Portret. Портрет - Nikołaj Gogol - ebook

Portret. Портрет ebook

Nikołaj Gogol

0,0

Opis

„Portret” to historia młodego i bez grosza artysty Andrieja Pietrowicza Czeczkowa, który w sklepie ze sztuką natrafia na przerażająco realistyczny portret i jest zmuszony go kupić. Obraz jest magiczny i stawia go przed dylematem – zmagać się, by w oparciu o własne talenty utorować sobie drogę w świecie, czy przyjąć pomoc magicznego malarstwa dla zagwarantowanego bogactwa i sławy. Postanawia stać się bogatym i sławnym, ale kiedy spotyka portret innego artysty, który jest „czysty, nieskazitelny, piękny jak panna młoda”, zdaje sobie sprawę, że dokonał złego wyboru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 170

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nikołaj Gogol

Николай Васильевич Гоголь

 

 

Portret 

Портрет

 

na język polski przełożył 

Stanisław Baczyński 

 

 

edycja dwujęzyczna: polsko-rosyjska 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

Tekstpolski wg edycji z roku 1927.

Tekstrosyjski wg edycji z roku 1842.

Zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Armoryka

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-7639-202-8

Portret

Część I

 Nigdzie nie zatrzymywało się tylu ludzi, co przed sklepikiem z obrazkami na bazarze szczukińskim. Sklepik ów stanowił poprostu zbiór różnorodnych osobliwości; wiszące tu obrazy były po większej części malowane olejno, kryte ciemno-zielonym werniksem, w ciemno-żółtych, szychowych ramach. Zima z białemi drzewami, zgoła czerwony wieczór, podobny do łuny pożaru, flamandzki chłop z fajką wykręconą ręką, podobny raczej do indyjskiego koguta w mankietach, niż do człowieka, — oto zwykłe ich tematy. Dodajemy do tego kilka grawjur: portret Chozrewa Mizry w baraniej czapce, konterfekty jakichś generałów w trójrożnych kapeluszach, z krzywymi nosami. Ponadto drzwi takiego sklepiku bywają obwieszone zazwyczaj wiązkami obrazków odbijanych z drzewa na wielkich arkuszach, świadczących o wrodzonych talentach rosjanina. Na jednym była carówna Miliktrisa Kirbitjewna, na drugim miasto Jerusalem, po którego domach i kościołach rozlała się bez ceremonji czerwona farba, zatapiając część ziemi i dwu modlących się chłopów rosyjskich w rękawicach. Kupujących te obrazy bywa zazwyczaj niewielu, ale za to widzów — tłum. Jakiś tam łazęga lokaj stanie i ziewa przed niemi, trzymając w ręku menażki z obiadem, wziętym z garkuchni dla swego pana, który napewno będzie jadł dziś zupę niezbyt gorącą. Stoi też tu napewno żołnierz w płaszczu, ów rycerz gwarnego rynku, sprzedający dwa scyzoryki i handlarka z koszykiem pełnym trzewików. Każdy zachwyca się po swojemu; chłopi dotykają zazwyczaj palcami; kawalerowie przygadają się z powagą; chłopcy kredensowi i terminatorzy śmieją się i drażnią wzajemnie malowanemi karykaturami; starzy lokaje w bajowych płaszczach patrzą tylko dlatego, aby mieć sposobność do ziewania; handlarki, zaś młode rosyjskie baby, ulegają instyktowi, chcąc posłuchać o czem też to gadają ludzie i popatrzeć na to, na co i oni patrzą.

 O takiej właśnie porze zatrzymał się mimowoli przed sklepem, przechodzący obok, młody malarz Czartkow. Stary płaszcz i niewykwintne ubranie zdradzały w nim człowieka, oddanego z zaparciem się swojej pracy, człowieka, który nie miał czasu na zajmowanie się swym strojem, tak zazwyczaj pełnym tajemnego uroku dla młodości. Zatrzymał się przed sklepem i najpierw śmiał się w głębi duszy z potwornych obrazów. Wkońcu ogarnęło go mimowolne zamyślenie i zaczął zastanawiać się komu też są one potrzebne. Nie dziwiło go to, że lud rosyjski zachwyca się Jerusłanowym Lazarewiczem, Tomaszem i Jaremą, gdyż wyobrażone historje zdawały się dostępne i zrozumiałe dla ludu; ale gdzie są kupcy tych pstrych brudnych olejnych malowideł? Komu są potrzebni ci flamandzcy chłopi, te czerwone i niebieskie pejsaże, ze śladami dążenia do nieco wyższego poziomu sztuki, w których jednak wyraziło się, głębokie jej poniżenie. Nie były to, zdawało się, wcale prace dziecka-samouka; gdyż w pierwszym wypadku przy całej karykaturalności całokształtu, przebijałby z nich jakiś silniejszy poryw. Tutaj zaś widniała poprostu tępota, bezsilne, nędzne niedołęstwo, które samowolnie wtargnęło w dziedzinę sztuki, gdy miejsce jego było pośród niskich rzemiosł, — niezdarność wierna przecież swemu powołaniu, wnosząca nawet do sztuki swoje rzemiosło. Te same barwy, ta sama manjera, ta sama automatyczna, nawykła ręka, należąca raczej do skleconego nędznie automatu, niż do człowieka.

 Czartkow długo stał przed tymi brudnymi obrazami, i już przestał myśleć o nich, gdy tymczasem właściciel sklepu, szary człowieczek w bajowym płaszczu, niegolony od Bożego Narodzenia, gadał przed nim oddawna, targował się i umawiał o cenę, nie widząc jeszcze co mu się podobało i czego mu potrzeba. „Ot, za tych chłopków i „landszafcik” wezmę rubla. — Wspaniałe malowanie! wprost bije w oczy: tylko co z wystawy, jeszcze werniks nie wysechł. Albo ta zima, — niech Pan weźmie zimę! piętnaście rubli! sama ramka kosztuje więcej! Co za wspaniała zima!” Tu kupiec dał lekkiego szczutka w płótno, prawdopodobnie, aby wykazać wszystkie zalety zimy. „Czy rozkaże pan związać to i zanieść za sobą? Jaki adres? Ej, mały! podaj sznurek!”

 „Zaczekaj! bracie nie tak prędko,” rzekł malarz, oprzytomniawszy i widząc, te obrotny kupiec zabrał się nie na żarty do pakowania. Było mu trochę nieskładnie nie kupić nic po tak długiej bytności w sklepie i rzekł: „Ale czekaj zajrzę, czy niema czegoś dla mnie tutaj” i schyliwszy się zaczął wyciągać z kupy nawalonych na podłodze obrazków, wytarte zakurzone stare malowidła, nie cieszące się widać wcale szacunkiem. Były tu stare portrety familijne, których spadkobierców zapewne nie dałoby się już znaleść na świecie; obrazy zgoła nie do rozpoznania, z podartem płótnem; ramy z wytartą pozłotą, słowem wszelkiego rodzaju stare śmiecie. Ale malarz wziął się do przeglądania myśląc w duchu: „A nuż znajdzie się cokolwiek”. Nieraz słyszał opowieści o tem, jak u straganiarzy znajdowano w śmieciach dzieła wszelkich mistrzów.

 Właściciel ujrzawszy czem zajął się gość, stracił na gorliwości i wróciwszy, usiadł przy drzwiach z odpowiednią godnością na swem zwykłem miejscu i zaczął wzywać przechodniów wskazując ręką na sklep: „Tutaj ojcze! oto obrazy! wejdźcie, wejdźcie! dopiero z wystawy”. Nawrzeszczał się już dowoli i przeważnie bezpłodnie; nagadał się dosyta z tandeciarzem, stojącym naprzeciwko również przed swoim sklepem, aż wkońcu przypominał sobie, że ma w sklepie kupca, odwrócił się do ludzi plecami i wszedł do wnętrza. — „No, ojcze, wybrał pan co?” Ale malarz stał już dobrą chwilę nieruchomo przed jednym portretem w ogromnych niegdyś wspaniałych ramach, na których teraz widział ledwie ślad pozłoty.

 Był to starzec o obliczu bronzowego koloru muskularne, zapadnięte rysy twarzy schwycone były zda się w momencie konwulsyjnego skurczu i biła z nich wcale nie północna energja; gorzało w nich płomienne południe. Był on udrapowany w szeroki kostjum azjatycki. Mimo, iż portret był zniszczony i zakurzony, malarz starłszy pył z oblicza zauważył w nim ślad pracy artysty wielkiej miary. Portret zdawało się, był nieskończony; lecz siła pędzla była uderzająca. Ze wszystkiego zaś najbardziej niezwykłe były oczy; zdawało się, że malarz skupił na nich całą potęgę swego pędzla i cały swój wysiłek. Poprostu patrzyły one, patrzyły nawet z samego portretu jakby niwecząc jego harmonję swem dziwnem życiem. Oczy patrzyły jeszcze silniej, gdy podszedł z portretem do drzwi. Prawie takie same wrażenie uczyniły na innych. Kobieta, stojąca poza nim krzyknęła: „Patrzy, patrzy!” i cofnęła się. Malarz uczuł coś niemiłego, niepojętego dla siebie i postawił portret na ziemi.

 — No i cóż, weźmie pan portret? — rzekł właściciel.

 — A ile? — zapytał malarz.

 — Któżby się oń drożył? Niech pan da trzy czworaki!

 — Nie.

 — No, a ile pan daje?

 — Czterdzieści groszy — rzekł malarz, gotów do odejścia.

 — Ech, też pan cenę wymyślił! przecież za to samej ramy nie można kupić! Widać zamierza pan kupić, ale jutro! Panie, panie, niech się pan wróci! Niech pan doda choć dwadzieścia groszy. Proszę wziąć, proszę wziąć, proszę o czterdzieści groszy. Naprawdę, że tylko na dobry początek; dlatego tylko, że pierwszy kupujący.

 Przytem zrobił gest ręką, jakby dodając „Niech już tak będzie, niech stracę obraz”.

 W taki sposób Czartkow zgoła niespodzianie kupił stary portret i równocześnie pomyślał: „Po co ja to kupiłem? po co mi to?” Ale cóż było robić! Wyjął z kieszeni czterdzieści groszy, oddał je kupcowi, wziął portret pod pachę i poniósł go. Po drodze przypomniał sobie, że grosze, które oddał były ostatnie. Myśli jego stały się mroczne; złość i obojętna pustota naszły go równocześnie. „Do djabła ohydnie na tym świecie!” rzekł z pasją rosjanina któremu się nie wiedzie. I prawie machinalnie kroczył szybko, obojętny na wszystko. Czerwona barwa zachodzącego słońea jeszcze była rozlana na połowie nieba, jeszcze domy, zwrócone ku tej stronie kąpały się w jej ciepłem świetle, a już z drugiej strony wzmagała się błękitnawa poświata księżyca. Nawpół przezroczyste, lekkie cienie padały na ziemię smugami, które rzucały nogi przechodniów i sylwety domów. Już malarz zaczął zwolna zagapiać się na niebo, oświecone jakimś przezroczem, subtelnem, niepewnem światłem, gdy naraz z ust padły słowa: „Jaki delikatny ton” i „Do djabła, ohydnie!” — i poprawiając portret, wymykający się ciągle z pod pachy, przyspieszył kroku.

 Zmęczony i cały w potach, dowlókł się do domu na piętnastą linję Wasyljewskiego Ostrowu. Z trudem i sapaniem wdrapywał się po schodach, zalanych pomyjami i ozdobionych śladami kotów i psów. Na stukanie w drzwi nie było odpowiedzi: służącego nie było w domu. Oparł się o okno i cierpliwie czekał, dopóki na schodach poza nim nie rozległy się kroki chłopaka w niebieskiej koszuli, jego kucharza, modela, farbiarza i zamiatacza podłóg, brudzącego je równocześnie swemi buciarami. Chłopak nazywał się Nikita i spędzał cały czas nieobecności swego pana za bramą. Nikita długo usiłował trafić do dziurki od klucza, niewidzialnej z powodu ciemności. W końcu drzwi stanęły otworem, Czartkow wszedł do nieznośnie zimnego przedpokoju jaki bywa zawsze u malarzy, na co ci zresztą nie zwracają uwagi. Nie oddając płaszcza Nikicie, wkroczył z nim do swej pracowni — kwadratowej izby obszernej lecz wąskiej, z zamarzniętemi oknami pełnej różnorodnych gratów malarskich, jako to: kawałków gipsowych rąk, ramek z naciągniętem płótnem, szkiców zaczętych i porzuconych, draperyj rozwieszonych na krzesłach. Zmęczony bardzo, rzucił płaszcz, postawił w roztargnieniu kupiony portret między dwa niewielkie płótna i legł na niskiej kanapce, o której nie można było powiedzieć, iż była pokryta skórą, ponieważ rząd drobnych goździków, przytrzymujących niegdyś skórę, cieszył się wolnością, tak samo jak leżąca na wierzchu skóra. Nikita wsuwał pod nią brudne skarpetki, koszule i wogóle brudną bieliznę. Posiedziawszy i wyleżawszy się o tyle, o ile można było wyleżeć się na tak wąziutkiej kanapce, Czartkow poprosił o świecę.

 — Niema świecy — rzekł Nikita.

 — Jakto — niema?

 — A przecież i wczoraj jej już nie było — powiedział Nikita.

 Malarz przypomniał sobie, iż rzeczywiście i wczoraj już nie było świecy, uspokoił się i zamilkł. Dał się rozebrać i włożył tęgo podniszczony szlafrok.

 — Aha, jeszcze, był gospodarz — rzekł Nikita.

 — A, przychodził po pieniądze? Wiem... — odparł malarz, machnąwszy ręką.

 — Ale nie był sam — mówił Nikita.

 — A z kim?

 — Nie wiem z kim... jakiś tam rewirowy.

 — A rewirowy poco?

 — Nie wiem poco; mówił, że mieszkanie nie zapłacone.

 — No i co z tego będzie?

 — Albo ja wiem, co będzie; powiada: „Jeśli nie chce, to niech się wynosi z mieszkania”. Chcieli przyjść jeszcze raz jutro.

 — A niech sobie przyjdą — rzekł Czartkow z ponurym spokojem i ogarnęła go beztroska obojętność.

 Młody Czartkow był utalentowanym malarzem, rokującym wielkie nadzieje, chwilami tu i ówdzie pędzel jego wykazywał spostrzegawczość, wyobraźnię i nagły pęd do zbliżenią się ku przyrodzie. „Uważaj, bracie” — mówił do niego nieraz profesor — „masz talent; grzechem będzie jeśli go zatracisz; ale tyś niecierpliwy; byleco cię zniechęca, jedną rzeczą się przejmiesz i nią tylko się zajmujesz a reszta zdaje ci się niczem, nie chcesz nawet na nią patrzeć. Uważaj, abyś nie stał się modnym malarzem, już teraz barwy twoje zaczynają krzyczeć jaskrawo, rysunek też bywa nieścisły a czasami zgoła słaby, nie widać linji; już gonisz za modnem światłem, za tem, co uderza w oczy — uważaj, bo wpadniesz miedzy kiczarzy. Strzeż się: zaczyna cię już świat nęcić, nieraz zauważyłem już na twej szyi fircykowatą chusteczke, kapelusz glansowany... To nęcące... można puścić się na malowanie modnych obrazków i portrecików za pieniądze ale przez to gubi się i niweczy talent. Cierp. Obmyślaj każdą robotę, rzuć elegancję — niechaj inni zdobywają pieniądze — twój los cię nie minie”.

 Profesor miał w części rację. Nieraz chciało się nasz mu malarzowi zabawić, zabłysnąć elegancją — słowem tu i owdzie objawić swa młodość lecz przy tem wszystkiem zdołał panować nad sobą. Czasami mógł zapomnieć o wszystkiem, wziąwszy pędzel do ręki i odrywał się od niego nie inaczej, jak od cudownego snu. Smak jego rozwijał się całkiem wyraźnie.

 Nie pojmował jeszcze całej głębi Rafaela, ale już upajał się szybkim, szerokim pędzlem Guida, zastanawiał się nad portretami Tycjana, zachwycał się flamandczykami. Ciemna zasłona otulająca stare obrazy, nie całkiem opadła przed nim, lecz już przeczuwał w nich coś niecoś, chociaż w głębi duszy nie zgadzał się z profesorem, żeby starzy mistrze tak byli niedosiężni dla nas, zdawało mu się nawet, że wiek dziewiętnasty w niejednem ich wyprzedził, że naśladowanie przyrody stało się teraz jakby jaśniejsze, żywsze i bliższe, słowem myślał o tem tak, jak myśli młodość, która już coś zdobyła i czuje to z dumą w swej świadomości. Nieraz złościło go, gdy widział, jak przyjezdny malarz, francuz lub niemiec, czasem wcale nie malarz z zawodu, jednem zmechanizowanem pociągnięciem, zacięciem pędzla i jaskrawością barw wywoływał powszechny podziw i w mig zbierał kapitał pieniężny.

 Nie przychodziło mu to na myśl wtedy, gdy zajęty swą robotą zapominał o piciu, jedzeniu i całym świecie, ale wówczas, gdy w końcu zbyt doskwierała konieczność, gdy nie było za co kupić pędzli i farb, gdy natarczywy gospodarz przychodził po dziesięć razy na dzień żądać komornego. Wtedy z zazdrością wyobrażał sobie w swej głodnej fantazji los malarza — bogacza; wtedy nadchodziła go myśl, nawiedzająca często rosyjskie głowy: rzucić wszystko i zabawić się z biedy, na złość wszystkim. I teraz był prawie w takiem samem powożeniu.

 „Tak cierp, cierp!” wyrzekł ze złością, „jest przecież i koniec męczarniom. Cierp! a za co będę jutro jadł obiad? Nikt mi przecież nie pożyczy. A jeśli zaniosę na sprzedaż wszystkie swoje obrazy i rysunki, dadzą mi za nie czterdziestkę. Są potrzebne, naturalnie. Każdy z nich był podjęty nie napróżno, z każdego nauczyłem się czegoś. Ale cóż za pożytek? studja, próby — i zawsze studja i próby — bez końca. I któż zresztą kupi je, nie znając mego nazwiska? I komu potrzebne są kopje z antyków i z modeli albo moja nieskończona „miłość Psyche”, lub perspektywa mojego pokoju czy też portret mojego Nikity, aczkolwiek lepszy on napewno od portretów jakiegoś tam modnego malarza? Co robić naprawdę? Dlaczego męczę się i jak uczeń grzebię w abecadle, wówczas, gdy mógłbym zabłysnąć niegorzej od innych i mieć tak jak oni pieniądze?”

 Powiedziawszy ta malarz nagle zadrżał i zbladł: patrzyło na niego wysunięte z poza płótna, czyjeś kurczowo wykrzywione oblicze, dwoje strasznych oczu wpiło się wprost w niego jakby chcąc go pożreć, usta zaś wyrażały groźny rozkaz milczenia. Przestraszony malarz chciał krzyczeć, wołać Nikitę, który zdążył już oddać się w przedpokoju bohaterskiemu chrapaniu, lecz nagłe powstrzymał się i roześmiał, uczucie strachu zniknęło momentalnie, był to świeżo kupiony portret, o którym całkiem zapomniał. Poświata księżycowa, rozwidniająca izbę padła nań i nadała mu przerażającą żywość. Malarz wziął się do oglądania go i oczyszczenia. Zmoczywszy gąbkę przetarł go kilkakrotnie, zmył zeń prawie wszystek nagromadzony i wbity kurz oraz błoto, powiesił przed sobą na ścianie i podziwiał jeszcze bardziej niezwykłą robotę; cała twarz poprostu ożyła, zaś oczy wejrzały tak, że cofnął się wreszcie, wzdrygnął i zawołał zdumionym głosem: „Patrzy, patrzy ludzkiemi oczami!” Przyszła mu nagle do głowy historja, słyszana dawno temu od profesora, o pewnym portrecie znakomitego Leonarda da Vinci, nad którym wielki mistrz pracował kilka lat i ciągle uważał go za nieskończony, a który według Vasari, był uznany przez wszystkich za najdoskonalsze i najpełniejsze dzieło sztuki. Najbardziej wykończone były w nim oczy podzwiane przez współczesnych, nawet najmniejsze, ledwie widoczne żyłki nie były tam opuszczone, lecz oddane na płótnie. Ale w tym, stojącym teraz przed nim portrecie było coś niesamowitego. To nie była już sztuka, burzyło to nawet harmonję samego portretu, to były ludzkie oczy! Zdawało się jak gdyby były wyrżnięte żywemu człowiekowi i wstawione w obraz. Nie było tu już owej wielkiej rozkoszy, która ogarnia duszę na widok dzieła malarskiego, mimo nawet najstraszliwszego tematu, rodziło się tu chorobliwe jakieś dręczące uczucie. „Co to jest? — mimowoli zapytywał się malarz — przecież to jednak natura żywa, natura, skąd że to dziwnie niemiłe uczucie! Czyż niewolnicze, ścisłe naśladowanie natury jest już przestępstwem i wydaje się ostrym wstrętnym krzykiem? Czy jeżeli wziąć przedmiot obojętnie, bez uczucia i wniknięcia weń, przedstawi się on tylko w samej swej strasznej nagości rzeczywistej i nieoświetlony błyskiem niedostępnej, skrytej we wszystkiem myśli, przedstawi się w tej rzeczywistości, która ujawnia się wówczas, gdy chcąc zbadać pięknego człowieka, uzbrajamy się w lancet anatomiczny, rozcinamy jego wnętrze i widzimy człowieka wstrętnego? Dlaczego zwykła i marna natura u jednego malarza staje w jakiejś świetlnej aureoli — i nie czuje się żadnego niemiłego wrażenia, przeciwnie, zdaje się, jakby się człowiek nasycił rozkoszą i potem wszystko płynie spokojniej i równiej toczy się wokoło? I dlaczego ta sama natura u innego malarza wydaje się nędzną, zbrukaną, mimo że był on tak wierny jej obrazowi? Ale niema, niema, niema w niej czegoś świetlanego. Wszystko jedno jaki jest widok przyrody, gdyby był nawet nie wiadomo jak wspaniały, to jednak, brak nam czegoś jeśli na niebie niema słońca.

 Podszedł znów do portretu, aby obejrzeć te cudowne oczy i ze zgrozą zauważył, że patrzą wprost na niego. Nie była to już kopia z natury; była to owa niesamowita żywość, którą rozświetliłoby się oblicze trupa, gdyby powstał z mogiły. Czy to światło księżyca, niosące z sobą majaczenia senne i oblekające wszystko w inne kształty, przeciwne trzeźwości dziennej, czy to, czy też co innego było przyczyną tutaj — ale malarzowi wydała się straszna samotność w izbie. Cicho odszedł od portretu, odwrócił się w inną stronę i usiłował nie patrzeć nań, a jednak oko mimowoli, samo przez się, zezując spoglądało w tamtą stronę. Nakoniec bał się nawet chodzenia po izbie; wydawało mu się że naraz ktoś zacznie chodzić za nim i ciągle oglądał się bojaźliwie poza siebie. Nie był nigdy tchórzliwy; ale wyobraźnię i nerwy miał czułe, tego zaś wieczoru sam nie mógł sobie wytłómaczyć swej bojaźni. Usiadł w kącie, ale i tutaj zdawało mu się, że ktoś nagle zajrzy mu przez ramię w oczy. Chrapanie Nikity, rozlegające się w przedpokoju, nie rozpraszało jego trwogi. W końcu, lękliwie, nie podnosząc oczu wstał, poszedł za parawan i położył się do łóżka; poprzez szczeliny w parawanie widział oświetlony przez księżyc pokój nawprost, wiszący na ścianie portret. Oczy wparły się w niego jeszcze straszliwiej, jeszcze wymowniej i zdawało się nie chciały na nic patrzeć, tylko na niego. Pełen przykrego uczucia zdecydował się wstać z łóżka, schwycił prześcieradło i zbliżywszy się do portretu owinął go dokładnie.

 Uczyniwszy to, legł na łóżku spokojniej i zaczął rozmyślać o nędzy i godnem litości położeniu malarza, o cierniowej drodze przeznaczonej sobie na tym świecie; a tymczasem oczy jego mimowoli patrzyły przez szpary parawanu na owinięty prześcieradłem portret. Poświata miesięczna wzmocniła białość prześcieradła i zdawało mu się, że straszne oczy zaczęły błyszczeć nawet przez prześcieradło. Ze strachem wytężył uporczywie wzrok, jakby chcąc się przekonać, że to urojenie. Lecz wkońcu, rzeczywiście.. widzi, widzi jasno.. niema już prześcieradła... portret całkiem odsłonięty i patrzy, mimo wszystko naokół, wprost w jego wnętrze... Zlodowaciało w nim serce. Widzi: starzec poruszył się nagle oparł się o ramy, wreszcie podniósł się na rękach, wsunął obie nogi i wyskoczył z ramy... Przez szczelinę parawanu widać było tylko puste ramy. W pokoju rozległ się stuk kroków, coraz bliższy i bliższy parawanu. Serce biednego malarza zaczęło silnie łomotać. Z zapartym ze strachu tchem oczekiwał że tuż już zajrzy ku niemu z za parawanu starzec. I oto zajrzał naprawdę z poza parawanu, z tem samem bronzowem obliczem, wodząc wielkiemi oczami. Czartkow usiłował krzyknąć, — i poczuł, że brak mu głosu, chciał się ruszyć uczynić gest jakiś — lecz członki odmówiły posłuszeństwa. Z otwartemi ustami i zamierającym oddechem patrzył na ten straszny fantom, wysokiego wzrostu, w szacie azjatyckiej i czekał, co się stanie. Staruch usiadł tuż przy jego nogach a następnie wyjął coś z pod fałd swej szerokiej sukni. Był to woreczek. Stażec rozwiązał go i chwyciwszy za oba końce, potrząsnął: z głuchym dźwiękiem upadły na podłogę ciężkie rulony, w postaci długich słupków; każdy był owinięty w niebieski papier i na każdym był napis: „1000 dukatów”. Wysunąwszy długie, kościste ręce z szerokich rękawów, starzec zaczął rozwijać rulony. Błysnęło złoto. I mimo uczucia wielkiego ciężaru i nieprzytomnego strachu, malarz wlepił oczy w złoto, patrząc nieruchomo, jak przelewało się ono w kościstych rękach, błyszczało, dzwoniło głucho i subtelnie i znowu zostało zawinięte. Zauważył przytem, iż jeden rulon potoczył się dalej niż inne, aż do nogi łóżka przy głowach. Prawie gorączkowo chwycił go i pełen strachu patrzył, czy starzec nie zauważył. Ale starzec był jak się zdawało, bardzo zajęty: zebrał wszystkie rulony, włożył znów do worka i nie patrząc na niego skrył się za parawanem. Serce Czartkowa biło mocno, gdy słyszał w pokoju szelest oddalających się kroków. Ściskał silnie rulon w ręce, drżąc oń całem ciałem — i nagle usłyszał, że kroki znów zbliżają się do parawanu — widać starzec przypomniał sobie, że brakło mu jednego zwitka. Malarz z desperacją ścisnął rulon w ręku, skupił wszystkie siły, aby wyskoczyć z łóżka i obudził się.

 Był oblany