środka.

Na tapczanie w bieliźnie siedzieli Lidka i Zwoliński. Kobieta zasłaniała się sukienką, jakby przed chwilą chciała się ubrać. Walasek ostentacyjnie odwrócił się do nich plecami. Po chwili usłyszał „już”. Obejrzał się. Kobieta była ubrana. W ręku trzymała torbę podróżną. Zwoliński przykrył się kocem i palił papierosa. Walasek popatrzył na nich przez chwilę bez słowa.

– Może pani przenocować w moim pokoju. Innych wolnych nie mam.

– Dziękuję. Wolę wyjechać. Dziękuję, że pan przyszedł.

– Wynoś się – odezwał się Zwoliński.

– Nie musisz mnie do tego namawiać. A jeśli chodzi o tamtych, to nie liczyłam. Nie pamiętam nawet imion – dodała drwiąco.

– Wynoś się – powtórzył Zwoliński. Był pijany i wyraźnie wściekły.

Walasek patrzył uważnie. Bez słowa wskazał jej gestem drzwi. Wyszli oboje.

Zwoliński złapał za stojącą przy tapczanie lampkę nocną i rzucił za nimi. Z hukiem uderzyła w futrynę, rozpryskując się po pokoju. Zrobiło się ciemno. W mroku rozległ się bliski szlochu głos Zwolińskiego. Bezradny. Rozgoryczony.

– Dziwka.

Walasek