Pomroka - Agnieszka Jeż - ebook + audiobook + książka

Pomroka ebook i audiobook

Agnieszka Jeż

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Zamiana Wrocławia na Mieroszów, małe przygraniczne miasto, to nie jest awans. Komisarz Sonia Kranz traktuje tutejszy posterunek jak poczekalnię, którą będzie mogła opuścić, gdy uporządkuje życie prywatne. Sprawa zamordowanej i zgwałconej młodej dziewczyny zmienia jednak wszystko. Czy to pojedynczy przypadek, czy kolejna ofiara w serii niewyjaśnionych napaści seksualnych sprzed lat?
Tropy się gubią, poszczególne wątki splatają w opowieść skomplikowaną jak losy tych ziem,
na których po wojnie przestawiono zwrotnicę historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 14 min

Lektor: Agata Skórska
Oceny
4,2 (305 ocen)
143
96
46
16
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Majka8888

Nie polecam

tej lektorki nie można słuchać Nie zniechęcajcie do słuchania!!!
10
Ankha666

Całkiem niezła

Lektorka ma głos nastolatki.
10
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka, nie można się oderwać
10
ewcud2

Dobrze spędzony czas

za dużo opisów i za dużo słów gwałt, sperma, wykorzystywanie seksualne psów, homoseksualizm itp
00
Jaskoolka

Nie polecam

nie da się słuchać tego lektora, dam styl pisania też mnie nie powalił na kolana 👇
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Agnieszka Jeż 2023 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: KA­RO­LINA MA­CIOS
Ko­rekta: EW­DO­KIA CY­DEJKO, JO­ANNA BŁA­KITA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdję­cia: Il­diko Neer / Ar­can­gel; Me­hul Pa­tel / Ar­can­gel
Skład i ła­ma­nie: Per­pe­tuum
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-23-3
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Na bia­łym ma­te­riale wy­kwi­tła czer­wona plama. Do­tknęła jej pal­cem; była cie­pła i wil­gotna. Zo­sta­wiła na opuszce lepki ślad, za­bar­wia­jąc li­nie pa­pi­larne, jakby ktoś po­brał od niej od­ci­ski, tyle że ko­lor się nie zga­dzał. 

W jej ży­ciu nic się ostat­nio nie zga­dzało. 

Ścią­gnęła skar­petkę. Na pa­lu­chu, od we­wnętrz­nej strony, zro­biło się brzyd­kie ob­tar­cie, z któ­rego są­czyła się krew. Się­gnęła do tyl­nej kie­szeni dżin­so­wych szor­tów i wy­jęła z niej pa­pie­rową chu­s­teczkę, tro­chę już sfa­ty­go­waną i na­wet lekko za­bar­wioną na nie­bie­sko, ale ja­kie to miało zna­cze­nie, ta cała prze­sadna hi­giena. W końcu od ta­kich rze­czy się nie umiera. Ode­rwała z niej wą­ski pa­sek i owi­nęła nim pa­lec. Musi wy­star­czyć. Zresztą rana nie bę­dzie się od­na­wiała, bo to prze­cież nie od adi­da­sów. 

Się­gnęła po skar­petkę i wy­wi­nęła ją na lewą stronę. Był tam – nie­duży czarny ka­myk, który za­plą­tał się we fro­towe włókna. Czuła go już od ja­kie­goś czasu, ale nie chciała się za­trzy­my­wać, jakby się oba­wiała, że może się roz­my­ślić i za­wró­cić.

Nie mo­gła; musi im po­ka­zać, na co ją stać. Po­ka­zać, że skoro oni tak się za­cho­wują, to ona też ma prawo wy­ciąć ja­kiś nu­mer.

No do­bra, może nie oni, a on. Oj­ciec.

Kilka razy ob­ró­ciła ka­myk w pal­cach. Niby taki dro­biazg, a jed­nak zro­biła się rana. Rzu­ciła go w krzaki. 

Ka­myk. Wszę­dzie do­okoła było pełno ka­mieni. No bo co in­nego mia­łoby być w Gó­rach Ka­mien­nych – pia­sek?

„Góry Ka­mienne to miej­sce dla twar­dych lu­dzi”, prze­czy­tała w ja­kiejś za­ku­rzo­nej bro­szurce, wy­sta­wio­nej na sto­jaku ple­ne­ro­wej bi­blio­teczki szkol­nej. Same nudne sta­ro­cie tam le­żały, jakby zro­bili skła­do­wi­sko ma­ku­la­tury, a nie miej­sce wy­miany ksią­żek. 

Wszystko tu­taj ta­kie było – stare, a na­wet je­śli ja­koś prze­ro­bione na nowe, to i tak po­przed­nie ży­cie wy­cho­dziło na wierzch, przy­po­mi­na­jąc o tam­tym świe­cie i tam­tych lu­dziach. Tych, dla któ­rych te te­reny były do­mem z wy­boru. Po nich zja­wili się pe­chowcy z ła­panki, pod przy­mu­sem, bez wyj­ścia. 

Tak samo było z nią – z wła­snej woli ni­gdy by się nie zgo­dziła na przy­jazd. Ale czy miała wy­bór? 

Tamci, po woj­nie, też nie mieli wy­boru. Wy­lą­do­wali w tym miej­scu i tak tkwili; może li­czyli na to, że to przej­ściowe i wrócą do sie­bie? Nie wró­cili, za to mło­dzi, ostat­nie po­ko­le­nie, wy­jeż­dżali stąd – byle da­lej, bo tu smu­tek i brak per­spek­tyw. Za­czy­nali nowe ży­cie gdzie in­dziej. A ona wła­śnie tu mu­siała do­ra­stać.

Prze­szył ją dreszcz. Wy­cią­gnęła z ple­caka bluzę. Za­pach­niało pły­nem do płu­ka­nia tka­nin. W domu, to zna­czy w po­przed­nim domu, ten za­pach za­wsze miło jej się ko­ja­rzył – świeży i ożyw­czy, sy­no­nim ro­dzin­nego szczę­ścia, jak obie­cy­wały re­klamy nie­miec­kiej che­mii. Wszystko w tych fil­mi­kach ta­kie było: ładne i wy­mu­skane, ale prze­cież nie­praw­dziwe – zu­peł­nie jak w jej ży­ciu. 

Mimo to przez chwilę trzy­mała mię­si­sty tur­ku­sowy ma­te­riał do­ci­śnięty do twa­rzy. Przy­mknęła oczy. Pa­mięć do­brze za­dzia­łała: przed­miot – za­pach – sko­ja­rze­nia. Ko­lo­rowe ładne ob­razki z tam­tej karty pa­mięci. 

Te­raz karta za­peł­niała się no­wymi wspo­mnie­niami, któ­rych wcale nie chciała.

Znowu po­czuła dreszcz. Otwo­rzyła oczy. Niebo błę­kit­nie błysz­czało, dziś miał być upał, jak od kilku dni zresztą, ale na ra­zie czuła wil­gotny chłód. Tu­tej­sze po­ranki ta­kie były – w ko­tli­nach po­ro­śnię­tych wy­soką bu­czyną, która za­trzy­my­wała więk­szość świa­tła, ter­mo­me­try po­ka­zy­wały tem­pe­ra­turę o kilka stopni niż­szą niż w mie­ście. Mia­steczku. Tej dziu­rze, która stała się jej do­mem.

Chciało jej się pła­kać, ale rów­no­cze­śnie była wście­kła. Jakby mało było hor­mo­nów, które i tak ro­biły z nią, co chciały. 

Wło­żyła bluzę i spoj­rzała na skar­petkę. Plama zmie­niła ko­lor z ma­ko­wej czer­wieni na winną i lekko ze­sztyw­niała. Wy­glą­dało to słabo, ale prze­cież nie bę­dzie się ni­g­dzie roz­bie­rała. Wsu­nęła stopę do buta.

Wła­ści­wie to nie miała po­ję­cia, do­kąd pój­dzie ani co bę­dzie ro­bić. Nie prze­my­ślała tego, to był im­puls, po pro­stu po­czuła, że dłu­żej nie da rady, zgar­nęła ple­cak, port­fel, ko­mórkę, tro­chę kasy i ci­cho za­mknęła za sobą drzwi. 

Do­szła do końca as­faltu. Za ple­cami miała wą­ską, nową jezd­nię i stare po­nie­miec­kie za­bu­do­wa­nia. W tym miej­scu do­mo­stwa się koń­czyły, za­czy­nała się szu­trówka. Droga skrę­cała i od te­raz pro­wa­dziła bli­żej stru­mie­nia, w tu­nelu oto­czo­nym wy­so­kim bu­kami. 

Owio­nęła ją zimna wil­goć, na no­gach po­ja­wiła się gę­sia skórka. Zde­cy­do­wa­nie lep­sze by­łyby dłu­gie spodnie, ale prze­cież po­tem, już po dru­giej stro­nie góry, by się w nich ugo­to­wała. 

Przy­spie­szyła kroku. Było tu tak mroczno, jakby niebo się nad nią za­mknęło. Tak się zresztą czuła, dla­tego zde­cy­do­wała, że to bę­dzie dziś. Matka by się za­śmiała i po­wie­działa: „Jaka to de­cy­zja? Kiedy czło­wiek ma czter­na­ście lat, składa się z sa­mych im­pul­sów. Na­wet taka do­bra i fajna dziew­czyna jak ty”. 

Tak, czę­sto to sły­szała: że jest fajna i do­bra. Uczyła się i nie spra­wiała kło­po­tów. I już, tyle do­ro­słym wy­star­czy – to, co w środku, w ogóle ich nie in­te­re­suje. Do­ro­śli są bez­na­dziejni. No, matka może miała ja­kieś za­lety, w su­mie to na­wet była cał­kiem okej, ale w tej spra­wie za­wo­dziła po ca­ło­ści, a oj­ciec...

Roz­pła­kała się. Wy­jęła z kie­szeni szor­tów po­strzę­pioną chu­s­teczkę i prze­tarła nią twarz.

Nie chciała znowu be­czeć, ale to tak cho­ler­nie bo­lało. Żeby wła­sny oj­ciec...

Droga się roz­wi­dlała. Szer­sza ścieżka pro­wa­dziła pro­sto, da­lej wzdłuż stru­mie­nia, węż­sza od­bi­jała w prawo, po­cząt­kowo przez łąkę, po­tem ostro ku gó­rze. 

Się­gnęła do ple­caka po mapę. Trudno się było ro­ze­znać, w któ­rym miej­scu się znaj­duje – to w końcu tylko dar­mowa gra­fika z punktu in­for­ma­cji tu­ry­stycz­nej. Przy­da­łaby się na­wi­ga­cja w ko­mórce albo strona z tra­sami i szla­kami, ale prze­cież nie mo­gła włą­czyć te­le­fonu. Od razu by ją na­mie­rzono, a na­wet je­śli nie, to i tak le­piej, że jest nie­do­stępna. Mama bę­dzie się pew­nie mar­twić, choć w su­mie – kto wie? Nie­dawno, kiedy się po­kłó­ciły, wy­krzy­czała jej, że ona też ma prawo do swo­jego ży­cia. Że nie jest tylko ro­bo­tem do wy­ko­ny­wa­nia pracy, za­ra­bia­nia, sprzą­ta­nia i roz­wią­zy­wa­nia kło­po­tów. Jakby wła­snych nie miała i mu­siała cią­gle zba­wiać świat.

No to so­bie od­pocz­nie od córki. 

A oj­ciec? On niech cierpi – za to, co jej zro­bił. Je­śli oczy­wi­ście aku­rat dziś naj­dzie go ochota, by się do niej ode­zwać.

– Aaaaaaa! – wrza­snęła, za­ci­ska­jąc pię­ści. 

Krzyk prze­ciął ci­szę. Wi­działa taki fil­mik na Tik­Toku – jak uwol­nić swoje emo­cje, żeby już nie upy­chać ich w środku, tylko wy­rzu­cić z sie­bie złość. Nor­mal­nie trudne do wy­ko­rzy­sta­nia, bo gdzie niby mia­łaby się tak wy­drzeć? Tu­taj mo­gła, była zu­peł­nie sama. Cał­ko­wite od­lu­dzie, kom­pletne za­du­pie. Ni­kogo, ży­wej du­szy.

Przez chwilę jesz­cze się wa­hała, którą drogę wy­brać. Obie mu­siały pro­wa­dzić na drugą stronę góry, in­nej moż­li­wo­ści nie było. Pro­sta – na­około, czyli dłu­żej, ale z ła­god­niej­szym po­dej­ściem, ta w prawo – z nie­złą wspi­naczką, ale krót­sza.

Jesz­cze raz spoj­rzała na mapkę. Po­czuła się tro­chę le­piej, ten krzyk na­prawdę po­mógł. 

– W prawo – po­wie­działa na głos, od­chrzą­ku­jąc. 

Nie ma się co na­my­ślać nad trasą, prze­cież od tego wy­boru nie za­leży jej ży­cie.

Roz­dział 1

So­nia Kranz wstała zza biurka i po­de­szła do okna. Mu­siała się lekko wspiąć na palce, po­nie­waż dolną część szyby za­kle­jono fo­lią sa­mo­przy­lepną w ko­lo­rze mlecz­nym, z wzo­rem bam­bu­sów. Za­bieg de­ko­ra­cyjny był wąt­pliwy, pew­nie ra­czej cho­dziło o efekt kon­spi­ra­cyjno-ma­sku­jący. Czuła się tu jak w ba­rze orien­tal­nym lub w ła­zience na kem­pingu.

Czyli zu­peł­nie nie­ade­kwat­nie.

Znaj­do­wała się bo­wiem na po­ste­runku po­li­cji, gdzie od trzech mie­sięcy była kie­row­ni­kiem. Taka in­for­ma­cja wid­niała na kartce po­wie­szo­nej na drzwiach wej­ścio­wych. Tro­chę śmiesz­nie, tro­chę głu­pio, bo prze­cież była ko­bietą. Kie­row­niczka jed­nak brzmia­łaby jesz­cze dziw­niej, zwłasz­cza ze­sta­wiona ze stop­niem służ­bo­wym – też w ro­dzaju mę­skim. Pa­pier przyj­mo­wał wszystko, więc można było prze­czy­tać: „Wy­kaz dziel­ni­co­wych Po­ste­runku Po­li­cji w Mie­ro­szo­wie, Ko­mi­sa­riatu Po­li­cji w Bo­gu­szo­wie-Gor­cach”. Ni­żej znaj­do­wała się ramka z dwiema ko­lum­nami, w któ­rych po­dano na­zwy ulic i miej­sco­wo­ści, a nad nimi imiona i na­zwi­ska oraz stop­nie przy­pi­sa­nych tym re­wi­rom po­li­cjan­tów: „sier­żant Ma­rek Ra­nik, sier­żant Ja­cek Maj­kow­ski”. Na dole do­kle­jono pa­sek, róż­niący się tro­chę od­cie­niem bieli (po­nad rok od­stępu, pa­pier zdą­żył się do­pa­so­wać do pa­nu­ją­cych tu wa­run­ków, czyli zsza­rzeć): „Kie­row­nik Po­ste­runku Po­li­cji w Mie­ro­szo­wie: ko­mi­sarz So­nia Kranz”.

Każ­dego ranka, kiedy przy­cho­dziła do pracy i pa­trzyła na tę kartkę, strzą­sała z sie­bie zdu­mie­nie. Wciąż nie mo­gła się przy­zwy­czaić do tej sy­tu­acji. Z pew­no­ścią by­łoby ła­twiej, gdyby roz­wój wy­pad­ków przy­wiódł ją w faj­niej­sze miej­sce i ofe­ro­wał awans. Do tej pory wszystko prze­bie­gało mniej wię­cej zgod­nie z pla­nem, a So­nia po­woli, ale kon­se­kwent­nie szła do przodu – za­wo­dowo i pry­wat­nie.

Aż do końca ubie­głego roku, kiedy to na­stą­piła wolta, po któ­rej ko­mi­sarz Kranz po­sta­no­wiła wy­je­chać z Wro­cła­wia. Od tam­tej pory każ­dego ranka od­pa­lała sa­mo­chód, prze­jeż­dżała kilka ki­lo­me­trów, par­ko­wała na placu Nie­pod­le­gło­ści, a po­tem ro­biła rundkę – w dół, nad po­tok, i z po­wro­tem, jakby chciała od­wlec mo­ment roz­po­czę­cia dniówki w tym miej­scu.

I za każ­dym ra­zem, gdy do­cho­dziła do ka­mie­nicy wy­ma­lo­wa­nej na nie­da­jący się prze­oczyć nie­bie­ski ko­lor, przez mo­ment się za­sta­na­wiała, czy to się dzieje na­prawdę.

Nie cho­dziło tylko o tę nie­bie­ską fa­sadę, jakby wprost ścią­gniętą z wiej­skiej cha­łupy ze skan­senu. Nie miała nic prze­ciwko wsi, zresztą pew­nie gdyby głę­biej po­grze­bać, oka­za­łoby się, że i ona ma ta­kie ko­rze­nie, jak zna­ko­mita więk­szość Po­la­ków. Jak prze­czy­tała kie­dyś na jed­nym z mu­rali: „Z punktu wi­dze­nia Drogi Mlecz­nej wszy­scy je­ste­śmy ze wsi”. Małe mia­steczka też jej nie prze­szka­dzały, lu­biła je. Miały różne dziwne i fajne sklepy, ta­kie poza sie­cio­wym obie­giem, kli­mat i ci­szę. Były po­kręt­nie fa­scy­nu­jące. Chęt­nie wy­bie­rała je na miej­sce wy­po­czynku, ale te­raz tak wy­glą­dała jej co­dzien­ność, też niby przez nią wy­brana, choć wła­ści­wie to nie miała wyj­ścia. „Mo­żesz się bar­dziej po­sta­rać”, wy­krzy­czała Julka, kiedy So­nia oznaj­miła, że wy­pro­wa­dzają się z Wro­cła­wia „pod gra­nicę”. „To ja­kieś cho­lerne za­du­pie, ko­niec świata!”, córka aż się za­trzę­sła, kiedy spraw­dziła lo­ka­li­za­cję ich no­wego domu. Za­miesz­kały w Ko­wa­lo­wej, ka­wa­łek przed Mie­ro­szo­wem. To na­wet nie była wieś, tylko przy­sió­łek – kilka bu­dyn­ków i tyle. „Nie po­jadę!”, Julka tak grzmot­nęła drzwiami, że od­padł ka­wa­łek tynku ze ściany. Niby taki so­lidny dom, a gips się po­sy­pał. Wszystko się po­sy­pało. So­nia przez chwilę miała po­kusę, by po­wie­dzieć „To mo­żesz zo­stać z oj­cem”, ale nie po­wie­działa, bo po pierw­sze, Julka za­częła chli­pać, a po dru­gie, nie mo­gła zo­stać z oj­cem, bo oj­ciec za­czął nowe ży­cie. W jego przy­padku nie ozna­czało to w za­sa­dzie żad­nych zmian lo­gi­stycz­nych – je­dyne prze­su­nię­cie na­stą­piło w ma­te­riale ludz­kim: So­nię Kranz za­stą­piła Kinga Jesz­cze-Nie-Kranz. Ich wspólny dom we Wro­cła­wiu był już tylko Krzysz­tofa (to zna­czy for­mal­nie za­wsze był tylko jego, ale prze­cież póki śmierć nas nie roz­łą­czy i tak da­lej), firma też sta­no­wiła wy­łącz­nie jego wła­sność. Oka­zało się, że tak na­prawdę wspólne jest tylko dziecko. Ma­ją­tek ru­chomy.

I tak, rok po czter­dzie­stych uro­dzi­nach, So­nia Kranz zo­stała z czter­na­sto­let­nią córką i trzy­let­nim sa­mo­cho­dem – za­pewne spo­so­bem na uci­sze­nie pierw­szych wy­rzu­tów su­mie­nia Krzysz­tofa, że ją zdra­dza. Fiat, pięć­setka. Kiedy do­stała go w pre­zen­cie, ucie­szyła się. Sa­mo­chody jej nie krę­ciły, ale ten był po pro­stu ładny – aku­rat na miej­skie wy­prawy. Po­tem jesz­cze do­stała drogi ze­ga­rek, a póź­niej już stan­dard, czyli kwiaty i per­fumy. Wy­rzuty su­mie­nia przy­ci­chły i ni­kły – co­raz bar­dziej i co­raz szyb­ciej.

So­nia w przy­spie­szo­nym tem­pie prze­szła wszyst­kie etapy emo­cji roz­sta­nia: szok, nie­do­wie­rza­nie, złość, apa­tię. Te­raz sku­piła się na dzia­ła­niu. „Nie zo­sta­wię cię bez pie­nię­dzy”, po­wie­dział Krzysz­tof, a ona na­wet cał­kiem spo­koj­nie od­parła, że ali­menty za­są­dza sąd, i to dziecku, nie pra­cu­ją­cej prze­cież matce. Tyle że na­wet nie­małe, jak na pol­skie wa­runki, dwa ty­siące zło­tych, nie star­czy­łoby na wy­na­jem miesz­ka­nia, a po­li­cyjna pen­sja ko­mi­sarz Kranz była w po­rządku, gdy sta­no­wiła tylko do­da­tek do po­kaź­nych do­cho­dów wła­ści­ciela pręż­nej firmy wy­ro­bów z pleksi, pry­wat­nie jej męża.

Dla­tego po­sta­no­wiła się prze­nieść gdzieś, gdzie koszty ży­cia są niż­sze i jest zde­cy­do­wa­nie mniej współ­czu­ją­cych jej zna­jo­mych. Oka­zało się, że w Mie­ro­szo­wie po­wstał Po­ste­ru­nek Po­li­cji z nie­ob­sa­dzo­nym sta­no­wi­skiem kie­row­nika. A chwilę po­tem, że w Ko­wa­lo­wej jest dom do wy­na­ję­cia, a do­kład­niej – do bez­płat­nego udo­stęp­nie­nia w za­mian za opiekę. Na­le­żał do bar­dzo le­ci­wej ciotki jej przy­ja­ciółki Magdy. So­nia sły­szała o ciotce już wcze­śniej – była to cie­pła opo­wieść, pełna em­pa­tii, bo taka była Magda, jed­nak dało się z niej wy­snuć kilka ni­tek, a wła­ści­wie nici smutku. Ciotka, rzu­cona ka­pry­sem hi­sto­rii na te te­reny, po­ko­chała je ni­czym ro­dzinne sie­dli­sko. Trzy­mała się tego ad­resu ze wszyst­kich sił. Do­piero gdy owdo­wiała, a po­tem bio­lo­gia spra­wiła, że stała się mniej sprawna, prze­nio­sła się nad mo­rze, do córki. Domu jed­nak nie chciała sprze­dać. „Póki żyję, nie mogę – tam tyle wspo­mnień. Po­tem ktoś zde­cy­duje za mnie, a te­raz niech on znaj­dzie do­brego opie­kuna”. Dom miał ad­res: Wcza­sowa, na ma­pie był ostat­nim kwa­dra­ci­kiem po­śród kilku in­nych roz­rzu­co­nych wśród zie­leni. Wy­glą­dał jak z ob­razka w sta­rym pod­ręcz­niku – ilu­stra­cja li­tery D. Kla­syczny pro­sto­kąt kryty czer­woną ce­ra­miczną da­chówką, szary gruby tynk, po­dwójne drew­niane okna błysz­czące od bia­łej farby. Na­prawdę uro­czo, bra­ko­wało tylko wy­bu­ja­łych malw przed wej­ściem. Do tego stara lipa obok i ładna łąka z tyłu. Za­raz za bu­dyn­kiem koń­czyła się as­fal­tówka i cy­wi­li­za­cja. Za­czy­nała się na­tura.

Kiedy So­nia przy­je­chała tu zimą, było pięk­nie. I bar­dzo od­lud­nie. Na ty­go­dniowy re­set jak zna­lazł. Julka lu­biła cen­trum Wro­cła­wia, ka­wiar­nie, świa­tła, gwar. Ży­cie po pro­stu. Ja­sne, na dłuż­szą metę by­łoby to mę­czące, ale cho­dziło o wy­bór – tam Julka go miała, tu nie. Ko­wa­lowa w ogóle była poza kon­ku­ren­cją, zaś Mie­ro­szów...

Smu­tek, po­my­ślała So­nia, sta­jąc pierw­szy raz na rynku. Tro­chę śla­dów daw­nej świet­no­ści, te­raz re­ani­mo­wa­nej kil­koma moc­niej­szymi ko­lo­rami fa­sad po­nad dwu­stu­let­nich ka­mie­nic. W kilku miej­scach prze­bły­ski no­wego, wy­re­mon­to­wany dep­tak nad po­to­kiem, ładny par­king, tu i ów­dzie lep­sze fronty do­mów, kilka su­per­mar­ke­tów, ale i tak czuć tu było mocne zwąt­pie­nie, je­sień, nie sło­neczną zimę, i to naj­gor­szy z moż­li­wych li­sto­pa­dów. Wszystko w oko­licy tak wy­glą­dało – kie­dyś ładne, za­dbane przez tro­skli­wych miesz­kań­ców, a po­tem prze­ka­zane tym, co nie chcieli przy­je­chać, nie wie­dzieli, ile tu będą i czy sta­rzy wła­ści­ciele kie­dyś nie wrócą po swoje. O taki do­by­tek się nie dba, do ta­kich miejsc nie ma się serca. Serca tych, co tu przy­je­chali, zo­stały kilka se­tek ki­lo­me­trów da­lej, na Wscho­dzie. Tego Julce oczy­wi­ście nie po­wie­działa, choć córka sama so­bie wy­go­oglała hi­sto­rię tych te­re­nów. Zresztą znała ją z Wro­cła­wia, który też stał się do­mem dla prze­sie­dla­nych, tyle że aku­rat to mia­sto było nie­złą miej­scówką do ży­cia. Ow­szem, prze­sie­dleni nie pro­sili o taką za­mianę, zo­sta­wiali za sobą go­spo­darki, domy, bli­skich na cmen­ta­rzach i wspo­mnie­nia, ale – obiek­tyw­nie i cy­wi­li­za­cyj­nie – była to forma awansu spo­łecz­nego.

Tu – cóż... Po kilku pierw­szych dniach Julce tro­chę prze­szło, choć wciąż za­cho­wy­wała się gbu­ro­wato albo pła­kała. Na­wet ja­koś od­na­la­zła się w szkole, na­wet po­lu­biła jedną dziew­czynę z klasy, na­wet cza­sem coś o niej po­wie­działa. No i oj­ciec – jesz­cze w try­bie po­czu­cia winy – przy­jeż­dżał i za­pew­niał różne atrak­cje, od­zwier­cie­dla­jące stan jego konta. Tyle że to wła­śnie się koń­czyło. Dwa razy, na kilka go­dzin przed umó­wio­nym spo­tka­niem, od­wo­łał przy­jazd. So­nia de­li­kat­nie nad­mie­niła, że to może się stać ru­tyną (nie miała wąt­pli­wo­ści, praca w po­li­cji sku­tecz­nie ru­guje złu­dze­nia), Julka się ze­zło­ściła – na ojca, na nią, na cały świat. Nie pierw­szy raz i nie ostatni. Po­przed­niego wie­czoru So­nia nie miała ani siły, ani ochoty być su­per­wy­ro­zu­miałą i nie­stru­dze­nie em­pa­tyczną matką. Za­cho­wała się jak zwy­czajny czło­wiek, znę­kany, sa­motny ro­dzic, po­rzu­cona po la­tach mał­żeń­stwa ko­bieta w śred­nim wieku – wes­tchnęła, po­krę­ciła głową, po­wie­działa „Je­stem zmę­czona” i od­pa­liła na lap­to­pie ja­kiś se­rial, który po kwa­dran­sie ją uśpił. Zmię­to­lona, pół­przy­tomna, obu­dziła się po pół­nocy, wzięła szybki prysz­nic i znowu po­szła spać. Nie za­glą­dała do Julki, prze­cież córka nie była już nie­mow­la­kiem.

Rano, przed wyj­ściem do pracy, chciała jed­nak na nią po­pa­trzeć, może po­gła­skać po gło­wie czy na­wet dać ca­łusa. Na chwilę wró­cić do daw­nego, pro­stego ży­cia. Ale po­kój oka­zał się pu­sty, po­ściel chłodna. Już to było dziwne, bo Julka lu­biła późno wsta­wać. W ciągu roku szkol­nego nie mo­gła, ale te­raz już tak, w końcu za­częły się wa­ka­cje, więc ko­rzy­stała z tej moż­li­wo­ści. Kiedy przed trzema dniami So­nia wpa­dła do domu w po­łu­dnie, bo za­po­mniała ła­do­warki do te­le­fonu, córka była jesz­cze w pi­ża­mie.

Wła­śnie – te­le­fon. Wy­łą­czony. Mło­dzi nie wy­łą­czali te­raz smart­fo­nów, cały czas w za­sięgu, w sieci, do­stępni. Julce da­leko było do ko­mór­ko­wego zom­bie, które od­cięte od in­ter­netu na­tych­miast umiera, ale kli­kała w ekran, oglą­dała fil­miki, od­wie­dzała ja­kieś fora i nie tra­ciła kon­taktu ze swoim te­le­fo­nem. Spora część jej ży­cia to­czyła się w wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści. „A gdzie niby mia­łaby się to­czyć?”, za­py­tała za­czep­nie, kiedy matka jej to za­rzu­ciła, dzi­wiąc się, że mi­nęło po­łu­dnie, a dziecko wciąż leży w łóżku. So­nia zwi­nęła się wtedy bez słowa i wró­ciła do pracy. Nie była zła, po pro­stu cza­sem ogła­szała bez­sil­ność.

Za­tem te­le­fon – pierw­szy nie­po­kój. Ja­sne, Julka mo­gła po pro­stu zro­bić jej na złość: scho­wać się gdzieś, wy­łą­czyć apa­rat, niech się sta­rzy mar­twią. Sta­rzy to na wy­rost – Krzysz­tof pew­nie na­wet nie miał po­ję­cia, że jego córka nie daje znaku ży­cia, bo skąd miałby to wie­dzieć?

Wła­ści­wie, jak te­raz So­nia się za­sta­no­wiła, to Julka mo­gła wyjść na­wet póź­nym wie­czo­rem czy w nocy, bo ona szybko za­snęła, wy­koń­czona tym emo­cjo­nal­nym rol­ler­co­aste­rem. Ile po­winna od­cze­kać, za­nim za­cznie się mar­twić? Ile czasu da­łaby ro­dzi­cowi, który by zgło­sił znik­nię­cie czter­na­sto­latki? Nie­wiele. Może na­wet od razu by wy­słała ra­dio­wóz na ob­jazd te­renu. Te­raz też by mo­gła po­pro­sić któ­re­goś z sier­żan­tów, Ra­nika albo Maj­kow­skiego, ale... Nie­wiele o niej wie­dzieli. Tyle tylko, że jest ja­kimś prze­gry­wem, bo kto re­zy­gnuje z Wro­cła­wia na rzecz Mie­ro­szowa, na­wet je­śli do­staje tu kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko? No i przy­je­chała z dziec­kiem, ale bez męża. Wszystko ja­sne, czter­dziestka na za­krę­cie. Nie py­tali, hie­rar­chia jest, a ona nie po­ru­szała tego te­matu. Zresztą obaj sier­żanci byli od niej z dy­chę młodsi, płasz­czy­zny ich do­świad­czeń zu­peł­nie się nie po­kry­wały.

Wciąż stała przy oknie. Pa­trzyła na po­mnik, a wła­ści­wie na plecy po­mnika – głazu, na któ­rym przy­cze­piono ta­bliczkę upa­mięt­nia­jącą nada­nie Mie­ro­szo­wowi praw miej­skich. Wtedy to był Stadt­chen Fre­de­lant, za­rzą­dzany przez be­ne­dyk­ty­nów z po­bli­skiego Bro­umova, po­tem miej­sco­wość prze­szła w ręce nie­miec­kie, stała się jed­nym z dóbr zamku Książ. Co tu zresztą nie na­le­żało do tego ma­jątku? Mia­sto się roz­wi­jało, przy­spie­sze­nie na­stą­piło na po­czątku XX wieku. W ostat­nim cza­sie przed zmianą gra­nic utwo­rzono tu fi­lię nie­miec­kiego na­zi­stow­skiego obozu kon­cen­tra­cyj­nego Groß-Ro­sen. Po mo­ral­nym upadku za­czął się inny – już pod pol­skim prze­wod­nic­twem. PRL do­bi­jał, Rzecz­po­spo­lita Pol­ska, niby taka nowa i roz­wo­jowa, w ostat­niej de­ka­dzie za­częła nie­bez­piecz­nie przy­po­mi­nać tam­ten czas.

So­nia otrzą­snęła się z tych my­śli i się­gnęła do kie­szeni po ko­mórkę. Wy­brała nu­mer Julki.

„Abo­nent jest poza za­się­giem lub ma wy­łą­czony te­le­fon”. Znowu ten sam ko­mu­ni­kat. Od rana aż do te­raz, a było już po­po­łu­dnie.

Przez chwilę jesz­cze po­stała przy oknie, a po­tem wró­ciła do biurka.

Maj­kow­ski po­szedł w mia­sto speł­niać się jako dziel­ni­cowy. Ra­nik po­je­chał do Ryb­nicy Le­śnej w spra­wie kra­dzieży sprzętu rol­ni­czego – zgi­nęła brona czy coś w tym stylu, po­dobno jesz­cze po nie­miec­kim go­spo­da­rzu.

W ciągu kilku mie­sięcy, od kiedy za­częła tu pracę, nie mieli żad­nej po­waż­nej sprawy. Choć wła­ści­wie to mieli: pi­jany fa­cet kop­nął psa, zrzu­cił go ze scho­dów. Za­dzwo­nili są­sie­dzi – nie dla­tego, że się awan­tu­ro­wał, bo do tego przy­wy­kli, ale dla­tego, że drę­czył zwie­rzaka. Mimo wszystko bu­du­jące. A, i jesz­cze plan­ta­cja ma­ri­hu­any. Też z do­nosu – tym ra­zem za­dzwo­nił oj­ciec, że syn mu nie od­dał po­ży­czo­nego auta, co jest ra­żącą nie­wdzięcz­no­ścią, bo uży­wał też oj­cow­skiej działki i to wszystko za darmo, z do­broci serca. Na miej­scu oka­zało się, że chło­pak za­ło­żył plan­ta­cję ko­nopi in­dyj­skich. Ład­nie mu wy­ro­sły, miał do tego dryg. No i zie­mia była tu, jak wi­dać, ży­zna.

– Wró­ci­łem. – W progu po­ja­wił się Maj­kow­ski.

Kiw­nęła głową. Po­lu­biła tego chło­paka, miał w so­bie coś uj­mu­ją­cego, ja­kąś wraż­li­wość, a przy tym był bar­dzo otwarty – ża­den wy­co­fany in­tro­wer­tyk.

– Siądę te­raz do no­ta­tek, je­śli nie ma nic in­nego.

– Nie ma – od­po­wie­działa, tro­chę wbrew so­bie.

Bo może jed­nak było, a ona się cy­kała. Czego się bała? Że wyj­dzie na na­do­pie­kuń­czą matkę czy że zdra­dzi coś ze swo­jej pry­wat­no­ści?

Jesz­cze przez chwilę pa­trzyła w ekran kom­pu­tera, po czym, nie wy­chy­la­jąc się zza niego, oznaj­miła:

– Jadę do Wał­brzy­cha. Wrócę za go­dzinę, mak­sy­mal­nie dwie.

– Okej. Zna­czy tak.

Maj­kow­ski uśmiech­nął się nie­re­gu­la­mi­nowo. Cały był ule­piony z ta­kich sprzecz­nych ka­wał­ków. „Ma fajny wajb”, stwier­dziła Julka. „Taki wiesz, nie­he­tero”.

Och, Julka. Jej mała, do­ra­sta­jąca, ko­chana, nie­zno­śna córka. Có­reńka.

Pod­nio­sła się zza biurka, mi­nęła okienne bam­busy i wy­szła na ze­wnątrz. Wsia­dła do swo­jej pięć­setki i ru­szyła w kie­runku Wał­brzy­cha.

Włą­czyła się płyta. Dire Stra­its. Czę­sto te­raz ich słu­chała – tak jak pod­czas stu­diów. Wtedy ta mu­zyka była od­skocz­nią od ru­tyny i musz­try co­dzien­no­ści. Po­etyc­kie, no­stal­giczne tek­sty prze­są­czały się na dno jej du­szy. Póź­niej, gdy po­ja­wił się Krzysz­tof, nie po­trze­bo­wała tego – kli­mat ich wspól­nego ży­cia był inny.

Te­raz znowu ją cią­gnęło do ko­jąco-no­stal­gicz­nego głosu Marka Knop­flera. Your La­test Trick. To było o mi­ło­ści albo ra­czej o złu­dzie mi­ło­ści. O tym, że trudno o uczu­cia w wiel­kim mie­ście. O sa­mot­no­ści.

Sak­so­fon od­sło­nił du­szę, a ona przy­spie­szyła.

Za­raz za mo­stem pro­wa­dzą­cym do So­ko­łow­ska skrę­ciła w lewo, we Wcza­sową. Nie spo­dzie­wała się za­stać tam Julki, ale mu­siała spraw­dzić. Bu­dy­nek był za­mknięty. Otwo­rzyła drzwi i zro­biła szybki ob­chód. Pu­sto. Znowu za­dzwo­niła do córki.

„Abo­nent...”

Prze­je­chała pal­cem w kie­runku czer­wo­nej słu­chawki.

Znowu wsia­dła do auta. Je­chała po­woli, bi­jąc się z my­ślami. Co by zro­biła, gdyby była w wieku Julki i po­kłó­ciła się z matką? Nic, boby się nie po­kłó­ciła. Ni­gdy się z nią nie kłó­ciła, choć te­raz tego nie wy­klu­czała. Matka z tru­dem zno­siła „de­gra­da­cję” swo­jej je­dy­naczki. „Gdy­byś by­wała wię­cej w domu, była bar­dziej ko­bieca, by­łoby ina­czej. Męż­czy­zna nie od­cho­dzi, kiedy to, czego po­trze­buje, ma w domu”. Naj­pierw So­nia słu­chała tych wy­rzu­tów, które miały za­stą­pić po­cie­sze­nie, bo matka nie uzna­wała roz­tkli­wia­nia się, jak za­wsze – ze spo­ko­jem, bez ko­men­ta­rzy, w końcu zdo­była nie­złą prak­tykę – ale z cza­sem za­częła w niej na­ra­stać złość. Też by mo­gła po­wie­dzieć jej kilka słów o ojcu. I o tym, że na­wet wy­li­zane do czy­sta pod­łogi, trzy­da­niowe obiadki i skó­rzana mini nie za­gwa­ran­tują, że fa­cet bę­dzie wierny i uczciwy. Że w praw­dzi­wej re­la­cji nie o to cho­dzi. O co do­kład­nie cho­dzi – tego, jak się oka­zuje, jed­nak nie wie­działa.

Zwol­niła, mi­ja­jąc są­sia­du­jący z ich do­mem duży bu­dy­nek. Obiekt lecz­ni­czy, o czym in­for­mo­wał wy­bla­kły na­pis na sza­chul­co­wej mo­za­ice: „Sa­na­to­rium Blit­zen­grund”. Ono rów­nież zo­stało oszpe­cone przez PRL, chyba też na cele zbio­ro­wej re­kre­acji tu­dzież re­kon­wa­le­scen­cji. Zdaje się, że nikt tam na stałe nie miesz­kał, ona w każ­dym ra­zie ni­gdy ni­kogo nie wi­działa, choć stan wska­zy­wał na to, że ktoś re­gu­lar­nie do­gląda tego miej­sca. Julka jest wy­godna, nie chcia­łoby jej się da­leko iść. Może gdzieś tu się za­de­ko­wała? Co So­nia wła­ści­wie wie­działa o naj­bliż­szych jej lu­dziach? Ży­cie po­ka­zało, że nie­wiele.

Zde­cy­do­wała się po­je­chać do Wał­brzy­cha. Naj­więk­sze mia­sto w re­jo­nie, to­czyło się tam wi­doczne ży­cie, nie­na­chal­nie, ale za­wsze, można było coś zjeść, gdzieś usiąść. Za­le­d­wie kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów drogi, którą dało się po­ko­nać au­to­bu­sem. Wy­brały się tam z Julką kilka razy. Bez zbyt­niego en­tu­zja­zmu ze strony córki, choć wi­zytę w lo­kal­nych lump­kach oce­niła na plus, a w Zie­lo­nej So­fie, ka­wiarni przy rynku, na­prawdę jej się po­do­bało, Soni zresztą też. To miej­sce udo­wad­niało, że na­wet je­śli wszę­dzie pa­no­wał kli­mat sta­gna­cyjno-zwi­ja­jący się, to można się nie dać – i wciąż wie­rzyć, mimo wa­run­ków.

Sto­so­wała się do zna­ków wy­zna­cza­ją­cych pręd­kość, bo roz­glą­dała się do­okoła. Prze­je­chała obok kilku osób, ale Julki ni­g­dzie nie było.

Ciężko tu mieli nie­zmo­to­ry­zo­wani. Wą­skie po­bo­cza, mało chod­ni­ków, ku­lawy trans­port. Kilka po­zio­mów wy­klu­czeń.

Mi­nęła wą­ski tu­nel pod wia­duk­tem i wje­chała do mia­sta. Wi­ta­jące ją bu­dynki ko­ja­rzyły jej się z bieda-fa­mi­lo­kami w Zgo­rzelcu czy By­to­miu. Fa­mi­lien-Block, po­my­ślała, pa­trząc na dziew­czynę pcha­jącą głę­boki wó­zek. Obok szedł chło­pak, pew­nie oj­ciec. Oboje wy­glą­dali jak wy­jęci ze szkol­nej ławki, z przy­pad­kowo do­cze­pioną de­ko­ra­cją w po­staci no­wo­rodka. Ka­wa­łek da­lej grupka męż­czyzn na murku, z pi­wami w dłoni. Po­tem jesz­cze za­mknięty szpi­tal, który mógłby grać w hor­ro­rach, prze­jazd przez ob­wod­nicę – bez świa­teł, dla lu­bią­cych ad­re­na­linę – i była w zna­jo­mych oko­li­cach. Po­woli su­nęła ko­lej­nymi ulicz­kami, wy­pa­tru­jąc córki. Te­raz do­tarło do niej, że wła­ści­wie ma ze­rowe szanse, by w taki spo­sób ją zna­leźć, na­wet je­śli rze­czy­wi­ście tu jest. Czuła się jed­nak le­piej, że w ogóle coś robi – bez­czyn­ność za­wsze ją de­ner­wo­wała. A może była tylko na­tręc­twem, jed­nym z kilku wy­nie­sio­nych z dzie­ciń­stwa?

Się­gnęła po te­le­fon i wy­brała nu­mer Magdy. Znały się od lat, od czasu, kiedy po raz pierw­szy spo­tkały się w przed­szkolu – jako matki. Miały dzieci w róż­nym wieku i w róż­nych gru­pach, ale coś klik­nęło i się za­przy­jaź­niły. Dla Soni, która przy­je­chała do Wro­cła­wia z Ko­ło­brzegu, to była pierw­sza ważna zna­jo­mość w tym mie­ście. Prze­ro­dziła się w przy­jaźń i trwała do dziś. Magda, matka trzech sy­nów i far­ma­ceutka, me­dy­to­wała i ćwi­czyła jogę – w jej ży­łach pły­nęła ben­zo­dia­ze­pina wy­mie­szana z me­lisą. Siła spo­koju.

– Cześć, co tam? – Po­dane bez po­śpie­chu, z za­chę­ca­jącą ser­decz­no­ścią. Magda za­wsze była sobą.

So­nia też.

– Słabo. Julka gdzieś znik­nęła. Nie ma jej od rana, może na­wet od nocy. Te­le­fon wy­łą­czony.

– Stało się coś? – Wciąż spo­kój, roz­le­wa­jący się zen. „Spo­kojny umysł”, po­wta­rzała Magda. Umysł Soni ma­rzył o ta­kim sta­nie, ale urze­czy­wist­nia­nie go nie szło.

– No­wego? Nie, chyba nie. To zna­czy oj­ciec znowu ją wy­sta­wił, ale to już ćwi­czy­ły­śmy.

– Do wprawy po­trzeba wielu po­wtó­rzeń.

No tak, So­nia była prze­ko­nana, że Krzy­siek po­może im w tym ćwi­cze­niu. Spraw­dzało się. Nie­pro­szony, z wła­snej ini­cja­tywy, sta­wiał córkę wo­bec ko­niecz­no­ści prze­ra­bia­nia nie­przy­jem­nych emo­cji.

– Ale ona ni­gdy tak nie ro­biła. Za­wsze, mimo wszystko, była ze mną bli­sko. I za­wsze, też mimo wszystko, była ra­cjo­nalna.

– Nie wy­ma­gaj zbyt wiele od na­sto­latki, a na pewno nie wię­cej niż od do­ro­słego. Wła­ści­wie to dziwne, że Julka wcze­śniej nie pę­kła.

Może to aku­rat jej córka miała po niej? Wy­trzy­my­wa­nie, bez względu na oko­licz­no­ści? Nie­po­ka­zy­wa­nie, prze­mil­cza­nie, cza­sem je­dy­nie od­krę­ca­nie za­woru bez­pie­czeń­stwa, ale za­wsze tylko tro­chę? Aż w końcu pie­prz­nęło.

– Co ty byś zro­biła? – spy­tała So­nia.

– Po­ćwi­czyła od­dech i dała jej czas. Zgłod­nieje, prze­trawi emo­cje, znu­dzi jej się i ode­zwie się do cie­bie. A ty po­sprzą­tasz po Krzyśku. Jak za­wsze.

Tak, ten sche­mat był po­wta­rzalny, ale nie na taką skalę.

So­nia po­sta­no­wiła za­wró­cić i jesz­cze raz prze­je­chać przez cen­trum. Wał­brzych był prze­dziw­nym mia­stem, przy­po­mi­nał ar­chi­pe­lag po­łą­czo­nych wysp. W naj­dłuż­szej osi miał kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów – za­lud­nione frag­menty, po­tem dwu­pa­smówka, a wo­kół pustki lub ja­kiś prze­mysł, znowu en­klawa ży­cia i tak da­lej.

– Masz z nią re­la­cję, wy­pra­co­wa­łaś so­bie.

Fakt. Julka to było naj­lep­sze, co jej się w ży­ciu zda­rzyło. Czuła, że wło­żone w to dziecko uczu­cia, emo­cje i czas miały sens, że są dłu­go­ter­mi­nową in­we­sty­cją z ko­rzy­ścią dla nich obu. Zro­biło jej się cie­pło na sercu. Bar­dzo ko­chała swoją córkę i to nie dla­tego, że były po­dobne, bo bar­dzo się róż­niły – cha­rak­te­rem i wy­glą­dem. Julka wdała się w ojca: blond włosy i nie­bie­skie oczy, sło­wiań­ski typ. I bę­dzie chyba bar­dziej ko­bieca niż matka, co wła­śnie za­częło się ujaw­niać. So­nia miała ciemne włosy, zie­lone oczy, ja­sną kar­na­cję, spor­tową syl­wetkę. Ja­kieś nie­zde­cy­do­wane prze­mie­sza­nie ge­nów.

– Ale je­śli coś jej się stało...

– Nie prze­noś na dziecko swo­ich lę­ków. Co się miało stać? Do­ra­sta, te­raz w spo­sób przy­spie­szony. To po­trzebna lek­cja. Wes­przesz ją, kiedy się do cie­bie ode­zwie. Tylko pa­mię­taj: spo­kój i czu­łość. Czu­łość to pod­stawa.

– Czyli nic nie ro­bić? – So­nia po­now­nie była przy cmen­ta­rzu. Po­sta­no­wiła prze­je­chać koło ra­tu­sza i poczty, ich trasą spa­ce­rową, a po­tem skrę­cić w stronę te­atru i fa­bryki por­ce­lany. Ku­piła tam córce ku­bek, rzu­tem na ta­śmę, bo „Krzysz­tofa” po bli­sko dwu­stu la­tach za­my­kano. „Wszę­dzie do­bre zmiany”, rzu­ciła Julka, tro­chę ką­śli­wie, a tro­chę smutno. Tro­chę o fa­bryce, tro­chę o Pol­sce, a tro­chę o nich. Znowu ukłu­cie w sercu.

– Mo­żesz za­dzwo­nić do jej ojca. W końcu to jego za­cho­wa­nie ją do tego do­pro­wa­dziło. Bez wy­rzu­tów, na spo­koj­nie. Może coś do niego do­trze. Je­śli nie, to przy­naj­mniej go po­in­for­mu­jesz.

So­nia po­my­ślała, że po­moc z Krzysz­tofa bę­dzie żadna, bo jak – na od­le­głość? Ale może przy­naj­mniej się tro­chę po­mar­twi. Ta myśl spra­wiła jej przy­jem­ność. Cóż, ona nie była kwia­tem lo­tosu na spo­koj­nej ta­fli je­ziora, jak Magda.

– Okej, tak zro­bię.

– Daj znać, gdy Julka się zma­te­ria­li­zuje. Bu­ziak.

Na ra­zie po le­wej stro­nie Soni zma­te­ria­li­zo­wał się mu­ral. Do­brze go wi­działa, bo przed szczy­tową ścianą ka­mie­nicy, na któ­rej go na­ma­lo­wano, znaj­do­wał się tylko traw­nik. Julka już zwró­ciła na niego uwagę, ale So­nia do­piero te­raz mo­gła mu się le­piej przyj­rzeć. Były na nim psy, róż­nych ras, wiel­ko­ści i ko­lo­rów, na­ma­lo­wane chyba bez za­cho­wa­nia per­spek­tywy czy in­nych re­guł sztuki, ale przez to bar­dziej wzru­sza­jące. Obie z Julką lu­biły psy. So­nia na fali emo­cji obie­cała, że przy­garną ja­kie­goś. Trzeba bę­dzie się wy­wią­zać. Się­gnęła po ko­mórkę, żeby wy­brać nu­mer do męża, jesz­cze męża. Świa­tła zmie­niały się tu wy­jąt­kowo długo.

Znowu spoj­rzała na mu­ral. Stwo­rze­nie po le­wej stro­nie nie było psem, tylko ko­tem, do­piero te­raz zwró­ciła na to uwagę. Dziwne, zu­peł­nie od czapy.

Za­nim zdą­żyła na­ci­snąć słu­chawkę przy „Krzysz­tof” (zmie­niła z „Krzyś”), na wy­świe­tla­czu po­ja­wił się „Ma­rek Ra­nik”.

Wciąż miała czer­wone świa­tło. Po­now­nie zer­k­nęła na za­ma­lo­waną ścianę. Pod ko­tem do­strze­gła coś jesz­cze dziw­niej­szego – chyba jasz­czurkę. Słabo, bo spo­strze­gaw­czość to prze­cież je­den z wy­mo­gów w za­wo­dzie Soni. Zresztą w tej jasz­czurce było coś nie­przy­jem­nego.

– Cześć. Jest sprawa – rzu­cił Ra­nik. – W So­ko­łow­sku.

So­ko­łow­sko. Fajne miej­sce, tro­chę hip­ster­skie. Taki był wpływ wiel­ko­miej­skiego to­wa­rzy­stwa, które zjeż­dżało do daw­nego ku­rortu, by cie­szyć się spo­ko­jem od­lu­dzia. Może tam po­winna była naj­pierw spraw­dzić? Niby brak ko­mu­ni­ka­cji, ale to ze cztery ki­lo­me­try, zresztą cho­dziły tą trasą. Tyle że jej córkę cią­gnęło do świata, do lu­dzi, do gwar­nego, szyb­kiego ży­cia. W So­ko­łow­sku ży­cia było brak.

– Mu­sisz przy­je­chać.

Była czuła na punk­cie hie­rar­chii i od­po­wied­nich form. Ra­nik nie za­wsze je sto­so­wał, co ją je­żyło.

– A co to za sprawa? Też zra­bo­wany przed­wo­jenny sprzęt rol­ni­czy? – rzu­ciła iro­nicz­nie.

Świa­tło wresz­cie za­mru­gało.

Ra­nik od­chrząk­nął.

– Zna­le­ziono dziew­czynę. Młodą. Na­sto­latkę.

Sy­gna­li­za­tor wresz­cie roz­bły­snął zie­le­nią, ale So­nia nie ru­szyła z miej­sca.

– Nie żyje.

Tak, ta jasz­czurka miała w so­bie coś zde­cy­do­wa­nie dra­pież­nego.

Roz­dział 2

Nie wi­dział jej. Ni­gdy. Maj­kow­ski tak, raz, prze­lot­nie, Ra­nik ni­gdy.

Sier­żant Ma­rek Ra­nik nie wie­dział, jak wy­gląda córka ko­mi­sarz Soni Kranz. Zresztą na­wet gdyby wie­dział, nic by to nie zmie­niło. Sprawa pod­sta­wowa – oso­bi­ście prze­ka­zuje się in­for­ma­cję, że...

Czuła, jak krew prze­pływa przez tęt­nice. Pul­su­jąc, prze­ta­czała się i huś­tała ser­cem.

„Na­sto­latka. Nie żyje”.

Co roku w Pol­sce zo­staje za­mor­do­wa­nych kil­ka­dzie­siąt nie­let­nich. Nie pa­mię­tała do­kład­nych liczb, ale chyba około trzy­dzie­stu, może czter­dzie­stu. Z tego dwie trze­cie to małe dzieci, do dzie­sią­tego roku ży­cia. Zo­sta­wało więc dzie­sięć na­sto­let­nich śmierci. Mało, sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc. Ja­kie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że wła­śnie jej córka...

Moc­niej za­ci­snęła dło­nie na kie­row­nicy. Lekko wy­ha­mo­wała w oko­licy odra­pa­nych bu­dyn­ków na wjeź­dzie do Wał­brzy­cha. Znowu zo­ba­czyła tych mło­dych z wóz­kiem. Czy oni w ogóle zda­wali so­bie sprawę, ja­kim szczę­ściem jest dziecko? Że to z jed­nej strony cud, taki w wer­sji mini, a z dru­giej od­po­wie­dzial­ność, i to jak cho­ler­nie ciężka, bo prze­cież nie ma żad­nej in­struk­cji, czło­wiek działa po omacku, in­tu­icyj­nie, tyle może po­psuć...

Z tru­dem utrzy­my­wała kie­row­nicę. Wil­gotne palce śli­zgały się po skó­rze, którą była ob­le­czona. Kie­dyś jej się to po­do­bało, te­raz z obrzy­dze­niem pa­trzyła na przy­bru­dzoną biel. Skóra, frag­ment mar­twego ciała. Przy­spie­szyła; drzewa za oknem zmie­niły się w cią­głą zie­loną li­nię. Zwol­niła przed ro­bo­tami dro­go­wymi w Uni­sła­wiu. Usta­wiono tu sy­gna­li­za­tory, mu­siała cze­kać. Wy­jęła z prze­gródki te­le­fon. Drżą­cymi pal­cami wy­brała nu­mer Julki.

„Abo­nent...”

Rzu­ciła apa­rat na fo­tel, ostro ru­szyła, bo po­ja­wiło się zie­lone świa­tło.

Ko­lejny wia­dukt, te cho­lerne za­krę­ciki, o któ­rych zwy­kle my­ślała, że ma­low­ni­cze, od­bi­cie na Wcza­sową i wresz­cie skręt do So­ko­łow­ska.

To było je­dyne miej­sce, które Julce się w miarę po­do­bało. Pięk­nie po­ło­żone, na wznie­sie­niu, dawne uzdro­wi­sko. Po­dobno Da­vos się na nim wzo­ro­wało. Sporo od­no­wio­nych bu­dyn­ków, ale i dużo za­pusz­czo­nych. Tam mo­głaby się ukryć na­sto­latka, która zwiała z domu.

Dla­czego nie przy­je­chała tu od razu, zna­czy rano? Albo choćby te­raz, za­miast do tego cho­ler­nego Wał­brzy­cha?!

Mu­siała zwol­nić, bu­dynki stały tu bli­sko ulicy, lu­dzie ła­zili, jak chcieli, zwłasz­cza ci przy­jezdni, któ­rzy żyli nie wia­domo z czego i spo­ty­kali się przy od­na­wia­nym wła­śnie sa­na­to­rium – naj­więk­szym w ca­łym mie­ście, kie­dyś na pewno pięk­nym, w stylu neo­go­tyc­kim. Hi­pi­sia­rze i hip­ste­rzy, wy­chil­lo­wani, za­wsze na lu­zie. Ro­bili tu ja­kieś im­prezy, fe­sti­wale. Julka coś mó­wiła, że w wa­ka­cje...

Mi­nęła skwer, skrzy­żo­wa­nie i do­je­chała do końca as­fal­to­wej drogi. To miało być gdzieś tu, gdzie szlak do An­drze­jówki, schro­ni­ska gór­skiego. Była tam raz z Julką, fajne miej­sce, po­do­bało im się. Piły sok z bo­ró­wek, okrop­nie kwa­śny, ale Julka się śmiała. Miała fio­le­towe zęby i usta. „Wy­glą­dam jak trup”, za­żar­to­wała.

Jak trup.

So­nia zo­ba­czyła za­par­ko­waną po­li­cyjną to­yotę, a ka­wa­łek da­lej, na szu­tro­wej dro­dze – Ra­nika.

Wy­łą­czyła sil­nik i wy­sia­dła z auta. Trzę­sła się. Pró­bo­wała wy­czy­tać coś z po­stawy sier­żanta, ale on tylko stał i pa­trzył na nią. Nie wy­ko­nał żad­nego ru­chu.

– Gdzie? – za­py­tała, wci­ska­jąc kciuk w za­ci­śniętą dłoń.

– Tam są resztki ja­kie­goś domu. I on ją tam... w głowę.

Te­raz za­uwa­żyła, że Ra­nik jest lekko blady. Zwy­kle za­ró­żo­wiony, skory do żar­tów, na­gle stra­cił ko­lor i re­zon.

Ru­szyła przez trawę w stronę za­gaj­nika. Było tu lekko pod górkę, ale nie aż tak, żeby bra­ko­wało jej tchu. A bra­ko­wało.

– Wcze­śniej on ją chyba zgwał­cił.

Żółć pod­je­chała jej do gar­dła.

Na chwilę przy­sta­nęła, od­chrząk­nęła i wy­pluła za­bar­wioną na żółto ślinę. Pod­nio­sła głowę. Po­li­cyjna ta­śma wy­raź­nie od­ci­nała się od zie­lo­nego tła, ale za­ro­śla były tu bar­dzo bujne, a trawa wy­soka. Na­tura wzięła to miej­sce we wła­da­nie, gdyby nie ten biało-nie­bie­ski ko­lor...

I tur­ku­sowy.

Tur­kus. To była tur­ku­sowa bluza. So­nia znała ją bar­dzo do­brze. Julka taką miała.

Ra­nik stał za jej ple­cami.

To tylko bluza, po­dob­nych są setki, bez­gło­śnie mó­wiła do sie­bie. Mo­głaby od razu do­paść do ciała, które pew­nie znaj­do­wało się po dru­giej stro­nie murku – były tu ja­kieś osy­pu­jące się fun­da­menty, ale ona naj­pierw chciała wy­klu­czyć tę bluzę, za­ne­go­wać fakt, że mo­głaby na­le­żeć do Julki. Do jej córki.

– Rę­ka­wiczki. – Miała głos ro­bota.

Krzy­siek jej to ostat­nio za­rzu­cił. Że jest taka po­ukła­dana, taka w ry­zach, jak nie czło­wiek. „Lu­dzie mają emo­cje i te emo­cje cza­sem biorą nad nimi górę, ro­zu­miesz?”

Jemu cho­dziło o seks i o to, że na­gle uświa­do­mił so­bie, że już po­woli zjeż­dża z górki ży­cia na drugą stronę. Ro­zu­miała to, po pro­stu była świetna w kon­tro­lo­wa­niu emo­cji. Na­wet te­raz, kiedy po­winna się rzu­cić przez te chasz­cze, za ce­gły.

Ra­nik po­dał jej pa­ku­nek, z któ­rego wy­cią­gnęła dwa la­tek­sowe zwitki. Rę­ka­wiczki z tru­dem we­szły na wil­gotne dło­nie. Kuc­nęła i od­chy­liła kap­tur. Bluza jej córki miała z przodu zna­czek i na­pis „Stone”. Taki sam jak tu. Kranz chciała spraw­dzić roz­miar z metki, ale nie mo­gła jej zna­leźć. To nie były po­pu­larne ciu­chy z sie­ciówki, tylko ubra­nie za kilka stów z do­brego sklepu.

Z tru­dem się pod­nio­sła.

– Ciało, zna­czy dziew­czyna, jest tam.

Tak jak przy­pusz­czała, Ra­nik po­ka­zał ręką w kie­runku fun­da­mentu z czer­wo­nej ce­gły. Mu­rek był nie­równy i nie­zbyt wy­soki, ale i tak za­sła­niał wi­dok na to, co za nim.

So­nia ru­szyła w stronę ce­gieł na sztyw­nych no­gach. „Boże”, mó­wiła do sie­bie, choć wła­ści­wie była nie­wie­rząca, ale w tej chwili tylko ta in­stan­cja przy­cho­dziła jej do głowy. „Wszystko, tylko nie ona. Wszystko”. Go­towa była na­wet umrzeć, te­raz, tu, byle tylko...

W kie­szeni jej spodni za­wi­bro­wał te­le­fon. Się­gnęła po niego. Na wy­świe­tla­czu po­ja­wiło się „Jul­cia”. Puls jej przy­spie­szył. Prze­je­chała pal­cem po ekra­nie, ale bez efektu. Po­wtó­rzyła ko­lejny raz i znowu, na­stępny.

– Kurwa – rzu­ciła do sie­bie, ale Ra­nik też to usły­szał.

Upa­dła na ko­lana, upu­ściła te­le­fon w trawę, ze­rwała z dłoni rę­ka­wiczki, mo­kre palce wy­tarła o bluzkę i się­gnęła po apa­rat, który już prze­stał wy­da­wać dźwięki.

– Kurwa! – po­wtó­rzyła.

Ra­nik stał obok, nie ru­szał się, nic nie mó­wił.

We­szła w nie­ode­brane po­łą­cze­nie i na­ci­snęła słu­chawkę. Sy­gnał, sy­gnał, sy­gnał.

– Od­bierz, no od­bierz! – rzu­ciła przez za­ci­śnięte zęby.

– Halo? – Wresz­cie po dru­giej stro­nie usły­szała głos Julki. To była jej córka, ale jedno krót­kie i nie­pewne „halo” nie wy­star­czyło za sto pro­cent pew­no­ści. Nie w tej sy­tu­acji.

– Julka? – za­py­tała.

– No ja, a kto? – Córka pró­bo­wała za­żar­to­wać, choć ton miała nie­pewny. Nic dziw­nego, prze­cież wy­wi­nęła jej taki nu­mer, zwy­czaj­nie znik­nęła, a ona się za­mar­twiała, bo w końcu wy­padki się zda­rzają i...

Obej­rzała się w stronę fun­da­men­tów.

– Ty. No pew­nie, że ty. – Głos jej drżał.

– Nie je­steś zła...?

– Nie. Nie je­stem. Nie je­stem zła. Po pro­stu się mar­twi­łam.

– Wiem, głu­pio wy­szło. Po­ga­damy, gdy wró­cisz? – mó­wiła przy­mil­nie Julka.

– Po­ga­damy.

So­nia czuła, że córka jest zdu­miona bra­kiem awan­tury. Gdyby wie­działa...

– A kiedy bę­dziesz?

– Póź­niej. Mam dużo pracy.

– To może ja przy­jadę au­to­bu­sem. Jest taki...

– Nie, nie ma mnie na miej­scu. W te­re­nie pra­cuję. Tro­chę mi to zaj­mie. Za­dzwo­nię.

So­nia tym ra­zem spoj­rzała na le­żącą na tra­wie bluzę. Bluzę jej córki. To nie był czas ani miej­sce na py­ta­nia, więc do­dała tylko:

– Za­cze­kaj w domu, ni­g­dzie nie wy­chodź, do­brze?

– Pew­nie. Je­stem zmę­czona, prze­śpię się.

– Ale wszystko w po­rządku?

– Tak.

– Za­mknij drzwi, do­bra?

– Do­bra, do­bra, pani ko­mi­sarz. – Julce wró­cił hu­mor. Bała się awan­tury. Skąd miała wie­dzieć, że matka uca­ło­wa­łaby te­raz zie­mię, na któ­rej stała.

– Ko­cham cię.

W prze­szło­ści So­nia po­wta­rzała to cał­kiem czę­sto, ale te słowa od dawna już nie miały ta­kiej mocy.

– Ja cie­bie też – po­wie­działa Julka, wciąż lekko zdzi­wiona.

Nic dziw­nego, w końcu to nie jej naj­bliż­sza osoba umarła i zmar­twych­wstała.

So­nia wsu­nęła te­le­fon do kie­szeni i spoj­rzała na Ra­nika. Nie od­zy­wał się, uciekł wzro­kiem. Pró­bo­wał zro­zu­mieć scenę, któ­rej wła­śnie był świad­kiem. Nie miała ochoty mu o ni­czym opo­wia­dać, zresztą co by do niego tak na­prawdę do­tarło. Bez żony, bez dzieci – jesz­cze nie­wiele w ży­ciu prze­grał i stra­cił.

Dziew­czyna była ładna, de­li­kat­nej urody. Dłu­gie ja­sne włosy, nie­bie­skie oczy. Po­dobna do Julki.

Fala ulgi prze­pły­nęła przez ciało Soni. Była w pracy, stała nad prze­rwa­nym na­gle i bru­tal­nie mło­dym ży­ciem, a i tak myśl „to nie Julka, Julka jest bez­pieczna” pchała się na­przód i wy­peł­niała ją oczysz­cza­jącą, ego­istyczną ulgą.

Wzięła kilka głęb­szych od­de­chów.

– Smutno, nie?

Ra­nik źle zin­ter­pre­to­wał jej wes­tchnie­nie. Po­my­ślał chyba, że się prze­jęła, że nie ra­dzi so­bie z ta­kim wi­do­kiem.

– Smutno – od­parła krótko. – Kto ją zna­lazł?

– Dęb­ski, ma tu dom. – Sier­żant kiw­nął głową w stronę bu­dynku, który stał kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej. Nie wy­glą­dał naj­le­piej, na­wet z tej od­le­gło­ści. Obok stał fa­cet, wy­soki, lekko zgar­biony, z dłu­gimi wło­sami. Wy­glą­dał zde­cy­do­wa­nie le­piej niż dom.

– Mieszka tu na stałe?

– Nie. Na stałe jest w ka­mie­nicy w cen­trum, a to so­bie re­mon­tuje. Sam, więc po­woli mu idzie. Przy­cho­dzi tu, kiedy ma czas. Dziś też był. I za­uwa­żył, że trawa ja­kaś po­mięta, jakby ktoś coś cią­gnął. – Sier­żant spoj­rzał na ciało, a po­tem na zie­mię. – A przy wej­ściu plama. Po­dobno od razu po­my­ślał, że coś się stało, i po­szedł za tym śla­dem, aż tu.

So­nia przy­glą­dała się te­raz wy­gnie­cio­nej tra­wie, która wy­glą­dała jak ścieżka pro­wa­dząca od domu do fun­da­men­tów.

– A co to za ko­leś? Może mieć z tym coś wspól­nego?

– Nie, ra­czej nie. Dziwny, ale nie w ten spo­sób.

– A w jaki?

Ra­nik wzru­szył ra­mio­nami.

– Inny. Taki z mar­gi­nesu. Nie że opieka spo­łeczna, po pro­stu z mar­gi­nesu ży­cia. Nie żyje jak inni.

– Zna­czy bez ro­dziny, pracy na eta­cie, kre­dytu, tak?

Ski­nął głową. Wi­dać było, że taki styl mu nie od­po­wiada. Sier­żant Ra­nik lu­bił tra­dy­cyjne war­to­ści. Roz­wią­za­nia. Ru­tynę.

– Rę­ka­wiczki. Pro­szę.

Znowu po­dał jej opa­ko­wa­nie.

Na­chy­liła się nad za­mor­do­waną. Dziew­czyna była młoda, na pewno nie skoń­czyła osiem­na­stu lat. Syl­wetkę miała już mocno ko­biecą – wy­raź­nie za­zna­czone pod T-shir­tem piersi, sporo szer­sze od ta­lii bio­dra, krą­głe uda. Na jed­nym z nich So­nia za­uwa­żyła białą plamę. Szorty miała roz­pięte, ale nie zsu­nięte.

– Chyba sperma – ode­zwał się Ra­nik.

– Może być. Ale jest ubrana i na pierw­szy rzut oka nie wi­dać, żeby ktoś pró­bo­wał ze­drzeć z niej ubra­nie. Skąd po­mysł o gwał­cie?

– Nie wiem. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Bo po co ktoś by na­pa­dał na taką ładną dziew­czynę?

So­nia przy­glą­dała się za­bi­tej. Na rę­kach i no­gach miała kilka świe­żych za­dra­pań, na opusz­kach pal­ców czer­wień. Za­mek szor­tów był do po­łowy roz­su­nięty, ale tylko tyle. Same spodenki i ko­szulka były nie­usz­ko­dzone. Tro­chę sprane, ale ge­ne­ral­nie czy­ste i wy­pra­so­wane, choć... tył spodni miał zie­lon­kawe smugi, ko­szulka też. Tak, ktoś cią­gnął ciało po tra­wie. Be­żowy T-shirt, be­żowe, tro­chę ciem­niej­sze szorty. Nie­spe­cjal­nie modne, z tego, co się orien­to­wała, na pewno nie za dużą kasę. Trampki też – żadne co­nversy czy vansy, zwy­czajna guma ze sklepu spor­to­wego. Bluza zu­peł­nie tu nie pa­so­wała, ta firma na­prawdę była droga, So­nia to spraw­dziła. Na­wet chciała za­py­tać Julkę, czy wie, ile te ciu­chy kosz­tują, i czy nie robi tego spe­cjal­nie, żeby oj­ciec choć fi­nan­sowo po­czu­wał się do ro­dzi­ciel­stwa. Nie za­py­tała, ale bluzę za­pa­mię­tała bar­dzo do­brze. I ta bluza nie pa­so­wała do reszty dziew­czyny. Wy­czu­wało się w tym ja­kąś nie­przy­sta­wal­ność. Było w tym ob­ra­zie coś nie­praw­dzi­wego.

– Może ona naj­pierw chciała, a po­tem nie? – Ra­nik też pró­bo­wał roz­wi­kłać tę sprzeczną sy­tu­ację, choć jego my­śli bie­gły in­nym to­rem.

Wpa­try­wała się w twarz za­mor­do­wa­nej. Gładka cera, ja­sne brwi i rzęsy. Nie­uma­lo­wana, włosy też miała nie­tknięte che­mią. Uszy prze­kłute, ale bez kol­czy­ków. Brak pier­ścion­ków, na­szyj­ni­ków czy in­nej bi­żu­te­rii. Mło­dzi byli do sie­bie po­dobni, za­wsze tak jest, że dążą do ja­kie­goś wspól­nego wzorca, stylu: jed­na­kowe ciu­chy, fry­zury, ma­ki­jaże. Ta dziew­czyna była inna, tro­chę jakby nie z tego po­ko­le­nia. I chyba młod­sza, niż jej się z po­czątku wy­da­wało. Twarz miała bar­dzo dziew­częcą, brak ma­ki­jażu to pod­kre­ślał. Mo­gła mieć ja­kieś pięt­na­ście lat. Czy w tym wieku w ogóle się wie, czego się chce? Zmien­ność to je­dyna stała. I czy taka dziew­czyna chcia­łaby seksu w chasz­czach? Ja­sne, So­nia mo­gła się my­lić, ale nie po­winna lek­ce­wa­żyć pierw­szych wra­żeń, a te mó­wiły jej, że za­mor­do­wana była ofiarą, która w ża­den spo­sób nie spro­wo­ko­wała swo­jego losu.

Po­chy­liła się bar­dziej, żeby obej­rzeć ranę. Spora, pew­nie głę­boka, te­raz już ze sko­rupą za­schnię­tej krwi, która zdą­żyła za­bar­wić na bor­dowo po­je­dyn­cze pa­sma ja­snych wło­sów. Ude­rze­nie w skroń mu­siało być silne, pew­nie ono spo­wo­do­wało śmierć. Rana nie wy­glą­dała do­brze, lecz wi­dok byłby zde­cy­do­wa­nie gor­szy, gdyby krew roz­lała się po twa­rzy, tym­cza­sem spły­nęła mię­dzy włosy. A prze­cież to pra­wie nie­moż­liwe, żeby nie było żad­nego roz­bry­zgu. Przyj­rzała się jesz­cze raz – nic, czy­sto, choć... W oko­licy ucha, do szczytu po­liczka za­uwa­żyła ró­żową po­światę. Je­śli nie był to ko­sme­tyk, ślad po ja­kimś je­dze­niu, mo­gła to być krew, a ra­czej smuga po jej star­ciu. Z tyłu głowy, mniej wię­cej na wy­so­ko­ści po­ty­licy, do­strze­gła wplą­tane we włosy źdźbła trawy.

Obej­rzała dło­nie dziew­czyny – czy­ste, krót­kie pa­znok­cie, brak za­dra­pań, jakby wcale się nie bro­niła. Ten ko­lor na opusz­kach mógł być krwią, ale mógł też po­cho­dzić od cze­goś in­nego.

Za­uwa­żyła, że z tyl­nej kie­szeni ba­weł­nia­nych szor­tów coś wy­staje. Te­le­fon. Wy­cią­gnęła go po­woli. Star­szy mo­del w tro­chę prze­tar­tym już etui w kwiaty. Ekran po­kryty siatką de­li­kat­nych rys. Wci­snęła przy­cisk z boku, ale tło po­zo­stało czarne.

Kiedy od­wró­ciła się w stronę Ra­nika, zo­ba­czyła, że już trzyma w ręku stru­nowy wo­re­czek.

– Pew­nie roz­ła­do­wany – po­wie­działa, wkła­da­jąc do środka te­le­fon. – Trzeba jak naj­szyb­ciej go spraw­dzić. Poza tym nie wi­dzę żad­nych in­nych przed­mio­tów, choć w tych chasz­czach może coś być.

– Zgło­si­łem za­po­trze­bo­wa­nie na tech­nika.

„Za­po­trze­bo­wa­nie na tech­nika”. Kiedy sy­tu­acja ro­biła się po­ważna, Ra­nik wcho­dził w ofi­cjalną, sfor­ma­li­zo­waną nar­ra­cję.

– A pro­ku­ra­torka...?

Choć jed­no­cze­śnie za­po­mniał o hie­rar­chii. Spoj­rzała na niego chyba zbyt ostro, bo się za­czer­wie­nił. Od po­czątku sta­rała się na­wet na chwilę nie wy­paść z roli, żeby za­wsze było ja­sne, kto tu jest sze­fem, czyli kie­row­niczką. Jak wi­dać, słusz­nie. Obaj sier­żanci cza­sem prze­kra­czali gra­nice. Kranz ni­gdy. Za­sady or­ga­ni­zo­wały świat.

– Za­dzwo­nię.

Prze­nio­sła wzrok w stronę domu. Fa­cet, który tam stał, gdzieś znik­nął. Po­szła wzdłuż ugnie­cio­nego pasa trawy. Tak, ktoś mu­siał tędy cią­gnąć ciało, za nogi, bo stopy sta­wia­łyby opór, zo­sta­wia­jąc inny ślad. Roz­glą­dała się, ale ni­czego nie wy­pa­trzyła.

Do­szli do bu­dynku. Niby re­mon­to­wany, ale – przy­naj­mniej z ze­wnątrz – zu­peł­nie nie było tego wi­dać. Ra­to­wało go to, że był po pro­stu ładny i so­lid­nie zbu­do­wany, czego resztki po tych stu la­tach wciąż dało się do­strzec.

– Mie­li­śmy tu zgło­sze­nie wła­ma­nia – po­wie­dział Ra­nik. – Za­raz przed twoim przy­jaz­dem.

– Co zgi­nęło?

– W su­mie to nic. Jak już po­wie­dzia­łem, Piotr Dęb­ski, który mieszka w cen­trum So­ko­łow­ska, ku­pił tę ru­inę i ją re­mon­tuje. Mówi, że chce tu za­miesz­kać, ale na pewno mu się nie spie­szy, bo w ka­mie­nicy ma lo­kal od zna­jo­mego. Ta­kie hobby ra­czej so­bie z tego re­montu zro­bił.

– Trzyma tu ja­kiś sprzęt, coś war­to­ścio­wego?

– Coś trzyma, ja­kiś ce­ment czy farbę, ale kto by się po­ła­ko­mił, jak to już otwarte i w ma­łej ilo­ści?

– No ale ktoś się jed­nak po­ła­ko­mił. To na co?

Ra­nik spoj­rzał na nią prze­cią­gle.

– Tu były książki.

– Zgi­nęły książki?

– Od­wrot­nie: ktoś je przy­niósł.

– Ktoś się wła­mał, żeby zo­sta­wić tu książki? – So­nia też na chwilę od­stą­piła od swo­jego pro­fe­sjo­na­li­zmu, ale to, co mó­wił sier­żant, brzmiało dość dziw­nie.

– No, tak było. Ktoś roz­wier­cił za­mek, wszedł i po­roz­kła­dał na ziemi książki.

– Czyli one były w środku.

– Nie do końca. Dęb­ski mówi, że on tu co i raz znaj­duje ja­kieś dziwne rze­czy gdzieś scho­wane, za pie­cem na przy­kład czy w ko­mórce. Nie­które książki były jego, fakt, nie­które ku­pił ra­zem z tym do­mem, ale kilku nie ko­ja­rzył. A on z ta­kich, co to czy­tają, więc ra­czej wie, co mówi. Ktoś się wła­mał i po­ukła­dał wszę­dzie na pod­ło­dze książki, po­otwie­rane, tak o. – Wy­ko­nał ruch ręką. – I jesz­cze na ścia­nach po­ro­bił na­pisy kredą. Sa­ta­ni­styczne. Trzy szóstki i inne dziwne znaczki.

– I?

Albo Ra­nik mó­wił nie­skład­nie, albo to był ja­kiś wy­głup, albo...

– I jesz­cze po­wie­dział, że ten ktoś zgwał­cił mu psa. – Wzru­szył ra­mio­nami, jakby chciał po­ka­zać, że od tego ostat­niego się dy­stan­suje.

– Co wy­ka­zało śledz­two?

– Nic. No bo w su­mie szko­dli­wość czynu zni­koma, nic nie zgi­nęło, na­wet prze­ciw­nie, a ten pies... Po­dobno uciekł, a jak już wró­cił, to Dęb­ski ni­czego nie chciał zgła­szać, więc... – Roz­ło­żył ręce.

– On jest po­czy­talny?