Pomsta – opowieść z dziejów miasta Tarnowa - Krystian Janik - ebook

Pomsta – opowieść z dziejów miasta Tarnowa ebook

Krystian Janik

3,2

Opis

Pierwszego kwietnia 1700 roku dochodzi w Tarnowie do przeraźliwego mordu. Znalezione na cmentarzu ciało jest nagie i pokryte błotem, a pośrodku piersi tkwi narzędzie zbrodni – odlany w żelazie namogilny krucyfiks. Miejscowy medyk twierdzi, że zbrodni nie mógł dokonać człowiek. Dochodzi do kolejnych mordów.
Miasto wrze. Morderca, nazwany Krzyżowcem, porusza się niewidzialnie i bezszelestnie. Niczym upiór pojawia się i znika. Mieszkańców paraliżuje strach. Do prowadzących śledztwo dołącza Bartosz Sędowicz, który twierdzi, że nie wytropi Krzyżowca bez cofnięcia się w przeszłość. Czasu jest niewiele, a instynkt podpowiada mu, że to dopiero początek makabrycznych mordów...

Kryminały noir, kryminały retro, a co powiecie na kryminał staropolski? Barokowy, mroczny i niesamowity suspens nieustannie zaskakuje i intryguje, wciąga czytelnika w niecodzienne śledztwo. Polecam wszystkim tym, którzy szukają wirtuozerskich historii zapadających w pamięć. - Katarzyna Pessel, takijestswiat.blogspot.com

Niebanalna książka w staropolskim klimacie! Historia przedstawiona na kartach powieści intryguje, a wątek kryminalny spędza sen z powiek. Krystian Janik udowodnił, że tajemnice Tarnowa i niezwykła legenda mogą stworzyć coś niepowtarzalnego. - Ewa Czuban , bookmoment.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (15 ocen)
2
2
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

TARNÓW,OSTATNI DZIEŃ MARCA

Szarpała się, kiedy unosił w górę jej ociekającą złotem suknię. Wbite w trzewiki białe nóżki broniły się przed rozchyleniem. Rozkoszna woń wody różanej i piżma łechtała jego powonienie. Wrzasnął i zszedł z niej, nie zaspokoiwszy chuci. Nogi niewiasty przywarły do ziemi, skrępowane – podobnie jak rozrzucone ręce – splotem palców.

Poczuła, że coś cięższego niż człowiecza ręka przyciska jej pierś do ziemi, pozbawia oddechu, rozsadza mózg, miażdży kości. Krwotok z płuc wypełnił gardło. W bolesnym, pozbawiającym świadomości spazmie przechyliła do tyłu głowę. Bursztynowe włosy ułożyły się w nimb. Pienista krew chlusnęła z ust, zalewając nozdrza, oczy, czoło i włosy. Z gardła wydobyło się miarowe charczenie, które powoli stawało się coraz cichsze, aż przeszło w świst.

Nogi przestały się bronić. Przywarł do jej wzniesionych ud. Zamiast woni pachnideł poczuł kwaśny i metaliczny zapach. I tym razem nie dane mu było dostąpić spełnienia. Wstał i zapiął nabijany perłowymi guzami złocisty żupan, poczem nerwowo zawiązał swój wzorzysty syryjski pas. Przez dłuższą chwilę milczał i przyglądał się ciału niewiasty. Pełna kibić, która kilkanaście minut wcześniej wznieciła w nim pożądanie, przypominała teraz kręgosłup przetrąconego czekanem psa. Alabastrowa twarz ożywiona rumieńcem czystego karminu zastygła w krzyku. Włosy zlepiała pienista posoka i wilgotne grudki czarnoziemu. Purpurowe bransolety odciśniętych palców ozdabiały nadgarstki i kostki. Powiew wiosennego wiatru roztoczył wokół oprawcy woń nieprzetrawionej anyżówki, słodowego piwa i kiszonej kapusty. Trupie czoło oblała fala zielonobrunatnych wymiocin. W ciemności szkliły się załzawione oczy.

Trzy pary różnobarwnych oczu spojrzały na zaokrąglony brzuch niewiasty.

Coś poruszyło się w środku. Coś pozornie martwego.

Coś postanowiło dać świadectwo słowom: unius corruptio, alterius generatio1.

ECHO I

KRAKÓW,4 KWIETNIA ROKU PAŃSKIEGO 1700

Piwnica Świdnicka, zwana przez krakowskich piewców piwa Indyją, mieściła się w podziemiach ratuszowych w północno-wschodniej części rynku. Pomimo iż nad drzwiami piwnicy powiewała wiecha – oficjalne oznakowanie piwiarni uregulowane przez władze miasta – oprócz piwa szynkowano w niej również moc wódek, a także wina rozmaite. Towarzystwo spędzające czas w Indyi było różnorodne – poczynając od pospólstwa i łotrzyków, a kończąc na szlachcie, rajcach miejskich i spragnionych rozrywki cudzoziemcach. Muzykowanie i tańce trwały tam do białego rana. Klawesyn, skrzypce, lutnia, cymbałki i harmoszka nie ustawały w wygrywaniu skocznych melodyjek. Nie raz bywało, iż z chamem w tany szedł pan.

Podziemna lokalizacja sprzyjała nierządowi, albowiem przez całą noc na schodach do piwnicy urzędowały niewiasty wszeteczne. Murwy ustawiały się pod drzwiami Indyi parami, wszakże szlachetni panowie zazwyczaj nie przychodzili delektować się złocistym trunkiem w pojedynkę. Zdarzało się, że powszechnie rozpoznawane i cenione przez brać męską wszetecznice prowadziły do szynkowni aspirujące do miana cór Koryntu dziewczęta, kupcząc ich powabami i zapewniając o rzekomym dziewictwie. Opita do granic możliwości krakowska szlachta w dowolnym momencie mogła dać upust natarczywie przypływającej chuci, albowiem panie wątpliwej konduity swą liczebnością przewyższały piwniczną klientelę. Ów stan rzeczy radował zamieszkałego na ulicy Grodzkiej Fabiana Różyckiego – medyka szczycącego się sukcesami na polu walki z chorobami wenerycznymi. W roku Pańskim 1666 biskup Andrzej Trzebicki wystosował do rajców krakowskich pismo nakazujące przepędzenie z miasta wszetecznic wędrownych oraz tych zamieszkałych w basztach mieszczących się w pobliżu kościoła św. Michała i szpitala św. Ducha. Podług duchowieństwa owe niewiasty były bezpośrednią przyczyną toczącej społeczeństwo kiły. Po interwencji biskupa władze miasta powołały komisję medyczną, która miała badać wszetecznice i orzekać o ich przystosowaniu do spełnianego zawodu. Murwy o łonach niepokrytych ropiejącymi wrzodami wpisywano do akt miejskich jako zdolne do cielesnego rzemiosła. Te zaś, które nie przeszły pozytywnie badań, wywożono na wozie za Bramę Nową, gdzie znajdował się szpital oraz kościół pod wezwaniem świętych Sebastiana i Rocha. Po sześciotygodniowej kuracji nierządnice po raz wtóry stawały przed komisją. Ponowne otrzymanie negatywnej opinii wiązało się z przepędzeniem z miasta i dożywotnim zakazem powrotu.

Kiedy bogobojni mieszkańcy Krakowa dryfowali w objęciach Morfeusza, przez najeżone nierządnicami wejście do Piwnicy Świdnickiej przeciskał się seraficzny jegomość. W życia wędrówce zbliżał się do połowy czasu. Nie nosił wąsów, starannie ogolona twarz była dziełem balwierza Wespazjana Dobosza, szczycącego się dwukrotnym odmłodzeniem króla Augusta II Mocnego. Pierwszy raz w roku Pańskim 1697, kiedy król chciał zaskarbić sobie przychylność żony starosty krakowskiego Franciszka Wielopolskiego, drugi zaś, kiedy zapragnął ujrzeć zwichniętą symetrię piersi tejże damy.

Schodzący po schodach szlachcic, pomimo iż narodził się w Poznaniu, wyglądem przypominał cudzoziemca. Najbliżej było mu do kraju Petrarki, ale też niedaleko do ojczyzny Pascala. Brak wąsów szedł w parze z brakiem podgolonej czupryny i słusznej figury. Nosił długie czarne włosy zaczesane do tyłu i usztywnione roztaczającą zapach wanilii pomadą. Mocna czerń włosów niejednemu wydawała się wynikiem ufarbowania. Jegomość odziany był w strój z czarnego aksamitu. Składały się nań dopasowana do figury koszula i zwężane, wchodzące do skórzanych butów spodnie. Zmanierowania dopełniała narzucona na ramiona wschodnia ferezja uszyta z barwionego czerwienią jedwabiu.

Niewiasty wszeteczne rozpoznawały szlachcica po kardynalskiej czerwieni jego okrycia. Wiele z nich pozwoliłoby mu skosztować swych powabów, nie przyjąwszy zapłaty, ale każda wiedziała, że wszelkie próby zawsze paliły na panewce. Szlachcic stronił od towarzystwa płci białej, w szczególności zepsutej, albowiem od czasu, kiedy zamieszkał w krakowskim klasztorze ojców Karmelitów – gdzie oddawał się studiom nad zgromadzonymi w bibliotece rękopisami muzycznymi – począł z iście rycerską przesadą dbać o swe dobre imię. Wieczorami opuszczał klasztor i udawał się na wieczerzę do Piwnicy Świdnickiej. W dni powszednie swe wizyty ograniczał do picia kawy i zagryzania włoskiej czekolady. Niekiedy zamiast czekolady delektował się smakiem orientalnych sorbetów, sezamków i marcepanów. W niedzielę zaś zamawiał kotlety cielęce w białym sosie, delikatnie zroszone wyciśniętym z południowych cytryn sokiem.

Jegomość w czerwonej ferezji usiadł przy dębowej ławie, w najciemniejszym kącie piwnicy. Dziewczę rozeznane w godzinach posiłków stałego bywalca postawiło przed nim półmisek z niedzielnymi wiktuałami i rżnięty z grubego szkła kufel po brzegi wypełniony cenionym w całej Rzeczypospolitej piwem świdnickim. Ów wyborny trunek uzyskiwano drogą fermentacji najlepszego jęczmienia i chmielu. Złocista barwa, wolno opadająca piana, intensywna goryczka i głęboki smak decydowały o jego powszechnej sławie. Piwo świdnickie najczęściej szynkowano ordynaryjnie, rzadziej dubeltowo. Ciemnowłosy jegomość zazwyczaj pijał je z tartym imbirem.

Szlachcic spojrzał na rumianą twarz szynkarki, poczem przeniósł wzrok na jej pełne kształty i westchnął. Nie pociągały go postawne dziewczęta o krągłych, toczonych piersiach i tłustych udach przy nieznacznie wciętej talii. Miał ochotę odezwać się do niej, zagadnąć o czymś zgoła odmiennym niż trunek i mięsiwa, ale od dawien dawna dialog łączył z urodą, przynajmniej w kontaktach towarzyskich z płcią białą. Nawet figlarne dołeczki w policzkach szynkarki nie zdołały go ośmielić.

– Do polewki wielmożnego pana miast imbiru miodu dolałam, bociem wszystek imbir przetracony – oznajmiła bujna szynkarka.

– Nihil sine ratione faciendum est…2 – odpowiedział szlachcic.

Szynkarka spuściła głowę. Wiedziała, że posługując się łacińskimi sentencjami, szlachcic okazywał swoje niezadowolenie.

– Czcigodna pani! – Mężczyzna wstał i dotknął dłoni dziewczęcia. – Pokornie proszę o wybaczenie.

Liczko młódki zarumieniło się mocniej, kiedy poczuła na skórze swej dłoni delikatne muśnięcie ust. Przez całą noc, w blasku świecy, oglądała dłoń, na której konsyliarz krakowski Bartosz Sędowicz pozostawił niezobowiązujący pocałunek.

Wnętrze Piwnicy Świdnickiej wypełniał zapach smażonej kiełbasy, wędzonych ryb i palonych namiętnie przez brać szlachecką i mieszczan liści tytoniu. Ławy uginały się od ciężkich potraw. Tłuste mięsiwa, moc ryb – pośród nich: karp, okoń, szczupak, sandacz, sztokfisze i śledzie podawane skandynawskim sposobem – i rzeki piwa cieszyły wzrok, a przede wszystkim podniebienia niedzielnej klienteli. Nikomu przez myśl nie przeszło, że mogłoby zabraknąć jadła i napoju.

Sędowicz pociągnął haust zaprawionego miodem piwa świdnickiego. Słodki płyn o gęstej konsystencji rozlał się po podniebieniu i spłynął do gardła. Konsyliarz postanowił, iż następnego dnia odwiedzi zielarza i nabędzie znaczną ilość korzenia imbiru, który będzie zabierał ze sobą do gospód i piwnic. Wydawać by się mogło, że po zwilżeniu gardła skosztuje okraszonych białym sosem kotletów cielęcych, ale zamiast tak uczynić, zanurzył dłoń w czerwieni swej staromodnej ferezji i wyciągnął zalakowaną pieczęcią kopertę. Przełamał sześcioramienną gwiazdę i łukowy półksiężyc. Po chwili trzymał w dłoniach rozłożony list.

 

Tarnoviae, II APR. A.D. MDCC

 

Wielmożny Panie Bartoszu

 

Niech Pan raczy mię wybaczyć porzucenie konwenansów, wszakże sprawa jest więcej niż gardłowa. Pierwszego dnia kwietnia…

TARNÓW 1 KWIETNIA ROKU PAŃSKIEGO 1700

Miasto Tarnów wznosiło się na niewielkim wzgórzu, w południowej części województwa sandomierskiego. Z południa, wschodu i zachodu miasto było otoczone pasmem gór i pagórków, od północy zaś spoczywało na równinach. Takowe położenie sprzyjało północnym wiatrom – suchym i mroźnym. Wiatry sunęły przez miasto i odbijały się niczym echo od górzystych ścian.

Dzieje tegoż znacznego piastowskiego grodu sięgają pierwszej połowy XII wieku, kiedy benedyktyni tynieccy założyli wieś Tarnów Mały, która dzieliła swą granicę z osadą rycerską zwaną Tarnowem Wielkim. Przeszło dwa wieki później na ziemiach Tarnowa Wielkiego postawił swą nogę wojewoda krakowski Spycimir Leliwita, który wystarał się o nadanie osadzie praw miejskich. Przywilejem lokacyjnym obdarzył Tarnów siódmego marca roku Pańskiego 1330 król Władysław Łokietek. Przeszłość Tarnowa – podobnie jak większości znakomitych miast – nie zaczyna się od momentu jego lokacji, lecz sięga do czasów, kiedy ziemię zamieszkiwały plemiona, a życie toczyło się w pieczarach i grotach. Wieki mijały, historia błądziła po ścieżkach i gościńcach, obracając w proch purpurowe ciała zadżumionych, takoż szczątki wielkich rycerzy i królów. Świat chylił się ku końcowi. Książę tego świata wkradał się do królewskich rezydencji, szlacheckich dworów, mieszczańskich kamieniczek, chłopskich lepianek, lazaretów i kościołów. W jego gorejących ogniem piekielnym ślepiach mieścił się cały doczesny świat. Rosła wiara w ogrom jego potęgi. Zimę roku Pańskiego 1700 przepędził w Tarnowie. Zaczarowało go dziedzictwo Spycimira i ani myślał wyruszyć w dalszą podróż.

Pierwszego dnia kwietnia roku Pańskiego 1700 Pan Zastępów postanowił obdarować mieszkańców ziemi tarnowskiej płomieniami swej miłości. Jeszcze onegdaj w kościołach mawiano, iż Lucyfer wypuścił na powierzchnię lodowatą wodę z piekielnych akwenów. A przecież człowiek ziemią jest i takoż w ziemię się obróci, atoli jak ma tegoż dokonać, kiedy ziemia pokryła się lodem? Takowe rozmyślania dręczyły duchowieństwo przez drugą połowę marca. Nowy miesiąc miał przynieść długo wyczekiwaną wiosnę i wskrzesić życie w łodygach kwiatów. Zrzeszeni w kościołach mieszkańcy wznosili modły o strumień ciepłego, kwietniowego deszczu. Jednakże nad ich głowami wciąż powiewała śmiertelna chorągiew. Książę tego świata, mając za nic boską interwencję, snuł się leniwie uliczkami miasta.

*

Tarnowską nekropolię spowijała zwiewna poranna mgła. Obłoki spoczywały na kamiennych pomnikach i żelaznych krucyfiksach. Przez szarość wolno przechodziło światło. Ostatnie zimowe pamiątki rozpuszczały się i wsiąkały w ziemię.

Sędzia Hieronim Pomian pochylił się nad porzuconym w błocie wątłym ciałem, poczem otarł chustą oblicze nieboszczyka i powiódł wzrokiem po twarzach swych towarzyszy.

– Wielmożni panowie! – rzekł Pomian. – Poznaję jego lico! Tenże młodzieniec bywał gościem w moim domu.

– Może zbałamucił waćpana córkę? – Rozweselił się kasztelan Mikołaj Wyszetrop. – Ongiś w Rzeszowie pewien kantor zachodził do córki sędziego, to wyobraźcie sobie, przyjaciele, iż nie minęło pięć dni od chwili, w której pierwszy raz się ujrzeli, a chłopak zawisł na szafocie.

– Panie Mikołaju, jeszcze jedno figlarne słówko, a osobiście pościelę waćpanu madejowe łoże.

– Panie Hieronimie! Zaprawdę powiadam, że prawdziwy z waćpana Romanus. Jeno igrzysk…

– Niechże waszmość pomiarkuje i posłucha, co mam do powiedzenia. – Sędzia zmierzył kasztelana stalowym spojrzeniem. – Ów młodzieniec spotykał się z moją córką…

– Rzekłem wżdy, że zbałamucił! – krzyknął tryumfalnie Wyszetrop.

– Niechże waćpan nie będzie taki wcięty i pomiarkuje, abociem od pełni do nowiu sto rózg na waćpana spadnie! – Rozgniewał się Pomian.

– Miłościwy panie sędzio! Pana córka jest nadobna niczym Proserpina! Och, piękna Proserpina!

– Rózgi nie uleczą waćpana próżności… – westchnął Pomian. – Przechodząc do meritum, ów młodzieniec uczył mą córkę łaciny.

– Pewnie scholar. – Poderwał się starosta tarnowski Michał Remar.

– Adept szkółki kolegiackiej – odparł sędzia. – Zowie się Kasper Olech.

– Niech to czort! – Wyszetrop podrapał się w brew po prawej stronie lica. – Wżdy to syn snycerza Stanisława.

Starosta zdjął czapkę i przeżegnał się. Zaczął padać pierwszy wiosenny deszcz. Wszyscy trzej urzędnicy spojrzeli na truchło Kaspra Olecha. Zwłoki były mizerne, odarte z szat i pokryte przemieszanym z rozmokłą ziemią śniegiem. Oczyszczona przez sędziego twarz trupa miała rozchylone usta, jakby zostały utrwalone w chwili głębokiego wdechu. Z piersi młodzieńca wyrastał żelazny krucyfiks, taki, jakimi wieńczono szczyty cmentarnych mogił. Pionowy pręt przebił mostek i wydostał się na zewnątrz plecami, dziurawiąc położone równolegle z klatką piersiową kręgi. Rozrzucone ręce podpowiadały, iż śmierć adepta szkółki kolegiackiej była niespodziewana, wszakże nieszczęśnik nie zdążył chwycić ramion krzyża ani dolnej części cewy.

– Mordarza winniśmy ochrzcić Krzyżak – zasugerował sędzia.

– Sądzę, iż zgrabniej będzie Krzyżowiec – przebił kasztelan.

– Wyjątkowo się z waćpanem zgadzam.

– Przyjaciele, wielkie pragnienie mię bierze – oznajmił starosta. – Napiłbym się słodowego piwa i zagryzł kiszonym ogórkiem. Najmilszego memu sercu konia bym oddał, iżby pomoczyć wargi w złocistym trunku! Zapraszam waćpanów do gospody!

– Nasz starosta lęka się, że będziemy otwierać truchło – zadrwił Wyszetrop. – Lecz jakoż waszmość zapraszasz, to nie godzi się odmówić.

– Więc chodźmy – zgodził się Pomian. – W gospodzie nabierzemy sił, wszakże czeka nas długa dysputa.

– Spójrzcie! – zawołał Remar i wskazał palcem na porzucone pod cyprysem szaty.

– Winszuję sokolego oka – pochwalił towarzysza Pomian, poczem zbliżył się do drzewa, przykucnął i począł oglądać znalezisko. – Niech mości panowie spojrzą na ten wantuch. – Podniósł uszytą z grubego płótna przemoczoną sakwę i potrząsnął nią kilka razy. Posłyszeli głuchy dźwięk. Pomian rozwiązał sznurek i wysypał zawartość sakwy na obleczoną w skórzaną rękawiczkę dłoń.

– Chłopak był opulentus3. – Pokiwał głową Wyszetrop.

– Cóż to? – Zaciekawił się Remar.

– Dyksztyn – odparł Pomian. – Spójrzcie, panowie, jakiż gładki! Ciekaw jestem, gdzie łacinnikowi udało się tak zapomóc?

*

W gospodzie Pod Baranim Zadem panował gwar i rozgardiasz. Towarzystwo przekrzykiwało się, zazwyczaj przechwalając się swą tężyzną fizyczną, atoli mocnym łbem i pojemnym żołądkiem. Na długich dębowych stołach leżały półmiski wypełnione po brzegi rozmaitymi potrawami. Serwowano oblane zawiesistymi sosami mięsiwa, rozmaite polewki, kapustę z grochem, jajecznicę ze słoniną i grochem, bigos z jabłkami, rosół z flakami, befsztyk po tatarsku oraz chleb żytni i stanowiące przysmak narodowy ogórki kiszone, podawane jako zakąska do mocniejszych alkoholi. Spośród bogatej karty trunków największą popularnością cieszyło się chmielone na zimno pszeniczne piwo tarnowskie. Często szynkowano je wzmocnione miarką lipowej gorzałki. Dla bogatej szlachty przeznaczona była doprawiana wiórkami szczerego złota wódka gdańska. Ponadto podawano moc owocowych nalewek oraz miodów na czele z dereniakiem. Tenże znakomity napitek otrzymywano poprzez połączenie miodu pitnego z dojrzałymi owocami derenia. Najstarsi bywalcy gospody nie pamiętali, aby kiedykolwiek zabrakło mięsiwa, polewki i trunku. Nikt takoż nie przypominał sobie, aby wrotny zawarł drzwi wcześniej, niźli zapiał pierwszy kur.

Tarnowscy urzędnicy zajęli najmniejszy stół znajdujący się w najciemniejszym kącie pomieszczenia. Nim zdążyli się wygodnie rozsiąść, stanęła przed nimi rumiana i pyzata szynkarka. Starosta wpił, niczym sęp w ścierwo, swe sokole oko w bujne i zdrowe piersi dziewczęcia, poczem uderzył pięścią w stół i obwieścił:

– Piwa! Jeno iżby było dobrze zwarzone! Słodowe ma być i ciemne niczym wody Styksu! – Wyrzekłszy swe pragnienie, ponownie utkwił wzrok w rozbujanej białej piersi.

– Nadobna parafijanko. – Obrócił się w stronę szynkarki sędzia. – Dogodzi mię pełna ciemnego piwa z imbirem. Niech panna pamięta, iżby wbić do szklanicy żółtko i dosypać cukru.

– Wydziwiacie, sędzio! – Starosta rozpiął żupan aż po sam brzuch, który począł masować dłonią, a następnie położył łokcie na stole. – A do piwa dajcie rosół z flakami i udziec z dzika! Jeno nie skąpcie cebuli i czosnku! A sędzia to powinien popróbować paciary!

– Doradca z waćpana jak z capa żak – odgryzł się urzędnik. – Paciary nalejcie temu tucznikowi, a mię przyszykujcie polewkę z ryb i bastramy w żółtym sosie.

– Znakomity wybór! – pochwalił kasztelan. – W pełni się z waćpanem zgadzam i to samo wezmę, atoli miast piwa napiję się dereniaka.

– Jeszcze niech nasza czarnooka dobrodziejka postawi na stole flaszę gdańskiej gorzałki i po kieliszku na głowę – zakomunikował rozochocony starosta.

Kwadrans później szlachcice pochylali głowy nad wypełnioną jadłem glinianą zastawą stołową i wznosili w górę rżnięte z grubego szkła kielichy i szklanice.

– Daj wam Boże zdrowie. – Podniósł kieliszek gdańskiej wódki Remar.

– Bóg zapłać – odpowiedział Pomian i spojrzał z ukosa na trzeciego z urzędników.

– Niech zapłaci… – rzekł pokrętnie Wyszetrop.

Tarnowscy urzędnicy jak jeden mąż wychylili swe kieliszki. Starosta uderzył pięścią w stół i rozpoczął walkę z pływającymi w tłustym rosole flakami. Ów doświadczony w bojach z jadłem i napitkiem Sarmata w ciągu kilku minut – w akompaniamencie chrząkania, siorbania i ciężkiego oddechu – opróżnił zawartość glinianej misy. Rękawem sukni otarł pot z czoła i wychylił apostoł, opróżniając za jednym razem połowę jego zawartości. Krople złocistego piwa osiadły mu na wąsach.

*

Michał Władysław Remar przyszedł na świat dwudziestego szóstego stycznia roku Pańskiego 1632 jako syn starosty tarnowskiego Władysława Samuela Remara i Jowity z Dołęgów.

W czternastej wiośnie życia został posłany przez swego rodzica na przedwczesne studia prawnicze do Akademii Krakowskiej. Na kartach historii uczelni wsławił się donosem na ówczesnego rektora Jakuba Najmana, w którym poinformował rajców miejskich, że: „Wielce wielmożny rektor Najman kleci księgę paszkwilów o kościele i mieście Krakowie”. Księgi spalono, a młodego donosiciela zaczęto zapraszać na bankiety i piwniczne pijatyki, co skończyło się wydaleniem Michała z Akademii Krakowskiej.

U schyłku zimy roku Pańskiego 1648 powrócił do Tarnowa, gdzie rozpoczął naukę w Szkole Tarnowskiej, będącej kolonią Akademii Krakowskiej. Szkołę powołał w roku Pańskim 1531 proboszcz Kolegiaty tarnowskiej Marcin Łyczko. Michał przez dwa lata uczył się sztuk pięknych, filozofii i gramatyki łacińskiej. Wyniki, które osiągał, nie dawały satysfakcji Władysławowi Samuelowi, co przyczyniło się do przerwania nauki. Największe problemy sprawiała młodzieńcowi gramatyka łacińska, a w szczególności jej część praktyczna, polegająca na rozbiorze ód Horacego albo elegii Owidiusza. Będący na skraju rozpaczy rodzic poprosił o pomoc swego przyjaciela, księcia Władysława Dominika Zasławskiego-Ostrogskiego, wytrawnego mecenasa sztuki, a także posiadacza ogromnej biblioteki wyposażonej w dzieła najwybitniejszych starożytnych i nowożytnych poetów, filozofów i teologów. Piastujący urząd wojewody sandomierskiego i starosty łuckiego książę Zasławski-Ostrogski obiecał roztoczyć intelektualną pieczę nad niepokornym synem starosty tarnowskiego. Niestety liczne wyjazdy księcia na bitwy i wojny uniemożliwiły systematyczność studiów. W roku Pańskim 1653 przez Tarnów przepłynęło morowe powietrze, które położyło trupem przeszło półtora tysiąca mieszkańców, zaś drugie tyle opuściło miasto. Większość uciekających wyszła z Tarnowa przez Bramę Krakowską. Michał zmiarkował, że rozsądniej będzie przejść przez Bramę Lwowską i wyruszyć w podróż do Lwowa. Jego wybór okazał się zbawienny, albowiem krakowscy rajcy, widząc nadciągających tarnowian, w strachu przed morową zarazą zamknęli miasto. Jeno nielicznym udało się wejść do Krakowa korytem Rudawy przy Bramie Grodzkiej.

W listopadzie roku Pańskiego 1655, wraz z dwoma kamratami, przebywał w gościnie u ojca Klemensa Augustyna Kordeckiego w klasztorze na Jasnej Górze. Pod koniec miesiąca, w nocy dwudziestego piątego listopada, wziął udział w wyprawie do szwedzkiego obozu zorganizowanej przez Piotra Czarnieckiego, której głównym celem było unieruchomienie armat najeźdźcy. Kiedy jego rodacy wdali się w potyczkę ze szwedzkim oddziałem, on położył się w śnieżnej zaspie i wypowiedział pojedynek flaszy porzeczkowej gorzałki. Kilkuminutowa walka skończyła się zwycięstwem trunku, który zesłał na wojownika niedźwiedzi sen. Obudziwszy się, Remar spostrzegł, iż został przywiązany do drewnianego słupa. Zamienił łamaną niemczyzną kilka słów z bladolicym wojskowym o imieniu Burchard, a dnia następnego powrócił do klasztoru. Nikomu, pomimo napiętej sytuacji, nie umknął fakt, iż młodzieniec przyniósł ze sobą wór pełen niewymownych podarunków, na które składały się skandynawskie przysmaki: pędzona z zimowej pszenicy pieprzowa wódka, kiszone śledzie i prasowane suchary.

W Rzeczypospolitej wieści szybko się rozchodzą i obrastają w rozmaite piórka. Mówiono, że szlachcic chciał za gorzałkę oddać Szwedom jasnogórski obraz Bogarodzicy zwanej Czarną Madonną. Dochodziły również głosy, iż opój wyjawił Szwedom treść przepowiedni matematyka ze Śląska4. Nim ostatni Szwed wrócił do swego kraju, imię Michała Remara okryło się złą sławą. Po ustaniu Potopu nie mógł znaleźć dla siebie miejsca w klasztorze. Został przepędzony z Częstochowy. Po sześcioletniej tułaczce po kraju, w czasie której zyskał przydomek Wąsatego Komusa, powrócił do rodzinnego Tarnowa. Ojciec, zobaczywszy pod drzwiami domostwa swego pierworodnego syna, w zgodzie z przypowieścią Chrystusa wydał huczny bankiet. Tańce i śpiewy nie ustawały przez sześć dni i sześć nocy. Siódmego dnia nastał czas odpoczynku i leczenia pijackich dolegliwości. Trzeciego dnia od zakończenia powitalnej uczty Władysław Samuel minował – napisawszy w tym celu list do samego Jana Kazimierza, w którym prosił o przywrócenie dobrego imienia swemu synowi – Michała starostą bartnym miasta Tarnowa. Za rządów nowego starosty bartnego stanęła przy zamku miodosytnia Niedźwiedzia Barta. W podzięce za otrzymaną posadę poprosił swego rodzica, aby uroczyście przytwierdził do drzwi miodosytni godło – drewniany krzyż pomalowany brunatną i żółtą farbą.

Latem roku Pańskiego 1686 przed obliczem Stwórcy stanął starosta tarnowski Władysław Samuel Remar. Na urząd starosty zgodnie z wolą rodzica wstąpił jego pierworodny syn Michał Władysław. Zatrwożyły się serca mieszkańców tegoż znacznego piastowskiego grodu. Mawiano, iż za starostwa młodszego Remara herbem miasta stanie się garniec miodu. Jednakże birbant z wiekiem łagodniał. W gruncie rzeczy okazał się jednym z najlepszych starostów, jakich nosiła ziemia tarnowska.

*

Teodor Edgar Gawiński pochylał głowę nad De Humanis Corporis Fabrica5 – prekursorskim dziełem flamandzkiego uczonego Andreasa Vesaliusa – kiedy dobiegło do niego prędkie stukanie kołatki.

– Artificem commendat opus!6 – Gawiński krzyknął, klasnął w dłonie i począł czekać, aż stukanie w drzwi ustanie, bowiem nie miał w zwyczaju rozmawiać z ludźmi po godzinach pracy, które sam sobie ustalił. Ów mąż swą pracę rozpoczynał po zmroku, kończył zaś o świcie.

– Miłościwy panie doktórze… – Usłyszał nachalny głos. – Niech pan dźwierze otworzyć raczy!

– Idę, idę… – westchnął i udał się w kierunku drzwi.

*

Trzy kwadranse później tarnowscy urzędnicy kończyli poranny posiłek. Czas spędzony na cmentarzu spowodował u każdego przesunięcie pory śniadaniowej. W momencie, kiedy w żołądkach układał się pierwszy posiłek, wskazówki zegara wybiły porę obiadową. Sędzia i kasztelan, którzy nie nawykli do obżarstwa i opilstwa, zażyczyli sobie kruż angielskiej czarnej herbaty wzmocnionej takoż wyspiarskim rumem. Z kolei starosta uraczył swe podniebienie piwem dubeltowym oraz bigosem z jabłkami doprawionym dużą ilością cebuli i czosnku. Kulinarnej swawoli urzędnika dopełnił zamówiony jako deser ogon bobra.

– Jakaś niemoc straszliwa mię w lędźwie wlazła – wyjęczał starosta.

– Żeś waćpan piwa i gorzałki nadużył, a i jadła nie żałował – zauważył sędzia. – W piątym grzechu waćpan się pławił, a diabeł na ramieniu siedział i szeptał: więcej, więcej…

– Ech, idźże waszmość do czorta! – Machnął ręką cierpiący żołądkowe katusze urzędnik.

W gospodzie Pod Baranim Zadem nagle zapadła cisza. Ucichł gwar rozmów, przestały grać skrzypce i dudy. Zamilkły rubaszne śpiewy podchmielonych żaków. Birbanci spuszczali głowy i zatapiali spojrzenia w wypełnionych złocistym płynem szklanicach. Niektórzy czynili znak krzyża i mamrotali pod nosem słowa pierwszej nawiniętej na język modlitwy. Inni zaś cicho przeklinali i spluwali na podłogę. Zapachniało szałwią, rutą i rozmarynem. Wrażliwsze nosy poczuły takoż woń wermutu i cytryny. Pomiędzy stołami sunęła bladolica postać odziana w czarną szatę. Zjawa zatrzymała się w najciemniejszym miejscu gospody, gdzie ucztowali tarnowscy urzędnicy. Trupioblady demon łypnął szklanymi oczyma po twarzach szlachciców.

– Mors magister optimus7. – Przełamał ciszę stłumiony głos.

– Prawdziwy z waćpana arbiter elegantiarum!8 – odrzekł Pomian.

– Witajcie, wielmożni panowie! Raczcie mię wybaczyć kapotę i larwę, atoli jasność przyprósza mą skórę szkarłatem.

– Niech waćpan spocznie. – Wyszetrop podniósł się, podszedł do gościa i podsunął mu krzesło. – Prosimy, prosimy!

Mężczyzna skinął głową na znak zgody, a następnie rozpiął u dołu swój czarny płaszcz i usiadł.

– Zdejmij waćpan tę maskę z Wenecji – powiedział Remar.

– Muszę pana poprawić, czcigodny panie starosto, wszakże nie jest to wyrób wenecki, lecz afrycki. Wenecki jest jeno model. Weneccy medycy w czasach pomoru zakrywali swe twarze maskami przypominającymi te karnawałowe. Były wykonane zazwyczaj z papieru, skóry tudzież z porcelany. Larwa, którą ja noszę, jest wyrzeźbiona z najznakomitszej kości słoniowej, którą pozyskałem od pewnego uczonego męża badającego obyczaje prymitywnych ludów żyjących w dzikiej Etiopii.

– Wenecka ona czy afrycka, jednako ludzi odstrasza – skwitował starosta.

– Pan starosta ma rację – stwierdził kasztelan. – Pomrok tutaj, nic waćpanu nie zagraża. Niechże się waćpan nie zapieka!

– Zasmęcili mię panowie, wszakże nie mam w zwyczaju paradować za dnia z odkrytym licem – powiedział Teodor Edgar Gawiński, poczem chwycił za wyciosaną na kształt ptasiego dzioba część maski i podniósł ją, odsłaniając przystojną twarz.

– Rad jestem oglądać waćpana w jego prawdziwej postaci – rzekł Pomian i sięgnął po kruż.

– Ad rem9, po cóż panowie mię wezwali?

– Lędźwie mię dokuczają! – oznajmił Remar.

– To trzeba odjąć tę, która dokucza – odrzekł Gawiński.

– A nie starczy korzeń mandragory?

– W Rzeczypospolitej jeno ziołami i solą świętej Agaty uzdrawiać. W Bazylei otwierałem brzuch, piersi, czaszkę, czasem nawet jądra. W Rzeczypospolitej lękam się zaglądać niemocnemu do gęby, zaś o grzebaniu w trupim ciele wolę nawet nie myśleć, bociem zaraz przylezie jakiś ciemny sędzia i rzeknie, że szykuję strawę na zlot czarownic.

– Niejeden sędzia sam prawi modlitwy na wspak! – wtrącił kasztelan.

– Ha! Ha! Ha! – Roześmiał się starosta.

– Rechoczecie jak ropucha, a sami żeście gnali do baby prosić, iżby z was uroki zegnała. – Rozjuszył się sędzia. – Pamiętacie, było to wtenczas, kiedy Żydowin wam na sobole napluł.

– Eeee! Nie może być! Waćpan łżesz!

– Ongiś pewien sędzia poznański – Wyszetrop się uśmiechnął – nakazał pachołkom, iżby posądzonej o konszachty z diabłem i latanie na łopacie niewieście całe ciało ogolić, wszakże podejrzewał, że w owłosieniu swym ukrywa Belzebuba.

– Kochanieńki, jeśli to prawda, to nasz pan sędzia… – Rozweselił się Remar.

– Dosyć! – przerwał mu medyk. – Wielmożni panowie, nie będę marnował czasu na facecje przy apostole piwa! Ad rem!

– Ja waćpanu rzecz wyłożę – rzekł Pomian. – Nad ranem stróż nekropolii znalazł pomiędzy grobami zanurzone w błocie ciało, z którego wystawał namogilny krucyfiks. Posłał do miłościwego pana starosty pachołka, iżby nasz pan Michał zawezwał mię i kasztelana, abyśmy przyszli nieboszczyka zoczyć. Przybyliśmy na cmentarz i obaczyliśmy zwłoki. Pośrzodku piersi tkwiła górna cewa krucyfiksu. Szacujemy, iż to mord, atoli jest w tym wszystkim zagadka.

– A może zabił sam siebie? – Pomyślał głośno Gawiński.

– Na siebiebójstwo takiegoż rodzaju potrzeba krzepy i ramion długich niczym żmije.

– Zaiste, panie Hieronimie, aczkole wyczyniały się na ziemi tarnowskiej dziwy rozmaite – zauważył Wyszetrop.

– Zapomnij waćpan o gwiazdach – odpowiedział Pomian.

– Darujcie sobie wspominki. – Zachrypniętym głosem upomniał szlachciców Gawiński. – Powiedzcie, dlaczegóż długość ramion miałaby zdecydować o niemożebności siebiebójstwa?

– Chodź waćpan na cmentarz, to sam osądzisz. – Usłyszał w odpowiedzi przesiąknięty wyższością głos Pomiana.

*

Czterech wędrowców przystanęło obok kamiennego słupa wzniesionego przed bramą nekropolii. Zaokrąglone ściany wieżyczki wieńczył drewniany dach w kształcie stożka. Była to budowla symboliczna, w której miejscowa ludność paliła światła ku pamięci pogrzebanych w poświęconej ziemi. Takie słupy nazywano latarniami umarłych. Duchowieństwo potępiało tenże obyczaj, albowiem pospólstwo wraz z ogniem zostawiało w latarniach rozmaite pokarmy. Przynoszono okruszyny ciemnego chleba, ziarnka gorczycy i pszenicy, mleko, a także gorzałkę z topionym masłem, która stawała się łupem miejscowego Cerbera – Adama Ogińskiego. W letnie wieczory młódź tarnowska zbierała się przy latarni i wysłuchiwała przerażających opowieści snutych przez stróża. Roiło się w nich od odzianych z niemiecka diabłów, latających na przeróżnych przedmiotach czarownic, latawic, wąpierzów, strzygoniów, wilkołaków, płanetników, topielic, rusałek i mrowia innych niesamowitych istot. Suto zaprawiane gorzałką i piwem spotkania nierzadko przemieniały się w ordynarne pijatyki, a niekiedy nawet w cielesne orgie. Kres tymże wszetecznym praktykom położył sędzia Hieronim Pomian, który własnoręcznie zaprowadził Cerbera pod pręgierz i nakazał wychłostać.

– Stróż powiada, iż od połowy nocy, aliż po jutrzenkę, nie wychodził z kaplicy, abociem wicher dmuchał straszliwie – rzekł Wyszetrop.

– Zaprawdę Eurus wiłował w ciemnościach. – Przyznał rację Gawiński.

– Po licho wychodzić na spacer w takiż wicher? – Zamyślił się Remar.

– Może był to gwiazdacz? – Zasugerował medyk.

– Po części masz, waszmość, rację. – Pomian skinął głową i wydobył z przytwierdzonej do pasa sakwy kilka niewielkich, błyszczących kamieni. – Waćpan spojrzy, wszakże to znaleźliśmy w szatach nieboszczyka.

– Rżnięty diament, aczkole o niewielkiej wartości – stwierdził Gawiński. – Kimże był nieboszczyk?

– Zmordowany, drogi panie doktórze, był łacinnikiem, nauki zaś pobierał w szkółce kolegiackiej – odpowiedział Wyszetrop.

– Łacinnik?! – Medyka olśniło. – Panowie, niechaj mię norymberska dziewica w ramionach ukołysze, jeśli przyczyną śmierci tegoż młodzieńca nie była dziewka!

– Dziewka? – Zamyślił się starosta.

– Rozumnie miarkujecie. – Sędzia włożył dłoń pod swój wykonany z francuskiego sukna przetykany złotogłowiem oliwkowy kontusz i po chwili wydobył na zewnątrz posrebrzaną tabakierę.

– Czytacie w mych myślach! – Starosta, rozradowany widokiem pudełeczka ozdobionego obrazem siedzącej na niedźwiedziu niewiasty, zajęczym skokiem zbliżył się do sędziego. – Niech waćpan rzeknie, francuska?

– A jakże! Najczystsza francuska tabaczka. Częstujcie się, przyjaciele.

– Do tabaczki kielich gorzałki by się zdał! – oznajmił Remar.

– Ad rem – rzekł Pomian, lekceważąc słowa starszego wiekiem. – Dziewka to wyborny trop. Łacinnik w przypływie chuci postanowił wymknąć się z Kolegiaty i przygruchać sobie niewiastę wszeteczną. Za dnia w szkółce przy Kolegiacie odbywają się wykłady i modlitwy. Z kolei noc, drodzy panowie, sprzyja schadzkom. Mało to razy bywało, że nawet pośledniej urody dziewka zawróciła w głowie łacinnikowi? Ksiądz, kiedy nie może opanować chuci, wymyka się do zamtuza albo szuka spełnienia u wdowy, ale łacinnik prędki, nieroztropny, na powaby łasy…

– A diamenty? – Wyszetrop wszedł mu w słowo.

– Dyksztyn – sędzia wykrzywił wargi do uśmiechu – jak słusznie obaczył pan Gawiński, nie ma wielkiej wartości. Takowymi kamykami dewoty bryżują w kościołach ikony, tak więc łacinnik miał je na wyciągnięcie ręki. Nie wykluczam, że został namówiony przez dziewkę do kradzieży diamentów. Waćpanowie zapytają – dlaczegóż? Pomimo iż księża pieją o miłowaniu bliźnich, takoż tych upadłych, to nie znam księdza, który otwierałby kościelne dźwirze przed niewiastami wszetecznymi. Jak już wspominałem, ksiądz w potrzebie działa rozmyślnie i idzie do zamtuza, do sprawdzonej, zdrowej dziewki. Młodość rządzi się inszymi prawami, ergo10 łacinnik mógł szukać wspomożenia u dziewki nie wcześniej niźli w dobie śmierci, ale nie przewidział ladaco, że bez grosza przy duszy niczego nie wskóra. Dziewka, przebiegła niczym liszka, zmiarkowała, że młodzieniec ma dostęp do kościelnych świecidełek i namówiła go do kradzieży. Łacinnik wrócił do Kolegiaty i udał się do kaplicy Rozesłania Apostołów…

– Dokąd? – zapytał Gawiński.

– Widać, iż doktór nie nawiedza Kolegiaty. – Pomian spojrzał szorstko na Gawińskiego.

– Nie wchodzę do kapliczek i kościołów, wszakże jakiś parchaty bufon wystarał się o to w radzie miasta – odpowiedział ironicznie i przez chwilę wpatrywał się w sędziego.

– Gawiedź się waćpana ptasiego lica lęka… – mruknął poirytowany Pomian. – Jednakoż ad rem. Kaplica Rozesłania Apostołów mieści się w zachodniej części Kolegiaty, czyli tej przeznaczonej dla ludu. W tejże kaplicy pobożne niewiasty składają podarki. Księża już dawno pomiarkowali, że owe podarki nie mają większej wartości, więc nie wystawiają stróża. Rżnięty diament w oczach dewoty ma ogromną wartość, zaś w oczach księdza znaczy tyle, co dla pana starosty pusta tabakiera. Cacuszko i nic więcej. Kwestią sporną jest wiedza dziewki. Podejrzewam, że przebiegłości starczyło jej jeno na namówienie adepta do kradzieży. Nie wiedziała, że świecidełka są trefne, ale nie przybyła na cmentarzyk w pojedynkę. Jestem przekonany, że towarzyszył jej rajfur, który zmordował łacinnika, kiedy ocenił wartość jego zapłaty.

– Doskonała interpretacja. – Gawiński uśmiechnął się z trudem, albowiem wnioskowanie Pomiana wydało mu się słuszne. – Mam nadzieję, że zwłoki coś dopowiedzą…

– Ech, iżby w takąż trzaskawicę wspomożenia dziewki szukać… – Westchnął starosta i wciągnął w nozdrza francuski proszek.

– Panie Michale, takoż chciałbym pobrać! – Wyszetrop przywarł do niego i wyciągnął otwartą dłoń. – Dorwałeś się waćpan do tabaczki niczym wąpierz do dziewiczego gardła!

– Pobieraj, waćpan, ile dusza zapragnie!

Wyszetrop podszedł do Remara i przyjął odeń tabakierę. Przez chwilę rozkoszował się ostrą wonią sproszkowanych liści tytoniu, w końcu pobrał obficie i kichnął.

Kłębiaste obłoki spuściły rzęsisty deszcz.

– Dma była potężna, zaś chuć potężniejsza – rzekł Gawiński.

– A pyje rozdzierało gacie – dołożył Remar.

– Mentula et cunnus!11 – skwitował Wyszetrop.

– Ech… – Pokręcił głową Pomian.

*

Kiedy mężczyźni przeprawili się przez błotniste ścieżki i dotarli do miejsca, w którym spoczywało truchło, spostrzegli, że oczy pilnujących wlepiły się w maskę medyka. Trzech pachołków, jak jeden mąż, nakreśliło na czole znak krzyża, a cmentarny stróż splunął przez ramię i wyszeptał: „Zgiń, przepadnij, maro nieczysta”. Ptasiolicy doktór założył na dłonie czarne rękawiczki z cienkiego adamaszku i rozpoczął badanie zwłok. Obejrzawszy dokładnie całą powierzchnię ciała, chwycił za wystającą część krucyfiksu, aby sprawdzić siłę, z jaką symbol męki Chrystusa został wepchnięty w klatkę piersiową nieszczęśnika. Gawiński jął mocować się z metalem, ale nie widząc efektów, odpuścił. Pokłosiem podjętej próby była rozdarta rękawiczka.

– Na pierwszy rzut oka wiele powiedzieć nie mogę – oznajmił. – Cewa, która wydostaje się na zewnątrz, jest tak mocno osadzona w piersiach niczym miecz w kamieniu. Zabierzcie zwłoki do mej pracowni – zwrócił się do pachołków. – Obaczę je jeno z powłoki.

Gawiński postukał palcem wskazującym prawej ręki w dziób, co wywołało u pachołków jeszcze większe przerażenie niż sama jego obecność.

Prosty lud zamieszkujący ziemię tarnowską o każdej porze dnia i nocy grzązł w przesądach i gusłach. Przeżegnanie się na widok nieznajomego nierzadko zastępowało powitanie. Kreślono znak krzyża w rozmaitych sytuacjach. Wszędzie wietrzono pobratymców Szatana. Lękano się czarowników, czarownic i rudowłosych dziewcząt. Chcąc chronić swe domostwa przed wysłannikami piekieł, rozsypywano pod drzwiami sól, pieprz i wieszano czosnek, a także kładziono na szpic naostrzone noże, ćwieki, siekiery i widły, zaś do drzwi przybijano podkowę lub rozpostartego nietoperza. Mawiano, iż jeśli kot o czarnej sierści przeskoczy nieboszczyka, to ów nocą odwali mogiłę i wróci do świata żywych, aby wytaczać krew z tych, z którymi za życia pod jednym mieszkał dachem. A kiedy upiór – takoż strzygoniem bądź wąpierzem zwany – nasyci swą żądzę krwi w rodzinnym domu, to do inszych krewnych i sąsiadów na poczęstunek pocznie zachodzić.

Trzem pachołkom gest medyka równał się z przeskoczeniem nieboszczyka przez czarnego kota. Wierzyli, iż stukanie w złowieszczy dziób przemieni trupa w krwiopijcę.

*

Ksiądz Jan Jurkowski skłonił się nisko damie odzianej w jedwabną suknię koloru wina z Bordeaux i zaprosił ją do wnętrza kościoła. Niewiasta pełnym finezji krokiem przeszła przez próg kościelnego gmachu, unosząc przy tym leciutko swą zwiewną suknię. Szelest tkaniny zachwycił księdza, ale nie śmiał przypodobać się niewieście komplementem. Kiedy weszła do środka, podsunął krzesło i poczekał, aż usiądzie, a następnie spoczął na krześle obok.

– Przewielebny księże – zwróciła się do duchownego. – Proszę o wybaczenie, że odwiedzam ojca w tak późnej godzinie.

– Najjaśniejsza pani, proszę mię nie zawstydzać, wszakże ja powinienem miłościwą panią o wybaczenie prosić, gdyż nie przygotowałem wina aniż poczęstunku…

– Ojciec nie wiedział, że go odwiedzę. Porzućmy wżdy płoche gadki, wszak z ważniejszą rzeczą do ojca przychodzę.

– Najjaśniejsza pani potrzebuje ratunku?

– Niepokoi mię Teodor Edgar Gawiński.

– Ech… – westchnął kaznodzieja. – Przez palce na niego mam patrzenie.

– Niestocie ojcze, niestocie! A człek to brzydliwy i opętany. Nocami przechadza się po gościńcach odziany w biały rąb i larwę z ptasim hakiem.

– Quid faciam? – rzekł ksiądz Jan, zamyśliwszy się, a kiedy nie usłyszał odpowiedzi, prędko przełożył: – Cóż mam począć?

– Pragnę, iżby ojciec w czasie niedzielnego kazania wyrzekł kilka słów o swawolach medyka.

– O doktórze Gawińskim lepiej rozprawiać ze starostą, wszak na jego usługach przebywa w Tarnowie.

– Próżny trud. – Niewiasta rozłożyła ręce. – Temu dmidzbanowi nie w głowie dysputy! Jeno iżby mu grajek przygrywał na gęśli do szklanicy piwa i nic inszego już go nie zajmuje.

– Najjaśniejsza… – westchnął kaznodzieja.

– Niechaj ojciec przestanie, wszakże śmieszą mię dworskie konwenanse – wysyczała niewiasta. – Plebs lęka się medyka bardziej niźli mistrza małodobrego!

– Jak wieść niesie, ów stracił poważanie. – Ksiądz Jan się uśmiechnął. – Jednakowoż nie jest to powód…

– A cóż ojciec rzeknie o śmierci Wierzyńskiego? Mąż ów, wracając z gospody, napotkał na swej drodze doktóra Gawińskiego i przerażony wskoczył do stawu! Nazajutrz rybak zoczył jego truchło w szuwarach!

– I wszystkim wyszło to na dobre! – oznajmił tryumfalnie sługa Boży. – Wierzyński dwakroć pod plebanię ogień podkładał i dziewki gonił po ścierniskach, a Bóg jest sędzią sprawiedliwym…

– Wystarczy! – wrzasnęła rozgoryczona niewiasta. – Widzę, że nie znajdę w ojcu bratniej duszy.

*

W pracowni medyka, na hebanowym stole, spoczywało ciało. Twarz trupa, na prośbę starosty, została zasłonięta kwadratową chustą. Powodem były powieki, które pod wpływem nagromadzonej pod nimi deszczówki otwierały się i odsłaniały wywrócone gałki oczne. Z piersi wciąż wystawała cewa krucyfiksu. Żelazo o okrągłym przekroju stanowiło jedność z ciałem. Można rzec, iż było wtopione w mostek.

Gawiński wypełnił dziób swej maski wonnymi ziołami, aby zabić nieprzyjemny zapach wydzielany przez trzewia nieboszczyka. Swym towarzyszom wręczył natomiast jedwabne facelety skropione olejkiem aloesowym z domieszką cynamonu i mięty. Medyk obszedł zwłoki dookoła, obejrzał pod różnym kątem wystające z klatki piersiowej żelazo, poczem postukał się w dziób i spojrzał na wyczekujących jego opinii urzędników.

– Nijak nie dostrzegam najmniejszego śladu burdy tudzież mocowania się z inszym człowiekiem – oznajmił Gawiński. – Zdaje mi się, iż mamy do czynienia z czymś, co można nazwać rzutem…

– Niechże waćpan mówi jaśniej – mruknął Wyszetrop.