Pompalińscy - Eliza Orzeszkowa - ebook

Pompalińscy ebook

Eliza Orzeszkowa

5,0

Opis

Pompalińscy" to powieść autorstwa Elizy Orzeszkowej, jednej z najważniejszych pisarek polskich, epoki pozytywizmu. Jest to w twórczości Orzeszkowej jeden z najbardziej ostrych ataków na arystokrację, na tę nieliczną a najbardziej uprzywilejowaną warstwę społeczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 511

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-06-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

CZĘŚĆ PIERWSZA

 Rozdział I

Wzywanie pomocy Muz przed rozpoczęciem pisania, nie jest rzeczą czasów naszych. Było to kiedyś modą powszechną, ale być przestało, odkąd pod wpływem szerzącej się w świecie poziomej prozy, słońce zaniechało, w języku poetów, jeździć po firmamencie ognistym wozem, księżyc utracił wdzięczne miano Dyanny, jędza nazwana została nie Prozerpiną lecz jędzą, a Dafnis i Chlorynna ustąpiły miejsca Pawłowi i Marysi. W owym to właśnie czasie, gdy mowa bogów tak znakomitej ulegała przemianie, jeden z wielkich wieszczów zachodu zapytany: co mianowicie w obec nowego porządku wyobrażeń i wyrażeń, powie on o człowieku powierzającym łódź przeznaczeń swoich głębiom ponurego Państwa, nad którem panuje straszliwy trójząb Neptuna? odrzekł: powiem po prostu: wypływa na morze. Co za skażenie smaku! Jaka gminna prostaczość słowa! Jakże wyraźnie uczuć się już tu daje powolne znikanie złotych i srebrnych wieków ludzkości, a nadciąganie żelaznego, owego żelaznego wieku, w którym wodna puchlina tak serca, jak wyobraźni, jak stylu zaszczytnem odznaczeniem być przestanie, a ludzkość pracować pocznie na to, aby módz nazywać prawdę, jakkolwiekby gorzką była — prawdą, a głupstwo, jakkolwiek różowe — głupstwem!

 Tak, a przecież i dla obecnie piszących istnieją momenty, momenty w których na widok podnoszącego się przed nimi zadania, czują oni całą słabość, całą nicość swych sił przyrodzonych i radziby byli przyzwać sobie ku pomocy wszystkich mieszkańców starożytnego Helikonu, posiąść w pamięci swej wszystkie mitologie starożytne i inne, napełnić słownik swój wszystkiemi najwspanialszemi epitetami, metaforami i allegoryami, aby módz dokładnie określić wielkość opisywanego przedmiotu i w jaknajdostatniejszy sposób przedstawić go razem i polecić współczuciu przyszłej rzeszy czytelników.  Taki to właśnie moment przebywam, łaskawy czytelniku, rozpoczynając powieść tę, rozpoczynając ją z gorzkiem zwątpieniem o siłach mych, z wewnętrznem westchnieniem do wszystkich bóstw, które dotąd opiekować się piórem mem i wspierać je raczyły, rozpoczynając ją z trwogą niepomierną i uroczystym nastrojem ducha, albowiem opiewać mi w niej przychodzi dostojny i całej parafii mej znany ród: Hrabiów Czółno Don-Don Pompalińskich.  Jakże opiewać go będę? czy świetne zjawisko to obejmę w całości, poczynając od pierwszej chwili w której zajaśniało śród świata, do obecnej, od najdawniejszego protoplasty do drobniuchnych teraźniejszych odrośli? Nie; zadaniu podobnemu nie podołałabym nigdy, jakkolwiek bowiem urodzinom rodu tego towarzyszyły wieszczki róźne: dobre i niedobre, takie które obdarzały go sowicie i takie które go niczem wcale nie obdarzały, nie potrafiłabym nigdy opisać wiernie, wyliczyć szczegółowo i w jaki taki artystyczny ład ułożyć wszystkie splendory i koleje losu, łączące się w pamięci mej z pojęciem rodu tego.  Wolę więc poprzestać na mniejszem i pobieżnym zaledwie rzutem oka ogarnąwszy część historyczną przedmiotu, szczegółowo opracować jeden tylko epizod z teraźniejszego już istnienia rodu poczerpnięty i z pewną tylko ilością członków jego związek mający, epizod którego tytuł, gdyby nie wstręt mój do wszelkich w ogólności długich i szumnych tytułów, brzmieć by powinien: O troskach i zgryzotach, które dotknęły dostojną rodzinę Hrabiów Czółno Don-Don, Pompalińskich.  O! były to troski i zgryzoty, o których z pewnością pojęcia nie masz ty, gminny wyrobniku, pochylający się od świtu do nocy nad twardą glebą, aby z niej dla spracowanego ciała twego i wybladłych ust twych dzieci, wydobyć odrobinę czarnego, łzami i potem oblanego pożywienia; nie macie o nich pojęcia i wy Matki czułe, spędzające noce bezsenne nad kolebkami dziatek waszych w trwodze o życie ich lub dolę, ani wy mężowie uczeni z krwawym znojem myśli goniący za promieniem prawdy, ani wy mężowie idei rzucający się w odmęt walk, za to coście uwielbili i ukochali sercem... Były to troski i zgryzoty godne najczulszych trenów, najżałośniejszych, najmelancholiczniejszych elegij... ja przecież nie posiadając z natury najlżejszej ku melancholii skłonności, a w dodatku i nie umiejąc wierszy pisać, przedstawię wam je czytelnicy w formie nie trenu, nie elegii lecz skromnej powiastki, którą chciałabym nawet uczynić jak najmniej smutną i którą też w wierszu następującym rozpoczynam.  Rozpocząć inaczej nie mogę jak wytłómaczeniem, niezrozumiałego Ci zapewne czytelniku znaczenia dwóch wyrazów poprzedzających bezpośrednio nazwisko: Pompalińscy i ściśle z nazwiskiem tem połączonych, mianowicie: Czółno i Don-Don.  Owóż Czółno — to herb, a Don-Don, przydomek. Zkąd się zaś wzięły i jak powstały i herb i przydomek, co wiem to opowiem.  Ród Pompalińskich najżywszym jaśnieje blaskiem w miejscowości, w której szumią ostatki puszcz niegdyś wspaniałych i sławnych, Niemen toczy szerokie, poważne swe fale, najbujniejsza wzrasta boćwina i najsmaczniejsze w świecie całym wyrabiają się kiełbasy — słowem, na Litwie. Najlżejszej nie ulega wątpliwości, że istnienie rodu tego datuje od czasów niesłychanie dawnych. Są tacy którzy mniemają i dowodzą, że pierwszym protoplastą jego, był jeden z 12-u Wojewodów, którzy rządzili przed królem Mieczysławem jeszcze i ojcem jego Piastem. Inni, a między tymi i sam dziś żyjący hrabia Światosław Pompaliński utrzymuje, iż nie jeden z 12-u Wojewodów Polskich, ale pewien wielki wódz Rzymski, który odznaczył się tem mianowicie, iż obalił w gruzy kilka miast kwitnących i położył koniec życiu niesłychanej ilości ludzi, był pierwszym założycielem rodu, którego on, Hrabia Światosław, jest obecnie głową i główną ozdobą; jakimto jednak wywodem nie zadowolniony, brat hr. Światosława, hr. August, domyśla się i domysł swój niezbitemi dowodami wkrótce stwierdzić przyrzeka, iż ród Pompalińskich, wywodzić się właściwie powinien nie od słynnego wodza Rzymskiego, ani tembardziej od żadnego Wojewody Polskiego, ale od jednego z owych walecznych i bohaterskich Braci Machabeuszów, o których przecie świat cały wie jakimi byli gorącymi patryotami i niezłomnymi rycerzami. Wspomnienie jednak o Machabeuszach sprowadza, niewiem prawdziwie dla czego, wyraz niesmaku na oblicze hr. Światosława i wywołuje zwykle spór, delikatny zresztą i etykietalny, pomiędzy nim, a nieco lekkomyślnym bratem jego, spór który gdy raz wzniesionym został przy wytwornie zastawionym stole hr. Światosława, jeden z biesiadników przeżuwający właśnie ostatni kęsek pasztetu z jarząbków i niosący do ust kielich wybornego węgrzyna, uczynił wniosek, że obaj dostojni bracia, jakkolwiek dostojni i wysoce uczeni, tym razem tylko i całkiem wyjątkowo znajdują się w błędzie; początku bowiem rodu Pompalińskich szukać nie należy ani w kronikach Rzymskich, ani w dziejach Izraelskich, ale w owej całkiem przedhistorycznej epoce, której ślady odkrywają się dziś oczom geologów i antropologów, w postaci jaskiń napełnionych zmięszanemi ze sobą kośćmi ludzkiemi, lwiemi i niedźwiedziemi, czyli, że pierwszego w świecie Pompalińskiego, szukać należy nie gdzieindziej tylko pomiędzy ludźmi kopalnymi. Podobne jednak twierdzenie, jako opierające się na geologii i antropologii, zakrawało mocno na herezyę i przypaść nie mogło do smaku ścisłej i gorącej ortodoksyi hrabiny Wiktoryi Pompalińskiej, z domu księżniczki X., wdowy po zgasłym oddawna hr. Jarosławie, trzecim i najmłodszym, z pomiędzy trzech dostojnych hrabiów — braci i matki dwu w kwiecie wieku obecnie zostających, a stanowiących świetną nadzieję rodu hrabiów braci: Mścisława i Cezarego. Hrabina Wiktorya po długiem rozmyślaniu nad wnioskiem biesiadnika, który wydawał się jej więcej grzesznym niż prawowiernym, udała się do spowiednika swego allias dyrektora swego sumienia z zapytaniem: czy prawidła prawomyślności pozwalają wierzyć w epoki przedhistoryczne, w geologią, antropologią, jaskinie i ludzi kopalnych. Na co gdy dyrektor sumienia odpowiedział, że: epoki przedhistorycznej nie było wcale żadnej i być nie mogło, albowiem dzieje świata od jego stworzenia, stoją najwyraźniej i jak na dłoni opisane w księgach Genezy, Królów, Sędziów, Estery, Paralipomenon i t. d. że następnie geologia i antropologia, a zatem jaskinie i ludzie kopalni są niczem innem jak wymysłami półmędrków i wybrykami demokratycznemi, mogącemi tylko splamić czystość wyobraźni i zmącić spokój myśli tak nieskazitelnej niewiasty i arystokratycznej damy jak hr. Wiktorya; Hr. Wiktorya przestała już całkiem wierzyć w legendę o Pompalińskim kopalnym, a marzyła natomiast o tem, że jako ludzie pochodzą nie z jaskiń lecz z raju, pierwszym Pompalińskim musiał być tedy ktokolwiek z mieszkańców tego miejsca rozkoszy, kto wie? Czy nie sam nawet Adam mąż Ewy, a ojciec ludzkości.  Wszystkie te jednak spory, dochodzenia, domysły, należą już dziś do minionej przeszłości; brzmiały one dość długo, ale już przebrzmiały, pozostawiając po sobie w umysłach tak interesowanych osób jak tych, którzy je najbliżej otaczają, tę pewność niezbitą, że ród Pompalińskich jest nadzwyczaj starożytnym rodem i na mocy tak starożytności swej jak posiadanych przez się bogactw, posiada prawo stania na jednej linii z najstarożytniejszemi i najbardziej szanownymi rodami kraju naszego, ba, całej nawet Europy.  Nieszczęściem, wiek nasz jest jak wiadomo wiekiem skeptycyzmu i nieustających nigdy kontrawersyi. Jakkolwiek więc spory i niepewności wszelkie, pod powyższym względem zachodzące, oddawna już umilkły w łonie samej rodziny i w łonach licznych zresztą, które mają zaszczyt jeść, pić i oddychać w bezpośredniej jej blizkości, w oddali przecież, wśród nikczemnego, po nizkich poziomach czołgającego się, plebsu krążą o przedmiocie tym różne szczególne przypuszczenia, wspomnienia i wcale dziwne opowiadają się powieści.  I tak: utrzymują niektórzy, że najwyraźniejszym dowodem głębokiej starożytności świetnego dziś rodu, zdaje się być to właśnie, iż początki jego giną w mrokach przeszłości tak dalece, iż wspomnienia o nich darmoby szukać w jakimkolwiek kronikarzu, historyku lub heraldyku nie już izraelskim lub rzymskim, ale poprostu polskim. Milczy o rodzie tym Gall i milczy Kadłubek, milczą Długosz i Bielski i Stryjkowski, milczą Paprocki i Niesiecki, milczą Naruszewicz, Lelewel, Szujski i Szajnocha. Daremnie wertujesz dzieła wszystkich wyż wspomnianych szperaczy i mędrców, daremnie na karcie każdej, każdą wielką literę zapowiadającą imię własne chciwem chwytasz okiem, — Potoccy, to Zamojscy, Tarnowscy, Sapiehowie, Sanguszkowie, Lubomirscy, ale — nie Pompalińscy. O Pompalińskich w księgach rodzaju arystokratycznego — ani słuchu! Szczególne wydarzenie! Ja przecież nie posiadając w sercu mem ani źdźbła złośliwości, pełna zresztą czci i uroczystego poważania dla wszystkiego co wielkie i potężne, wydarzenie to na dobre wytómaczyć pragnę. Być może, iż wszyscy, wyż wspomnieni kronikarze, historycy i heraldycy, na pozór tylko byli takimi skrzętnymi zbieraczami i sumiennymi pracownikami za jakich świat zwykł ich uważać, w gruncie zaś dopuszczali się grzesznego niedbalstwa i kary godnych doprawdy opuszczeń. Wszak bywają na ziemi sławy niezasłużone! Być może jeszcze, iż zachodziły tu intrygi jakieś, przyczyny osobiste całkiem, wzajemne niechęci, urazy, że którykolwiek z rodu Pompalińskich pokłócił się o starostwo naprzykład lub kasztelańskie krzesło z Marcinem Gallem, inny z Długoszem, inny jeszcze z Paprockim, inny jeszcze w turniejach patryotycznych prześcignął Lelewela, inny potrącił niechcąc ślepego Szajnochę lub z niedostatecznem uszanowaniem słuchał uniwersyteckiego wykładu profesora Szujskiego, za co wszystko mszcząc się mężowie ci, zaniedbali znienawidzone przez się imię polecić czci i pamięci potomnych i zagrzebali je grubą warstwą niezłomnego milczenia. O! tak! Bywają wszak na świecie stronności i niesłuszności takie!  Wszystko powyższe jednak stanowi dla zajmującego nas rodu nieprzyjemność, że tak powiem, negatywną tylko. W innych wersyach przytrafiają się nieprzyjemności afirmatywnej już natury. Tak np. niedawno jeszcze poumierali ludzie pamiętający czas, w którym przed stu około laty, wielkie jezioro nasze napełniło się wodą strasznie mętną. Byli podówczas tacy, którzy z całej mocy głów swych i rąk usiłowali wodę tę oczyszczać i do stanu spokojnej, kryształowej toni doprowadzać. Nie udało się biedakom. Ale też i na odwrót — istnieli i tacy, którzy „nad rzekami Babilonu usiadłszy” zatopili w toni zmącone długie, kręto wijące się wędki. Byłże to był połów obfity! Owóż, ci co niedawno poumierali, a przed śmiercią o starych dziejach dzieciom i wnukom swym opowiadać lubili, gwarzyli jakoś... nawpół nieprzytomnie zapewne, że niby... wpośród rybaków owych widziano... ach! okropna to potwarz, której usta moje wypowiedzieć od razu nie mogą! że tedy pośród rybaków owych... znajdował się i... (odwagi pióro moje! odwagi!) i ojciec hrabiów Światosława, Augusta i Jarosława; że... był on jakoby rybakiem bardzo zręcznym bo same złote rybki czepiały się jego wędki, że jednak, podówczas jeszcze ani hrabią, ani żadnym wcale wielkim panem nie był i wtedy dopiero gdy już onych ryb złotych wiele, wiele nałowił, stał się wielkim panem (choć zawsze jeszcze nie hrabią) nabył ogromne dobra i zaczął w nich stawiać pałac tak wielki, tak wielki, że dotąd jeszcze budować się on nie przestaje, a nawet według przepowiedni znawców, budować się będzie, jak katedra kolońska, przez wieków siedem.  Nie na tem jednak koniec kalumnii. Zkąd bowiem wziął się ów dzielny rybak? Był synem flisaka, odpowiadają kalumniatorzy. Czem są flisacy, wiedzą dobrze wszyscy nad brzegami rzek spławnych mieszkający. Owóż rodzic rybaka, wedle powyżej wymienionych kalumniatorów, był jakoby flisakiem — na jednej z Wicin zbożem naładowanej, a rok rocznie po spławnych falach Niemna żeglującej ku Gdańskowi, czy innym tam miejscom wielkich targowisk nadmorskich. Ztąd tedy, czyli od tej niby wiciny — powstało Czółno, dotąd na herbie Pompalińskich, śród blado-błękitnego tła, niby śród fal rzecznych figurujące, a Czółno nie zaś Wicina, jakby z pozoru być powinno, dla tego mianowicie, że Wicina jako nazwa czysto miejscowa, litewska, posiadałaby brzmienie i kształt na tarczy nie dla wszystkich plemion ucywilizowanego świata zrozumiałe, gdy tymczasem czółnem jak wiadomo, posługują się plemiona wszelkie. Oto więc wedle mniemania plebsu, rodowód herbu.  Z przydomkiem inna zupełnie historya. Zjawił się on obok nazwiska wcale niedawno, wtedy mianowicie, gdy w prowincyi, w której położone są dobra Pompalińskich, zjawiła się pewna choroba umysłowa, dotąd przez psychiatryą nieznana i niebadana, a nosząca specyalną nazwę: przydomkomanii. Nagle jednocześnie znakomita liczba głów chorobie tej podległa. Wszyscy cokolwiek choćby dostojniejsi obywatele powiatu N. zapragnęli na gwałt mieć przydomki. Rozpoczęło się ogólne grzebanie w familijnych archiwach, nastąpiły formalne oblężenia tak zwanych deputacyi szlacheckich, czyli biur mających w swem posiadaniu heraldyczne wywody miejscowej szlachty i trudniącej się ich legalizowaniem. Pracowano w pocie czoła nad rozkopywaniem próchien dawno zgasłych i zapomnianych przeszłości, nad wznawianiem, a jeśli trzeba i kleceniem na nowo jakich takich, byle odrobinę prawdopodobnych przyrostków i dodatków do głównego imienia. Przyznać też trzeba; że mozoły podjęte nie poszły na marne i że mnóstwo imion wyłoniło się z pyłu wstrząśniętych aż do posad archiwów, z odnowionym lub nowym, a zawsze szumnie brzmiącym splendorem. Tak np. znani w parafii całej z wielu plemiennych cnót naszych i przymiotów, jako to: z rozrzutności, próżniactwa i wszelkie granice hygieną i moralnością przepisane, przechodzącego, ducha erotyczności, bracia Tutunfowiczowie nazywać się poczęli: Tynf Tutunfowiczami (z powodu czego złośliwi mawiali, że przydomek większą ma wartość od właścicieli, bo jest w nim tynf wtedy gdy właściciele jego tynfa nie są warci). Imci Pan Kobyłkowski wydrukował na wizytowym bilecie swym Koryto-Kobyłkowski, Trzewikowski anonsował się w arystokratycznych salonach jako Perła-Trzewikowski, Worydło, został Jastrząb-Worydłem, Kniks, Trzaska-Kniksem i t. d. Przydomki słowem, stały się w one czasy modą powszechną, pożądaniem najwyższym, zaszczytem koniecznym, bez którego niepodobna było porządnemu człowiekowi przyzwoicie zaprezentować się w świecie, ani też osobistej i szlacheckiej swej godności, dostatecznie ochronić przed napływającą coraz gwałtowniej falą gminnych, demokratycznych roszczeń i wyobrażeń. Nicby zresztą w staraniach tych i upiększeniach się pracowitych osobliwego nie było, gdyby nie ta szczególna okoliczność, iż zaszły one w tym właśnie czasie, który bezpośrednio nastąpił po wielkiej, wstrząsającej reformie społecznych stosunków. Należyż proszę państwa opuszczać bezczynnie ręce i poddawać się zniechęceniu dla tego, że szczęście i bogactwa zniknęły? Przeciwnie, tem gorliwiej, tem usilniej pracować należy, aby straty poniesione powetować i nowym zajaśnieć blaskiem. Kto płacze, ten płacze, kto głodny, ten głodny, a kto może do uratowanego domu swego dodać jeszcze przydomek, dla czegóżby uczynić tego nie miał, ku większej chwale swojej i narodu swego, ku pokazaniu światu całemu, że nietylko istniejemy jeszcze ale ba! o świetność istnień naszych skutecznie starać się potrafimy! Ztąd wniosek, że istnieje na ziemi pewien gatunek ludzi, do którego w żaden sposób zastosować się nie da Darwinowskie prawo wykształcania się organizmów wedle potrzeb i warunków otaczających, który jednakim jest wszędzie i zawsze w szczęściu i niedoli — przed burzą i po burzy. Z tem wszystkiem, mogliż Pompalińscy pozostać w tyle tam, gdzie dokonywały się tak szlachetne i pełne chwały zachody? Hrabiowie zresztą Światosław i August, jako ludzie wiekowi i czujący się najzupełniej już wyższymi nad wszelkie wyższości przez innych zdobyte, lub zdobytemi być mogące, nie myśleliby może tak dalece o owej w rodzinnym powiecie ich grasującej chorobie przydomkowej i nie raczyliby trudzić się dla tego aby nie dać się ubiedz w dostojeństwach jakimś tam Tutunfowiczom lub Kniksom. Ale pomyślał o tem wszystkiem bardzo gorliwie młody hr. Mścisław, syn hrabiny Wiktoryi, z domu księżniczki X. i zgasłego oddawna najmłodszego z trzech hrabiów braci hrabiego Jarosława. Hr. Mścisław osobiście nawet w interesie przydomku owego zjechał na Litwę i nie ustawał w staraniach a zachodach póty, aż w papierach familijnych znalazł najwyraźniej wypisane, (co zresztą znanem mu już było z podań rodzinnych i portretów okrywających ściany sali jadalnej hr. stryja jego); że w dość odległym już wieku, dwaj Pompalińscy ożenieni byli z kolei z dwoma hiszpankami wielkich rodów, córkami grandów i udzielnych panów, imiona których nieodmiennie poprzedzanemi bywały zgłoską Don. Dwie hiszpanki, córki grandów, w rodzie, — dwa tedy Don, co złożone razem układało się we wcale dźwięczny przydomek, mający w dodatku nad Tynfem, Korytem, Perłą i t. d. tę niezaprzeczoną wyższość, że gdy te brzmiały gminnie, po polsku, Don Don wydawał dźwięk jakoby poruszanej strony gitary hiszpańskiej i nasuwał wyobraźni cały szereg poetycznych, cudzoziemskich obrazów, jako to: płaszczów aksamitnych po almawiwsku na ramiona zarzucanych, tog najeżonych strusiemi piórami i t. d. i t. d. Powiadają że czyn ów hr. Mścisława w postaci przydomka pojawiwszy się śród świata, obudził w powiecie nie mało szlachetnych współzawodnictw i wysileń, że mianowicie dwaj obywatele miejscowi, odznaczyli się w tym względzie nadzwyczaj bujną pomysłowością wypisując przed nazwiskami swemi, jeden, francuzkie: De-De, drugi niemieckie Von-Von... Pomysły te przecież jakkolwiek świetne, nie zdołały zakorzenić się w rodzinnym gruncie i gdy hiszpańskie Don-Don zostało przyjęte powszechnym oklaskiem i uwielbieniem, francuzkie De-De i niemieckie Von-Von wyśmiane i odtrącone, zniknęły wkrótce z podpisów na listach i kart wizytowych tak zupełnie jakby nigdy nie istniały. W czem nowy dowód prawdziwości przysłowia, że co wolno Jowiszowi nie wolno wołowi, czyli, że co świat uznaje chlubą i zasługą u milionowych panów, to wzgardą i szyderstwem okrywa u jakichś tam odłużonych, lub ledwie dostatnich szlachetek.  Tak więc wylegitymowawszy przed czytelnikiem pochodzenie i znaczenie herbu i przydomka, powinnabym jeszcze powiedzieć coś i o tytule hrabiowskim, który posiada także swą traicznych przejść nie pozbawioną historyą. Że jednak główne i najtraiczniejsze zajście używaniem tytułu tego spowodowane, stanowi już integralną część epizodu, mającego składać treść niniejszej opowieści, że co więcej rozpoczęło ono właśnie cały szereg trosk tych i zgryzot, które dostojną rodzinę nawiedziwszy, mnie pióro do ręki włożyły, wolę więc, przez obawę powtarzania się pozostawić rzecz o tytule dalszym czasom, a kończąc już pobieżny mój zarys historyczny, zaprosić czytelnika do następnego rozdziału, w którym będzie on miał zaszczyt wstąpić wraz ze mną w wysokie progi pałacu hr. Światosława i osobiście już zapoznać się z kilku głównymi członkami, opiewanego przezemnie rodu.

 Rozdział II

Hrabia Światosław Pompaliński, niezależnie od wielkich dóbr i ozdobnych rezydencyi dziedzicznych na Litwie, posiadał piękny, obszerny pałac w Warszawie, jedną z głównych ulic miasta tego przyozdabiający. Tu też od lat już dawnych zamieszkiwał najczęściej, to jest zawsze ilekroć nie udawał się w lecie do wód, a w zimie do której ze stolic europejskich. Wycieczki te zresztą stały się od pewnego czasu coraz rzadszemi. Interesa zaś majątków litewskich, sprawowali stale mnodzy pełnomocnicy, rządzcy i officyaliści, mający tylko obowiązek stawienia się parę razy do roku przed obliczem sędziwego pryncypała ze sprawozdaniami, raportami i intratami.  Hrabia August posiadał także w Warszawie, nie pałac już wprawdzie ale niewielki, zgrabny pałacyk, istne arcydzieło architektury i wzór konfortu.  Szczęście posiadania w Warszawie pałacu nie przypadło w udziale tylko najmłodszemu z trzech hrabiów braci, hrabiemu Jarosławowi a to nie dla czego innego, tylko z powodu że wziąwszy w dziale po ojcowskim te właśnie dobra, które zawierały w sobie ów słynny gmach, powyżej do katedry Kolońskiej porównany, a trafniej daleko porównanym być mogący do Watykańskiego niby pałacu na małą skalę, poczytywał sobie za obowiązek tak przez cześć synowską jak własny honor nakazany, prowadzić dalej jego szeroką i wzniosłą budowę. Prowadził tedy i do końca doprowadzić nie zdoławszy, bo z 200-u, wedle rodzicielskiego planu, istnieć mających komnat wykończywszy tylko 98, a z 15 wież i wieżyczek wzniósłszy w zupełności zaledwie 9, zmarł przy trudzie, testamentem polecając starszemu synowi swemu, Mścisławowi, prowadzenie dalej, a jeśli mu życia i pieniędzy starczy i dokończenie, dwoma pokoleniami już wznoszonego, a tak chlubnego dla rodu jak i pożytecznego dla ojczyzny, kolosalnego dzieła. Wszystko to jednak doprowadziło do takiego wyniku, że dźwigając kolosalne dzieło architektoniczne na Litwie, hr. Jarosław nic już wcale z bruku warszawskiego wydźwignąć nie był w możności i zamiast mieszkać we własnym pałacu jak hr. Światosław, albo przynajmniej we własnej ślicznej willi jak hr. August, zmuszonym się widywał na czas pobytów swych w stolicy, najmować, po prostu najmować pewną wielką kamienicę, trywijalnie płacić komorne i barbarzyńsko nazywać się lokatorem. Okoliczność ta szczególniej nieprzyjemną wydawała się hrabinie Wiktoryi, która będąc z domu, jak już wiadomo, księżniczką X., większą część młodości swej przepędziwszy w Paryżu i przez książęce pochodzenie swe wzniósłszy w dom Pompalińskich splendor domowi temu dotąd nieznany, wiedziała dobrze co i jak dziać się powinno na przedmieściach St. Germain wszech krain i stolic, co i jak należało się urodzeniu jej, położeniu, stosunkom. Cóż czynić jednak? Skoro się już raz popełniło mezalians!... A zresztą ów mały Watykan na Litwie wznoszony, wynagradzał w części przynajmniej i przed światem maskował najętą kamienicę. Po śmierci wszakże hr. Jarosława zaszłej wtedy jeszcze, gdy hrabiowie Mścisław i Cezary przechodzili zaledwie z rąk bon francuzek w ręce guwernerów tejże narodowości i w dalekiej, dalekiej jeszcze bardzo perspektywie widzieli przed sobą, młodemi krokami ich kierować mającego preceptora i Mentora, labego Lamkowskiego, po śmierci tedy hr. Jarosława, owego nieodżałowanego a wytrwałego architekta, hr. Światosław jako człek nieżonaty a z bratową — księżniczką zostający w stosunkach o tyle przyjacielskich, o ile na to pozwalały prawidła etykiety, bardzo uprzejmie prosił wdowę po młodszym i mniej szczęśliwym bracie, aby podzielić raczyła wraz z synami obszerny pałac jego, w większej połowie stojący pustkami, a posiadający wszystkie warunki dla pomieszczenia się w nim dwóch, chociażby hrabiowskich i z książętami zmięszanych rodzin. Hrabina Wiktorya, po pewnych niezbędnych ceregielach i drożeniach się, przedstawienie szwagra przyjęła tem chętniej, ile że był on i prawdopodobnie na zawsze pozostać miał nieżonatym, a więc bezdzietnym, oprócz dóbr ziemskich posiadał kapitały znaczne, któremi rozporządzać się mógł dowolnie czy to na rzecz jedynego syna hr. Augusta, czy też jej hr. Wiktoryi synów, czy też może i ulubionej sobie, a gorliwie przez się uprawianej filantropii. Utrzymywać więc synów swych w jaknajbliższym stosunku do tak dostojnego stryja i zdobywać dla nich łaski jego, ze szkodą chociażby trzeciego bratanka i filantropii, wydawało się czułej, a troskliwej matce obowiązkiem świętym; pielęgnowanie starości jego i umilanie mu chwil życia samotnych, rozkosz i zasługę obiecywało chrześcijańskiej niewieście, która wtedy właśnie wstępując w dobę życia pośredniczącą pomiędzy młodością a starością, pierwsze kroki stawić zaczynała na drodze dewocyi, a zatem i cnót nierozłącznie z nią związanych, jakoto: rezygnacyi, pokory, wyrzeczenia się i miłosierdzia.  Hrabina Wiktorya tedy, od lat już kilkunastu mieszkała w pałacu hr. Światosława, w którego też ścianach zbiegła znaczna część dzieciństwa i młodości jej synów. Apartament jej składający się ze znakomitej ilości salonów, buduarów, gabinetów i pokojów, przedzielonym był z appartamentem właściciela pałacu długą, wązką salą, z jednej strony oszkloną, a z drugiej obrazami najrozmaitszych rozmiarów obwieszoną, stanowiącą więc dość okazałą i zasobną galeryę malowideł.  Tę to właśnie galeryę, w pewien biały dzień zimowy lekkim acz powolnym i poważnym krokiem przebywała hr. Wiktorya, dążąc po poprzedniem naturalnie zaanonsowaniu się, do apartamentów hr. szwagra.  Hr. Wiktorya była kobietą wysokiego wzrostu i pięknej kibici. W postawie jej i poruszeniach, w sposobie trzymania głowy i w wyrazie twarzy białej i delikatnej, acz licznemi już zmarszczkami zbrużdżonej, w spojrzeniu mianowicie wielkich, czarnych oczu dość ognistem jeszcze, pewnem siebie, nieco wzgardliwem i niecierpliwem, mało albo i nic prawie, nie odbijały się one cnoty wspólnie z dewocyą praktyktowane, a oddawna już według opinii powszechnej hrabinę odznaczające, jakoto: rezygnacya, pokora, wyrzeczenie się i t. d. Był to przecież może pozór tylko fałszywy lub dawnemi, a bezpowrotnie porzuconemi przyzwyczajeniami wyrobiony. Był to może człowiek stary, który z tronu ducha nawróconej niewiasty strącony przez człowieka nowego, mścił się na swym pognębicielu, okrywając go uparcie purpurą dawnej królewskości swej i wszelkiemi oznakami właściwych sobie, acz dziś na bezczynność skazanych cech, jakoto: tajonego lecz wiecznie na głębi wrzącego żalu za wielu minionemi ponętami i urokami życia, dumy, wytworności, pieczołowitej dbałości o piękność, delikatność i przystrój grzesznego ciała. Czarna lecz z cennej bardzo jedwabnej materyi sporządzona i niepomiernie długa szata hrabiny z poważnym szelestem sunęła po kobiercu okrywającym posadzkę galeryi, wielka brosza roboty weneckiej, przedstawiająca na okrągłym medalionie bazylikę świętego Piotra, zapięta u szyi, tonęła na wpół w puchu pajęczych śnieżnych koronek; takaż koronka niedbale zarzucona na czarny, mocno siwiejący warkocz, nadawała całemu strojowi pozór wytwornego, przedobiednego demi negligé.  Przeszedłszy galeryę obrazów i salę jadalną zawieszoną familijnemi portretami, śród których na niepośledniem miejscu figurowały dwie nieboszczki Pompalińskie, z domu Grandówny hiszpańskie, hr. Wiktorya znalazła się w pokoju, w którym u boku pana swego trzymając się, z francuzką gazetą w ręku, siedział ulubiony kamerdyner hr. Światosława. Człek o czarnym fraku i czarnej długiej brodzie, powstał śpiesznie na widok wchodzącej, z powagą złożył na stole numer Constitutionnela i postąpił naprzód, aby przed dostojnym gościem drzwi komnaty pana swego roztworzyć. Hrabina jednak zatrzymała się u drzwi, w przyległej bowiem komnacie usłyszała rozmawiające głosy.  — Qui est là? zapytała.  — Monsieur le comte Auguste Pompaliński et Mr l’abbé Lamkowski, brzmiała odpowiedź kamerdynera.  Hrabina niedbale skinęła głową, ale z pod spuszczonych powiek jej, strzelił promyk nagle ożywionych źrenic, a usta pąsowe jeszcze zarysowały wśród otaczających je drobniuchnych zmarszczek, ledwie dostrzegalny uśmiech zadowolenia. Uśmiech ten przecież zniknął z błyskawiczną szybkością, bo gdy kamerdyner roztworzył na oścież drzwi przyległego pokoju, dostojna dama miała już na twarzy zwykły sobie wyraz dumnej powagi, przysłonionej zlekka smętkiem i znużeniem. Pokój do którego weszła hr. Wiktorya, był nawpół gabinetem, nawpół salonem. Znajdowały się tam liczne kanapy i fotele adamaszkiem złotawego koloru obite, konsole marmurowe z wielkiemi źwierciadłami powyżej, u jednego z okien ogromne bióro, rozmiarami swemi i mnóstwem nagromadzonych na niem przyrządów piśmiennych i papierów przypominające przybytki ministeryalnych prac i rozmyślań, w jednym kącie posąg słynnego malarza jakiegoś, w drugim popiersie muzyka, a w trzecim olbrzymi figus wyrastający z marmurowego wazonu i tak wysoki a rozłożysty, że szerokiemi liśćmi swemi okrywał znaczną część wyniosłego sufitu. Czwarty róg pokoju zajmował obszerny, bardzo misternie z marmuru i malachitu cyzelowany kominek, na gzemsach dźwigający dwie smukłe urny, wśród których, niby wśród wspomnień żałobnych, stał złocistemi ramami objęty portret panny Mars, słynnej niegdyś śpiewaczki francuzkiej, którą hr. Światosław w Paryżu znał i, w której jak szeptała kronika wielko światowa, szalenie się był kochał. Oprócz panny Mars, były tam na ścianach mnogie jeszcze wizerunki kobiet wsławionych talentem i wdziękami, lecz wszystkie one posiadały pozę i strój de la dérnière convenance, tak zresztą jak być powinno w ulubionej komnacie pana poważnego i poważnie, w towarzystwie rodziny i filantropii, żywot swój kończącego.  W tym tedy gabinecie czy salonie, znajdowało się w chwili wejścia hr. Wiktoryi trzech mężczyzn, niezmiernie różniących się ze sobą tak powierzchownością, jak tem co było na niej wyrytem. Przed kominkiem na którym palił się ogień dość szczupły, aby nie zakrawać na mieszczańską lub szlachecką zaburmaszystość i wesołość, siedział w głębokim, nizkim fotelu hr. Światosław, w luźne i wygodne lecz nadzwyczajnie staranne demi-negligé ubrany, z nogami wspartemi o aksamitny podnóżek i pomimo blizkości ognia ciepłą flanelą, mającą pozór lamparciej skóry owiniętemi. Hr. Światosław bowiem oddawna już cierpiał na artrytyzm w nogach, która to choroba w dostojnym organizmie jego, wspólnie z wielu innemi istnieć musiała, bo twarz jego ściągła, pięknie zarysowana lecz chuda i blada nosiła na sobie wyraźne bardzo cechy chorowitości. Rzadki, srebrny włos ocieniał mu czoło wysokie, gęsto zbruzdżone, a nie pozbawione cech inteligencyi i śladów przepalonych oddawna lecz gorących niegdyś namiętności. Oczy szare, duże, patrzały z pod brwi siwych zimno i zarazem bystro, zwiędłe usta wyrażały chłód i obojętność całkiem arystokratyczną, jakkolwiek w obwisłych kątach ich i w podnoszącym je niekiedy półuśmiechu, czuć było gorycz głęboko utajoną i wyrażającą się na zewnątrz lekkiem tylko ostróżnem, wykwintnem szyderstwem.  O kilka kroków od hr. Światosława, z młodzieńczą gracyą o gzems kominka wsparty, stał o pięć lat od 65-io letniego brata swego młodszy hr. August. O ile w powierzchowności hr. Światosława, łączyły się cechy inteligencyi wrodzonej, acz może nie w pełni i niedoskonale trafnie rozwiniętej natury niegdyś ognistej, dystynkcyi wielce arystokratycznej i dolegliwej chorowitości, o tyle postać i twarz hr. Augusta, zdradzały zdrowie doskonałe, wesołość tak wylaną, że aż przekraczającą w objawach swych, prawidła dystynkcyi i etykiety, doskonałą pewność siebie, zasadzającą się na głębokiem przeświadczeniu o wszechstronnej tak umysłowej, jak fizycznej swej wartości. Więcej krępy niż wysoki, o rumianych, pulchnych policzkach, żywych, błyszczących oczach, gęstych włosach i długich bokobrodach, których głęboka czarność zdradzała przy bliższem przyjrzeniu się, zręczne i staranne używanie sztuki farbiarskiej, sześćdziesięcioletni hrabia nosił na sobie wszystkie cechy tak zwanej grubej natury, lubującej się w materyalnych stronach życia i użycia. Bon vivant, beau mangeur et joyeux compagnon, jak o naturach podobnych wyrażają się francuzi, hr. August był także wielkim zwolennikiem sportu i myślistwa, wyścigowemi końmi swemi i posiadanemi przez się znakomitemi gatunkami chartów, wyżłów i ogarów, słynąc na kraj cały, nieledwie że na Europę i przynosząc tym sposobem ze swej strony grosz sowity do szkatuły zawierającej chwałę rodową i krajową. To też od pierwszego zaraz spojrzenia na hr. Augusta, zdawaćby się mogło, że na nogach jego koniecznie i nieodmiennie istnieć powinny długie buty angielskie do konnej jazdy i polowań używane, w dłoni szpicruta lub kielich i na piersi rozpostarta, sosem piquant poplamiona, serweta. W istocie też, długie buty angielskie serweta, szpicruta i kielich, stanowiły strój i narzędzia w życiu hr. Augusta najpospolitsze. Tym razem jednak o dziwy! zamiast owych sportsmańskich i gastronomicznych insygniów, hrabia miał na sobie ubranie bardzo poważne, mundur bowiem granatowego koloru ze złotemi guzami śród których wyrytemi były różne jakieś dziwacznych kształtów statuetki, rydelki, toporki i garnki. Żadnych żartów proszę państwa! Był to mudur pewnego Towarzystwa Archeologicznego, które jakkolwiek istnieć od lat już kilku przestało, na pamiątkę krótkiego istnienia swego, zostawiło swym byłym członkom, owe rozdawane przez się, a tajemniczej symboliki pełne ubrania. Hr. August popadł był w towarzystwo to, sposobem całkiem wypadkowym, nie przez co innego, jeno w skutek odkrycia w dobrach jego starego jakiegoś kurchanu litewskiego i wygrzebania z kurhanu tego pewnej ilości posążków i czerepków pogańskich. Wprawdzie nie on to sam odkrył kurchan i nie on wygrzebywał posążki, stało się to przecież w jego dobrach i za jego wiedzą; co więcej posążki i czerepki przezeń właśnie, nie przez kogo innego ofiarowanemi zostały do zbioru starożytności przez uczone Towarzystwo posiadanego. Za to wszystko został członkiem Towarzystwa i otrzymał prawo na noszenie uczonego munduru, co tak silne na umysł wywarło mu wrażenie, że odtąd — stał się naprawdę uczonym i to w najzmudniejszej gałęzi nauk, bo w archeologii. Zbierał, a raczej umyślnie w tym celu przyjętemu sekretarzowi zbierać polecił, wszelkie możliwe do otrzymania stare monety, medale, rzeźby a nawet książki, ku przechowaniu ich urządził odpowiednio w pałacyku swym dwie spore sale i zasłynął niebawem w świecie, jako skrzętny zbieracz i niezmordowany poszukiwacz historycznych zabytków naszej przeszłości. O ile więc hr. Światosław znanym był powszechnie, jako wspaniałomyślny filantrop i protektor sztuk pięknych, o tyle brat jego uchodził już za hodowcę poprawnych ras psich i końskich, ale i za o tyle pracowitego o ile patryotycznego uczonego. Jeżeli dodamy, że hr. Wiktorya ze swej strony słynęła z gorącej pobożności i wszelkich cnót nierozłącznie z nią związanych, dziwić się nie będziemy, porównaniu uczynionemu tak przez część publiczności jak przez niektóre arystokratyczno-klerykalne organa prasy peryodycznej, porównaniu opiewającemu nadzwyczajne podobieństwo dostojnego rodzeństwa, do panującej na oną porę w pełnej jeszcze chwale i potędze rodziny Bonapartych, śród której jak wiadomo sam cesarz był znakomitym literatem, książe Napoleon liberalistą i t. d.  Bądź co bądź, hr. August dumnym był zdobytą przez się sławą uczonego i jakkolwiek Towarzystwo archeologiczne, którego był członkiem, oddawna już zniknęło z powierzchni ziemi, przywdziewać lubił mundur z posążkami i rydelkami we wszelkich okolicznościach ważniejszych, takich mianowicie, w których specyalnie reprezentować mu wypadało ród Pompalińskich, a przywdziewając go z podwójnem samozadowoleniem głaskał długie swe bokobrody i mówił zcicha: ça fait toujours mousser le nom! Trzecim w pokoju znajdującym się mężczyzną, był l’abbé Lamkowski, wysoki, szczupły, o rysach ściągłych, bardzo prawidłowych i łagodnych, którym brak wszelkiego zarostu nadawał pozór znacznie młodszy niż spodziewać się tego można było po kilku srebrnych niteczkach wijących się w bujnych, ciemnych kędziorach jego włosów. L’abbé, siedząc w pewnem od dwu braci oddaleniu, białą i bardzo piękną ręką przerzucał kartki albumu a spuszczone powieki jego podnosząc się w chwili wejścia hrabiny do pokoju, ukazały wielkie, ciemne źrenice, zamyślone i spokojne na powierzchni, z przytłumionym ogniem na dnie.  Na widok wchodzącej hr. Światosław poruszył się w swym fotelu, w zamiarze jakby powstania, ale ból i grube zwoje flaneli udaremniły poryw galanteryi, niewymaganej zresztą bynajmniej, bo hrabina przyspieszonym krokiem przesunąwszy przez pokój, stała już obok fotelu i w obie dłonie ujmując długą, chudą rękę szwagra, głosem pełnym miękkiej troskliwości mówiła:  — Bonjour! bonjour! comment donc ça-va-t-il? jakże się dziś czujesz, chere frère?  — Merci — odparł hrabia-szwagier ze słabym uśmiechem, comme toujours! jak zwykle.  Hr. August z rycerską galanteryą i zarazem doskonałą salonowością złożył przez mgnienie oka pulchne swe usta na atłasowej rączce bratowej księżniczki. L’abbé ograniczył się powstaniem z kanapy i milczącym ukłonem.  — Panowie są dziś tak rannymi gośćmi! zaczęła hrabina siadając na fotelu w pobliżu stołu z albumami i zwracając się trochę do hr. Augusta, daleko więcej do l’abbego.  — Comment donc! zawołał hr. August nieco zbytecznie podniesionym głosem, co wprawiło w chwilowe drgnienie jeden z nerwów twarzowych hrabiny; chciałem przecież być jednym z pierwszych dla powitania naszego kochanego Mścisława i powinszowania mu...  — Pan hr. Światosław, jednocześnie prawie ozwał się l’abbé, był tak dobrym, że zaprosić mię raczył na tę prawdziwą uroczystość familijną, w której za pośrednictwem kochanego naszego hr. Mścisława, usłyszeć nam będzie danem, echa i wieści ze świętego Grodu, do naszej ziemi wygnania przybyłe.  L’abbé mówił to bardzo cicho, tak, że zniżony, miękki głos jego, wydawał się jakoby jedwabną podszewką podniesionego nazbyt, szorstkiego głosu hr. Augusta. To też hrabina najmniejszej zda się nie zwróciła uwagi na słowa szwagra. Wiadomem to zresztą już było całemu wielkiemu światu, że w niezbyt serdecznych zostawała ona stosunkach z hr. Augustem, którego gruba natura, szczególnie wstrętną wydawać się musiała delikatnym jej uczuciom i wzniosłym pojęciom. To też i teraz zwrócona całkiem do l’abbégo, z lekkiem westchnieniem mówić zaczęła:  — Oh oui! Mam wszelką nadzieję, że Mścisław przywiezie nam teraz z sobą najwyższe szczęście i najżywszą radość w postaci błogosławieństwa Ojca świętego, specyalnie rodzinie naszej udzielonego! Wybrane to dziecię! tak młody jeszcze, a tyle już w nim dumy szlachetnej, dbałości o honor imienia, wytrwałości w dobrych przedsięwzięciach! Wszak prawda, M. l’abbé, że mam prawo, tym razem tylko rozminąć się ze świętemi prawami pokory i jako matka Mścisława być dumną mojem dziecięciem?  Na wdzięczny, współżartobliwy uśmiech ostatnim słowom towarzyszący, l’abbé odpowiedział również uśmiechem i lekkim skinieniem głowy.  — Pani hrabina masz bez zaprzeczenia prawo szczycenia się pięknem dziełem, któreś, wychowując hr. Mścisława dokonała.  — Z pomocą Bożą... szepnęła hrabina i twoją Mr. l’abbé.  — Nic na ziemi dziać się nie może bez łaski Jego i pomocy, ciszej jeszcze i skromnie wzmiankę o osobie własnym pomijając, odszepnął l’abbé.  Przez cały ciąg rozmowy tej hr. Światosław pozostał niemym i nieruchomym. Raz tylko gdy hr. Wiktorya mówiła o pokorze, usta jego zarysował szybki i ledwo widzialny uśmiech. Hr. August za to nie mógł widocznie ustać na miejscu. Chwalenie hr. Mścisława wobec milionowego a bezdzietnego brata, sprawiało na nim, niewiedzieć dla czego, dziwnie niemiłe wrażenie. Zwrócony więc do hr. Światosława, o ile mógł najmniej głośno rzekł:  — Szkoda wielka, że mój Wilhelm, nie znajdował się w Warszawie w czasie tej fatalnej mezawantury o tytuł... byłby on niezawodnie, jako starszy, uprzedził Mścisława i sam pojechał do Rzymu...  Ostry promyk wymknął się z oczu hrabiny, która wyrazy te dosłyszała.  — Hr. Wilhelm bawi obecnie, o ile wiem w Homburgu — rzekła patrząc na hr. Światosława. Ton jej mowy słodki był i uprzejmy, ale ileż grotów szyderstwa mieściło się w słowach jej dla ojcowskiego serca hr. Augusta.  — Wilhelm zatrzymał się w Homburgu przejazdem, przejazdem tylko... jedzie ztamtąd do Londynu w interesach fabryki naszej w Aleksinie, wymówił hr. August szybko, jąkając się nieco i patrząc także na hr. Światosława jakby chciał zbadać, jakie wrażenie słowa hrabiny sprawiły na starszym bracie jego. Ale jednostajnie wciąż zimna i milcząca twarz hr. Światosława, nie zdradzała wrażenia żadnego.  — Tak! przeciągle ozwała się hrabina, to szczególne! a ja słyszałam, że fabryka Aleksińska zamknąć się ma, dla braku nowych maszyn, które hr. Wilhelm miał przysłać z zagranicy i nie przysłał...  — Mais, pardonnez moi chère belle soeur... zaczął hr. August mocno zaczerwieniony.  — Permettez, przerwał mu zimny, suchy głos hr. Światosława. Fabryki Aleksińskie są już zamknięte. Hr. Wilhelm przegrał w Homburgu pieniądze, któreśmy mu dali na nowe maszyny.  Mówiąc to hr. Światosław patrzał na brata wzrokiem zupełnie spokojnym, obojętnym, pod wpływem jednak którego zastraszające już rumieńce wytrysnęły na twarz i czoło hr. Augusta. Nie tak biegły w szermierce słów jak w kulinaryi, sportologii i archeologii, zaciął się według trywialnego wyrażenia i wyjąknął tylko zcicha. Mais... mais... ça fait toujurs mousser le nom!..  Po twarzy hrabiny przemknął błysk tryumfu.  — Co do Mścisława, ciągnął hr. Światosław nie zdając się najlżejszej zwracać uwagi na wrażenia obecnych, niepewną jest jeszcze rzeczą czy przywiezie on nam z Grodu św. to po co się tam udał.  — Kochany hrabio! zawołał hr. August, możeszże wątpić...  — Wątpienie o wszystkiem i wszystkich stało się moim nałogiem, z suchym uśmiechem rzucił gospodarz domu.  — A jednak, panie hrabio, bardzo cicho wtrącił l’abbé, powiedzianem jest: przez wiarę do nieba...  — Albo do głupich złudzeń, dokończył z jednostajną zawsze obojętnością w głosie i twarzy hr. Światosław.  — Co się tyczy jednak tytułu tak niesłusznie nam zaprzeczonego, ciągnął hr. August, jestem najmocniej przekonany że Ojciec Śty zechce wynagrodzić wyrządzoną nam niesprawiedliwość i...  — Châre comte, słodziutko i nadzwyczaj uprzejmie przerwała hrabina, jeżeli o czemkolwiek to właśnie o woli i wyrokach tak świętej osoby nie godzi się nam wyrażać przedwczesnego zdania...  — A jednak, wtrącił znowu gospodarz domu, zdawałaś się chère comtesse, mocną posiadać wiarę w pomyślność dla nas wyroków tych, skoro uznałaś za stosowne udzielić księżnie B. baronowej H. i wielu innym osobom wiadomości o tem, że zostaliśmy już hrabiami państwa Rzymskiego.  Tym razem zmięszanie było po stronie hrabiny, pochwyconej na gorącym uczynku gadatliwości kobiecej, zadowolenie po stronie hr. Augusta, który też prostując się nieco i muskając dłonią bokobrody, wyrzekł z uśmiechem:  — Pani hrabina, wysoką znać posiada wiarę w dyplomatyczne zdolności Mścisława...  — I ma w tem zupełną słuszność, potwierdził hr. Światosław; Mścisław jest w istocie un jeune homme très capable i ręczę, że gdyby był na miejscu Wilhelma, zdobyłby się na jakikolwiek koncept dyplomatyczny aby nam przysłać maszyny których bardzo dla Aleksińskich fabryk potrzebujemy.  I znowu hrabina cicho i pokornie zatryumfowała, a hr. August zmięszał się i zasmucił. Widocznie, hr. Światosław trzymał w ręku swem radości i smutki, tryumfy i upokorzenia dwojga istot tych ubiegających się o jego względy, a igranie uczuciami temi i nieustanne przechylanie się z jednej strony na drugą, stanowiło dlań pewną, dość żywą przyjemność życia.  L’abbé przerwał tę nieskończenie błogą rozmowę rodzinną, uwagą że pociąg Warszawsko-Wiedeński musiał już przybyć i hr. Mścisław za mały kwadransik zjawi się śród oczekującego nań towarzystwa.  — Co za szkoda, że Pawełek wyjechał z Cezarym na Litwę, zauważył hr. August, posłalibyśmy go na spotkanie Mścisława.  — Pardon chère comte, qui est ce que ça Pawełek? zagadnęła hrabina.  — Eh, bien, Paul notre cousin, a twój, chére comtesse, ex-paź i wychowaniec.  Na to wystąpienie hr. Augusta twarz hrabiny powlekła się niewiedzieć czemu lekkim rumieńcem. Jakto! ona miewać mogła kiedykolwiek paziów, niby wesoła królowa swawolnego dworu! Co za złośliwość!  — Źle się stało, ciągnął młodszy z hrabiów; w tak ważnej okoliczności trzeba było koniecznie, aby ktokolwiek z członków rodziny naszej wyjechał na spotkanie Mścisława... Mnie jako stryjowi, nie wypadało czynić tego... Szkoda że Paul jest nieobecnym, ale znowu cóżby tam bez niego począł na wsi nasz biedny Cezary!  Wyraz biedny wymówiony był z przyciskiem i westchnieniem.  — Cezary jest takiem dzieckiem... ozwał się hr. Światosław.  — Pardon, chère frère, przerwał mu brat, ce pauvre César, skończył już lat 23.  — Bywają ludzie, którzy przez całe życie nie przestają być dziećmi. Bardzo się lękam aby Cezary do liczby ich nie należał.  — Mon Dieu! westchnęła hrabina, gdyby Cezary posiadał choć cząstkę tej siły, tego rozumu, tego... tego... savoir vivre, którymi tak hojnie obdarzonym jest Mścisław... jakżebym się cieszyła!  — Rezygnacyi, pani hrabino! rezygnacyi! bardzo cicho zauważył l’abbé, wyroki Boskie są nieodgadnione i trudno nam zaprawdę zrozumieć dla czego obdarzając częstokroć jednego z równie dostojnych braci darami wszystkiemi, drugiemu odmawiać On ich raczy... Hr. Cezary zresztą odznacza się także cnotami, które pocieszać powinny troskliwą i bogobojną duszę jego matki... ma on także dobre serce.  — Hélas! westchnęła zcicha hrabina i zamiast stawać w obronie młodszego syna, gdy hr. August o nim wyraźnie opowiadać coś zaczął starszemu bratu półgłosem i z żartobliwym nieco uśmiechem, pogrążyła się całkiem w milczącym przypatrywaniu się jednej z kartek albumu.  Wkrótce jednak i hr. August mówić przestał, widząc że najdelikatniejsze jego dowcipy i insynuacye, rozbijają się niby o pancerz stalowy o lodowatą obojętność starszego brata, l’abbé spoglądał w okno, hrabina nie odrywała ocz od albumu, — wszyscy milczeli. Była to cisza oczekiwania na ważny, uroczysty moment rodzinnego życia. Zanim przecież moment ten nadejdzie wraz z zatoczeniem się przed ściany pałacowe karety, przywożącej ze stacyi kolei żelaznej tyle ukochanego i uwielbianego w rodzinie hr. Mścisława, my, którzy nie mamy powodu momentu tego z równą oczekiwać niecierpliwością, rzućmy okiem na bardzo niedaleką przeszłość, aby dowiedzieć się jaki to był mianowicie ów wielki cel podróży młodego hrabiego do Rzymu i co ją spowodowało.  Rzecz szła, jak to zresztą już odgadł domyślny czytelnik o tytuł hrabiowski. Smutno powiedzieć, niemniej jednak jest to prawdą, że tak jak o imieniu Pompalińskich zamilczeli, przez nizką zawiść lub grzeszne niedbalstwo, wszyscy bez wyjątku kronikarze, heraldycy i historycy polscy, tak również, w skutek zapewne podziemnych intryg jakichś, lub niedarowanego zaniedbania przodków, przepadły bez wieści przywileje i inne pisane dowody, któreby stwierdzić mogły prawowitość używanego przez zajmujący nas ród tytułu. A jednak i w listach prywatnych i pewnych, nieoficyalnych wprawdzie dokumentach, istniały ślady że ojciec jeszcze trzech hrabiów-braci, ów słynnej pamięci rybak, posługiwał się tym tytułem. Idąc za przykładem rodzica, posługiwali się niemi trzej hrabiowie-bracia. Najrzadziej i najostrożniej, wyłącznie prawie po za granicami kraju, używał go hr. Światosław, nierównie już hojniej, zawsze jednak w granicach pewnego umiarkowania, szafowali nim hrabiowie Jarosław i August, co wszystko sprawiło że hr. Mścisław (trzecie już zatem pokolenie) dorósłszy, a w ścisłe rozpatrywanie papierów familijnych, bynajmniej się nie wdając, tytuł ten uważał jako akcesoryum nieodłącznie do nazwiska, dóbr i budującego się w nich małego Watykanu przywiązane, o prawomocności jego nie zwątpił, ani na mgnienie oka i rozporządzać się nim zaczął w prawo i w lewo, zawsze i wszędzie, jak najrzetelniejszą i bezsporną swą własnością. Za sprawą hr. Mścisława, tytuł ów awansował po raz pierwszy z kart wizytowych i listów prywatnych, do papierów i dokumentów całkiem już urzędowych. Przeszło to niepostrzeżenie i pomyślnie raz, drugi, dziesiąty, aż nagle dwudziesty lub dwudziesty pierwszy, podpis dokonany na urzędowem podaniu, w tym kształcie: Mścisław, Wacław, Karol Hrabia Czółno Don-Don Pompaliński, sprowadził do apartamentu podpisanego katastrofę, w postaci wysłańca pewnej władzy rządowej, który to posłaniec z najwykwintniejszą zresztą grzecznością oświadczył, że w podpisie wyż wymienionym zaszła drobna omyłka, t. j. że wśród 7-iu składających go wyrazów jeden okazywał się zbytecznym, tak dalece wedle mniemania sfer urzędowych zbytecznym, iż sfery te zmuszone są bardzo stanowczo prosić podpisującego, aby nadal używać go zaprzestał, tym razem zaś za używanie, dość znaczne quantum pieniędzy, w kształcie niby sztrafu, w pewnem wskazanem miejscu, pod karą procesu z temiż urzędowemi sferami, złożyć raczył. Nie przeczę bynajmniej temu, słodziutko i cichutko mówiła katastrofa ubrana w mundur urzędowy, nie przeczę bynajmniej, że tytuł hrabiowski jaknajdoskonalej przystoi świetnemu imieniu, wielkim bogactwom i niemniejszym cnotom a zasługom J. Wielmożnych panów Pompalińskich. Cóż czynić jednak! prawo jest wyraźne! tytuły wszelkie podległy u nas od czasu pewnego ścisłej kontroli. Legitymacyi trzeba! nic więcej tylko maleńkiej, maluteczkiej legitymacyi, a wszystko będzie dobrze! Jestem pewny, jestem najgłębiej przekonany że JW. panom bardzo łatwo będzie legitymacyjkę tę wyrobić i...  Tu hr. Mścisław, który dotąd wpółleżąc na szezlągu, z bezprzykładną cierpliwością i w najgłębszem milczeniu słuchał długich i słodkich mów katastrofy, podniósł się nieco, pociągnął taśmę od dzwonka i do wchodzącego kamerdynera rzekł: — Zorż, otwórz temu panu drzwi przedpokoju! Jakie te słowa słysząc, katastrofa szybko podniosła się z brzeżka na którem siedziała, jeszcze szybciej złożyła na mozaikowym stole trzymany dotąd w ręku, a wielkim szarym stemplem zaopatrzony papier i ukłoniwszy się dwa razy, bez pomocy Żorża, najzupełniej samodzielnie pałac opuściła. Naonczas, podniósł się już całkiem z szezląga hr. Mścisław, pochwycił ze stołu wyż wzmiankowany papier, zmiął go w dłoni i po chwilowym namyśle zadzwonił znowu na Żorża.  — Żorż, idź na górę i zapytaj czy mogę widzieć się zaraz z hrabią moim stryjem.  Żorż wrócił niebawem i oznajmił że hrabia stryj może być dla hrabiego synowca widzialnym. Nie upłynęło dwóch minut, a hr. Mścisław znajdował się już na pierwszem piętrze pałacu i stał przed fotelem hr. Światosława. Ze wzburzonej fizyognomii i nadmiarę ożywionych ruchów synowca, właściciel pałacu domyślił się niepospolitego a przykrego jakiegoś zajścia. Nie wydawał się jednak ani ciekawym ani zaniepokojonym.  — Qu’y a t-il donc? zapytał obojętnie.  — Moj stryju, zaczął hr. Mścisław ze wzruszenia wielkiego zaledwie mogąc oddech pochwycić i zapominając nazywać stryja po francuzku, impertynencya straszna! zniewaga osobista... przykro mi że zmuszony jestem martwić cię.  — Nic nie szkodzi, z lekką niecierpliwością przerwał stryj, martw, ale mów o co rzecz idzie! Tous ces emportements me donnent horriblement sur les nerfs!  — Lisez, ceci, mon oncle, wyrzekł hr. Mścisław, uroczyście niemal podając stryjowi papier ze stemplem.  — Nie lubię czytać tych bazgranin. Sois si bon i opowiedz co tam takiego...  Hr. Mścisław opowiedział i ku wielkiemu zdziwieniu swemu ujrzał stryja tak zimnym, tak obojętnym, jakim bywał on zazwyczaj! Czy już nic nic, żadna zniewaga, żaden wstyd, głazu tego wzruszyć nie mogły?  — Eh bien, ozwał się hr. Światosław, czegóż się tu tak rzucać i martwić... et que puis-je, moi, faire pour ton plaisir?  Hrabia Mścisław wrzał cały.  — Chciałbym dowiedzieć się od stryja czy jesteśmy rzeczywiście hrabiami, czy nimi nie jesteśmy?  Hr. Światosław, grzebał przez chwilę w dogasających węglach złoconym haczykiem, potem rzekł:  — C’est selon. Dla publiczności, rozumiesz mię, dla motłochu, każdy człowiek zostający w naszej pozycyi majątkowej i posiadający takie stosunki, jakie my posiadamy, jest hrabią. Z tego więc punktu rzecz biorąc, jesteśmy bezsprzecznie hrabiami i to hrabiami najczystszej wody — nie mamy bowiem długów i od dwóch pokoleń już nie popełniliśmy żadnego mezaliansu. Z innej jednak strony — z tej... (tu wskazał na papier ze stemplem) urzędowej... nie posiadaliśmy nigdy i nie posiadamy żadnego tytułu.  Mścisław patrzył na stryja szeroko otwartemi oczami.  — Vous plaisantez, mon oncle!  — Przekonaj się!  — I stryj to mówi tak spokojnie!  Obwisłe kąty ust hr. Światosława podniosły się nieco, tworząc lekki, bardzo charakterystyczny uśmiech.  — Nie mam już lat 25-u jak ty, mon enfant.  Wyraz: mon enfant, wymówiony z naciskiem wstrząsnął do gruntu hr. Mieczysławem.  — Je ne suis plus enfaut! wybuchnął, wieki upłynęły odkąd przestałem być nawet młodym człowiekiem, et que les sources des emotion se sont desséchés en moi! Jakkolwiek przecież obojętny jestem o wszystko co się dzieje i co się dziać może na tym nudnym świecie, nie przestał mię obchodzić honor mój i rodziny, do której mam zaszczyt należeć. W wypadku, który mię dziś spotkał, nie widzę nic więcej, jak nędzne intrygi demokratów, którzy strącićby nas pragnęli z piedestału, na którym jeszcze dzięki Bogu, stoimy. Intryg i postępków podobnych, tolerować nie należy w interesie samego społeczeństwa, które straciwszy szacunek dla wszelkich wyższości, stanie się pastwą krzykaczy i sankiulotów. Co za esklando, zresztą! jakie schoking! quel scandal! czy myślisz mon oncle, że wypadek ten utaić się zdoła, że nie schwycą go zaraz języki ludzkie i nie rozniosą na wszystkie strony świata, że nie porwie go gromada naszych niby postępowych pisarków i nie skomponuje na ten temat masy artykułów, komedyj i powieści, które zapełnią szpalty szanownych organów naszej wielce demokratycznej prasy... Zanadto wysoko stoimy, aby to, co nas dotyczy, przechodzić mogło niepostrzeżenie.. a ja... ja znowu... moi... jestem zbyt dumny, aby na podobne rzeczy nie zważać, aby z zimną krwią i bezczynnie oddawać siebie i rodzinę, do której mam zaszczyć należeć, na pastwę obmów i pośmiewiska gawiedzi!..  Kiedy hr. Mścisław przemawiał w ten sposób, przechadzając się szerokiemi krokami po pokoju, giestykulując energicznie i w uniesieniu swem tracąć zupełnie pamięć o odznaczającej go zazwyczaj dystynkcyi hr. Światosław wodził za nim wzrokiem, w którym nie odbijało się żadne inne uczucie prócz ciekawości uważnego i pojętnego badacza dusz ludzkich. Kiedy nakoniec młody hrabia umilkł na chwilę, lodowaty stryj jego wymówił zwolna:  — Wiesz co Mścisławie, ile razy widzę cię podobnie wzruszonym, myślę zawsze, że gniewasz się dla tego głównie, że znajdujesz w tem wielką przyjemność.  Mścisław stanął na środku pokoju, myślał chwilę nad słowami stryja, poczem uśmiechnął się niechętnie, szydersko nieco.  — Eh, bien, c’est vrai, mon oncle,! rzekł. Rzadko mi się co prawda wydarza, abym czuł że żyję. Gdy rozgiewam się doświadczam uczucia tego et c’est pour cela ten nieznośny Żorż nudzić mię już zaczyna i odprawić go muszę. Łagodny jak baran, niemy jak ryba. Od trzech miesięcy już jest u mnie, a nie mogłem rozgniewać się na niego ani razu. Z tem wszystkiem, je Vous assure, mon Oncle, że kiedy ta lisia fizyognomia ze złotemi guzikami przy mundurze, siedząc naprzeciw mnie, gada mi te wszystkie androny o legitymacyach, sztrafach i tym podobnych absurdach, czułem się tout de bon hors de moi, o i teraz jeszcze, gdy o tem wspomnę, co to będzie za esklandr... No! już ja temu koniecznie poradzić muszę...  — Radź, radź mon cher, potwierdził hr. Światosław, a jeżeli do przedsięwzięć twych zabraknie ci pieniędzy, proszę cię abyś do mojej kasy zapukał. Jakkolwiek bowiem nie mam awantażu gniewać się od czasu do czasu, jak ty i w ten chociażby sposób, módz czuć że żyję, interesy rodziny naszej niezupełnie przestały mię obchodzić. Jestem nawet tego przekonania, że wszystkimi siłami utrzymać się powinniśmy na naszem stanowisku, ponieważ ono tylko jedynie dostarczyć może tych, drobnych choćby i nędznych przyjemnostek, których na świecie doświadczać można.  Hrabia Mścisław nie okazał po tych słowach stryja ani radości ani smutku. Chodził jeszcze chwil kilka po pokoju milcząc i myśląc, potem stanął przed hr. Światosławem i rzekł:  — Mon Oncle, jutro jadę do Rzymu.  — Vas-y, mon cher.  — Rok temu wrócił ztamtąd Bondondoński prosty szlachetka, vous savez, mais diablement riche i wrócił...  — Znam tę historyę...  — Oui, mon Oncle. A przy naszych stosunkach i wspomnieniach, które matka moja przed laty dziesięciu zostawiła po sobie w Rzymie, spodziewać się należy...  — Eh bien, va à Rome. Ja się tymczasem ubiorę trochę, bo dziś u mnie, tu sais, un diner d’intimes. Książe B. będzie także. A propos — jakże tam stoi projekt twej matki?  — Jaki projekt?  — Le projet de ton mariage avec la princesse Stéphanie B.  Wyraz najwyższego niesmaku wybił się na twarz hr. Mścisława.  — Comment vous va-t-elle? badał stryj.  — Brzydka jak noc, niechętnie rzucił Mścisław.  — Fi donc, Mścisławie. Księżniczka!  — Wygląda na czarownicę!  — Mais Vous avez des expréssions... mon chèr... czy myślisz pojąć za żonę boginię piękności? daj pokój! Bogiń tych znajdzie się zawsze dosyć — za pieniądze, najsmaczniejszy zaś kąsek nie jest nigdy dość smacznym, aby się nie przejadł gdy go mamy zawsze. Nie żenimy się tedy pour le plaisir de notre coeur, jak mawiali niegdyś czuli pastuszkowie, ale dla tego abyśmy nie potrzebowali, w interessach dzisiejszemu podobnych, jeździć do Rzymu, a w wypadku już podróży mieli na nią dostatecznie pieniędzy.  Hr. Mścisław obojętnie wysłuchał stryjowskiej tej mowy, jakkolwiek na ustach jego igrał wciąż wyraz lekkiego niesmaku.  — Mon Oncle, rzekł gdy hr. Światosław mówić przestał, jakkolwiek wysoko cenię stanowisko i interesy rodziny naszej, nie sądzę, abym kiedykolwiek dla nich nawet poświęcić chciał swobodę moję i wprządz się w jarzmo nieznośnych jakichś, a koniecznych zobowiązań. Być może zresztą iż przykra ta okoliczność spotka mię kiedy w skutek nieprzewidzianych dotąd wypadków, tymczasem jednak, pozwól mon Oncle, abym mógł marzyć o tem, że nieprzestanę nigdy wstępować w twe ślady, et comme Vous mon Oncle, nie poddam się nigdy słodkim więzom hymenu.  Rzekłszy to tonem na wpół ożywionym i wesołym, na wpół niedbałym i niechętnym, hr. Mścisław złożył przed stryjem ukłon pełen uszanowania i pokój opuścił.  Po tej konferencyi z hr. stryjem, nastąpiła druga nierównie dłuższa i poufniejsza konferencya z hrabiną matką, potem trzecia jeszcze najdłuższa z najbieglejszym w swej sztuce jubilerem miasta Warszawy, poczem już wszystkiem hr. Mścisław osypany błogosławieństwami swej matki, pożegnany przez stryja Światosława lekkiem ściśnieniem dłoni, a przez stryja Augusta energicznym i długim acz obłudnym nieco uściskiem, wyuczony przez l’abbégo specyalnych zwyczajów i obyczajów, etykiet i ceremonjałów w miejscu do którego się udawał, wsiadł do karety i pojechał.  I otóż od tego pamiętnego dnia wyjazdu miesiąc przeszło upłynął, a kareta Mścisława (nie wiadomo już teraz czy hrabiego, czy może aż księcia), zatoczyła się znowu pod ścianę pałacu.  — Voilà notre jeune comte qui arrive, wykrzyknął zbyt głośno znowu, spoglądający w okno hr. August.  — Peut-être: prince, uśmiechnął się l’abbé.  Hrabina z istotnem wzruszeniem przycisnęła białą dłoń do tej części jedwabnego stanika, pod którą śpiesznie teraz uderzało jej serce.  W przedpokojach, na wschodach, przed ozdobnem pałacowem wejściem, zapanował ruch wielki. Marszałek dworu, galonowany odźwierny, kamerdynerowie, lokaje śpieszyli z usługami przybywającemu panu.  Młody pan wysiadł z karety nie z taką żywością i fantazyą jakby się tego można było spodziewać po kimś, kto tak energicznie podróż daleką był przedsięwziął i cel jej, prawdopodobnie, z powodzeniem osiągnął. Przeciwnie, blady i wychudzony, hr. (czy może książę) Mścisław, miał pozór człowieka nie tyle znużonego podróżą, ile znudzonego wszystkiem i wszystkimi pod słońcem.  Pięknie wykrojone szare jego oczy patrzały do koła sennie jakoś i mglisto, kształtna, wysmukła postać sunęła naprzód zwolna bardzo i z ciężkością, jakby wstępowała na wschody.  — Czy hrabia mój stryj dziś przyjmuje? zapytał kamerdynera stryjowskiego, który także wyszedł był na jego spotkanie.  Przyjmuje i prosi Jpana do swego pokoju, gdzie obecną jest także Jpani hrabina.  Na widok wchodzącego syna, Jpani hrabina lekkie zaledwie poruszenie uczyniła na fotelu. Dystyngowana matka nie zwykła rzucać się w objęcia najmilszemu choćby i z najdalszej podróży wracającemu dziecięciu. Co prawda to że i dystyngowany syn także nie roztwiera objęć swych przed najlepszą i choćby najdawniej niewidzianą matką. Natomiast hr. Wiktorya wyciągnęła ku wchodzącemu białą dłoń swą i cichym, słodkim głosem przemówiła. — Bonjour, mon efant.  — Bonjour, maman, odrzekł syn i usta swe przyłożył na chwilę do ręki matczynej.  W zupełnie ten sam sposób powitanie odbyło się pomiędzy przybyłym a hr. Światosławem, hr. August nieco już energiczniej i wielomówniej radość swą z powodu powrotu synowca objawiał, l’abbé zaś po uściśnieniu ręki młodego podróżnika, łagodnie-żartobliwym tonem, rzekł:  — Prawdziwie niewiem jak mam mówić... prince ou comte?  Zamiast bezpośredniej odpowiedzi, przybyły zwrócił się ku roztwartym drzwiom przyległego pokoju, a ujrzawszy tam rudą brodę swego Żorża, zawołał:  — Żorż! mon etui de Rome! celui que tu sais!  — Qui, Monsieur le Comte, zabrzmiała w oddali odpowiedź, a hr. August, hrabina Wiktorya i l’abbé zamienili pomiędzy sobą mimowolne zapewne spójrzenia i mimowoli też a jednocześnie szepnęli: — Comte!  W szepcie tym brzmiało nieco rozczarowania. Hrabia Światosław jeden nie zdając się troszczyć o nic wcale, spokojnie rozgrzebywał złoconym haczykiem swym, żarzące się na kominku węgle.  — Czy Żorż twój zawsze jest tak spokojnego i flegmatycznego temperamentu? zagadnął.  — Zaczyna trochę odmieniać się na lepsze. W Wiedniu zrobił mi scenę furioso o jakiś tam frykas niemiecki, którego jak powiadał, nie jadłyby w Polsce i myszy... wyłajałem go za to, że śmiał mię trudzić swemi gastronomicznemi wymysłami, on odpowiadał mi słowo za słowo. Trwało to z kwadrans, zgniewałem się straszliwie i darowałem mu za to nazajutrz cóś z mojej garderoby...  — Bravo! rzekł hr. Światosław, w Wiedniu więc bawiłeś się jak słyszę wcale nie źle, a jakże tam było w Rzymie?..  — Nuda straszliwa... odparł młody pan ziewając skrycie, w teatrach nie bywałem, bo od pewnego czasu ça m’embête, po starych ruderach nie błądziłem, bo znam je oddawna... w pauzach więc pomiędzy wizytami i audyencyami dla interesu koniecznemi, spałem jak niedźwiedź w zimie... myślałem doprawdy że zasnę na wieki...  — Bah! to smutno ci było! A nie mógłżeś się na żadnego tam maitre d’hôtel albo komissyonera rozgniewać?  — Qui dà mon Oncle! Byłem tam przecież w roli d’un comte polonais, a stryj wie co to znaczy. Usłużność i pokora ze stron wszelkich nieprzezwyciężona...  — A Żorż?  — Il etait assomant ze swą niewolniczą prawdziwie łagodnością...  — Au nom du Ciel kochani hrabiowie, czy nie możnaby o czemś innem w tak ważnej chwili pomówić jak o Żorżu i tej szczególnej skłonności hr. Mścisława do scen i gniewów?  Wykrzyk ten wyrwał się z ust hr. Augusta, który od chwili wejścia do pokoju synowca-podróżnika, stał prawdziwie na żarzących się węglach. Radby on posłyszeć coprędzej o rezultacie tyle go obchodzącej sprawy familijnej, a tu wszyscy zdawali się dbać o nią tyle co o przeszłoroczną zimę.  Za całą odpowiedź, wybuch ten wcale nie przystojny otrzymał ze strony Mścisława lekkie wzruszenie ramion i gest mający oznaczać: cóż mię tam to obchodzi! ze strony zaś gospodarza domu zniecierpliwione nieco spójrzenie i towarzyszące mu, doskonale obojętnie wymówione słowa:  — Cóż tam tak ważnego znajdujesz w chwili tej, kochany hrabio? Ja przynajmniej — nic nie znajduję i sądzę qu’il n’y a que des enfants et des gens de peu qui se trémoussent et se mettent hors d’eux pour des riens!  Była to jedna z nauczek, których hr. Światosław nie szczędził swemu nazbyt żywemu i nieprzystojnie rubasznemu bratu. Na szczęście Żorż wchodzący ze srebrną tacą w ręku, na której spoczywało aksamitne w złoto oprawne étui, zbawienną uczynił dywersyą i hr. Augusta od kolących, jakkolwiek bardzo pokornych tryumfów hrabiny Wiktoryi wybawił.  Hr. Mścisław otworzył étui, wydobył zeń wielki arkusz zapisanego papieru i podał go starszemu ze stryjów, sam zaś, pod wpływem widocznie głębokiego do wszech rzeczy ziemskich zniechęcenia, upadł raczej niż usiadł na szezląg i usta cieniuchną chusteczką przysłonił, aby ukryć rozdzierające je przemocą poziewanie. Hr. Światosław zwolna bardzo rozwinął papier i przeczytał po włosku wypisane, pierwsze znajdujące się na nim wyrazy: „Dyplom na tytuł Hrabiów Państwa Rzymskiego, udzielony dostojnej rodzinie polskiej Pompalińskich, od najstarszego z dziś żyjących pokoleń aż po ostatnie wygaśnięcie wszystkich męzkich gałęzi rodu tego.”  — Od najstarszego z dziś żyjących pokoleń, powtórzył hr. August i dodał, więc to niby i dla mnie!  Radość żywa odbiła się w zawsze zresztą wesołych jego oczach. Obawiał się on zawsze, aby Mścisław w samolubstwie swem nie zapomniał o stryjach i dla siebie tylko samego, osobistego tytułu nie wyrobił.  Inne całkiem wrażenie przeczytany ustęp wywarł na hr. Wiktoryi. Policzki jej powlekły się na chwilę zwiększoną bladością, lekki jęk wyrwał się z piersi, a w jęku tym drżał boleśnie wymówiony wyraz: Hrabiów! Szybko jednak poskromiła wzruszenie swe i składając jak do modlitwy białe ręce, z cicha i z uśmiechem rozrzewnienia na ustach mówić zaczęła:  — Dzięki niech będą Ojcu Świętemu za tę wysoką łaskę, którą obdarzyć nas raczył. Wprawdzie... byłam dość śmiałą, aby spodziewać się czegoś więcej... ale niech stanie się wola Tego, który mędrszym jest od nas wszystkich i w wyrokach nieomylnym... ja z Nim o dary Jego sprzeczać się nie będę...  — Pani hrabina mówi jak prawdziwej córce Kościoła i bogobojnej pani przystało, szepnął l’abbe, a szept ten, wlał w smętne przedtem oczy hrabiny światło szczerej, tkliwej radości.  Hr. August tymczasem zapinał guzy archeologicznego munduru od pierwszego z góry do ostatniego u dołu, co było zwykle nieomylną z jego strony zapowiedzią niepospolitego jakiegoś, krasomówczego wystąpienia. Jakoż uroczystym krokiem zbliżył się do synowca, który na widok zapinanych guzików, z góry już podniósł się z szezląga bardzo powoli i nie bez cichego stęknięcia, w obie swe pulchne ręce ujął drobną i kobieco-delikatną dłoń jego i po kilku sekundach pełnego obietnic milczenia, zaczął w te słowa:  — Cher neveu! poczytuję sobie za wielką przyjemność i... i... chose... obowiązek, złożyć ci w imieniu swojem i nieobecnego tu syna mego Wilhelma powinszowania twej energii et de cet esprit vraiment chevaleresque z jakiemi... z jakiemi wybawiłeś nas wszystkich od... od... chose... od djabelnego kłopotu, je voulais dire, od dotkliwej troski o zaszczyt i dostojeństwo... je voulais dire... oui... dostojeństwo najniesłuszniej nam zaprzeczone, a teraz, dzięki twej energii et ton esprit chévaleresque... odnalezione w Grodzie... chose... w Grodzie Świętym, dla którego ja sam, kochany Mścisławie, wyznaję to głośno i otwarcie malgré... malgré, że poniewieranie świętemi rzeczami stało się w naszych niby... chose... demokratycznych czasach modą parwenijuszów i sankiulotów... jestem z najgłębszem poważaniem i w którem przebywając nieraz nabyłem zamiłowania i mogę to powiedzieć bez próżnego samochwalstwa une vraie et approfondie connaissance rzeczy starożytnych, których... których tylu zabytkami szczyci się ten Gród Święty. Przyjm więc cher neveu, raz jeszcze najszczersze podziękowanie, które składam ci w imieniu swojem i nieobecnego tu syna mego Wilhelma, jak też życzenia wszelkich powodzeń i... i... chose... zaszczytów, które spotkają cię niezawodnie w przyszłości, jako tak pełnego energii, szlachetnej ambicyi i... chose d’un esprit vraiment chévaleresque, członka rodziny, do której ja także i nieobecny tu syn mój Wilhelm, mamy zaszczyt wraz z tobą, cher neveu, należeć!  W czasie wypowiadanego w ten sposób speechu, Mścisław trzy razy ziewnął, trzy razy z całej mocy oparł się pokusie wyrwania ręki swej z dłoni stryjowskich i bezwładnego upadnięcia na szezląg w pobliżu którego spechgo pochwycił, aż na koniec powstrzymany prawami etykiety i winnego starszym członkom rodziny uszanowania, powziął stanowczą decyzyą wpatrzenia się w jeden z guzów archeologicznego munduru i tak już z oczami wlepionemi w wyryte na guzie pogańskie bóstwo litewskie, niemy, nieruchomy, męczeńsko-cierpliwy do końca pozostał.  Po skończonym spechu nastąpiła niezbędna dla krewkiej i wylanej natury hr. Augusta akkolada, która jednak dzięki usiłowaniom hr. Mścisława, skończyła się na obustronnem, po trzykroć powtórzonem ucałowaniu powietrza. Poczem jeszcze hr. Mścisław pragnąc odrazu i jak najszybciej dójść do końca wszelkich, dnia tego odbyć się mających, ceremonii, zawołał na Żorża aby mu podał tous les autres etuis de Rome. Żorż, żądane przedmioty trzymał już snać w pogotowiu, bo wniósł wnet na srebrnej tacy trzy wspaniale przybrane pudełka, z których hr. Mścisław ofiarował po jednem matce i obu stryjom. W pudełku hrabiny znajdował się różaniec z agatowych paciorek, własnoręcznie przez Ojca Ś-go poświęcony; to które otrzymał hr. August, zawierało w sobie medal starożytny, za czasów jeszcze cesarza Trajana czy Wespazyana wybity; w pudełku nakoniec hr. Światosława znajdowała się mała statuetka, mistrzowskiej w istocie roboty, a wraz z Pompeją i Herkulanum z pod popiołów wygrzebana. Podarunki te, tak trafnie zastosowane do upodobań otrzymujących je osób, miały szczęście obudzić powszechne w dostojnem gronie zadowolenie. Hr. Wiktorya z nizkim ukłonem, podobnym do tych które dworskie damy wykonywają stając przed oblicznością swego monarchy, rozwinęła różaniec w całej jego długości i doń, usta swe, z nieśmiałem a uroczystem poszanowaniem przyłożyła. Hr. August oglądał medal Trajana przed światłem, w cieniu, z prawej strony, z lewej i wyczytywał znajdujące się na nim podpisy z większą wprawdzie powagą niż poprawnością, zawsze jednak w sposób dowodzący, jeżeli nie zupełnie głębokiego znawstwa, to przynajmniej gorącego do rzeczy starożytnych zamiłowania. Hr. Światosław nawet rad był widocznie ze statuetki swej, którą też dość ciekawie obejrzał i do rzędu najrzadszych, z pomiędzy posiadanych przez się dzieł sztuki, zaliczyć raczył. L’abbé, który nic nie otrzymał, radował się radością swych bliźnich, z nizkim ukłonem pocałował różaniec, dopomógł hr. Augustowi do wyczytania łacińskich na medalu napisów i ze skromnością erudyty, nie lubiącego popisywać się ze swą wiedzą, zawiódł leciuchny spór z hr. Światosławem względem daty, do której odnieść należało udzielenie się ducha sztuki staro-greckiej Włochom południowym, a więc także Pompei i Herkulanum. Gdy tak hr. Mścisław sprawiwszy wszystkie interesy, dnia tego zamierzał już pożegnać towarzystwo i w głębi apartamentu swego, rzucić się w objęcia upragnionych mu: ciszy i samotności, gdy i hrabina Wiktorya także powstawała z fotelu chcąc udać się do swych pokojów i tam w skupieniu ducha ochłonąć z doznanych dnia tego przykrych i radosnych wrażeń, gdy i hr. August nawet nacieszywszy się trochę medalem, a sprzykrzywszy sobie zamknięcie w dusznej komnacie brata, zatęsknił do codziennych swych przedobiednich, ekwitacyjnych ćwiczeń, otworzyły się niespodzianie drzwi i czarnobrody kamerdyner hr. Światosława oznajmił przybycie pana Pawła Pompalińskiego.  Oznajmienie to sprowadziło na twarze wszystkich obecnych, (z wyjątkiem hr. Mścisława, który już drzemał trochę i hr. Światosława, który nigdy niczemu się nie dziwił) wyraz zdziwienia, a nawet lekkiego przestrachu.  — Paul! wykrzyknęła lekko hrabina, sam jeden! et mon pauvre Cesar? cóż się z nim stało?  — Pawełek! wymówił hr. August uszom swoim jakby nie wierząc. Mógłże porzucić tam na wsi biednego naszego Cezarego? est-il possible?  — Musiało stać się coś niezwykłego z naszym biednym hr. Cezarym, z gorącem współczuciem szepnął l’abbé.  Na przyzwalający znak gospodarza domu, kamerdyner cofnął się, a w chwilę potem wszedł do pokoju Paweł Pompaliński.  Widzę już z góry zdziwienie, a może i oburzenie Wasze czytelnicy, nad zuchwalstwem mojem, z jakiem ośmielam się jednego z Pompalińskich, a więc zapewne członka też opisywanej przezemnie dostojnej rodziny, przedstawić Wam bez tytułów, herbów i przydomków i nazwać, tout simplement, Pawłem Pompalińskim. Rzecz to w istocie podziwienia godna, niemniej przecież prawdą jest, że nowo pojawiająca się ta w powieści naszej osoba nie była ani hrabią, ani Czółnem, ani Don-Donem, ale poprostu, dla członków rodzimem Paul’em, albo Pawełkiem, a dla ludzi postronnych, tout simplement, Panem Pawłem. Powód do tego jakkolwiek smutny — wielce pospolity. Jak na rozłożystym odwiecznym dębie istnieją oprócz gałęzi i głównego pnia wyrastających i sutem listowiem okrytych, inne gałązki poboczne, drobne, ubożuchne, tak i na genealogicznem drzewie zajmującego nas tu rodu, poniżej głównych, wspaniale wybujałych i rozrosłych konarów, powyrastały i namnożyły się odrośla liczne, podrzędne, a przedstawiające sobą ów ród powszechnie znany, zadziwiająco zazwyczaj płodny, a nadzwyczaj uciemiężliwy, ród uboższych lub całkiem ubogich krewnych. Niestety! któż z wielkich tego świata nie miał nieszczęścia posiadać ubogich krewnych i po tysiąc razy w życiu nie zapytywał sam siebie: co mam z tym fantem czynić? wyrzucić go za drzwi czy schować za piec? za drzwiami — aliści stoi świat z sądami i głupiemi śmiechami swemi, — za piecem zaś siedzących i przez to wprawdzie ukrytych przed światem, żywić i przyodziewać trzeba — nużby bowiem ktokolwiek zajrzał za piec i zobaczył krewnego w łachmanach i z wygłodniałem obliczem? Różnie więc różni w wypadkach podobnych sobie radzą, zależy to od przekonań i upodobań. Pawełek Pompaliński jednak, będący właśnie jednym z listków jednej z pobocznych i drobnych gałązek genealogicznego drzewa Pompalińskich, nie był przez szczęśliwszych krewnych swych wyrzuconym za drzwi, a jeżeli w istnieniu jego i było coś podobnego do siedzenia za piecem, żywności i przyodziewku nie brakowało mu z pewnością, o czem świadczyła czerstwość śniadych policzków jego, znamionująca doskonałe odżywienie i cienkość, a cenność ubrania, które go okrywało, a na którem błyszczał nawet złoty łańcuszek od złotego też zapewne zegarka. Był to trzydziestoletni młody człowiek bardzo przyjemnej powierzchowności. Niezbyt wprawdzie kształtny, bo trochę krępy i zbyt w ramionach szeroki, miał on jednak piękne czarne oczy, bystre i ogniste, piękne czarne włosy, gęste i kędzierzawe, pąsowe świeże usta pod czarnym wąsikiem i rękę acz śniadawą nieco i dużą lecz delikatną i starannie wypielęgnowaną.  Wejście Pawełka powitanem zostało przez troje ust (Hr. Mścisław drzemał wciąż w siedzącej postawie a hr. Światosław nie zwykł był o nic z ciekawością zapytywać) przez troje ust wyrzeczonem zapytaniem:  — Qu’y a t-il donc? cóż się stało?  — Rien de trés-gràve, odpowiedział Pawełek, witając wszystkich jak należało, a czyniąc to z wielką swobodą i żywością ruchów. Rien de treès grâve. Mme la comtesse. Mr. le comte Cesar se porte parfaitement bien!  Z francuzkiego tego wystąpienia Pawełka przekonać się możemy, iż być ubogim krewnym nie znaczy to zawsze nie umieć po francuzku i że ubogim krewnym za piec schowanym, oprócz żywności i przyodziewku daje się jeszcze najczęściej i francuzki język.  — Dla czegóż więc przyjechałeś tu sam jeden, Pawełku?  — Pourquoi dono êtes-vous ici? Paul!  — Czyście już tam skończyli tę historyę ze sprzedażą Malewszczyzny?  — Może nasz biedny hr. Cezary zapomniał wziąść ze sobą potrzebnych dla sprzedaży papierów?  W odpowiedzi na dwa pierwsze pytania pochodzące od hr. Augusta i hrabiny, Pawełek wyjął z kieszeni surduta list zapieczętowany i wręczył go hrabinie z ukłonem i słowami: voiçi la lettre du C-te César, potem odpowiedział l’abbému: i owszem, mieliśmy ze sobą wszystkie potrzebne papiery, nakoniec zbliżył się do kominka i pytaniu hr. Światosława o sprzedaż Malewszczyzny odpowiedział temi zagadkowemi jeszcze dla czytelnika słowami.  — Hélas, Mr. le comte, Malewszczyzna leży w sąsiedztwie dóbr jenerałowej Orczyńskiej, — sprzedaną więc być nie mogła.  Wymienione przez Pawełka nazwisko kobiece ściągnęło nań ostre spojrzenie hr. Augusta, który nawet poruszeniami ramion i źrenic dawał mu do poznania, że wymawiając nazwisko to wobec hr. Światosława, popełnił on co najmniej wielką nieostrożność. W istocie też, niewzruszenie zwykle chłodna fizyonomia gospodarza domu zmieniła się nieco. W przezroczystem zimnem oku jego drgnęło coś i zmąciło się na chwilę. Z obojętnością jednak, która tym razem widocznie była sztuczną, rzekł.  — Eh bien! cóż panią jenerałowę obchodzić mogła sprzedaż dóbr naszych?  — Śmiem mniemać, odpowiedział Pawełek, że obchodzić ją ona musiała, skoro przeszkodzić jej starała się i przeszkodziła.  Brwi hr. Światosława ściągnęły się więcej posępnie niż groźnie lub gniewnie. Powolnym ruchem ujął haczyk złocony i zaczął grzebać nim w żarzących się węglach, spuszczając powieki i tym sposobem ukrywając przed obecnymi wyraz swego wzroku. Bywało to dla wszystkich domowych niemylnym znakiem, że hr. Światosław nie życzy sobie prowadzić dalej wszczętej rozmowy.  W tej samej zresztą chwili rozległ się po pokoju lekki wykrzyk hrabiny, list który czytała wypadł z jej dłoni, a z za chusteczki, którą przysłoniła ona twarz zbladłą, wydobywać się zaczęły ciche zrazu, potem coraz głośniejsze spazmatyczne łkania.  — Au nom du Ciel! comtesse! qu’avez vous? zawołał hr. August z rozwartemi ramiony i w pochylonej postawie przyskakując do płaczącej.  — Pani hrabino cóż się to stało! mówił l’abbé.  Hr. Światosław wyrwany ze swej zadumy wymówił też swe zwykłe, obojętne: qu’y a t-il donc?  Mścisław obudzony z drzemki otworzył całkiem nawpół przymknięte oczy, niby echo stryjowskiego głosu wyszeptał: qu’y a t-il donc? i znowu oczy przymknął.  Hrabina przez sekund kilka nic wymówić nie mogła, nakoniec czyniąc nad sobą bohaterskie niemal wysilenie, odjęła chusteczkę od twarzy, spojrzała po obecnych załzawionym, nawpół tylko przytomnym wzrokiem, a z ust jej pobladłych i drżących wyrwał się jeden tylko wyraz.  — Kniks!  — Quoi?  — Plait-il?  — Co pani hrabina mówi? skrzyżowały się znowu w koło śmiertelnie wzruszonej kobiety przerażenia i zdumienia pełne zapytania. Ale hrabina nic więcej prócz owego wyrazu o tajemniczem, lecz grozy snać i boleści pełnem znaczeniu, wymówić nie była zdolna.  — Kniks! Kniks! Kniks! wołała w przestankach spazmatycznego płaczu, aż nakoniec zwyciężona tłumionemi nadaremnie spazmami, pochyliła głowę na tylną poręcz fotela i tak już pozostała nieruchoma, oddechu pozbawiona, z piersią wzdętą i zamkniętemi powiekami.  — Du vinaigre, des sels! nie wpuszczać tu służby, huknął hr. August.  — Ca passera, mais ça passera assurément, szepnął hr. Mścisław otwierając oczy i znowu je przymykając.  Ale l’abbé najprzytomniejszy z pośród obecnych i najdzielniejszy w niesieniu pomocy tam, gdzie jej potrzebowano, pochylił się nad cierpiącą kobietą i najsłodszym głosem jaki tylko mógł być kiedykolwiek w posiadaniu jakiejkolwiek krtani człowieczej, wyszeptał: — Spokoju, pani hrabino, spokoju, pokory, rezygnacyi! Sprobój pani i w tej ciężkiej próbie okazać się taką, jaką okazać się powinna mężna, dostojna, chrześciańska niewiasta!  Jak promień słońca rozdziera chmury okrywające horyzont, tak słowa te l’abbégo, rozdarły grubą chmurę rozpaczy, którą powleczonem było oblicze, strasznym ciosem jakimś, dotkniętej pani. Błysnął na niem wyraz ulgi niewymownej, postanowienia mężnego i siląc się aby nie łkać i nie mdleć, hrabina otworzyła oczy, podniosła nieco głowę, a wskazując na list u stóp jej leżący, wyszeptać zdołała. Mr. le comte, liser ceçi! poczem wnet gdy słaba bo ludzka zawsze natura jej, nowemu uległa wstrząśnieniu, zakryła znowu twarz dłońmi i bardzo cicho wyjęczała.  — Kniks! Kniks! oh! c’est horrible! oh! malheureuse mère vue je suis! pardonnez moi Mr. l'abbé, mais c'est plus fort que moi! Oh! Kniks! Kniks!  Pawełek podjął z ziemi list upuszczony przez hrabinę i podał go hr. Światosławowi. Na twarzy ubogiego krewnego, jakkolwiek on to właśnie był tym, który przywiózł wieść jakąś fatalną, nie malowało się żadne przykre, oficyalnie choćby okazywane wzruszenie. Przeciwnie na ustach jego i w czarnych żywych oczach igrały swawolne i niepodobne znać do powstrzymania uśmieszki. Szczęściem nikt, jak się tego pewno ubogi krewny spodziewał, nie zwracał najlżejszej uwagi ani na jego osobę, ani na nieprzyzwoitą jej wesołość. Hr. Światosław podał list hr. Augustowi, mówiąc:  — Lisez, comte. Comte podniósł papier bardzo blizko ku oczom i z niejaką trudnością wyczytywać począł głośno niezupełnie wyraźne i kształtne pismo hr. Cezarego.  — „Chère maman! Uważam sobie