Poranki o zapachu kawy - Malwina Ferenz - ebook + książka

Poranki o zapachu kawy ebook

Ferenz Malwina

4,0

Opis

Tej zimy wszystkie wydeptane w śniegu ścieżki prowadzą do Neon Café. Przygotuj się na wizytę w najbardziej tajemniczej kawiarni Wrocławia.
W samym sercu otulonego białym puchem miasta skrywa się bezpieczna przystań. Rozświetlone blaskiem kominka wnętrze wypełnia aromat świeżo zaparzonej kawy. Czarnooki kelner, dobry duch tego miejsca, czeka już na gości. Pora zaczynać.
Szanowany naukowiec wspomina dzień, w którym czas zatrzymał się dla niego na dobre. Zmęczony szarą codziennością ojciec opowiada o tym, jak jedno powitanie może odmienić los. Towarzyszy im policjant, który, chcąc nie chcąc, spełnia się w roli anioła stróża. Do którego z nich dołączysz?
Każdy z nas nosi w sobie inną historię. Odwiedź Neon Café i wsłuchaj się w ton niespiesznych rozmów wypełniających to niezwykłe miejsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (128 ocen)
49
44
24
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Risuu

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę nie mogłam się oderwać, przeczytałam migiem. Niczego się nie spodziewałam, a dostałam bardzo pozytywne doświadczenie czytelnicze, dużo mniej słodkie niż okładka obiecuje. Pięć slodko-gorzkich historii, całkiem życiowych. Język zbliża się momentami do granicy pretensjonalności, ale jej nie przekracza. Nawet się wzruszyłam pod koniec.Naprawdę warto.
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00
Bea-tka12

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00

Popularność




Copyright © Malwina Ferenz, 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Redaktor prowadzące: Adriana Biernacka, Agata Ługowska

Redakcja: Joanna Pawłowska

Korekta: Marta Akuszewska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografie na okładce:

© Hugo Félix | Adobe Stock

© Marchie | Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66431-79-9

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Mojej Siostrze,

osobie obdarzonej cudownie ironicznym humorem

w jego najpiękniejszej wersji.

Nigdy Ci nie dorównam.

Od autorki

Drodzy Czytelnicy!

Najczęściej pada pytanie, skąd, do licha, biorę pomysły na historie, które można znaleźć na kartach moich książek. Cóż, odpowiedź rozczaruje, bo będzie najprostsza z możliwych: zewsząd. Z otoczenia. Ze wszystkiego, co wpadnie mi w oko i z jakiegoś powodu tam zostanie, niczym okruch magicznego zwierciadła pod powieką Kaja (z tą różnicą, że jemu zmieniło to świat na gorsze, a mnie wprost przeciwnie). Ponieważ już po raz trzeci otwierają się przed Wami podwoje Neon Café, pozwólcie, że zostawię tu kilka słów podziękowania dla tych, którzy stanowili inspirację przy powstawaniu tej książki.

Dziękuję więc nieznanemu mi starszemu panu, którego wyczaiłam w tramwaju, kiedy czytał egzemplarz „Przyjaciółki” z 1990 roku. Dziękuję tajemniczemu posiadaczowi kredy, który pewnego dnia na chodniku niedaleko mojego domu nie wiadomo dlaczego napisał proste „Dzień dobry”. Dziękuję dziennikarzom, którzy zamieścili krótką wzmiankę o młodzieńcu samotnie idącym poboczem do rodzinnej miejscowości (siedemdziesiąt kilometrów!), okrytym jedynie kocykiem kupionym w napotkanym sklepie. Dziękuję osobie, która bezdomnego psa czekającego na adopcję w schronisku nazwała Poker (plakat z zachętą do adopcji wisiał na przystanku). Dziękuję koleżance, która przybliżyła mi termin „candle berry”. Dziękuję firmie myjącej szklane wieżowce, że robili to akurat wtedy, kiedy przypadkowo znalazłam się w tej samej części Wrocławia i mogłam zobaczyć ich w akcji.

Jak widzicie, nie trzeba mieć za sobą niesamowitych przeżyć, by napisać książkę. Nie trzeba zjeździć świata, ba, można być nawet od niego odciętym. W końcu Karol May pisał Winnetou podczas odsiadki w więzieniu (nie, nie zamierzam go w tym naśladować). Historie same przyjdą, dyskretnie wejdą na palcach i szepną do ucha: „Już jesteśmy. Do twojej dyspozycji. Nie spóźniłyśmy się?”.

Żeby to zrobiły, potrzeba tylko jednej, jedynej rzeczy – trzeba otworzyć drzwi.

Każdy człowiek, którego przypadkowo mijamy, na którego wpadamy na schodach lub w sklepie, któremu podczytujemy książkę w autobusie, dla którego jesteśmy petentem lub on dla nas, nosi w sobie historię. Świat na dobrą sprawę jest jedną wielką opowieścią. Jeśli otworzymy umysł, otworzymy szerzej oczy i spojrzymy na drugiego człowieka, zaczną się dziać rzeczy wielkie.

Rozdział 1

Gazowe latarnie, czyli magia dla początkujących

Na ulicach leżał śnieg. Właściwie było to dość niezwykłe, a przynajmniej na przestrzeni ostatnich kilku lat zyskało łatkę niezwykłości. Wrocławianie zdążyli się już przyzwyczaić, że zima w ich mieście oznaczała najczęściej ciężki, gruby kożuch ołowianych, szaro-grafitowych chmur przynoszących ze sobą w prezencie deszcz, deszcz ze śniegiem topniejącym szybciej, niż zdążył dosięgnąć ziemi, a w najlepszym wypadku śnieg, który spoczywał dostojnie na chodnikach przez jakieś dwie godziny, a potem przechodził w stadium brązowej, błotnej brei. Tym razem jednak było inaczej. Śnieg zaścielał chodniki, trawniki i po prostu mniej uczęszczane powierzchnie płaskie już od kilku dni (alleluja!), i co prawda jego kolor nawet przy najbardziej optymistycznym podejściu trudno było uznać za biel, to jednak był, a przywykli do klasycznego błota wrocławianie poczuli się nagle nieco nieswojo, jakby ktoś przeniósł całe miasto w inną, alternatywną rzeczywistość.

Oczywiście zima, zgodnie z tradycją, zaskoczyła drogowców. Wrocław, rzecz jasna, jak to Wrocław, już na drugi dzień ogarnął się, zwarł poślady i sytuację drogową można było uznać za opanowaną, jednak w pierwszym dniu mocnych opadów białego puchu na ulicach miasta panowała prawdziwa apokalipsa. Jeszcze nigdy tyle niecenzuralnych wyrażeń nie padło z ust tylu ludzi w tak krótkim czasie. Gdyby wulgaryzmy mogły zabijać, trup ścieliłby się grubą warstwą. Samochody stadnie wpadały w poślizg na nieskażonej piaskiem tafli lodu pokrywającej ulice, zakopywały się na parkingach (najczęściej już stanąwszy w poprzek, co uniemożliwiało wyjazd innym), żaden autobus nie zhańbił się przyjazdem zgodnie z wyznaczonym rozkładem i trochę lepiej w tym wszystkim wypadały wyłącznie tramwaje. Oczywiście do momentu awarii prądu. To zrozumiałe, że w mediach społecznościowych wrzało. Ludzie lajkowali zdjęcia katastrofy pogodowej w mieście z okrzykiem grozy zamarłym na wpół otwartych ustach.

Entuzjastyczne podejście do życia wykazywali jedynie uczniowie podstawówek. Na ich twarzach zagościł wyraz błogiego szczęścia, a w umysłach z impetem ruszyły koncepcje twórczego wykorzystania H2O w stanie chwilowo stałym. Gdyby tylko mogli, całą drogę do szkoły pokonaliby ślizgiem, pozostawiając po sobie liczne „orły” ochoczo robione w śniegu (ku rozpaczy swoich rodziców) i ślady lądowań nie zawsze zakończonych telemarkiem.

W trzecim dniu śnieżnej inwazji Wrocław poddał się wreszcie i powoli zaczął przyzwyczajać się do tego, że „jak jest zima, to musi być zimno, tak? Pani kierowniczko, takie jest odwieczne prawo natury”[1], i na pięćdziesiątym równoleżniku szerokości geograficznej północnej takie zjawiska jak śnieg mogą jeszcze występować. Nawet w sytuacji ocieplenia klimatu. I że ten śnieg może nie tylko spaść, ale i sobie nieco poleżeć. Rytm życia zaczął więc wracać do normy, dzieci wykazywały cielęcą radość w obliczu nieustających opadów białego puchu, a dorośli zaczęli wzdychać ku wiośnie i coś tam przebąkiwać, że z tym ociepleniem to jakaś ściema albo międzynarodowy spisek elit knujących zamach na nasze pieniądze.

Tak czy inaczej od tych trzech dni ulice miasta w tych zimowych okolicznościach przyrody prezentowały się zupełnie inaczej niż zwykle. Zwłaszcza wieczorem, kiedy tęczą barw rozbłyskiwały świąteczne iluminacje, stanowiące cudowny kontrast z zaścielającą chodniki białą szatą (białą umownie, pamiętajmy). Feeria wszystkich możliwych kolorów tańczyła na murach kamienic, przeglądała się w oknach i samochodowych szybach i wieczorową porą spowijała Wrocław szatą magii i przyjemnie kojarzącej się tajemnicy.

Tysiące ludzi przemierzało wrocławski rynek, by poszperać w duperelkach oferowanych na jarmarcznych stoiskach lub zrobić sobie zdjęcie w towarzystwie stojącej obok ratusza wielkiej choinki. Turyści i mieszkańcy rzucali okiem na pobielałe dachy, a co odważniejsi spoglądali na nie z góry, stojąc na Mostku Pokutnic, łączącym dwie wieże kościoła św. Marii Magdaleny przy ulicy Szewskiej, tuż obok rynku. Wrocław przyprószony bielą, z czerwienią dachówek przebijającą się spod zimowej kołdry, z gzymsami i drzewami posypanymi białym proszkiem, skąpany w tęczy świątecznych iluminacji – prezentował się zjawiskowo. Gdyby na niebie nagle pojawiły się sanie zaprzężone w renifery, powożone przez brodatego faceta w czerwonych gaciach, to ludzie nie tylko nie okazaliby zdziwienia, ale i doświadczyli poczucia pełni, jakby została wreszcie postawiona długo oczekiwana kropka nad i.

Serce Wrocławia biło więc po trochę w rytmJingle bells, centrum oddychało oniryczną atmosferą, ale prawdziwe wrota niezwykłości otwierały się nieco dalej od rynku, tuż obok kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku. Wejście prowadziło przez most Tumski, zwany również Mostem Zakochanych z racji tysięcy kłódek, jakie zakochane pary na nim zapięły (i wyrzuciły kluczyk do Odry) w dowód wielkiej nieskończonej miłości[2]. Z czasem okazywało się, rzecz jasna, że nieskończoność bywa kwestią względną, a przynajmniej nietraktowaną tak literalnie, jak można by zakładać. To samo dotyczyło też samej miłości i zdarzało się tak, że jeszcze świeżo zapięta kłódka nie zdążyła dobrze się ułożyć wśród tysięcy jej podobnych, a już po niedawno buchających płomieniach pozostawały jedynie dymiące zgliszcza. Bez względu na wszystko mostowi Tumskiemu towarzyszyła aura niezwykłości, szczególnie dająca się odczuć zimą, kiedy metalowa konstrukcja przystrojona była obłędnie barwnymi iluminacjami (ich motywem przewodnim były – jakżeby inaczej – serca).

Warto wiedzieć, że codziennie o ściśle ustalonej porze pojawia się przy moście ubrana na czarno postać spowita w długą pelerynę. Głowę mężczyzny wieńczy wysoki cylinder. W ręku trzyma specjalną laskę, którą następnie (za pomocą zgrabnego haczyka) otwiera głowy pięknych gazowych latarni i… zapala je dokładnie tak samo, jak robił to jego poprzednik gdzieś w połowie dziewiętnastego wieku. Latarnik doskonale zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołuje na turystach i mieszkańcach Wrocławia, i chyba nie ma chętniej fotografowanej postaci. No, może poza armią wrocławskich krasnoludków, rozlokowanych w najbardziej charakterystycznych punktach miasta.

Ponieważ zimą wszystko dzieje się bardzo szybko, poranek minął, zanim zdążył na dobre wyłonić się z ciemności, południe przemknęło, jakby chciało pobić rekord świata w sprincie, i ani się człowiek obejrzał, a słońce, dziwnie zmęczone krótką przecież wędrówką, wisiało już nisko nad miastem. Spomiędzy ścian kamienic oraz z zaułków zaczął powoli wypełzać mrok. Peleryna latarnika już powiewała, kiedy ten po kolei rozniecał blask w poszczególnych latarniach. W ich niezbyt intensywnym świetle towarzyszącym świątecznym iluminacjom Ostrów Tumski prezentował się zjawiskowo i cieszył oczy mieszkańców miasta oraz turystów przemierzających ulicę Katedralną.

Przeciętny spacerowicz, pokonujący ten niepozorny most łączący wyspę Piasek z Ostrowem Tumskim, doświadcza uczucia, że z każdym krokiem przenosi się w czasie i przywołuje pamięć o zdarzeniach, które już zaistniały i nie mają prawa nigdy się powtórzyć. Rozmigotany portal prowadzi ku ulicy Katedralnej, która w stanie niezmienionym trwa od co najmniej trzystu lat. Spacerowicz postawi swoje stopy na wyślizganych kocich łbach. Po swojej lewej stronie minie kościół Świętego Krzyża i przepiękny, barokowy pomnik Jana Nepomucena. Wejdzie w szpaler starannie przyciętych niskich drzew, przystrojonych światełkami jak rasowe choinki. Po prawej stronie minie wspaniały gmach pałacu arcybiskupiego z jego ogrodami dostępnymi dla wszystkich zwiedzających. Bezpośrednio przed sobą zobaczy majestatyczną katedrę pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela. Surowy gotyk, który ocalał z zawieruchy wojennej (przynajmniej w większej części), zaświadczy o ciągłości historii tego miejsca od czternastego wieku. Jeśli spacerowicz zadrze głowę do góry, będzie mógł podziwiać smukłe katedralne wieże, wieczorem oświetlone, zwieńczone wysokimi metalowymi hełmami ustawionymi na nich na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

Powiedzmy, że w tym miejscu przeciętnego spacerowicza zostawimy. On zapewne obejdzie katedrę dookoła (warto), by zerknąć przy okazji na najstarszy we Wrocławiu kościół św. Idziego (I połowa XIII wieku, podwójnie warto), a sami od wejścia głównego masywnej gotyckiej budowli skręcimy w prawo i przejdziemy wzdłuż budynku Papieskiego Wydziału Teologicznego (renesans i barok). Ciągnący się wzdłuż muru, spowity mrokiem chodnik z lekka rozświetlają zapalone przez latarnika stare, gazowe latarnie. Jest to światło wystarczające, żeby widzieć, w którą stronę chodnik prowadzi, ale zdecydowanie zbyt słabe, żeby rozproszyć panującą wokół atmosferę tajemniczości. Na końcu, po pokonaniu kilku schodków, znajdziemy się przed wysoką, bogato kutą czarną bramą, która prowadzi na tyły katolickiej uczelni.

Po przekroczeniu bramy wysypane jasnym żwirem ścieżki poprowadzą w labirynt żywopłotów przyciętych niemalże od linijki przez jakiegoś ogrodnika perfekcjonistę, z których jak z roślinnego oceanu wynurzają się kamienne posągi. Idąc przez ten zielony labirynt, dotrzemy do znajdującego się po przeciwnej stronie wysokiego, ceglastego muru. Mur odgradza ogród od rzeki i nawet można na nią spoglądać przez zabezpieczony kratą otwór, stojąc niemalże na poziomie jej lustra. Na przeciwległym brzegu dostrzeżemy Bulwary Dunikowskiego, gdzie latem przesiadują tłumy wrocławian, rozkoszując się delikatnym chłodem idącym od rzeki, łagodzącym panujące w mieście wakacyjne upały. Zimą jednak bulwary są opustoszałe, a teraz na dodatek pokryła je warstwa białego puchu, skromna, lecz wystarczająca, by stać się wdzięcznym obiektem fotograficznym i udowodnić urbi et orbi, że zima potrafi zawitać również do Wrocławia. Na krótko, ale zawsze to coś.

Ktoś, kto stojąc w ogrodzie, odwróciłby się tyłem do rzeki, mógłby dostrzec oświetlone wieże archikatedry wyrastające znad dachu renesansowego budynku wydziału teologicznego, ale nie tylko. Okazałoby się, że na tyłach samego gmachu uczelni teologicznej znajduje się rozległy taras, na który wchodzi się po szerokich schodach. Pójdźmy tam.

Dość nisko nad powierzchnią tarasu umieszczone są okna i masywne, ciemnobrązowe drzwi z misternie wykutą klamką w rozmiarach takich, że jej twórca myślał zapewne o łapach King Konga. Na tarasie, skupione w zwartej grupie, stoją złożone duże ogrodowe parasole, wyglądające, jakby były pogrążone w zimowym śnie. W lecie rozpościerają swoje skrzydła, by dać schronienie tym, którzy rozpaczliwie potrzebują odrobiny wytchnienia w mieście sflaczałym z powodu upału. Można sobie wtedy pod nimi usiąść na białym, składanym krześle i rzucić okiem w kierunku ogrodu i dalej Odry, sącząc zimne piwo. O tak, z tarasu jest co podziwiać.

Teraz jednak na tarasie zalegał śnieg, a śpiące parasole dorobiły się białych czapek. Krzesła złożone i stłoczone w rogu jak stado białych owiec pogodziły się ze spoczywającą na nich białą, śnieżną kołdrą i cierpliwie czekały, aż dni się wydłużą, temperatura podniesie i nadejdzie ich czas.

Na tył budynku uczelni teologicznej blask zimowych iluminacji miejskich już nie docierał. Zamiast nich barwne plamy na śniegu zalegającym taras zostawiał szyld umieszczony nad starymi drzwiami, prowadzącymi do środka nietypowego lokalu. Szyld mrugał, jakby gaz szlachetny wypełniający kolorowe, pełne zawijasów rurki nie mógł sprostać świetlnym oczekiwaniom albo jakby puszczał oko do potencjalnego gościa i mówił: „Hej, ale nie traktuj całkiem serio tego, co się tutaj wydarzy”. Kolorowe, rozświetlone litery szyldu układały się w wyrazy Neon Café.

Neon Café to dziwna knajpa. Zatrzymała się na rozdrożu pomiędzy restauracją, kawiarnią i pubem, nie mogąc się zdecydować, czym właściwie chciałaby się stać. Pozostała więc pewnego rodzaju gastronomicznym kameleonem dopasowującym się do oczekiwań swoich gości. Dla każdego wydaje się trochę inna. Ci, którzy tu trafią, zostaną podjęci tym, czego najbardziej w danym momencie potrzebują. I nie mówimy wyłącznie o jedzeniu. Przyczajony w ukryciu obserwator hołdujący jakiejś prywatnej spiskowej teorii dziejów doszedłby nawet do wniosku, że do Neon Café nie trafiają osoby przypadkowe. Co więcej, wydałoby mu się nawet, że Neon Café istnieje właśnie dla nich, że wręcz specjalnie przycupnęło na tyłach renesansowego budynku w najstarszej części Wrocławia po to, by ci „oni” mogli tam wejść. Czy obserwator ma rację? Cóż, zostawmy go z jego pytaniami i po prostu wejdźmy do środka.

W podłużnej sali z półkolistym sklepieniem stały ciemne, kwadratowe stoliki. Przy nich ustawiono po cztery krzesła, również ciemne, z siedziskami obitymi kolorową tapicerką. Pod ścianą trochę miejsca zajmował stary, około stuletni kredens, pełen chyba równie starych bibelotów, nieco dalej komoda z ustawionym na niej patefonem. Tuba patefonu skierowana była do wnętrza sali, a pod igłą, wirując, delikatnie podnosiła się i opadała winylowa płyta. Fale dźwiękowe niosły charakterystyczny wokal Louisa Armstronga, śpiewającego o cudownym świecie. Trzeba przyznać, że świetnie to pasowało do atmosfery zimowego wieczoru.

Na ścianie, wśród mniej lub bardziej udanych landszaftów, wisiał drewniany zegar z kukułką, który swoim wahadłem miarowo i metodycznie kroił wieczność na mniejsze odcinki. Naprzeciwko starego kredensu umieszczono kominek. Ogień huczał w tym kominku radośnie i rzucał optymistyczne blaski na posadzkę i nogi stolików.

Nad wszystkim czuwa barman. To szczupły i dość wysoki, na oko wyglądający na dwadzieścia parę lat mężczyzna. Można by go określić mianem przystojnego, choć nie z gatunku tych, na których widok kobiety zaczynają się rozbierać, zanim jeszcze zapytają o imię. Na dobrą sprawę poza regularnymi rysami jego twarz niczym szczególnym się nie wyróżnia, a jedynym, co mogłoby przykuć uwagę, jest jego spojrzenie. W czarnych jak noc tęczówkach jest coś dziwnego, niedopowiedzianego. Ktoś, kto starałby się głębiej w nie spojrzeć, doznałby wrażenia, jakby niebezpiecznie przechylał się przez krawędź studni, w której nie widać dna. Może by tak było, a może i nie. Tak czy inaczej żadnego ciekawskiego w pobliżu nie widać.

Barman właśnie podszedł do kominka, doniósł polana i ułożył obok niego w zgrabny stosik. Sprawdził, czy wszystko jest w porządku, i pokręcił się po kafejce. Wyraźnie starał się dopiąć wszystko na ostatni guzik w oczekiwaniu na gości. Doskonale znał się na rzeczy, sam zresztą lubił o sobie mówić, że jest profesjonalistą. Zgoda, nie grzeszył nadmiarem skromności, ale nie takie wady ludziom wybaczano. W Neon Café pracował sam, ale charakter tego miejsca sprawiał, że nie potrzeba mu było pomocników.

Odgarnął właśnie z czoła uporczywie opadającą grzywkę swoich kruczoczarnych włosów (ta grzywka to jego wizerunkowy problem, wyraźnie nie umie sobie z nią poradzić) i wychylając się zza kontuaru, spojrzał w stronę pustej sali, by sprawdzić, czy wszystko jest tak, jak powinno. Ocena wypadła satysfakcjonująco, bo pokiwał głową i uśmiechnął się do siebie. Idealnie.

Wszedł na chwilę na zaplecze i zaraz wrócił, trzymając stos starych czasopism, które starannie ułożył z boku na kontuarze. Podwinął rękawy czarnej koszuli, przewiązał w pasie śnieżnobiały fartuch i odetchnął głęboko. Za chwilę powinien tu nadejść jeden z gości, ktoś, dla kogo cichy, znajdujący się na uboczu głównego turystycznego traktu lokal okaże się czymś więcej niż tylko miejscem, w którym będzie się mógł ogrzać w mroźne popołudnie. On oczywiście jeszcze o tym nie wie.

Brama prowadząca na dziedziniec skrzypnęła lekko przy otwieraniu. Przez chwilę nic się nie działo, a potem zaszurały kroki na schodach na taras i śnieg chrupnął głucho pod czyimiś butami. Zaraz potem rozległo się tupanie, jakby z butów próbowano pozbyć się nadmiaru śniegu, i drzwi do Neon Café uchyliły się.

Mężczyzna, który stanął w progu, zdecydowaną większość swojego życia miał już za sobą. Na pierwszy rzut oka był już z pewnością po sześćdziesiątce. Zdjął z głowy popielaty kaszkiet, odruchowo przygładził siwe włosy, a następnie zdjął też okulary, bo zaparowały po wejściu do ciepłego pomieszczenia. Musiał tu trafić po raz pierwszy, bo z zaciekawieniem rozglądał się po otoczeniu. Zauważył, że sala była zupełnie pusta.

Barman uśmiechnął się szeroko, jakby ujrzał kogoś, kogo spodziewał się spotkać.

– Otwarte? – zapytał wchodzący.

– Oczywiście, zapraszam. – Barman wyszedł zza kontuaru i wskazał gościowi salę. – Proszę bardzo.

Gość zostawił kurtkę i kaszkiet na wieszaku przy drzwiach, po czym udał się w stronę stolików. Kątem oka dostrzegł leżący na kontuarze stos czasopism i zatrzymał się przy nim. Ze zdumieniem stwierdził, że patrzy na „Przekrój”, „Szpilki”, „Tygodnik Powszechny”, „Wprost”, „Wieczór Wrocławia” i – tu już jego zdziwienie było naprawdę spore – „Przyjaciółkę”.

– To takie tam stare pisma – poinformował barman, jakby już wcześniej nie było to zupełnie oczywiste.

– Właśnie widzę. Wszystkie z lat osiemdziesiątych. Fenomenalne. Skąd…

– Och, poszperało się tu i tam, popytało po znajomych. – Barman machnął lekceważąco ręką. – Niesamowite, ile rzeczy ludzie przechowują na przykład na strychu. Czasem nawet sami o tym nie wiedzą. Przyniosłem je tutaj, bo, no, robią klimat. W sali jest jeszcze kilka, leżą koło patefonu.

Mężczyzna nie odpowiedział. Stał jak wmurowany przed stosem czasopism. Wziął do ręki numer „Przyjaciółki”, ponownie założył na nos okulary i przeglądał stronę po stronie, jakby szukał konkretnej informacji. Najwyraźniej ją znalazł, bo zatrzymał się na dłużej przy jednym z artykułów. Oprawki okularów zjechały nieco za nisko, poprawił je więc. Ręka lekko mu drżała.

– Proponuję miejsce przy kominku. – Barman przypomniał o swoim istnieniu.

– Tak, tak, oczywiście – odparł mężczyzna nieco nieobecnym głosem. – To tutaj jest kominek? – Najwyraźniej przetrawił usłyszaną przed chwilą informację i zdziwiony podniósł wzrok znad pisma.

– Jest, jest.

– No coś takiego…

– Wiem, to nietypowe. Ale to nie jedyna rzecz, którą potrafimy zaskoczyć.

Starszy mężczyzna uniósł brew.

– No to proszę mnie zaskakiwać dalej.

Ruszył do stolika stojącego najbliżej kominka i zapatrzył się w ogień. Barman wydawał się uszczęśliwiony. Wszystko przebiegało tak, jak zaplanował.

[1] Słynna kwestia z Misia S. Barei.

[2] Drogi Czytelniku, kiedy ta książka się ukaże, kłódek zapewne już nie będzie. Miały zostać usunięte w związku z remontem mostu.

Rozdział 2

Idiota

Zbigniew Dłużny, wieloletni pracownik Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, postanowił trasę od wydziału do własnego mieszkania pokonać na piechotę. Decyzja tak naprawdę zapadła w momencie, kiedy stanął przed masywnymi drzwiami barokowej budowli na placu Nankiera i spojrzał w niebo, z którego swobodnie, zupełnie się nie spiesząc, spadały płatki śniegu, osiadając na jego popielatym kaszkiecie i wystających spod niego siwych włosach. Część płatków zamiast głowy pracownika naukowego wybrała jego ramiona, chronione przed zimnem przez długą kurtkę w kolorze tak samo nijakim jak kaszkiet. Zbigniew Dłużny pomyślał sobie (a w tym czasie kilka połączonych ze sobą śnieżynek spoczęło na jego nosie), że takie płatki mają wiele wspólnego z lokatorami cmentarzy – im też jest wszystko jedno, gdzie leżą, i nigdzie się już nie spieszą. Myśl była niewesoła, ale trzeba przyznać, że zimowej aurze Wrocławia opierali się wyłącznie najwięksi optymiści, a optymistą Zbigniew nigdy nie był. Realistą – o tak. Realistą po przejściach, które skutecznie wyleczyły go z marzeń, głupiego romantyzmu, chęci podejmowania ryzyka i tego typu durnych postaw. Nie, w życiu należało po prostu robić swoje. Iść do przodu spokojnie i bez spinania się, bez tracenia sił w walce o lepszą pozycję w stadzie, bez szalonych, nieprzemyślanych decyzji. Rozbijanie się należało zostawić innym.

Dłonią w skórzanej rękawiczce przetarł okulary, które płatki śniegu również zaczęły traktować jako swoje terytorium, i spokojnym krokiem ruszył w stronę mostu Piaskowego i wyspy Piasek. Tak, popołudnie było naprawdę niezwykłe. Od ostatnich kilku lat we Wrocławiu nie było śniegu, a przynajmniej śniegu, który utrzymałby się dłużej niż od ósmej do czternastej. Poza tym już dawno nie było go w takiej ilości. Nie mówiąc już o tym, że białego puchu ciągle przybywało, a to, co już zaistniało na chodnikach i trawnikach (co do ulic, to drogowcy odzyskali w końcu utracone pozycje), wcale nie miało zamiaru stopnieć. Takie dziwne zjawisko było świetnym pretekstem do zmiany przyzwyczajeń i zamiast normalnie, jak co dzień, skierować się w prawo, w stronę placu Dominikańskiego, by tam wsiąść w tramwaj, Zbigniew skręcił w lewo i po chwili pokonywał Odrę, po której majestatycznie przepływały pojedyncze kry lodu.

Mijały go prawdziwe tłumy, bo w końcu, jakby nie patrzeć, była szesnasta, godzina popołudniowego szczytu. Ulica Świętej Jadwigi, którą szedł, była prawdziwie zatłoczona. Część ludzi zaraz po przekroczeniu mostu Piaskowego skręcała w prawo, na bulwar Piotra Włostowica, przebiegający na tyłach sąsiadującej z kościołem Panny Marii Biblioteki Uniwersyteckiej na Piasku. Zbigniew wcale się temu nie dziwił. Z bulwaru roztaczał się przepiękny widok na oświetlony Ostrów Tumski, most Pokoju i w dali most Grunwaldzki, a teraz, gdy wszystko spowijał biały puch, miejsce wydawało się szczególnie trafione dla spacerów, chwili zadumy i po prostu zawieszeniu oka na czymś ładnym.

On sam poszedł prosto. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wejść do kościoła, by zobaczyć ruchomą szopkę, ale ponieważ wyglądało na to, że sporo ludzi pomyślało o tym samym, zrezygnował, minął gotycką budowlę i skręcił w prawo ku Mostowi Zakochanych.

To, co na nim zobaczył, w najmniejszym stopniu go nie zaskoczyło. Tłumy turystów fotografowały oszałamiający barwami most, wszystko dookoła i siebie nawzajem, a kilku zapaleńców goniło za latarnikiem, który najwidoczniej właśnie zrobił wszystko, co miał zrobić na Ostrowie Tumskim, i szedł przed siebie, powiewając peleryną. Zbigniew pomyślał, że ocena estetyczna oświetlenia mostu może być różna, ale wśród ogółu mieszkańców z pewnością przeważa zachwyt. Cóż, on sam nie był najwidoczniej statystycznym wrocławianinem.

Pokręcił głową, mijając kilka całujących się namiętnie par. Mój Boże, co można wiedzieć o miłości w wieku, powiedzmy, dwudziestu paru lat? Co można wiedzieć o sile uczucia, kiedy całe życie jeszcze przed człowiekiem i w ułamku nawet nie zdążyło się go poznać? Gdzie czas na test trwałości związku wobec przeciwności losu? O tak, sam dobrze wiedział, o czym mówi. Bajkowa sceneria przywołała w nim wspomnienie zdarzeń sprzed trzydziestu lat. Zarówno wtedy, jak i dziś wydawały mu się zupełnie odrealnione. Na dobrą sprawę zastanawiał się, czy w ogóle je przeżył, i doprawdy zwątpiłby w kondycję swojego intelektu, gdyby nie ostatni prezent od jednego z jego kolegów z wydziału.

Do jego gabinetu wszedł spec od językoznawstwa współczesnego i z rozanieloną twarzą postawił mu na biurku sporych rozmiarów pudło.

– Co to jest? – Zbigniew zdumiony oderwał wzrok od prac semestralnych, które sprawdzał (i klął przy tym w żywy kamień).

– Nie uwierzysz, co znalazłem na strychu. – Kumpel pogłaskał czule pudło.

– No nie uwierzę, faktycznie.

– Stary, moja robiła porządki. Zabierała się do nich ze cztery lata, ale w końcu zawzięła się i zaczęła ogarniać poddasze.

Zbigniew zrezygnował z pytania, dlaczego wcześniej nie zabrał się do tego sam językoznawca, ale ponieważ przebywał na co dzień w środowisku pracowników naukowych, wiedział, że pewnych kwestii się nie porusza i kropka.

– No i ona, wyobraź sobie, zeszła z drabiny i zniosła do pokoju to pudło. Wiesz, co w nim jest?

– Nie mam pojęcia – powiedział zgodnie z prawdą Zbigniew.

– Archiwalne numery „Przyjaciółki”! – ryknął triumfalnie kumpel i wbił wzrok w Dłużnego, oczekując najwidoczniej padnięcia trupem, rzucenia się na kolana, szlochu ze szczęścia lub czegoś w tym guście.

Zamiast tego Zbigniew Dłużny patrzył zbaraniały na pudło i nie był w stanie wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku.

– Nie cieszysz się? – Językoznawcy nie udało się ukryć wyraźnej nuty rozczarowania w głosie.

– Co? Nie, no skąd! Jasne, że się cieszę! Tyle… Tyle, no, „Przyjaciółek”… Archiwalnych. Cieszę się…

Kumpel puścił mimo uszu fałszywie brzmiący zachwyt i rozpromienił się na nowo.

– Stary, od razu pomyślałem o twojej korbie. No wiesz, kupowałeś te „Przyjaciółki” pasjami. Pomyślałem sobie, że mam okazję przysłużyć się nauce i przyniosę je tobie. Co będziesz biegał po antykwariatach czy coś tam. Nie wiadomo, czy gdzieś to wyhaczysz. A tutaj, proszę cię bardzo, numery od dziewięćdziesiątego roku do… – kumpel zajrzał do pudła i wydobył pierwsze czasopismo z wierzchu – do dwutysięcznego, proszę ja ciebie! I nawet je chronologicznie poukładałem. – Puścił do Zbigniewa oko i zmierzył go spojrzeniem mówiącym wyraźnie: „czekam na order”.

– Dziesięć lat w jednym pudle? – zapytał Zbigniew, zupełnie nie mogąc się odnaleźć.

– Och, nie, oczywiście, że nie. Przecież to wtedy był tygodnik. To tylko niektóre numery. Niestety. A i tak pudło waży pewnie z piętnaście kilo. No ale pomyślałem sobie, że tak czy inaczej może ci się to przydać. Znając twoją pasję.

Znając jego pasję. Ech, kumpel językoznawca nie miał bladego pojęcia o prawdziwych pobudkach, które kierowały Zbigniewem, gdy ten trzydzieści lat temu z ogniem w oczach pożerał reportaże obyczajowe z różnych miast i informacje dotyczące mody redagowane przez Stellę Weiss. Z całą pewnością nie chodziło o zagadnienia lingwistyczne. Choć właściwie… No dobrze, po części chodziło, ale nie w takim znaczeniu, jakiego kolega językoznawca się spodziewał. Tak czy inaczej Zbigniew podziękował i starał się wlać w te podziękowania tyle entuzjazmu, by trud kolegi został wynagrodzony. Kumpel nie wydawał się udobruchany do momentu, kiedy Zbigniew rzucił pomysł wspólnego wyskoczenia na jednego przy zaznaczeniu, że to on, Dłużny, będzie stawiał. Wtedy dopiero doktor językoznawstwa współczesnego rozluźnił się całkowicie i pogwizdując pod nosem, odszedł do swoich obowiązków. Zbigniew pozostał w swoim gabinecie, patrząc na spakowane w wielkie, kartonowe pudło trzydzieści lat swoich wspomnień.

Teraz, idąc środkiem ulicy Katedralnej pomiędzy szpalerem rozświetlonych drzew, przesunął ręką po wewnętrznej kieszeni kurtki, gdzie spoczywały schowane przed śniegiem trzy egzemplarze pisma z 1990 roku. Od pewnego czasu sukcesywnie zapoznawał się z zawartością pudła. Chronologicznie. Powoli, by trzymać w ryzach emocje i nie dać się zasypać lawiną wspomnień.

Padał śnieg. Zbigniewa mijali ludzie, którzy spieszyli się, jakby ciągle mieli za mało czasu, by pospinać ze sobą wszystkie sprawy. Kilka podmuchów wiatru, który nagle pojawił się znikąd, wzięło ich z zaskoczenia, sprawiając niemiłą niespodziankę, postawili więc kołnierze, naciągnęli czapki na uszy, zawiązali szczelniej szaliki i pędzili dalej. Zbigniew Dłużny nie spieszył się. Nie miał do czego. Samotny, sześćdziesięciopięcioletni mężczyzna nie ma zbyt wielu obowiązków, które wzywałyby go rozpaczliwym wołaniem. Zamierzał minąć katedrę, dojść do skrzyżowania z Wyszyńskiego, iść dalej przez Szczytnicką i skręcić w Benedykta Polaka. Stamtąd od jego mieszkania znajdującego się na czternastym piętrze wieżowca przy placu Grunwaldzkim 4 dzielić go będzie już tylko rzut beretem.

Mieszkanie w wielkiej płycie ma swoje wady i zalety. Do zalet z pewnością należał kapitalny widok na Odrę i plac Społeczny, bo jego „sedesowiec” był pierwszym budynkiem od strony mostu Grunwaldzkiego. Po stronie wad leżały irytująco częste awarie windy i bolesna świadomość prywatności sąsiadów, w której – z racji materiałów budowlanych epoki PRL-u – człowiek uczestniczył, choć nie chciał.

Przy katedrze swobodny i niespieszny tok rozmyślań Zbigniewa Dłużnego został przerwany za sprawą niesfornych tonów muzycznych, które uniesione wiatrem zabłądziły w zupełnie obce sobie rejony i wpadły do ucha językoznawcy. Jazz. Ale jaki! Sama klasyka. Czyżby rozpoznawał charakterystyczny, zachrypnięty głos słynnego trębacza? O tak, jego nie da się z nikim pomylić. Rozejrzał się dookoła, ale nie spostrzegł nigdzie ani uchylonego okna w budynkach wzdłuż ulicy, ani tym bardziej restauracji, z której mogłaby wydobywać się muzyka. A jednak jazz dyskretnie i niemalże zanikając, jak fale radiowe dalekiej rozgłośni, rozlewał się wokół świątyni i płynął dalej przez Katedralną. Dźwięki dobiegały od strony Papieskiego Wydziału Teologicznego. W pierwszej chwili Dłużny pomyślał, że choć raz studenci mają dobry gust, ale potem uświadomił sobie, że źródło muzyki leży nieco dalej.

Skierował się w tę stronę i skręcił w prawo, a idąc wzdłuż renesansowego budynku, coraz wyraźniej słyszał: …what a wonderful world. Śnieg osiadł na głowach starych latarni, większość chodnika i tak tonęła w mroku, co sprawiało, że wszelki trud latarnika szedł na marne. Dłużny minął bogato kutą furtkę i ze zdumieniem uświadomił sobie, że choć całe życie mieszka we Wrocławiu i od ponad trzydziestu lat pracuje dosłownie za rogiem, to nigdy tu nie był.

Cichy ogród zachęcał i przywoływał nieco magiczną atmosferą, potęgowaną przez wirujące płatki śniegu i piękną, spokojną muzykę. Buty mężczyzny zachrzęściły na śniegu okrywającym żwir. Rzucił okiem w kierunku labiryntu żywopłotów i muru oddzielającego ogród od koryta Odry i skierował się ku tarasowi. Wszedł po schodach. Śnieg śmiesznie zaskrzypiał pod stopami, co mogło oznaczać tylko jedno – na razie we Wrocławiu rządził mróz. Ile to potrwa, nie wiadomo, ale póki co jest. Tupnął kilka razy, żeby strząsnąć z podeszew nadmiar białego puchu, i spojrzał w górę.

Neon Café. Dziwne. Nie miał pojęcia, że na tyłach renesansowego budynku mieści się jakaś knajpa, a tym bardziej taka, w której wiedzą, co znaczy muzyka. Właściwie to zaskakujące, że usłyszał ją aż spod katedry, przecież – jak się teraz przekonał – wcale nie była nastawiona głośno. Co szkodziło zajrzeć? Nigdzie się przecież nie spieszył. Wzruszył ramionami i wszedł do środka.

Młody czarnowłosy mężczyzna stojący za kontuarem odgarnął z czoła opadający kosmyk włosów i uśmiechnął się zapraszająco. Dłużny zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się dookoła. Sala z ciemnymi stolikami była zupełnie pusta. To właśnie stamtąd dobiegał głos Louisa Armstronga.

– Otwarte?

– Oczywiście, zapraszam. – Barman wyszedł zza kontuaru i wskazał mu salę. – Proszę bardzo.

Zbigniew zostawił kurtkę i kaszkiet na wieszaku przy drzwiach, a płatki śniegu skorzystały z okazji, by stopnieć i za sprawą cienkich strużek wody zorganizować pod kurtką mikrojeziorko. Językoznawca skręcił w stronę stolików. Mijając kontuar, kątem oka dostrzegł stos czasopism. Tknęło go jakieś przeczucie, zatrzymał się więc przy nim. Ze zdumieniem stwierdził, że patrzy na doskonale znane mu tytuły, czyli „Przekrój”, „Szpilki”, „Tygodnik Powszechny”, „Wprost” i „Wieczór Wrocławia”. Przełożył kilka pism i pod nimi dostrzegł stare numery „Przyjaciółki”. Nie wierzył własnym oczom.

– To takie tam stare pisma – jakby nieco od niechcenia poinformował go pracownik lokalu, choć nie było takiej potrzeby, bo doskonale było wiadomo, co przed Zbigniewem leży.

– Właśnie widzę. Wszystkie z lat osiemdziesiątych. Fenomenalne. Skąd…

– Och, poszperało się tu i tam, popytało po znajomych. – Barman machnął lekceważąco ręką. – Niesamowite, ile rzeczy ludzie przechowują na przykład na strychu. Czasem nawet sami o tym nie wiedzą. Przyniosłem je tutaj, bo, no, robią klimat. W sali jest jeszcze kilka, leżą koło patefonu.

Zbigniew Dłużny nie odpowiedział. Stał jak wmurowany przed stosem czasopism, trzymając w rękach „Przyjaciółkę”, i przeglądał stronę po stronie, sukcesywnie zmierzając ku temu, co chciał zobaczyć. I znalazł. Pisany lekkim piórem, zajmujący niecałą stronę obyczajowy reportaż z Lublina. Parę zupełnie zwyczajnych sytuacji z życia miasta podanych z wdziękiem i polotem. Coś na wzór znajdującego się w innym piśmie działu „Dwanaście godzin z życia kobiety”. Czytelnik mógł mieć wrażenie, że czyta fragment naprawdę niezłego dziennika z podróży. Spojrzał na koniec artykułu. Stella Weiss. Tak jak się spodziewał. Przekartkował do działu mody. Jakieś szmatki i fatałaszki, najnowsze trendy. Autorką tekstu również była Stella Weiss. Drżącą ręką poprawił okulary i spojrzał na datę pisma. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty siódmy rok. To jeszcze zanim…

– Proponuję miejsce przy kominku. – Barman przypomniał mu nagle o swoim istnieniu.

– Tak, tak, oczywiście – odparł Zbigniew nieobecnym głosem, ale w następnej sekundzie dotarło do niego to, co młodzieniec powiedział. – To tutaj jest kominek?

– Jest, jest.

– No coś takiego…

Zbigniew Dłużny był poruszony. Dziwnym sposobem ściąga go tutaj jego ulubiona muzyka, wchodzi do środka i znajduje „Przyjaciółkę” z artykułami Stelli, a teraz jeszcze facet proponuje mu ogrzanie się przy kominku. Jeśli istnieją zbiegi okoliczności, to trafił na prawdziwą kumulację. Jak w totolotku.

– Wiem, to nietypowe. – Głos barmana zabrzmiał niemal usprawiedliwiająco. – Ale to nie jedyna rzecz, którą potrafimy zaskoczyć.

Zbigniew mu uwierzył. Był tak zaintrygowany, że uwierzyłby we wszystko. Poza tym w spojrzeniu tego człowieka było coś, co kazało Dłużnemu myśleć, że pomimo swojego młodego wieku trochę może na temat życia wiedzieć. Trochę więcej niż jego rówieśnicy.

– No to proszę mnie zaskakiwać dalej – zgodził się łaskawie, unosząc brew.

Usiadł przy stoliku najbliżej kominka i zerknął w ogień. Drewniane polana trzaskały raz po raz, sygnalizując tym samym swoją spektakularną agonię. Tak jak z życiu, pomyślał Zbigniew. Niektórzy odchodzą po cichu, rozwiewając się jak dym, niektórzy wprost przeciwnie, najpierw wzniecają pożar, a potem zostawiają po sobie pożogę i zgliszcza, na których nie da się już potem zbudować niczego sensownego. Zostaje ugór i ziemia niczyja.

– Skoro jesteśmy już przy zaskakiwaniu – zwrócił się do barmana – to poproszę o jakieś spécialité de la maison tego miejsca.

– Nie mamy czegoś takiego.

– Naprawdę? – Zbigniew po raz kolejny mocno się zdziwił. – Żadnego dania dnia czy też „kucharz poleca”?

– Naszą zasadą jest, by klient otrzymał to, na co najbardziej w danym momencie ma ochotę.

– Punkt dla pana. Poza tym dobry slogan marketingowy. Tylko że ja nie mam pojęcia, czego akurat teraz bym chciał.

Poza tymi czasopismami, dodał w myślach, postanowił jednak zatrzymać tę uwagę dla siebie.

– To może mógłbym… – Barman uśmiechnął się trochę nieśmiało.

– Coś zaproponować? Zgadnąć, na co miałbym ochotę? Dlaczego nie, niech pan działa. – Zbigniew zaczynał się nieźle bawić.

Barman, nie czekając za zaproszenie, odsunął krzesło i przysiadł się do stolika.

– W latach osiemdziesiątych na placu Grunwaldzkim była pewna restauracja – zaczął.

– Gdzie konkretnie? – Dłużny się zainteresował.

– W „sedesowcach”.

– A tak, tam na dole, była, owszem. Ale pan nie mógł w niej bywać.

– Och, wiadomo, musiałbym wyglądać tak z grubsza na trzydzieści lat więcej. – Barman uśmiechnął się. – Opowiadano mi o niej.

– No, muszę przyznać, że zdarzało mi się do niej zaglądać od czasu do czasu.

– Podobno klienci cenili sobie szczególnie dwie rzeczy. Jedną z nich był po prostu kotlet mielony z frytkami, tylko że i kotlet, i frytki smakowały wyjątkowo dobrze. Trochę by się to dzisiaj kojarzyło z McDonaldem i na nikim nie zrobiłoby teraz wrażenia, ale oczywiście wtedy o McDonaldzie nikt nie słyszał. Pamięta pan, co było tą drugą pozycją w menu?

– Oczywiście, jak mógłbym zapomnieć? To był sernik wiedeński i bardzo mocne, porządne espresso. W tamtych czasach jakość obu rzucała na kolana. Do tej pory wspominam z nostalgią. – Językoznawca wyraźnie się rozmarzył.

Barman milczał, spoglądał na gościa, a w kąciku ust błąkał mu się uśmiech.

– Zaraz, zaraz… Chyba nie chce pan powiedzieć, że…

– Jest pan gotowy na kolejną porcję zaskoczenia? Proszę chwilę zaczekać.

Czarnowłosy mężczyzna wstał szybko od stolika i zniknął za kontuarem. Po chwili wrócił i postawił przed gościem spory kawałek sernika z ciemną polewą czekoladową skapującą gdzieniegdzie z ciasta oraz filiżankę parującej kawy.

– Nie wierzę własnym oczom! Nawet filiżanka i talerzyk wyglądają jak stamtąd.

Barman wyraźnie się rozpromienił.

– Są stamtąd.

– Jak…

– Och, to długa historia. – Barman machnął ręką. – Proszę skosztować.

Naukowiec ostrożnie, jakby obawiał się coś zepsuć, odkroił kawałek sernika i włożył do ust. Zamknął oczy. Musiał je zamknąć, bo bał się, że w przeciwnym wypadku ten młody chłopak wyczyta mu ze spojrzenia całe kłębowisko emocji, które przez tyle lat wydawały się uśpione, wręcz wymarłe, a teraz gwałtownie zbudziły się do życia. A wszystko za sprawą smaku, którego nie czuł tak dawno. Smaku tamtego czasu i wszystkiego, co w nim zamknął. Wszystkich wspomnień.

– O bogowie. Idealny. Nie wiem, po ile pan to ma, ale zapłacę każdą cenę.

– Spokojnie, bez obaw. – Tu barman podał cenę. – Jak pan widzi, wszystko w granicach rozsądku.

– Powiedziałbym nawet, że tanio. Skąd pan wiedział?

– Cóż, to mój zawód. Jestem profesjonalistą. – Wbrew swoim słowom barman uśmiechnął się skromnie. – Zaryzykowałem i uznałem, że dzisiaj najbardziej potrzebuje pan powrotu do przeszłości.

Dłużny zamieszał łyżeczką w filiżance.

– Do pewnych spraw z przeszłości właściwie nie chciałbym wracać. Jakby to powiedzieć? Są takie drzwi, które chciałbym zamknąć.

– A nie są zamknięte?

– Wydawało mi się, że były. Ale dzisiaj trafiłem tutaj, dostałem legendarny sernik i jeszcze bardziej legendarną kawę, a na dodatek zobaczyłem u pana stos czasopism sprzed trzydziestu lat. I teraz już nie jestem taki pewien, czy te drzwi rzeczywiście porządnie zamknąłem.

– Czasami jest tak, że drzwi się zamyka przez otwieranie.

– Bzdura – prychnął Dłużny.

– Nie, nie. Chodzi o to, że są takie historie, które domagają się zakończenia. Kiedy są duszone w środku, za zamkniętymi drzwiami, żyją nadal, tlą się, zżerają człowieka. Zamiast zamykać je za drzwiami, trzeba zrobić coś odwrotnego. Trzeba je wypuścić.

Naukowiec patrzył bez słowa na barmana, który jak gdyby nigdy nic siedział razem z nim przy stoliku. Choć nigdy nie spotkał się z takim zachowaniem personelu, w tym miejscu postawa tego człowieka wydała mu się najzupełniej naturalna. Było tu coś, co sprawiało, że barman zachowywał się dokładnie tak, jak powinien. Zbigniew Dłużny nie miał pojęcia, co to takiego, wręcz przeciwnie, odnosił wrażenie, że wyraźnie coś mu tutaj umyka, postanowił jednak nie snuć dalej rozważań w tym kierunku.

– I myśli pan, że jeśli wypuszczę tę historię jak, nie przymierzając, motyla ze słoika, to wszystko się ułoży? – zapytał z przekąsem.

– Nie mam pojęcia – przyznał szczerze barman. – Ale jeśli jej pan nie wypuści, nie ułoży się na pewno. Do tej pory się przecież nie ułożyło.

– Nie wiem, czy z pana bardziej psycholog, czy pracownik restauracji, a ani na jednego, ani na drugiego pan nie wygląda. – Zbigniew pokręcił głową. – Ale dobrze, otwórzmy te drzwi, co szkodzi spróbować? Ilość zbiegów okoliczności na dziś przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy, co sprawia, że zaczynam myśleć, że nic nie jest tu przypadkowe. Powiem panu. A co tam. Siedzimy sobie zresztą przy kominku, to sprzyja gawędziarstwu. Może zdążymy, zanim nam ktoś przeszkodzi.

– Zaryzykujmy.

– Słusznie, zaryzykujmy. Historia będzie miała związek z czasopismami, które był pan łaskaw tutaj położyć. Zupełnie przypadkowo.

– Zamieniam się w słuch.

– To dobrze. – Zbigniew pokiwał głową. – Ale czy jest pan gotów na totalne zaskoczenie?

W czarnych oczach barmana pojawił się dziwny błysk.

– Jestem. Proszę zacząć mnie zaskakiwać.

Zbigniew Dłużny uśmiechnął się pod nosem.

– Niezwykłe historie zazwyczaj mają zupełnie zwyczajne początki…

Tamten początek był tak trywialny, tak przaśny, tak dojmująco życiowy, że trudno, żeby go coś przebiło. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku jeden z adiunktów filologii polskiej nabawił się sraczki. Nie wiadomo, czy się struł, czy zachorował, a sraczka jak to sraczka, nawet królowie nie są przed nią całkowicie bezpieczni. Normalna rzecz. Sęk w tym, że zdarzyła się przed spotkaniem, w którym adiunkt z ramienia uczelni miał uczestniczyć i z którego siłą rzeczy został wykluczony. Okazja była nie byle jaka. Chodziło o dwa lub trzy wykłady i panel dyskusyjny z jakimiś babami z Warszawy, które przyjechały do nas opowiadać o fenomenie, jakim był prowadzony przez nie tygodnik „Przyjaciółka”. W osiemdziesiątym ósmym pismo obchodziło czterdziestolecie istnienia i nikt nie polemizował z tym, że była to okazja do świętowania. Część merytoryczna była istotna, ale tak naprawdę wszyscy czekali na kropkę nad i, na zwieńczenie całości, czyli bankiet. Z początku zdziwiłem się, że na miejsce balangi wybrano Wrocław, nie Warszawę, ale szybko okazało się, że w stolicy świętowanie już mieli za sobą, a teraz panie redaktorki robiły rundę po miastach, które stanowiły ośrodki naukowe, by jubileusz przebiegał we właściwej glorii i chwale. Ponieważ bilans musiał wyjść na zero, wyznaczono mnie w zastępstwie kolegi.

Wcale nie miałem ochoty iść. Owszem, statystyki pisma wzbudzały szacunek. Prawie trzy miliony egzemplarzy nakładu i wierne grono fanek to było coś. Owszem, jako badacz współczesnego języka polskiego zajmowałem się właśnie periodykami wszelkiej maści. Nie mogę jednak powiedzieć, by jakieś szybsze bicie serca powodowało u mnie ulubione pismo kur domowych i tak umiłowanych przez system kobiet pracujących.

Tak czy inaczej poszedłem. Darmowe żarcie i alkohol w opcji na bogato – tylko idiota by odmówił, zwłaszcza gdy zostało się namaszczonym przez samego dziekana. W powietrzu wyczuwało się już powiew zmian, wszyscy wiedzieli, że idzie nowe i że od tej pory nic w kraju nie będzie takie samo, jak było.

– Panie Zbigniewie – powiedział do mnie dziekan. – Pan jest młody, ambitny, widzę przed panem ścieżkę kariery. Niech pan idzie i pokaże, że Wrocław nie ma się czego wstydzić.

Wykłady okazały się na poziomie (koledzy z wydziału nie zawiedli), panel dyskusyjny też niczego sobie. Jakiś czas potem wszyscy przypuścili szturm na szwedzki stół i paradowali po sali z kieliszkami szampana w dłoniach. Tu i ówdzie tworzyły się grupki, w których wymieniano poglądy na sprawy ważne i błahe, a ponieważ stężenie promili we krwi z każdą chwilą rosło, atmosfera stawała się coraz luźniejsza, a więzy międzyludzkie wprost przeciwnie.

Wtedy ją zobaczyłem. Lekko kręcone włosy w odcieniu bardzo jasnego blondu opadały jej na ramiona. Nie miała, jak jej koleżanki, trwałej ondulacji, która królowała w końcu lat osiemdziesiątych, po prostu lekkie fale. Jedną ręką odgarnęła włosy za ucho i tym samym odsłoniła długie, dość ciężkie kolczyki, które z jednej strony nie pasowały do jej ubioru urzędniczki, z drugiej świetnie współgrały z jej typem urody. Stała przy długim stole z talerzykiem i nie mogła się zdecydować, co wybrać. Powoli podszedłem do niej i dyskretnie zmierzyłem wzrokiem jej nogi w