Pomarańczowa droga - Emilia Mieleszko - ebook + książka

Pomarańczowa droga ebook

Emilia Mieleszko

0,0

Opis

Pierwsza książka podejmująca otwarcie temat tzw. choroby sierocej w dorosłym życiu.

Pomarańczowa droga” to współczesna opowieść o kilkorgu ludziach doświadczonych przez życie, którzy według właściwego im klucza rozpoznają się i zbliżają do siebie. Spotkania między nimi stają się dla nich impulsem do osobistego rozwoju, umacniają wiarę w dobre życie, dają odwagę do realizowania potrzeb i pragnień, prostują ich indywidualne drogi. Wydarzenia łączą bohaterów na różnych płaszczyznach w scenerii przedwojennej kamienicy mazurskiego miasta.

Pierwsza książka podejmująca otwarcie temat tzw. choroby sierocej w dorosłym życiu. Wyjątkowa okazja, by poznać i spróbować zrozumieć to zjawisko, z jego specyfiką emocjonalną i behawioralną, z przykładami charakterystycznej percepcji i wyobraźni.

Mocno esencjonalna powieść do nieśpiesznej lektury, dedykowana szczególnie poszukującym prawdy o życiu, doświadczonym i rozwijającym się w kierunku świadomego przeżywania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

*

Jego noce były teraz krótkie, ograniczone do zaledwie kilku godzin od północy do pierwszych oznak świtania. Były to noce upiorne, czarne, duszne od udręk i obaw. Tym większą były męczarnią, że stanowiły zagęszczoną esencję trwóg i majaków, które mają w zwyczaju rozwlekać się w długim wieczorze, następnie rozcieńczać we śnie, by wreszcie w ostateczności stopnieć w świetle nowego dnia.

Bezskutecznie próbował przesypiać ten ciemny czas. Cowieczorne nerwowe zmagania z uczuciem samotności i lęku na długie godziny odbierały mu spokój. Jakby sparaliżowany tym stanem, niezdolny do żadnego konstruktywnego działania, a pomimo to srodze zmęczony, w końcu zasypiał, często nieumyty, w rozchełstanym tylko ubraniu i przy włączonej żarówce. Rankiem, który przeciągał się do południa, kiedy to decydował się wreszcie sięgnąć kontaktu i zgasić światło, czuł odrazę do siebie i otoczenia. Nieświeża pościel, przykra woń ciała, wyrzuty sumienia z powodu zmarnowanego prądu wlokły za sobą miniony koszmar i nie pozwalały zacząć od początku. Nowy dzień nie był już, tak jak powinien, czystą kartą.

Tamtej nocy czuł się wyraźnie gorzej. Ogarnęła go jakaś paniczna nerwowość, prawie histeria. Siedział nieruchomo w ciemnym pokoju, na zmiętej, zatęchłej pierzynie, to znów kiwał się rytmicznie w takt powtarzanego śpiewnego jęku, będącego pochodną sekwencji wziętej z jakiejś osłuchanej piosenki. Zdawało mu się, że traci rozum albo umiera i idzie do piekła. Straszne myśli krążyły mu po głowie jak w obłędnym wirze. Raz po raz któraś z nich wyłaniała się z tej matni, by na dłuższą chwilę zaistnieć wyraźniej w jego świadomości i dręczyć go. Wtedy kulił się w zduszanym szlochu, a kiedy wreszcie podnosił głowę, patrzył spod piekących powiek w mroczną głębię pokoju, rozrzedzaną od okna bladą poświatą z podwórka.

 

 

Miał niespełna trzydzieści dwa lata, a na jego plecach już zarysowywał się garb. Odkąd pamiętał, towarzyszyło mu bolesne przekonanie o jego niższym statusie społecznym. Garbus, nędzarz z marginesu.

Widział, jak życie przepływa obok, toczy się gdzieś poza nim i dotyczy ludzi niepodobnych do niego. Jawiło mu się ono jako kalejdoskop barw, smaków, wydarzeń. Podejrzewał, że radość istnieje, ale była to sprawa, o której w swojej samotności miał nikłe pojęcie. Wola życia, bystry umysł i wrażliwość czyniły tę udrękę mocno odczuwalną. Józef był świadomy tego, że można żyć godnie, mieć swoje szczęście. Czasem prawie mu się to udawało – aktywnie przeżywał dni, pielęgnował drobne radości. W końcu jednak zawsze wyłaniał się garb jego pleców i przekonań, z powodu których tracił motywację i na powrót się zaniedbywał.

W tej zmienności zachowania nigdy nie ubywało mu z ducha buntu ani pokory. Pomieszaniu tych uczuć zawdzięczał pewną wewnętrzną harmonię wobec braku zgody na swoje nieszczęście. Czerpał skądś nie do końca uświadomioną wiarę, że nic nie dzieje się bez powodu i we wszystkim panuje przemyślny porządek, a on po prostu nie jest w stanie widzieć w wystarczająco szerokim kontekście.

 

 

Odrętwiały poczuł w pewnym momencie, że oddycha pełną piersią, jakby jego płuca się rozkurczyły i rozprostowały. Jakaś ledwie uchwytna zmiana w powietrzu spowodowała, że coś drgnęło w jego wnętrzu, strącając z niego poczucie ciężaru. Tak, to świt. Zawsze bezbłędnie wyczuwał przesilenie dnia. Niebo prawie niezauważalnie zbladło, a gdzieś w pobliżu rozbrzmiał śpiew pierwszego ptaka.

Ponownie odetchnął głęboko. Oszołomiony przeżyciami tej nocy oraz zmęczony brakiem snu, położył się z ciężką głową, ale pomimo to był już spokojny. Zapadł w kojący sen, jak dziecko, które wraca ufnie do swoich marzeń.

LIPIEC

Lipiec tamtego roku nie rozpieszczał pogodą. Kończył się już, a dni wciąż podobne były do poprzednich, z ciężkimi od brzemiennych chmur porankami i popołudniami w strugach deszczu. Pamiętam, mówiło się o przedwczesnej jesieni.

Trudno mi w całości przywołać we wspomnieniach tamten dzień, w kontekście dopatrywania się symptomów przełomu. Patrząc z obecnej perspektywy, przedziwnym wydaje się być fakt, że właśnie wtedy otworzyły się drzwi do wydarzeń, które na zawsze odcisnęły na mnie swoje piętno. Wówczas przebiegła granica pomiędzy okresem życia, który doświadczałam jakby przez filtr, a częścią poza nią, pełną uwolnionych emocji, przeżywanych z determinacją, głęboko, chłonąc rzeczy do samego rdzenia. Wiesz, inaczej zobaczyłam rzeczywistość. Jakby z niezrozumiałej układanki zdarzeń wyłonił się wreszcie jej czysty obraz.

 

 

Na pewno robiłam tego dnia wszystko wolniej i leniwiej, jakbym uległa tej dziwnej, niby jesiennej aurze, wprawiającej w stan pewnej apatii i czyniącej bardziej dokuczliwym odczuwanie głodu duszy. Może rozumiesz, o czym mówię…

Zadziwiająco dokładnie pamiętam natomiast, jak po wyjściu z domu zaskoczyło mnie, że na dworze jest cieplej niż w mieszkaniu. Pachniało letnim, mokrym miastem, z charakterystyczną nutą zmoczonej deszczem materii. Dzień nie był wcale tak ponury, jak wskazywał na to widok ze wschodnich okien. Ani gęste, siwe chmury, ani deszcz nie umiały odebrać mu wyraźnej lekkości i świeżości. Powietrze gładko i przyjemnie wypełniało płuca. Wystarczyło kilka pierwszych wolnych dni i wyraźnie odczułam, że myśli mam poukładane, a umysł, dotąd porozrywany mnogimi sprawami, teraz wydawał się być posklejany. Zawdzięczałam to regenerującemu spaniu do woli.

Zastanawiam się, czy w atmosferze tego wyjątkowo przyjemnego miejskiego popołudnia mogły kryć się jakieś oznaki zdarzeń, które właśnie miały nadejść, czy po prostu z jakości powietrza odebrałam pierwszą subtelną zapowiedź słonecznego sierpnia.

 

 

Jak zwykle skróciłam sobie drogę, idąc przez podwórka. Na przemian to przecinałam kolejne jezdnie, to zatapiałam się w swoistości innego, niezbyt udanego mariażu hinterhausów, starych kamienic z surowymi uczestnikami systemu prefabrykowanego budownictwa – pomnikami powojennego modernizmu. Magazynowa, Wawelska, Orzeszkowej, potem ukosem do Mickiewicza przez plac między blokowiskiem po lewej, a tyłami stuletniego zespołu kamienic z prawej strony. Nie były to jedyne w tym mieście cmentarze historycznej parcelacji terenu, z zatartymi dawnymi układami działek, które po wyburzeniu oficyn zachłystują się pewnie nadmiarem powietrza.

Na ulicę Mickiewicza wchodziłam zazwyczaj przez bramę jednej z tamtejszych oryginalnych kamienic, z zewnętrzną klatką schodową. Szczególnie tam czuć było mizerny status niegdyś okazałego domu, głównie z powodu woni moczu unoszącej się w powietrzu. Smutny los socjalnej degradacji podzieliło wiele tutejszych stylowych poniemieckich budynków, ocalałych po wojnie i nierozdrapanych później w akcjach usuwania zniszczeń wojennych i odzyskiwania materiałów budowlanych.

Ulica Mickiewicza, młoda jak na ponad sześćsetletnie miasto, bo zaledwie dziewiętnastowieczna, w dużym stopniu zachowała swój dawny charakter. Determinowały go występujące uparcie po obu stronach, od początku przy Dąbrowskiego, aż do ujścia w Wojska Polskiego, pojedyncze stare budynki i ich zwarte ciągi. Kompleks kamienic w tej części ulicy sąsiadował od stu lat okno w okno z rozległym ceglanym budynkiem szpitala, który niedawno został przeniesiony w inne miejsce. Przedwojenny obszar miasta obecnie dopełniała zabudowa, jakże myląco według mnie nazwana architekturą zharmonizowaną. Trudna to harmonia prostych i pozbawionych detalu wielkopłytowych form z wiekową substancją. Z przyjemnością zatem obserwowałam remonty kolejnych domów oraz to, jak architektura miasta wzbogaca się o całkiem nowe postmodernistyczne kamienice.

Starszych zabytków, pomijając zrujnowany zamek krzyżacki na wyspie, miasto nie posiadało – nie przetrzymały zawieruchy pierwszej wojny światowej i pożarów w innych okresach. Może jeszcze tylko przebieg ulicy Wojska Polskiego, wzdłuż brzegu jeziora po zachodniej stronie miasta, nie zmienił się od zamierzchłych czasów, gdy jeszcze była tu wieś. Dwujezdniowa arteria wypuszczała wąskie odnogi w dół, w kierunku wody – jedna odchodziła z miejsca dawnego placu, pełniącego funkcję rynku, i przez most sięgała zamku. W tym miejscu Wojska Polskiego przyjmowała prostopadle od wschodu ciągnącą się od dworca Armii Krajowej. Na północ od niej, blisko miejsca wzniesienia Wojska Polskiego, za czasów zamieszkiwania go przez profesorów określanego mianem Grobli Filozofów, wpadała z tamtego kierunku wspomniana Mickiewicza. Najbardziej na południe włączała się trzecia równoległa do tych dwu – ulica Kościuszki, oddająca do pewnego czasu swój wschodni fragment jednostce wojskowej, a dalej na zachód odcinająca seminarium od przeciwległej katedry, zwanej niegdyś małym kościołem. Zabytkowy, ukształtowany w drugiej połowie dziewiętnastego wieku w formie prostokątnej siatki, układ tych trzech ulic i ich przecznic zamykała od wschodu ulica Dąbrowskiego z dworcem.

Rejon ten nadal stanowił centrum miasta. Nie stało się tak jak w miejscach, gdzie twórcy pierwszego powojennego ustroju, manifestując egalitaryzm, rozpowszechniali masowe budownictwo, a dotychczasowe dzielnice śródmiejskie traciły uznanie. Główna trasa przelotowa przez miasto biegła właśnie tędy, tu także usytuowana była większość urzędów i innych instytucji. Promieniście we wszystkich kierunkach powstawały nowe dzielnice, blokowiska i osiedla domów, wchłaniając starą zabudowę za węzłem kolejowym i na innych dawnych peryferiach.

 

 

Tchnące przeszłością śródmieście starym zwyczajem wypróbowywało na mnie swój urok, gdy po zmroku wracałam od Agnieszki. Bezskutecznie. Szłam szybko, zachmurzona i zamyślona. Tego wieczoru mówiła: „Wiesz, kiedy widzę, jak to wszystko przychodzi jej bez trudu… Ile ja wkładam wysiłku, by osiągnąć to, co tyle osób jej ułatwia. Wiesz, zadaję sobie pytanie, w czym ja jestem gorsza. Gdzie te nasze ideały – najpierw niech się wszystkim innym ułoży, wtedy ze spokojem ducha przyjmę moje powodzenie – pamiętasz? Ja czuję się już tylko coraz bardziej zmęczona…”. „Może po prostu jeszcze wszystkim innym się nie ułożyło”, zażartowałam. Śmiała się niezdecydowanie.

Ogarnęło mnie znużenie, które w cieple mieszkania zapewne niebawem przerodzi się w senność. Wśród mijanych okien niektóre jeszcze były jasne. Od zawsze odnosiłam wrażenie, że za oknami tych starych domów kryje się jakaś tajemnica, może mroczna, a może tylko smutna.

Skwer wyglądał ślicznie, jak ten z obrazu Wiktora Zina. Pewnie zawładnąłby mną wreszcie ten urok, odsuwając w pamięci wyczerpującą rozmowę, gdyby nie nagły sygnał ostrzegawczy, który poczułam wewnątrz. Na razie subtelny – może po prostu te trzy majaczące w alei chwiejne sylwetki zmierzają w swoją stronę. Prędko jednak okazało się, że niekoniecznie – szli zbyt szybko, by uniknąć konfrontacji. Wyrostek, który szedł w środku, nadzwyczaj wysoki i chudy, wyciągnął w moim kierunku ręce w drapieżnym geście, pozostali zaś wtórowali mu dowcipkowaniem. Liczyłam, że uda mi się minąć park, zanim dotrą do chodnika, i nie reagowałam na zaczepki.

– Zaraz komuś warga spuchnie, he, he – wymamrotał głośno któryś.

Uznałam, że żadne pojednawcze zachowanie z mojej strony nie wchodzi w grę. Odrzucałam z wyobraźni ponury scenariusz, choć już dało się zauważyć, że ignorowanie ich złości.

– Odezwij się, kurwa, księżniczko! – zabrzmiało złowrogo i od tej chwili myślałam już tylko o tym, by dotrzeć do kamienicy Teresy, od której dzieliło mnie jeszcze kilkanaście metrów.

Minęłam skrzyżowanie z aleją parę kroków przed nimi. Wyszli z parku na opustoszałą jezdnię i zrównali się ze mną, przedrzeźniając mój sztywny, przyśpieszony chód. W momencie, kiedy wysoki ruszył z niewiadomym zamiarem w moim kierunku, przyszła mi niespodziewanie do głowy, z pozoru niedorzeczna, myśl – marzenie o głosie, który zagrzmiałby z nieba w mojej obronie…

Wtedy głos przemówił donośnie skądś z góry, aż zaparło mi dech w piersiach. Tym trzem wyraźnie też.

– Kondooor! Odpuuuść! Księżniczkaaa idzieee dooo mnieee!!!

Trudno opisać, co poczułam. Byłam już blisko drzwi. Wchodząc do klatki schodowej, pośpiesznie wyjęłam telefon. Tamci, zaskoczeni, zatrzymali się i zadarli głowy.

– Kurwa… – padło z ich strony, po czym jakby któregoś z nich olśniło. – Dachuju, pokaż się!

Żadnego odzewu. Najwidoczniej, nie dostrzegłszy nikogo, ruszyli moim śladem.

Z ulgą przekroczyłam znany próg kamienicy, gdzie znienacka natknęłam się na chłopaka w kapturze. Szczupła postać w bluzie dresowej, której kaptur niemal całkowicie zacieniał twarz, płynnym ruchem usunęła mi się z drogi w głąb ciemnego przedsionka klatki schodowej.

Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego się wtedy zatrzymałam. W świetle, docierającym z ulicy przez otwarte jedno skrzydło drzwi, w gęstym półmroku błysnęły spoglądające na mnie, zwężone w półksiężyce oczy. Odnalazłam w tym spojrzeniu zastanawiające skupienie i spokój, które dostrzec można tylko w oczach kogoś, kto nas rozpoznaje. Z niezrozumiałego powodu spontanicznie odczułam przyjemność z tego doświadczenia.

Po chwili w otwór drzwi zajrzały trzy wścibskie głowy.

– Przechuj! Ona naprawdę przyszła do niego!

– Spierdalajcie – syknął młody człowiek w kapturze.

– Ho, ho, ho… Nie przeszkadzamy! – Wysoki, ze znaczącym wyrazem twarzy, skierował gestem ekipę do odwrotu, wykonując przy tym nieprzyzwoite ruchy lędźwiami. Po cichnących odgłosach mocnych, nieregularnych kroków i zwulgaryzowanych dźwiękach wydawanych ku wzajemnej uciesze można było rozpoznać, że się oddalają.

Wciąż stałam bez ruchu. Milczeliśmy, a ja ciągle, nieprzerwanie patrzyłam nieznajomemu w oczy. Czułam, że powinnam się odezwać, podziękować, lecz z nieznanego powodu wolałam nie zakłócać panującej wokół ciszy.

Na klatce za wewnętrznymi, przeszklonymi drzwiami zapaliło się światło i z góry dało się słyszeć głośne mieszane towarzystwo. W przedsionku zrobiło się znacznie jaśniej.

– Kurwa! – rzucił chłopak i w mgnieniu oka odwrócił się bokiem, przemknął za wewnętrzne drzwi, gdzie zaraz otworzył kluczem mieszkanie Teresy i zniknął w nim.

Stałam zdumiona, kiedy minęła mnie schodząca z góry grupa rozbawionej młodzieży. Dopiero po dłuższej chwili, w otaczającej mnie zewsząd ciszy nocnej, wolno wystukałam numer i zamówiłam taksówkę.

*

Promienie słoneczne letniego poranka wlewały się miodowym światłem przez przysłonięte okno i plamiły ściany. Raz po raz przebiegały po śpiącej twarzy o subtelnych rysach i łagodnym wyrazie, przy silniejszym podmuchu zaś obejmowały jeszcze szyję, gdzie pod skórą w swoim rytmie drgała tętnica.

Sen Józefa był z rodzaju tych, które gdy trwają, leczą dojmujący głód duszy, a po przebudzeniu siłą swego wrażenia neutralizują upadek w rzeczywistość pełną goryczy. Dlatego nie chciał się jeszcze budzić. Zaciskał powieki, odpychał dochodzące dźwięki i przytomne myśli, jakby świadomie lawirując na granicy snu i jawy. Wrażenie lepkiej słodyczy, wypełniającej go od środka, nieuchronnie cofało się w głąb jaźni, zabierając ze sobą znieczulenie.

Mężczyzna z niechęcią powoli uniósł powieki i przez chwilę błądził wzrokiem po zaniedbanym wnętrzu. Powróciły męczące pytania: Jak miałby doprowadzić mieszkanie do należytego stanu? Jak mógłby uporać się z piętrzącymi się z dnia na dzień zaległościami wobec życia, jeśli problemem niemal niemożliwym do pokonania było dla niego odrzucenie pierzyny każdego ranka? Podciągnąwszy ją po podbródek, w apatycznym zniechęceniu westchnął ciężko i przełamując wewnętrzny opór, podźwignął korpus jak nieporęczne, masywne ciało obce, sprawiające ból. Jego twarz znalazła się w promieniu słońca, zmrużył więc oczy, a światło przebiło się ciepłą czerwienią przez przymknięte powieki i niespodziewanie poczuł się inaczej.

Siedział na brzegu łóżka, bosymi stopami dotykając podłogi. Swój ponury pokój widział jakby z nowej perspektywy. Pośród pociemniałych ścian i mocno wyeksploatowanych elementów skromnego wyposażenia zauważył skrzące się na gładkich płaszczyznach słoneczne refleksy, które zdawały się poruszać w zgodzie z drganiami powietrza, wywoływanymi świergotem wróbli i odgłosami dziecięcej wrzawy z podwórka. Te świetliste plamy wyostrzały rzeczy, w których Józef dostrzegał teraz potencjał miejsca, które zamieszkiwał. Nie uświadamiał sobie tego, ale ta nowa optyka wyłoniła się nagle, gdy zapadły głębiej w pamięć zakłócające ją wcześniej złe obrazy i związane z nimi skojarzenia, których od dłuższego czasu już nie doświadczał. W tej chwili przyglądał się krzesłu, którym ojciec zwykle zamachiwał się na niego, staremu thonetowskiemu siedzisku, spękanemu, rozmoczonemu i rozwarstwionemu. Przypatrywał się temu wszystkiemu w skupieniu, jakby był wolny od lęku. Osłabł w nim kontakt z tym wspomnieniem. Błyskawiczny bieg myśli został przerwany.

Pomyślał, że gdyby tu teraz posprzątał, pozbył się znienawidzonych rekwizytów z niedzisiejszej tragedii, to odbyłoby się to bez zniechęcających obaw o zniweczenie jego wysiłku, bez narażenia na czyjś niespodziewany i niesprawiedliwy gniew. Znienacka poczuł w sobie determinację, która zorientowała jego dążenia ku koncepcji uporządkowania własnej przestrzeni.

SPOTKANIE

Zafiksowałam się na potrzebie poznania tożsamości młodego człowieka w kapturze. Nie szukałam długo pretekstu do kontaktu z Teresą. Sprawa rozwiązała się bez mojej inicjatywy, bo wkrótce ona sama zadzwoniła do mnie z zaproszeniem. Odwiedziłam ją bez zwłoki. Na miejscu od razu wyjawiła powód spotkania.

– Eryk opowiedział mi o tym, co przydarzyło ci się w sobotę – powiedziała z dziwnym wyrazem twarzy. Zazwyczaj pogodna, jakby z trudem wymówiła te słowa.

– Kim jest Eryk? – zapytałam, przekrzywiając głowę i mrużąc oczy porozumiewawczo.

Zauważyłam, że rozluźniła się nieco i odetchnęła głośno, uśmiechając się do mnie z wyrazem zakłopotania.

– Synów mam dwóch.

– To wspaniale – odpowiedziałam, nie namyślając się.

– Wspaniale też, że wreszcie ci o tym mówię. Brak tego tematu w naszych rozmowach ciążył mi. Chciałam, żebyś wiedziała. Nie miałaś okazji… możliwości go poznać. A opowiedzieć ci o tym jakoś dotąd nie umiałam… – Ostatnie zdanie wymówiła bardzo cicho.

Patrzyłam wyczekująco. Czyniłam ponadto starania, by w moim wzroku mogła dostrzec wsparcie, bo stało się dla mnie jasne, że mówi o tym z wyraźnym trudem.

– Możemy wyjść na spacer? – zapytała, nie podnosząc głosu. – Tutaj krępuję się o tym rozmawiać. Nie chciałabym niechcący powiedzieć czegoś, co sprawiłoby mu przykrość i rozdrapało wciąż żywe rany. Nie wiem, co on słyszy…

 

 

Kiedy byłam dzieckiem, też kiedyś wybuchł piecyk gazowy w naszym domu. Pamiętam ostry pisk pary, rozsadzającej tynk i znajdującej w ten sposób ujście z rury, w której zagotowała się woda, bo piecyk nie zgasł po zakręceniu kurka w kuchennym kranie. Pamiętam kłęby pary w łazience, plecy mamy mocującej się w tych kłębach z dźwignią piecyka, przednią blachę obudowy odrzuconą do wanny. Mamie udało się ręcznie odciąć dopływ gazu i skończyło się na strachu. Po tym wydarzeniu, do czasu pozbycia się piecyka z mieszkania, już za każdym razem po zamknięciu kranu zaglądało się do łazienki, by sprawdzić, czy zgasł. Do dziś unikam takich urządzeń i czuję spory dyskomfort, jeżeli sytuacja wymaga skorzystania z takiego.

Nie ma jednakowych scenariuszy. Kilkumiesięczny Eryk doznał dotkliwych poparzeń twarzy, klatki piersiowej i rąk. Był odsłonięty, podczas kąpieli. Długotrwała hospitalizacja uchroniła jego życie, w ograniczonym stopniu jednak zniwelowała trwałe ślady urazów.

 

 

–Wybuchł gaz. Piecyk był sfatygowany i od choroby Henryka nieczyszczony. Wcześniej Henryk często dłubał przy nim, przetykał przewody drutem, przedmuchiwał. Wyrzucam sobie, że czegoś nie dopilnowałam, ale po jego odejściu tak sobie nie radziłam…

Powiedziałam jej bardzo wolno:

– Radziłaś sobie najpierw, będąc w ciąży, z chorym mężem, a potem z dwojgiem dzieci, które urodziły się po jego odejściu.

Uważałam na to, by użyć słowa „odejście”. Nigdy nie słyszałam, by Teresa mówiła inaczej o śmierci swojego męża.

Słoneczne popołudnie przeobrażało się w wieczór. Pomarańczowy blask