Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zamiana Wrocławia na Mieroszów, małe przygraniczne miasto, to nie jest awans. Komisarz Sonia Kranz traktuje tutejszy posterunek jak poczekalnię, którą będzie mogła opuścić, gdy uporządkuje życie prywatne. Sprawa zamordowanej i zgwałconej młodej dziewczyny zmienia jednak wszystko. Czy to pojedynczy przypadek, czy kolejna ofiara w serii niewyjaśnionych napaści seksualnych sprzed lat?
Tropy się gubią, poszczególne wątki splatają w opowieść skomplikowaną jak losy tych ziem,
na których po wojnie przestawiono zwrotnicę historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Na białym materiale wykwitła czerwona plama. Dotknęła jej palcem; była ciepła i wilgotna. Zostawiła na opuszce lepki ślad, zabarwiając linie papilarne, jakby ktoś pobrał od niej odciski, tyle że kolor się nie zgadzał.
W jej życiu nic się ostatnio nie zgadzało.
Ściągnęła skarpetkę. Na paluchu, od wewnętrznej strony, zrobiło się brzydkie obtarcie, z którego sączyła się krew. Sięgnęła do tylnej kieszeni dżinsowych szortów i wyjęła z niej papierową chusteczkę, trochę już sfatygowaną i nawet lekko zabarwioną na niebiesko, ale jakie to miało znaczenie, ta cała przesadna higiena. W końcu od takich rzeczy się nie umiera. Oderwała z niej wąski pasek i owinęła nim palec. Musi wystarczyć. Zresztą rana nie będzie się odnawiała, bo to przecież nie od adidasów.
Sięgnęła po skarpetkę i wywinęła ją na lewą stronę. Był tam – nieduży czarny kamyk, który zaplątał się we frotowe włókna. Czuła go już od jakiegoś czasu, ale nie chciała się zatrzymywać, jakby się obawiała, że może się rozmyślić i zawrócić.
Nie mogła; musi im pokazać, na co ją stać. Pokazać, że skoro oni tak się zachowują, to ona też ma prawo wyciąć jakiś numer.
No dobra, może nie oni, a on. Ojciec.
Kilka razy obróciła kamyk w palcach. Niby taki drobiazg, a jednak zrobiła się rana. Rzuciła go w krzaki.
Kamyk. Wszędzie dookoła było pełno kamieni. No bo co innego miałoby być w Górach Kamiennych – piasek?
„Góry Kamienne to miejsce dla twardych ludzi”, przeczytała w jakiejś zakurzonej broszurce, wystawionej na stojaku plenerowej biblioteczki szkolnej. Same nudne starocie tam leżały, jakby zrobili składowisko makulatury, a nie miejsce wymiany książek.
Wszystko tutaj takie było – stare, a nawet jeśli jakoś przerobione na nowe, to i tak poprzednie życie wychodziło na wierzch, przypominając o tamtym świecie i tamtych ludziach. Tych, dla których te tereny były domem z wyboru. Po nich zjawili się pechowcy z łapanki, pod przymusem, bez wyjścia.
Tak samo było z nią – z własnej woli nigdy by się nie zgodziła na przyjazd. Ale czy miała wybór?
Tamci, po wojnie, też nie mieli wyboru. Wylądowali w tym miejscu i tak tkwili; może liczyli na to, że to przejściowe i wrócą do siebie? Nie wrócili, za to młodzi, ostatnie pokolenie, wyjeżdżali stąd – byle dalej, bo tu smutek i brak perspektyw. Zaczynali nowe życie gdzie indziej. A ona właśnie tu musiała dorastać.
Przeszył ją dreszcz. Wyciągnęła z plecaka bluzę. Zapachniało płynem do płukania tkanin. W domu, to znaczy w poprzednim domu, ten zapach zawsze miło jej się kojarzył – świeży i ożywczy, synonim rodzinnego szczęścia, jak obiecywały reklamy niemieckiej chemii. Wszystko w tych filmikach takie było: ładne i wymuskane, ale przecież nieprawdziwe – zupełnie jak w jej życiu.
Mimo to przez chwilę trzymała mięsisty turkusowy materiał dociśnięty do twarzy. Przymknęła oczy. Pamięć dobrze zadziałała: przedmiot – zapach – skojarzenia. Kolorowe ładne obrazki z tamtej karty pamięci.
Teraz karta zapełniała się nowymi wspomnieniami, których wcale nie chciała.
Znowu poczuła dreszcz. Otworzyła oczy. Niebo błękitnie błyszczało, dziś miał być upał, jak od kilku dni zresztą, ale na razie czuła wilgotny chłód. Tutejsze poranki takie były – w kotlinach porośniętych wysoką buczyną, która zatrzymywała większość światła, termometry pokazywały temperaturę o kilka stopni niższą niż w mieście. Miasteczku. Tej dziurze, która stała się jej domem.
Chciało jej się płakać, ale równocześnie była wściekła. Jakby mało było hormonów, które i tak robiły z nią, co chciały.
Włożyła bluzę i spojrzała na skarpetkę. Plama zmieniła kolor z makowej czerwieni na winną i lekko zesztywniała. Wyglądało to słabo, ale przecież nie będzie się nigdzie rozbierała. Wsunęła stopę do buta.
Właściwie to nie miała pojęcia, dokąd pójdzie ani co będzie robić. Nie przemyślała tego, to był impuls, po prostu poczuła, że dłużej nie da rady, zgarnęła plecak, portfel, komórkę, trochę kasy i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Doszła do końca asfaltu. Za plecami miała wąską, nową jezdnię i stare poniemieckie zabudowania. W tym miejscu domostwa się kończyły, zaczynała się szutrówka. Droga skręcała i od teraz prowadziła bliżej strumienia, w tunelu otoczonym wysokim bukami.
Owionęła ją zimna wilgoć, na nogach pojawiła się gęsia skórka. Zdecydowanie lepsze byłyby długie spodnie, ale przecież potem, już po drugiej stronie góry, by się w nich ugotowała.
Przyspieszyła kroku. Było tu tak mroczno, jakby niebo się nad nią zamknęło. Tak się zresztą czuła, dlatego zdecydowała, że to będzie dziś. Matka by się zaśmiała i powiedziała: „Jaka to decyzja? Kiedy człowiek ma czternaście lat, składa się z samych impulsów. Nawet taka dobra i fajna dziewczyna jak ty”.
Tak, często to słyszała: że jest fajna i dobra. Uczyła się i nie sprawiała kłopotów. I już, tyle dorosłym wystarczy – to, co w środku, w ogóle ich nie interesuje. Dorośli są beznadziejni. No, matka może miała jakieś zalety, w sumie to nawet była całkiem okej, ale w tej sprawie zawodziła po całości, a ojciec...
Rozpłakała się. Wyjęła z kieszeni szortów postrzępioną chusteczkę i przetarła nią twarz.
Nie chciała znowu beczeć, ale to tak cholernie bolało. Żeby własny ojciec...
Droga się rozwidlała. Szersza ścieżka prowadziła prosto, dalej wzdłuż strumienia, węższa odbijała w prawo, początkowo przez łąkę, potem ostro ku górze.
Sięgnęła do plecaka po mapę. Trudno się było rozeznać, w którym miejscu się znajduje – to w końcu tylko darmowa grafika z punktu informacji turystycznej. Przydałaby się nawigacja w komórce albo strona z trasami i szlakami, ale przecież nie mogła włączyć telefonu. Od razu by ją namierzono, a nawet jeśli nie, to i tak lepiej, że jest niedostępna. Mama będzie się pewnie martwić, choć w sumie – kto wie? Niedawno, kiedy się pokłóciły, wykrzyczała jej, że ona też ma prawo do swojego życia. Że nie jest tylko robotem do wykonywania pracy, zarabiania, sprzątania i rozwiązywania kłopotów. Jakby własnych nie miała i musiała ciągle zbawiać świat.
No to sobie odpocznie od córki.
A ojciec? On niech cierpi – za to, co jej zrobił. Jeśli oczywiście akurat dziś najdzie go ochota, by się do niej odezwać.
– Aaaaaaa! – wrzasnęła, zaciskając pięści.
Krzyk przeciął ciszę. Widziała taki filmik na TikToku – jak uwolnić swoje emocje, żeby już nie upychać ich w środku, tylko wyrzucić z siebie złość. Normalnie trudne do wykorzystania, bo gdzie niby miałaby się tak wydrzeć? Tutaj mogła, była zupełnie sama. Całkowite odludzie, kompletne zadupie. Nikogo, żywej duszy.
Przez chwilę jeszcze się wahała, którą drogę wybrać. Obie musiały prowadzić na drugą stronę góry, innej możliwości nie było. Prosta – naokoło, czyli dłużej, ale z łagodniejszym podejściem, ta w prawo – z niezłą wspinaczką, ale krótsza.
Jeszcze raz spojrzała na mapkę. Poczuła się trochę lepiej, ten krzyk naprawdę pomógł.
– W prawo – powiedziała na głos, odchrząkując.
Nie ma się co namyślać nad trasą, przecież od tego wyboru nie zależy jej życie.
Rozdział 1
Sonia Kranz wstała zza biurka i podeszła do okna. Musiała się lekko wspiąć na palce, ponieważ dolną część szyby zaklejono folią samoprzylepną w kolorze mlecznym, z wzorem bambusów. Zabieg dekoracyjny był wątpliwy, pewnie raczej chodziło o efekt konspiracyjno-maskujący. Czuła się tu jak w barze orientalnym lub w łazience na kempingu.
Czyli zupełnie nieadekwatnie.
Znajdowała się bowiem na posterunku policji, gdzie od trzech miesięcy była kierownikiem. Taka informacja widniała na kartce powieszonej na drzwiach wejściowych. Trochę śmiesznie, trochę głupio, bo przecież była kobietą. Kierowniczka jednak brzmiałaby jeszcze dziwniej, zwłaszcza zestawiona ze stopniem służbowym – też w rodzaju męskim. Papier przyjmował wszystko, więc można było przeczytać: „Wykaz dzielnicowych Posterunku Policji w Mieroszowie, Komisariatu Policji w Boguszowie-Gorcach”. Niżej znajdowała się ramka z dwiema kolumnami, w których podano nazwy ulic i miejscowości, a nad nimi imiona i nazwiska oraz stopnie przypisanych tym rewirom policjantów: „sierżant Marek Ranik, sierżant Jacek Majkowski”. Na dole doklejono pasek, różniący się trochę odcieniem bieli (ponad rok odstępu, papier zdążył się dopasować do panujących tu warunków, czyli zszarzeć): „Kierownik Posterunku Policji w Mieroszowie: komisarz Sonia Kranz”.
Każdego ranka, kiedy przychodziła do pracy i patrzyła na tę kartkę, strząsała z siebie zdumienie. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do tej sytuacji. Z pewnością byłoby łatwiej, gdyby rozwój wypadków przywiódł ją w fajniejsze miejsce i oferował awans. Do tej pory wszystko przebiegało mniej więcej zgodnie z planem, a Sonia powoli, ale konsekwentnie szła do przodu – zawodowo i prywatnie.
Aż do końca ubiegłego roku, kiedy to nastąpiła wolta, po której komisarz Kranz postanowiła wyjechać z Wrocławia. Od tamtej pory każdego ranka odpalała samochód, przejeżdżała kilka kilometrów, parkowała na placu Niepodległości, a potem robiła rundkę – w dół, nad potok, i z powrotem, jakby chciała odwlec moment rozpoczęcia dniówki w tym miejscu.
I za każdym razem, gdy dochodziła do kamienicy wymalowanej na niedający się przeoczyć niebieski kolor, przez moment się zastanawiała, czy to się dzieje naprawdę.
Nie chodziło tylko o tę niebieską fasadę, jakby wprost ściągniętą z wiejskiej chałupy ze skansenu. Nie miała nic przeciwko wsi, zresztą pewnie gdyby głębiej pogrzebać, okazałoby się, że i ona ma takie korzenie, jak znakomita większość Polaków. Jak przeczytała kiedyś na jednym z murali: „Z punktu widzenia Drogi Mlecznej wszyscy jesteśmy ze wsi”. Małe miasteczka też jej nie przeszkadzały, lubiła je. Miały różne dziwne i fajne sklepy, takie poza sieciowym obiegiem, klimat i ciszę. Były pokrętnie fascynujące. Chętnie wybierała je na miejsce wypoczynku, ale teraz tak wyglądała jej codzienność, też niby przez nią wybrana, choć właściwie to nie miała wyjścia. „Możesz się bardziej postarać”, wykrzyczała Julka, kiedy Sonia oznajmiła, że wyprowadzają się z Wrocławia „pod granicę”. „To jakieś cholerne zadupie, koniec świata!”, córka aż się zatrzęsła, kiedy sprawdziła lokalizację ich nowego domu. Zamieszkały w Kowalowej, kawałek przed Mieroszowem. To nawet nie była wieś, tylko przysiółek – kilka budynków i tyle. „Nie pojadę!”, Julka tak grzmotnęła drzwiami, że odpadł kawałek tynku ze ściany. Niby taki solidny dom, a gips się posypał. Wszystko się posypało. Sonia przez chwilę miała pokusę, by powiedzieć „To możesz zostać z ojcem”, ale nie powiedziała, bo po pierwsze, Julka zaczęła chlipać, a po drugie, nie mogła zostać z ojcem, bo ojciec zaczął nowe życie. W jego przypadku nie oznaczało to w zasadzie żadnych zmian logistycznych – jedyne przesunięcie nastąpiło w materiale ludzkim: Sonię Kranz zastąpiła Kinga Jeszcze-Nie-Kranz. Ich wspólny dom we Wrocławiu był już tylko Krzysztofa (to znaczy formalnie zawsze był tylko jego, ale przecież póki śmierć nas nie rozłączy i tak dalej), firma też stanowiła wyłącznie jego własność. Okazało się, że tak naprawdę wspólne jest tylko dziecko. Majątek ruchomy.
I tak, rok po czterdziestych urodzinach, Sonia Kranz została z czternastoletnią córką i trzyletnim samochodem – zapewne sposobem na uciszenie pierwszych wyrzutów sumienia Krzysztofa, że ją zdradza. Fiat, pięćsetka. Kiedy dostała go w prezencie, ucieszyła się. Samochody jej nie kręciły, ale ten był po prostu ładny – akurat na miejskie wyprawy. Potem jeszcze dostała drogi zegarek, a później już standard, czyli kwiaty i perfumy. Wyrzuty sumienia przycichły i nikły – coraz bardziej i coraz szybciej.
Sonia w przyspieszonym tempie przeszła wszystkie etapy emocji rozstania: szok, niedowierzanie, złość, apatię. Teraz skupiła się na działaniu. „Nie zostawię cię bez pieniędzy”, powiedział Krzysztof, a ona nawet całkiem spokojnie odparła, że alimenty zasądza sąd, i to dziecku, nie pracującej przecież matce. Tyle że nawet niemałe, jak na polskie warunki, dwa tysiące złotych, nie starczyłoby na wynajem mieszkania, a policyjna pensja komisarz Kranz była w porządku, gdy stanowiła tylko dodatek do pokaźnych dochodów właściciela prężnej firmy wyrobów z pleksi, prywatnie jej męża.
Dlatego postanowiła się przenieść gdzieś, gdzie koszty życia są niższe i jest zdecydowanie mniej współczujących jej znajomych. Okazało się, że w Mieroszowie powstał Posterunek Policji z nieobsadzonym stanowiskiem kierownika. A chwilę potem, że w Kowalowej jest dom do wynajęcia, a dokładniej – do bezpłatnego udostępnienia w zamian za opiekę. Należał do bardzo leciwej ciotki jej przyjaciółki Magdy. Sonia słyszała o ciotce już wcześniej – była to ciepła opowieść, pełna empatii, bo taka była Magda, jednak dało się z niej wysnuć kilka nitek, a właściwie nici smutku. Ciotka, rzucona kaprysem historii na te tereny, pokochała je niczym rodzinne siedlisko. Trzymała się tego adresu ze wszystkich sił. Dopiero gdy owdowiała, a potem biologia sprawiła, że stała się mniej sprawna, przeniosła się nad morze, do córki. Domu jednak nie chciała sprzedać. „Póki żyję, nie mogę – tam tyle wspomnień. Potem ktoś zdecyduje za mnie, a teraz niech on znajdzie dobrego opiekuna”. Dom miał adres: Wczasowa, na mapie był ostatnim kwadracikiem pośród kilku innych rozrzuconych wśród zieleni. Wyglądał jak z obrazka w starym podręczniku – ilustracja litery D. Klasyczny prostokąt kryty czerwoną ceramiczną dachówką, szary gruby tynk, podwójne drewniane okna błyszczące od białej farby. Naprawdę uroczo, brakowało tylko wybujałych malw przed wejściem. Do tego stara lipa obok i ładna łąka z tyłu. Zaraz za budynkiem kończyła się asfaltówka i cywilizacja. Zaczynała się natura.
Kiedy Sonia przyjechała tu zimą, było pięknie. I bardzo odludnie. Na tygodniowy reset jak znalazł. Julka lubiła centrum Wrocławia, kawiarnie, światła, gwar. Życie po prostu. Jasne, na dłuższą metę byłoby to męczące, ale chodziło o wybór – tam Julka go miała, tu nie. Kowalowa w ogóle była poza konkurencją, zaś Mieroszów...
Smutek, pomyślała Sonia, stając pierwszy raz na rynku. Trochę śladów dawnej świetności, teraz reanimowanej kilkoma mocniejszymi kolorami fasad ponad dwustuletnich kamienic. W kilku miejscach przebłyski nowego, wyremontowany deptak nad potokiem, ładny parking, tu i ówdzie lepsze fronty domów, kilka supermarketów, ale i tak czuć tu było mocne zwątpienie, jesień, nie słoneczną zimę, i to najgorszy z możliwych listopadów. Wszystko w okolicy tak wyglądało – kiedyś ładne, zadbane przez troskliwych mieszkańców, a potem przekazane tym, co nie chcieli przyjechać, nie wiedzieli, ile tu będą i czy starzy właściciele kiedyś nie wrócą po swoje. O taki dobytek się nie dba, do takich miejsc nie ma się serca. Serca tych, co tu przyjechali, zostały kilka setek kilometrów dalej, na Wschodzie. Tego Julce oczywiście nie powiedziała, choć córka sama sobie wygooglała historię tych terenów. Zresztą znała ją z Wrocławia, który też stał się domem dla przesiedlanych, tyle że akurat to miasto było niezłą miejscówką do życia. Owszem, przesiedleni nie prosili o taką zamianę, zostawiali za sobą gospodarki, domy, bliskich na cmentarzach i wspomnienia, ale – obiektywnie i cywilizacyjnie – była to forma awansu społecznego.
Tu – cóż... Po kilku pierwszych dniach Julce trochę przeszło, choć wciąż zachowywała się gburowato albo płakała. Nawet jakoś odnalazła się w szkole, nawet polubiła jedną dziewczynę z klasy, nawet czasem coś o niej powiedziała. No i ojciec – jeszcze w trybie poczucia winy – przyjeżdżał i zapewniał różne atrakcje, odzwierciedlające stan jego konta. Tyle że to właśnie się kończyło. Dwa razy, na kilka godzin przed umówionym spotkaniem, odwołał przyjazd. Sonia delikatnie nadmieniła, że to może się stać rutyną (nie miała wątpliwości, praca w policji skutecznie ruguje złudzenia), Julka się zezłościła – na ojca, na nią, na cały świat. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Poprzedniego wieczoru Sonia nie miała ani siły, ani ochoty być superwyrozumiałą i niestrudzenie empatyczną matką. Zachowała się jak zwyczajny człowiek, znękany, samotny rodzic, porzucona po latach małżeństwa kobieta w średnim wieku – westchnęła, pokręciła głową, powiedziała „Jestem zmęczona” i odpaliła na laptopie jakiś serial, który po kwadransie ją uśpił. Zmiętolona, półprzytomna, obudziła się po północy, wzięła szybki prysznic i znowu poszła spać. Nie zaglądała do Julki, przecież córka nie była już niemowlakiem.
Rano, przed wyjściem do pracy, chciała jednak na nią popatrzeć, może pogłaskać po głowie czy nawet dać całusa. Na chwilę wrócić do dawnego, prostego życia. Ale pokój okazał się pusty, pościel chłodna. Już to było dziwne, bo Julka lubiła późno wstawać. W ciągu roku szkolnego nie mogła, ale teraz już tak, w końcu zaczęły się wakacje, więc korzystała z tej możliwości. Kiedy przed trzema dniami Sonia wpadła do domu w południe, bo zapomniała ładowarki do telefonu, córka była jeszcze w piżamie.
Właśnie – telefon. Wyłączony. Młodzi nie wyłączali teraz smartfonów, cały czas w zasięgu, w sieci, dostępni. Julce daleko było do komórkowego zombie, które odcięte od internetu natychmiast umiera, ale klikała w ekran, oglądała filmiki, odwiedzała jakieś fora i nie traciła kontaktu ze swoim telefonem. Spora część jej życia toczyła się w wirtualnej rzeczywistości. „A gdzie niby miałaby się toczyć?”, zapytała zaczepnie, kiedy matka jej to zarzuciła, dziwiąc się, że minęło południe, a dziecko wciąż leży w łóżku. Sonia zwinęła się wtedy bez słowa i wróciła do pracy. Nie była zła, po prostu czasem ogłaszała bezsilność.
Zatem telefon – pierwszy niepokój. Jasne, Julka mogła po prostu zrobić jej na złość: schować się gdzieś, wyłączyć aparat, niech się starzy martwią. Starzy to na wyrost – Krzysztof pewnie nawet nie miał pojęcia, że jego córka nie daje znaku życia, bo skąd miałby to wiedzieć?
Właściwie, jak teraz Sonia się zastanowiła, to Julka mogła wyjść nawet późnym wieczorem czy w nocy, bo ona szybko zasnęła, wykończona tym emocjonalnym rollercoasterem. Ile powinna odczekać, zanim zacznie się martwić? Ile czasu dałaby rodzicowi, który by zgłosił zniknięcie czternastolatki? Niewiele. Może nawet od razu by wysłała radiowóz na objazd terenu. Teraz też by mogła poprosić któregoś z sierżantów, Ranika albo Majkowskiego, ale... Niewiele o niej wiedzieli. Tyle tylko, że jest jakimś przegrywem, bo kto rezygnuje z Wrocławia na rzecz Mieroszowa, nawet jeśli dostaje tu kierownicze stanowisko? No i przyjechała z dzieckiem, ale bez męża. Wszystko jasne, czterdziestka na zakręcie. Nie pytali, hierarchia jest, a ona nie poruszała tego tematu. Zresztą obaj sierżanci byli od niej z dychę młodsi, płaszczyzny ich doświadczeń zupełnie się nie pokrywały.
Wciąż stała przy oknie. Patrzyła na pomnik, a właściwie na plecy pomnika – głazu, na którym przyczepiono tabliczkę upamiętniającą nadanie Mieroszowowi praw miejskich. Wtedy to był Stadtchen Fredelant, zarządzany przez benedyktynów z pobliskiego Broumova, potem miejscowość przeszła w ręce niemieckie, stała się jednym z dóbr zamku Książ. Co tu zresztą nie należało do tego majątku? Miasto się rozwijało, przyspieszenie nastąpiło na początku XX wieku. W ostatnim czasie przed zmianą granic utworzono tu filię niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego Groß-Rosen. Po moralnym upadku zaczął się inny – już pod polskim przewodnictwem. PRL dobijał, Rzeczpospolita Polska, niby taka nowa i rozwojowa, w ostatniej dekadzie zaczęła niebezpiecznie przypominać tamten czas.
Sonia otrząsnęła się z tych myśli i sięgnęła do kieszeni po komórkę. Wybrała numer Julki.
„Abonent jest poza zasięgiem lub ma wyłączony telefon”. Znowu ten sam komunikat. Od rana aż do teraz, a było już popołudnie.
Przez chwilę jeszcze postała przy oknie, a potem wróciła do biurka.
Majkowski poszedł w miasto spełniać się jako dzielnicowy. Ranik pojechał do Rybnicy Leśnej w sprawie kradzieży sprzętu rolniczego – zginęła brona czy coś w tym stylu, podobno jeszcze po niemieckim gospodarzu.
W ciągu kilku miesięcy, od kiedy zaczęła tu pracę, nie mieli żadnej poważnej sprawy. Choć właściwie to mieli: pijany facet kopnął psa, zrzucił go ze schodów. Zadzwonili sąsiedzi – nie dlatego, że się awanturował, bo do tego przywykli, ale dlatego, że dręczył zwierzaka. Mimo wszystko budujące. A, i jeszcze plantacja marihuany. Też z donosu – tym razem zadzwonił ojciec, że syn mu nie oddał pożyczonego auta, co jest rażącą niewdzięcznością, bo używał też ojcowskiej działki i to wszystko za darmo, z dobroci serca. Na miejscu okazało się, że chłopak założył plantację konopi indyjskich. Ładnie mu wyrosły, miał do tego dryg. No i ziemia była tu, jak widać, żyzna.
– Wróciłem. – W progu pojawił się Majkowski.
Kiwnęła głową. Polubiła tego chłopaka, miał w sobie coś ujmującego, jakąś wrażliwość, a przy tym był bardzo otwarty – żaden wycofany introwertyk.
– Siądę teraz do notatek, jeśli nie ma nic innego.
– Nie ma – odpowiedziała, trochę wbrew sobie.
Bo może jednak było, a ona się cykała. Czego się bała? Że wyjdzie na nadopiekuńczą matkę czy że zdradzi coś ze swojej prywatności?
Jeszcze przez chwilę patrzyła w ekran komputera, po czym, nie wychylając się zza niego, oznajmiła:
– Jadę do Wałbrzycha. Wrócę za godzinę, maksymalnie dwie.
– Okej. Znaczy tak.
Majkowski uśmiechnął się nieregulaminowo. Cały był ulepiony z takich sprzecznych kawałków. „Ma fajny wajb”, stwierdziła Julka. „Taki wiesz, niehetero”.
Och, Julka. Jej mała, dorastająca, kochana, nieznośna córka. Córeńka.
Podniosła się zza biurka, minęła okienne bambusy i wyszła na zewnątrz. Wsiadła do swojej pięćsetki i ruszyła w kierunku Wałbrzycha.
Włączyła się płyta. Dire Straits. Często teraz ich słuchała – tak jak podczas studiów. Wtedy ta muzyka była odskocznią od rutyny i musztry codzienności. Poetyckie, nostalgiczne teksty przesączały się na dno jej duszy. Później, gdy pojawił się Krzysztof, nie potrzebowała tego – klimat ich wspólnego życia był inny.
Teraz znowu ją ciągnęło do kojąco-nostalgicznego głosu Marka Knopflera. Your Latest Trick. To było o miłości albo raczej o złudzie miłości. O tym, że trudno o uczucia w wielkim mieście. O samotności.
Saksofon odsłonił duszę, a ona przyspieszyła.
Zaraz za mostem prowadzącym do Sokołowska skręciła w lewo, we Wczasową. Nie spodziewała się zastać tam Julki, ale musiała sprawdzić. Budynek był zamknięty. Otworzyła drzwi i zrobiła szybki obchód. Pusto. Znowu zadzwoniła do córki.
„Abonent...”
Przejechała palcem w kierunku czerwonej słuchawki.
Znowu wsiadła do auta. Jechała powoli, bijąc się z myślami. Co by zrobiła, gdyby była w wieku Julki i pokłóciła się z matką? Nic, boby się nie pokłóciła. Nigdy się z nią nie kłóciła, choć teraz tego nie wykluczała. Matka z trudem znosiła „degradację” swojej jedynaczki. „Gdybyś bywała więcej w domu, była bardziej kobieca, byłoby inaczej. Mężczyzna nie odchodzi, kiedy to, czego potrzebuje, ma w domu”. Najpierw Sonia słuchała tych wyrzutów, które miały zastąpić pocieszenie, bo matka nie uznawała roztkliwiania się, jak zawsze – ze spokojem, bez komentarzy, w końcu zdobyła niezłą praktykę – ale z czasem zaczęła w niej narastać złość. Też by mogła powiedzieć jej kilka słów o ojcu. I o tym, że nawet wylizane do czysta podłogi, trzydaniowe obiadki i skórzana mini nie zagwarantują, że facet będzie wierny i uczciwy. Że w prawdziwej relacji nie o to chodzi. O co dokładnie chodzi – tego, jak się okazuje, jednak nie wiedziała.
Zwolniła, mijając sąsiadujący z ich domem duży budynek. Obiekt leczniczy, o czym informował wyblakły napis na szachulcowej mozaice: „Sanatorium Blitzengrund”. Ono również zostało oszpecone przez PRL, chyba też na cele zbiorowej rekreacji tudzież rekonwalescencji. Zdaje się, że nikt tam na stałe nie mieszkał, ona w każdym razie nigdy nikogo nie widziała, choć stan wskazywał na to, że ktoś regularnie dogląda tego miejsca. Julka jest wygodna, nie chciałoby jej się daleko iść. Może gdzieś tu się zadekowała? Co Sonia właściwie wiedziała o najbliższych jej ludziach? Życie pokazało, że niewiele.
Zdecydowała się pojechać do Wałbrzycha. Największe miasto w rejonie, toczyło się tam widoczne życie, nienachalnie, ale zawsze, można było coś zjeść, gdzieś usiąść. Zaledwie kilkanaście kilometrów drogi, którą dało się pokonać autobusem. Wybrały się tam z Julką kilka razy. Bez zbytniego entuzjazmu ze strony córki, choć wizytę w lokalnych lumpkach oceniła na plus, a w Zielonej Sofie, kawiarni przy rynku, naprawdę jej się podobało, Soni zresztą też. To miejsce udowadniało, że nawet jeśli wszędzie panował klimat stagnacyjno-zwijający się, to można się nie dać – i wciąż wierzyć, mimo warunków.
Stosowała się do znaków wyznaczających prędkość, bo rozglądała się dookoła. Przejechała obok kilku osób, ale Julki nigdzie nie było.
Ciężko tu mieli niezmotoryzowani. Wąskie pobocza, mało chodników, kulawy transport. Kilka poziomów wykluczeń.
Minęła wąski tunel pod wiaduktem i wjechała do miasta. Witające ją budynki kojarzyły jej się z bieda-familokami w Zgorzelcu czy Bytomiu. Familien-Block, pomyślała, patrząc na dziewczynę pchającą głęboki wózek. Obok szedł chłopak, pewnie ojciec. Oboje wyglądali jak wyjęci ze szkolnej ławki, z przypadkowo doczepioną dekoracją w postaci noworodka. Kawałek dalej grupka mężczyzn na murku, z piwami w dłoni. Potem jeszcze zamknięty szpital, który mógłby grać w horrorach, przejazd przez obwodnicę – bez świateł, dla lubiących adrenalinę – i była w znajomych okolicach. Powoli sunęła kolejnymi uliczkami, wypatrując córki. Teraz dotarło do niej, że właściwie ma zerowe szanse, by w taki sposób ją znaleźć, nawet jeśli rzeczywiście tu jest. Czuła się jednak lepiej, że w ogóle coś robi – bezczynność zawsze ją denerwowała. A może była tylko natręctwem, jednym z kilku wyniesionych z dzieciństwa?
Sięgnęła po telefon i wybrała numer Magdy. Znały się od lat, od czasu, kiedy po raz pierwszy spotkały się w przedszkolu – jako matki. Miały dzieci w różnym wieku i w różnych grupach, ale coś kliknęło i się zaprzyjaźniły. Dla Soni, która przyjechała do Wrocławia z Kołobrzegu, to była pierwsza ważna znajomość w tym mieście. Przerodziła się w przyjaźń i trwała do dziś. Magda, matka trzech synów i farmaceutka, medytowała i ćwiczyła jogę – w jej żyłach płynęła benzodiazepina wymieszana z melisą. Siła spokoju.
– Cześć, co tam? – Podane bez pośpiechu, z zachęcającą serdecznością. Magda zawsze była sobą.
Sonia też.
– Słabo. Julka gdzieś zniknęła. Nie ma jej od rana, może nawet od nocy. Telefon wyłączony.
– Stało się coś? – Wciąż spokój, rozlewający się zen. „Spokojny umysł”, powtarzała Magda. Umysł Soni marzył o takim stanie, ale urzeczywistnianie go nie szło.
– Nowego? Nie, chyba nie. To znaczy ojciec znowu ją wystawił, ale to już ćwiczyłyśmy.
– Do wprawy potrzeba wielu powtórzeń.
No tak, Sonia była przekonana, że Krzysiek pomoże im w tym ćwiczeniu. Sprawdzało się. Nieproszony, z własnej inicjatywy, stawiał córkę wobec konieczności przerabiania nieprzyjemnych emocji.
– Ale ona nigdy tak nie robiła. Zawsze, mimo wszystko, była ze mną blisko. I zawsze, też mimo wszystko, była racjonalna.
– Nie wymagaj zbyt wiele od nastolatki, a na pewno nie więcej niż od dorosłego. Właściwie to dziwne, że Julka wcześniej nie pękła.
Może to akurat jej córka miała po niej? Wytrzymywanie, bez względu na okoliczności? Niepokazywanie, przemilczanie, czasem jedynie odkręcanie zaworu bezpieczeństwa, ale zawsze tylko trochę? Aż w końcu pieprznęło.
– Co ty byś zrobiła? – spytała Sonia.
– Poćwiczyła oddech i dała jej czas. Zgłodnieje, przetrawi emocje, znudzi jej się i odezwie się do ciebie. A ty posprzątasz po Krzyśku. Jak zawsze.
Tak, ten schemat był powtarzalny, ale nie na taką skalę.
Sonia postanowiła zawrócić i jeszcze raz przejechać przez centrum. Wałbrzych był przedziwnym miastem, przypominał archipelag połączonych wysp. W najdłuższej osi miał kilkanaście kilometrów – zaludnione fragmenty, potem dwupasmówka, a wokół pustki lub jakiś przemysł, znowu enklawa życia i tak dalej.
– Masz z nią relację, wypracowałaś sobie.
Fakt. Julka to było najlepsze, co jej się w życiu zdarzyło. Czuła, że włożone w to dziecko uczucia, emocje i czas miały sens, że są długoterminową inwestycją z korzyścią dla nich obu. Zrobiło jej się ciepło na sercu. Bardzo kochała swoją córkę i to nie dlatego, że były podobne, bo bardzo się różniły – charakterem i wyglądem. Julka wdała się w ojca: blond włosy i niebieskie oczy, słowiański typ. I będzie chyba bardziej kobieca niż matka, co właśnie zaczęło się ujawniać. Sonia miała ciemne włosy, zielone oczy, jasną karnację, sportową sylwetkę. Jakieś niezdecydowane przemieszanie genów.
– Ale jeśli coś jej się stało...
– Nie przenoś na dziecko swoich lęków. Co się miało stać? Dorasta, teraz w sposób przyspieszony. To potrzebna lekcja. Wesprzesz ją, kiedy się do ciebie odezwie. Tylko pamiętaj: spokój i czułość. Czułość to podstawa.
– Czyli nic nie robić? – Sonia ponownie była przy cmentarzu. Postanowiła przejechać koło ratusza i poczty, ich trasą spacerową, a potem skręcić w stronę teatru i fabryki porcelany. Kupiła tam córce kubek, rzutem na taśmę, bo „Krzysztofa” po blisko dwustu latach zamykano. „Wszędzie dobre zmiany”, rzuciła Julka, trochę kąśliwie, a trochę smutno. Trochę o fabryce, trochę o Polsce, a trochę o nich. Znowu ukłucie w sercu.
– Możesz zadzwonić do jej ojca. W końcu to jego zachowanie ją do tego doprowadziło. Bez wyrzutów, na spokojnie. Może coś do niego dotrze. Jeśli nie, to przynajmniej go poinformujesz.
Sonia pomyślała, że pomoc z Krzysztofa będzie żadna, bo jak – na odległość? Ale może przynajmniej się trochę pomartwi. Ta myśl sprawiła jej przyjemność. Cóż, ona nie była kwiatem lotosu na spokojnej tafli jeziora, jak Magda.
– Okej, tak zrobię.
– Daj znać, gdy Julka się zmaterializuje. Buziak.
Na razie po lewej stronie Soni zmaterializował się mural. Dobrze go widziała, bo przed szczytową ścianą kamienicy, na której go namalowano, znajdował się tylko trawnik. Julka już zwróciła na niego uwagę, ale Sonia dopiero teraz mogła mu się lepiej przyjrzeć. Były na nim psy, różnych ras, wielkości i kolorów, namalowane chyba bez zachowania perspektywy czy innych reguł sztuki, ale przez to bardziej wzruszające. Obie z Julką lubiły psy. Sonia na fali emocji obiecała, że przygarną jakiegoś. Trzeba będzie się wywiązać. Sięgnęła po komórkę, żeby wybrać numer do męża, jeszcze męża. Światła zmieniały się tu wyjątkowo długo.
Znowu spojrzała na mural. Stworzenie po lewej stronie nie było psem, tylko kotem, dopiero teraz zwróciła na to uwagę. Dziwne, zupełnie od czapy.
Zanim zdążyła nacisnąć słuchawkę przy „Krzysztof” (zmieniła z „Krzyś”), na wyświetlaczu pojawił się „Marek Ranik”.
Wciąż miała czerwone światło. Ponownie zerknęła na zamalowaną ścianę. Pod kotem dostrzegła coś jeszcze dziwniejszego – chyba jaszczurkę. Słabo, bo spostrzegawczość to przecież jeden z wymogów w zawodzie Soni. Zresztą w tej jaszczurce było coś nieprzyjemnego.
– Cześć. Jest sprawa – rzucił Ranik. – W Sokołowsku.
Sokołowsko. Fajne miejsce, trochę hipsterskie. Taki był wpływ wielkomiejskiego towarzystwa, które zjeżdżało do dawnego kurortu, by cieszyć się spokojem odludzia. Może tam powinna była najpierw sprawdzić? Niby brak komunikacji, ale to ze cztery kilometry, zresztą chodziły tą trasą. Tyle że jej córkę ciągnęło do świata, do ludzi, do gwarnego, szybkiego życia. W Sokołowsku życia było brak.
– Musisz przyjechać.
Była czuła na punkcie hierarchii i odpowiednich form. Ranik nie zawsze je stosował, co ją jeżyło.
– A co to za sprawa? Też zrabowany przedwojenny sprzęt rolniczy? – rzuciła ironicznie.
Światło wreszcie zamrugało.
Ranik odchrząknął.
– Znaleziono dziewczynę. Młodą. Nastolatkę.
Sygnalizator wreszcie rozbłysnął zielenią, ale Sonia nie ruszyła z miejsca.
– Nie żyje.
Tak, ta jaszczurka miała w sobie coś zdecydowanie drapieżnego.
Rozdział 2
Nie widział jej. Nigdy. Majkowski tak, raz, przelotnie, Ranik nigdy.
Sierżant Marek Ranik nie wiedział, jak wygląda córka komisarz Soni Kranz. Zresztą nawet gdyby wiedział, nic by to nie zmieniło. Sprawa podstawowa – osobiście przekazuje się informację, że...
Czuła, jak krew przepływa przez tętnice. Pulsując, przetaczała się i huśtała sercem.
„Nastolatka. Nie żyje”.
Co roku w Polsce zostaje zamordowanych kilkadziesiąt nieletnich. Nie pamiętała dokładnych liczb, ale chyba około trzydziestu, może czterdziestu. Z tego dwie trzecie to małe dzieci, do dziesiątego roku życia. Zostawało więc dziesięć nastoletnich śmierci. Mało, statystycznie rzecz biorąc. Jakie jest prawdopodobieństwo, że właśnie jej córka...
Mocniej zacisnęła dłonie na kierownicy. Lekko wyhamowała w okolicy odrapanych budynków na wjeździe do Wałbrzycha. Znowu zobaczyła tych młodych z wózkiem. Czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę, jakim szczęściem jest dziecko? Że to z jednej strony cud, taki w wersji mini, a z drugiej odpowiedzialność, i to jak cholernie ciężka, bo przecież nie ma żadnej instrukcji, człowiek działa po omacku, intuicyjnie, tyle może popsuć...
Z trudem utrzymywała kierownicę. Wilgotne palce ślizgały się po skórze, którą była obleczona. Kiedyś jej się to podobało, teraz z obrzydzeniem patrzyła na przybrudzoną biel. Skóra, fragment martwego ciała. Przyspieszyła; drzewa za oknem zmieniły się w ciągłą zieloną linię. Zwolniła przed robotami drogowymi w Unisławiu. Ustawiono tu sygnalizatory, musiała czekać. Wyjęła z przegródki telefon. Drżącymi palcami wybrała numer Julki.
„Abonent...”
Rzuciła aparat na fotel, ostro ruszyła, bo pojawiło się zielone światło.
Kolejny wiadukt, te cholerne zakręciki, o których zwykle myślała, że malownicze, odbicie na Wczasową i wreszcie skręt do Sokołowska.
To było jedyne miejsce, które Julce się w miarę podobało. Pięknie położone, na wzniesieniu, dawne uzdrowisko. Podobno Davos się na nim wzorowało. Sporo odnowionych budynków, ale i dużo zapuszczonych. Tam mogłaby się ukryć nastolatka, która zwiała z domu.
Dlaczego nie przyjechała tu od razu, znaczy rano? Albo choćby teraz, zamiast do tego cholernego Wałbrzycha?!
Musiała zwolnić, budynki stały tu blisko ulicy, ludzie łazili, jak chcieli, zwłaszcza ci przyjezdni, którzy żyli nie wiadomo z czego i spotykali się przy odnawianym właśnie sanatorium – największym w całym mieście, kiedyś na pewno pięknym, w stylu neogotyckim. Hipisiarze i hipsterzy, wychillowani, zawsze na luzie. Robili tu jakieś imprezy, festiwale. Julka coś mówiła, że w wakacje...
Minęła skwer, skrzyżowanie i dojechała do końca asfaltowej drogi. To miało być gdzieś tu, gdzie szlak do Andrzejówki, schroniska górskiego. Była tam raz z Julką, fajne miejsce, podobało im się. Piły sok z borówek, okropnie kwaśny, ale Julka się śmiała. Miała fioletowe zęby i usta. „Wyglądam jak trup”, zażartowała.
Jak trup.
Sonia zobaczyła zaparkowaną policyjną toyotę, a kawałek dalej, na szutrowej drodze – Ranika.
Wyłączyła silnik i wysiadła z auta. Trzęsła się. Próbowała wyczytać coś z postawy sierżanta, ale on tylko stał i patrzył na nią. Nie wykonał żadnego ruchu.
– Gdzie? – zapytała, wciskając kciuk w zaciśniętą dłoń.
– Tam są resztki jakiegoś domu. I on ją tam... w głowę.
Teraz zauważyła, że Ranik jest lekko blady. Zwykle zaróżowiony, skory do żartów, nagle stracił kolor i rezon.
Ruszyła przez trawę w stronę zagajnika. Było tu lekko pod górkę, ale nie aż tak, żeby brakowało jej tchu. A brakowało.
– Wcześniej on ją chyba zgwałcił.
Żółć podjechała jej do gardła.
Na chwilę przystanęła, odchrząknęła i wypluła zabarwioną na żółto ślinę. Podniosła głowę. Policyjna taśma wyraźnie odcinała się od zielonego tła, ale zarośla były tu bardzo bujne, a trawa wysoka. Natura wzięła to miejsce we władanie, gdyby nie ten biało-niebieski kolor...
I turkusowy.
Turkus. To była turkusowa bluza. Sonia znała ją bardzo dobrze. Julka taką miała.
Ranik stał za jej plecami.
To tylko bluza, podobnych są setki, bezgłośnie mówiła do siebie. Mogłaby od razu dopaść do ciała, które pewnie znajdowało się po drugiej stronie murku – były tu jakieś osypujące się fundamenty, ale ona najpierw chciała wykluczyć tę bluzę, zanegować fakt, że mogłaby należeć do Julki. Do jej córki.
– Rękawiczki. – Miała głos robota.
Krzysiek jej to ostatnio zarzucił. Że jest taka poukładana, taka w ryzach, jak nie człowiek. „Ludzie mają emocje i te emocje czasem biorą nad nimi górę, rozumiesz?”
Jemu chodziło o seks i o to, że nagle uświadomił sobie, że już powoli zjeżdża z górki życia na drugą stronę. Rozumiała to, po prostu była świetna w kontrolowaniu emocji. Nawet teraz, kiedy powinna się rzucić przez te chaszcze, za cegły.
Ranik podał jej pakunek, z którego wyciągnęła dwa lateksowe zwitki. Rękawiczki z trudem weszły na wilgotne dłonie. Kucnęła i odchyliła kaptur. Bluza jej córki miała z przodu znaczek i napis „Stone”. Taki sam jak tu. Kranz chciała sprawdzić rozmiar z metki, ale nie mogła jej znaleźć. To nie były popularne ciuchy z sieciówki, tylko ubranie za kilka stów z dobrego sklepu.
Z trudem się podniosła.
– Ciało, znaczy dziewczyna, jest tam.
Tak jak przypuszczała, Ranik pokazał ręką w kierunku fundamentu z czerwonej cegły. Murek był nierówny i niezbyt wysoki, ale i tak zasłaniał widok na to, co za nim.
Sonia ruszyła w stronę cegieł na sztywnych nogach. „Boże”, mówiła do siebie, choć właściwie była niewierząca, ale w tej chwili tylko ta instancja przychodziła jej do głowy. „Wszystko, tylko nie ona. Wszystko”. Gotowa była nawet umrzeć, teraz, tu, byle tylko...
W kieszeni jej spodni zawibrował telefon. Sięgnęła po niego. Na wyświetlaczu pojawiło się „Julcia”. Puls jej przyspieszył. Przejechała palcem po ekranie, ale bez efektu. Powtórzyła kolejny raz i znowu, następny.
– Kurwa – rzuciła do siebie, ale Ranik też to usłyszał.
Upadła na kolana, upuściła telefon w trawę, zerwała z dłoni rękawiczki, mokre palce wytarła o bluzkę i sięgnęła po aparat, który już przestał wydawać dźwięki.
– Kurwa! – powtórzyła.
Ranik stał obok, nie ruszał się, nic nie mówił.
Weszła w nieodebrane połączenie i nacisnęła słuchawkę. Sygnał, sygnał, sygnał.
– Odbierz, no odbierz! – rzuciła przez zaciśnięte zęby.
– Halo? – Wreszcie po drugiej stronie usłyszała głos Julki. To była jej córka, ale jedno krótkie i niepewne „halo” nie wystarczyło za sto procent pewności. Nie w tej sytuacji.
– Julka? – zapytała.
– No ja, a kto? – Córka próbowała zażartować, choć ton miała niepewny. Nic dziwnego, przecież wywinęła jej taki numer, zwyczajnie zniknęła, a ona się zamartwiała, bo w końcu wypadki się zdarzają i...
Obejrzała się w stronę fundamentów.
– Ty. No pewnie, że ty. – Głos jej drżał.
– Nie jesteś zła...?
– Nie. Nie jestem. Nie jestem zła. Po prostu się martwiłam.
– Wiem, głupio wyszło. Pogadamy, gdy wrócisz? – mówiła przymilnie Julka.
– Pogadamy.
Sonia czuła, że córka jest zdumiona brakiem awantury. Gdyby wiedziała...
– A kiedy będziesz?
– Później. Mam dużo pracy.
– To może ja przyjadę autobusem. Jest taki...
– Nie, nie ma mnie na miejscu. W terenie pracuję. Trochę mi to zajmie. Zadzwonię.
Sonia tym razem spojrzała na leżącą na trawie bluzę. Bluzę jej córki. To nie był czas ani miejsce na pytania, więc dodała tylko:
– Zaczekaj w domu, nigdzie nie wychodź, dobrze?
– Pewnie. Jestem zmęczona, prześpię się.
– Ale wszystko w porządku?
– Tak.
– Zamknij drzwi, dobra?
– Dobra, dobra, pani komisarz. – Julce wrócił humor. Bała się awantury. Skąd miała wiedzieć, że matka ucałowałaby teraz ziemię, na której stała.
– Kocham cię.
W przeszłości Sonia powtarzała to całkiem często, ale te słowa od dawna już nie miały takiej mocy.
– Ja ciebie też – powiedziała Julka, wciąż lekko zdziwiona.
Nic dziwnego, w końcu to nie jej najbliższa osoba umarła i zmartwychwstała.
Sonia wsunęła telefon do kieszeni i spojrzała na Ranika. Nie odzywał się, uciekł wzrokiem. Próbował zrozumieć scenę, której właśnie był świadkiem. Nie miała ochoty mu o niczym opowiadać, zresztą co by do niego tak naprawdę dotarło. Bez żony, bez dzieci – jeszcze niewiele w życiu przegrał i stracił.
Dziewczyna była ładna, delikatnej urody. Długie jasne włosy, niebieskie oczy. Podobna do Julki.
Fala ulgi przepłynęła przez ciało Soni. Była w pracy, stała nad przerwanym nagle i brutalnie młodym życiem, a i tak myśl „to nie Julka, Julka jest bezpieczna” pchała się naprzód i wypełniała ją oczyszczającą, egoistyczną ulgą.
Wzięła kilka głębszych oddechów.
– Smutno, nie?
Ranik źle zinterpretował jej westchnienie. Pomyślał chyba, że się przejęła, że nie radzi sobie z takim widokiem.
– Smutno – odparła krótko. – Kto ją znalazł?
– Dębski, ma tu dom. – Sierżant kiwnął głową w stronę budynku, który stał kilkadziesiąt metrów dalej. Nie wyglądał najlepiej, nawet z tej odległości. Obok stał facet, wysoki, lekko zgarbiony, z długimi włosami. Wyglądał zdecydowanie lepiej niż dom.
– Mieszka tu na stałe?
– Nie. Na stałe jest w kamienicy w centrum, a to sobie remontuje. Sam, więc powoli mu idzie. Przychodzi tu, kiedy ma czas. Dziś też był. I zauważył, że trawa jakaś pomięta, jakby ktoś coś ciągnął. – Sierżant spojrzał na ciało, a potem na ziemię. – A przy wejściu plama. Podobno od razu pomyślał, że coś się stało, i poszedł za tym śladem, aż tu.
Sonia przyglądała się teraz wygniecionej trawie, która wyglądała jak ścieżka prowadząca od domu do fundamentów.
– A co to za koleś? Może mieć z tym coś wspólnego?
– Nie, raczej nie. Dziwny, ale nie w ten sposób.
– A w jaki?
Ranik wzruszył ramionami.
– Inny. Taki z marginesu. Nie że opieka społeczna, po prostu z marginesu życia. Nie żyje jak inni.
– Znaczy bez rodziny, pracy na etacie, kredytu, tak?
Skinął głową. Widać było, że taki styl mu nie odpowiada. Sierżant Ranik lubił tradycyjne wartości. Rozwiązania. Rutynę.
– Rękawiczki. Proszę.
Znowu podał jej opakowanie.
Nachyliła się nad zamordowaną. Dziewczyna była młoda, na pewno nie skończyła osiemnastu lat. Sylwetkę miała już mocno kobiecą – wyraźnie zaznaczone pod T-shirtem piersi, sporo szersze od talii biodra, krągłe uda. Na jednym z nich Sonia zauważyła białą plamę. Szorty miała rozpięte, ale nie zsunięte.
– Chyba sperma – odezwał się Ranik.
– Może być. Ale jest ubrana i na pierwszy rzut oka nie widać, żeby ktoś próbował zedrzeć z niej ubranie. Skąd pomysł o gwałcie?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Bo po co ktoś by napadał na taką ładną dziewczynę?
Sonia przyglądała się zabitej. Na rękach i nogach miała kilka świeżych zadrapań, na opuszkach palców czerwień. Zamek szortów był do połowy rozsunięty, ale tylko tyle. Same spodenki i koszulka były nieuszkodzone. Trochę sprane, ale generalnie czyste i wyprasowane, choć... tył spodni miał zielonkawe smugi, koszulka też. Tak, ktoś ciągnął ciało po trawie. Beżowy T-shirt, beżowe, trochę ciemniejsze szorty. Niespecjalnie modne, z tego, co się orientowała, na pewno nie za dużą kasę. Trampki też – żadne conversy czy vansy, zwyczajna guma ze sklepu sportowego. Bluza zupełnie tu nie pasowała, ta firma naprawdę była droga, Sonia to sprawdziła. Nawet chciała zapytać Julkę, czy wie, ile te ciuchy kosztują, i czy nie robi tego specjalnie, żeby ojciec choć finansowo poczuwał się do rodzicielstwa. Nie zapytała, ale bluzę zapamiętała bardzo dobrze. I ta bluza nie pasowała do reszty dziewczyny. Wyczuwało się w tym jakąś nieprzystawalność. Było w tym obrazie coś nieprawdziwego.
– Może ona najpierw chciała, a potem nie? – Ranik też próbował rozwikłać tę sprzeczną sytuację, choć jego myśli biegły innym torem.
Wpatrywała się w twarz zamordowanej. Gładka cera, jasne brwi i rzęsy. Nieumalowana, włosy też miała nietknięte chemią. Uszy przekłute, ale bez kolczyków. Brak pierścionków, naszyjników czy innej biżuterii. Młodzi byli do siebie podobni, zawsze tak jest, że dążą do jakiegoś wspólnego wzorca, stylu: jednakowe ciuchy, fryzury, makijaże. Ta dziewczyna była inna, trochę jakby nie z tego pokolenia. I chyba młodsza, niż jej się z początku wydawało. Twarz miała bardzo dziewczęcą, brak makijażu to podkreślał. Mogła mieć jakieś piętnaście lat. Czy w tym wieku w ogóle się wie, czego się chce? Zmienność to jedyna stała. I czy taka dziewczyna chciałaby seksu w chaszczach? Jasne, Sonia mogła się mylić, ale nie powinna lekceważyć pierwszych wrażeń, a te mówiły jej, że zamordowana była ofiarą, która w żaden sposób nie sprowokowała swojego losu.
Pochyliła się bardziej, żeby obejrzeć ranę. Spora, pewnie głęboka, teraz już ze skorupą zaschniętej krwi, która zdążyła zabarwić na bordowo pojedyncze pasma jasnych włosów. Uderzenie w skroń musiało być silne, pewnie ono spowodowało śmierć. Rana nie wyglądała dobrze, lecz widok byłby zdecydowanie gorszy, gdyby krew rozlała się po twarzy, tymczasem spłynęła między włosy. A przecież to prawie niemożliwe, żeby nie było żadnego rozbryzgu. Przyjrzała się jeszcze raz – nic, czysto, choć... W okolicy ucha, do szczytu policzka zauważyła różową poświatę. Jeśli nie był to kosmetyk, ślad po jakimś jedzeniu, mogła to być krew, a raczej smuga po jej starciu. Z tyłu głowy, mniej więcej na wysokości potylicy, dostrzegła wplątane we włosy źdźbła trawy.
Obejrzała dłonie dziewczyny – czyste, krótkie paznokcie, brak zadrapań, jakby wcale się nie broniła. Ten kolor na opuszkach mógł być krwią, ale mógł też pochodzić od czegoś innego.
Zauważyła, że z tylnej kieszeni bawełnianych szortów coś wystaje. Telefon. Wyciągnęła go powoli. Starszy model w trochę przetartym już etui w kwiaty. Ekran pokryty siatką delikatnych rys. Wcisnęła przycisk z boku, ale tło pozostało czarne.
Kiedy odwróciła się w stronę Ranika, zobaczyła, że już trzyma w ręku strunowy woreczek.
– Pewnie rozładowany – powiedziała, wkładając do środka telefon. – Trzeba jak najszybciej go sprawdzić. Poza tym nie widzę żadnych innych przedmiotów, choć w tych chaszczach może coś być.
– Zgłosiłem zapotrzebowanie na technika.
„Zapotrzebowanie na technika”. Kiedy sytuacja robiła się poważna, Ranik wchodził w oficjalną, sformalizowaną narrację.
– A prokuratorka...?
Choć jednocześnie zapomniał o hierarchii. Spojrzała na niego chyba zbyt ostro, bo się zaczerwienił. Od początku starała się nawet na chwilę nie wypaść z roli, żeby zawsze było jasne, kto tu jest szefem, czyli kierowniczką. Jak widać, słusznie. Obaj sierżanci czasem przekraczali granice. Kranz nigdy. Zasady organizowały świat.
– Zadzwonię.
Przeniosła wzrok w stronę domu. Facet, który tam stał, gdzieś zniknął. Poszła wzdłuż ugniecionego pasa trawy. Tak, ktoś musiał tędy ciągnąć ciało, za nogi, bo stopy stawiałyby opór, zostawiając inny ślad. Rozglądała się, ale niczego nie wypatrzyła.
Doszli do budynku. Niby remontowany, ale – przynajmniej z zewnątrz – zupełnie nie było tego widać. Ratowało go to, że był po prostu ładny i solidnie zbudowany, czego resztki po tych stu latach wciąż dało się dostrzec.
– Mieliśmy tu zgłoszenie włamania – powiedział Ranik. – Zaraz przed twoim przyjazdem.
– Co zginęło?
– W sumie to nic. Jak już powiedziałem, Piotr Dębski, który mieszka w centrum Sokołowska, kupił tę ruinę i ją remontuje. Mówi, że chce tu zamieszkać, ale na pewno mu się nie spieszy, bo w kamienicy ma lokal od znajomego. Takie hobby raczej sobie z tego remontu zrobił.
– Trzyma tu jakiś sprzęt, coś wartościowego?
– Coś trzyma, jakiś cement czy farbę, ale kto by się połakomił, jak to już otwarte i w małej ilości?
– No ale ktoś się jednak połakomił. To na co?
Ranik spojrzał na nią przeciągle.
– Tu były książki.
– Zginęły książki?
– Odwrotnie: ktoś je przyniósł.
– Ktoś się włamał, żeby zostawić tu książki? – Sonia też na chwilę odstąpiła od swojego profesjonalizmu, ale to, co mówił sierżant, brzmiało dość dziwnie.
– No, tak było. Ktoś rozwiercił zamek, wszedł i porozkładał na ziemi książki.
– Czyli one były w środku.
– Nie do końca. Dębski mówi, że on tu co i raz znajduje jakieś dziwne rzeczy gdzieś schowane, za piecem na przykład czy w komórce. Niektóre książki były jego, fakt, niektóre kupił razem z tym domem, ale kilku nie kojarzył. A on z takich, co to czytają, więc raczej wie, co mówi. Ktoś się włamał i poukładał wszędzie na podłodze książki, pootwierane, tak o. – Wykonał ruch ręką. – I jeszcze na ścianach porobił napisy kredą. Satanistyczne. Trzy szóstki i inne dziwne znaczki.
– I?
Albo Ranik mówił nieskładnie, albo to był jakiś wygłup, albo...
– I jeszcze powiedział, że ten ktoś zgwałcił mu psa. – Wzruszył ramionami, jakby chciał pokazać, że od tego ostatniego się dystansuje.
– Co wykazało śledztwo?
– Nic. No bo w sumie szkodliwość czynu znikoma, nic nie zginęło, nawet przeciwnie, a ten pies... Podobno uciekł, a jak już wrócił, to Dębski niczego nie chciał zgłaszać, więc... – Rozłożył ręce.
– On jest poczytalny?