Półwysep - Patrycja Roman - ebook

Półwysep ebook

Patrycja Roman

3,5

Opis

Wyobraźmy sobie świat przyszłości,w którym prawo do godnego życia przysługuje wyselekcjonowanym, nielicznym, najlepszym z najlepszych… Czyż nie obawiamy się takiego scenariusza? Wszystkich tych, których omija wyróżnienie, czeka wegetacja na państwowym zasiłku, a wkrótce coś znacznie, znacznie gorszego – plaga autodestrukcji.
W takie właśnie realia wplatają się losy bohaterów powieści – owładniętych psychozą młodych ludzi oraz Roberta, dla którego pewien jesienny wieczór okazał się przełomem – dzięki lawinowemu zbiegowi wydarzeń, a także dzięki wcześniej już starannie zaplanowanej akcji…

To wszystko w debiutanckiej, utrzymanej w klimacie cyberpunku powieści Patrycji Roman (ur. 1974).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Patrycja ‌Roman
Półwysep
© Copyright ‌by Patrycja Roman ‌2005
ISBN 978-83-7564-339-8
Wydawnictwo ‌My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem ‌autorskim.Zabrania ‌się jej ‌kopiowania, ‌publicznego ‌udostępniania ‌w ‌Internecie oraz ‌odsprzedaży ‌bez zgody ‌Wydawcy.

Drogi Duno, ‌

Te wszystkie rzeczy, ‌o których wspominałeś… ‌to mnie przeraża. ‌Jak Ty się czujesz, ‌mogąc wyliczyć przyszłe ‌zdarzenia ‌albo ‌wierząc, że możesz? Czy ‌mniej się boisz, wiedząc, ‌że ‌ten proces już został ‌zapoczątkowany? Czy Ty ‌się boisz? A ja ‌chcę ‌wierzyć, że nie ‌ma żadnego przeznaczenia. ‌Na ‌pewno ktoś taki ‌jak ‌Ty nie ‌ma takiej ‌mocy, żeby ‌je poznać, jeśli jest. ‌Choć dla mnie ‌Ty jesteś ‌wszechmocny. Ale to ‌tylko dla mnie. Wszystko ‌w ręku Boga. ‌

Powoli dochodzę już ‌do siebie. ‌Moja twarz nabiera ‌wyglądu. ‌Wczoraj nawet chłopcy ‌wzięli mnie ‌na chwilę na powierzchnię, ‌żebym zobaczyła trochę ‌świata. Zakryłam twarz chustą, ‌słońce mnie ‌męczyło, ‌szybko chciałam wracać. ‌Ale jestem ‌im za to niewymownie ‌wdzięczna. Leżałam w idealnie kwadratowym ‌pokoju ‌z jednymi ‌drzwiami, a oni skłonili mnie ‌do pokonania korytarza ‌łączącego ‌dziesiątki pokoi, dziesiątek ‌korytarzy, potem w górę. ‌Setki budowli wzdłuż ‌ulicy, tysiące, ‌dziesiątki ‌tysięcy ulic. Miliony ‌miast. ‌Dziesiątki miliardów istnień ludzkich. ‌Teraz rozumiem, ile ‌mamy do stracenia. ‌Utwierdzam się w przekonaniu, że ‌choroba ‌mnie nie ‌dotknęła. Sam ‌fakt, że już mi lepiej… powinnam teraz działać od nowa (uśmiecham się teraz). Ale nie. Już nigdy nie będę walczyć; tego, co nadchodzi, już nic nie powstrzyma. Słucham tylko łakomie Twoich przepowiedni, narkotyzuję się nimi, stają się powietrzem, którym oddycham. Nie przekonasz mnie, że nie mam racji. To jedno mi zostało z Ciebie i właśnie dlatego, że raz Cię tylko zobaczyłam a stałeś mi się tak drogi, skoro już nie mam celu, pielęgnować będę to, co kłóci się z wszelkim rozsądkiem.

Boję się śmierci – to chyba oznaka zdrowia. I boję się zagłady, o której mówisz. Najpiękniejsze nasze dzieło – nasz świat, brnie w głupią farsę, niegodną wymyślenia przez kalekie dziecko. My na to nie zasłużyliśmy; powiedz mi dlaczego tak męczyliśmy się, opłacaliśmy przelaną krwią każdy najmniejszy kroczek oddalający nas od bydlęcia, od tępoty, przez tyle czasu? Nie mogę w to uwierzyć, nie mogę się z tym pogodzić.

Jeszcze ta myśl jest dla mnie nieznośna, że przed końcem nie zobaczę Cię raz jeszcze, że nie dotknę Twojej twarzy ani kiedy po nas przyjdzie ten ktoś lub coś, nie schowam się za Twoimi plecami, naiwnie wierząc do końca, że mnie ochronisz.

Całym sercem z Tobą – Liliana (zmazałam słowo twoja).

 I

Na ścianie jednostajnie tykał zegar.

Robert otworzył oczy. Wstał, zrobił kilka kroków po ciemnym pokoju. Stał przez chwilę, obserwując żaluzję w jedynym oknie, przez którą próbowało przedrzeć się czerwone światło. W końcu podważył linkę i żaluzja uciekła w górę, ostre wieczorne światło poraziło go.

Był ciepły wrzesień. Zegar tykał wciąż, a jego duża wskazówka zdążyła już pokonać maleńką drogę. Wtórował mu stojący na nocnym stoliku budzik.

Robert nienawidził tego trzydziestometrowego pokoju. Za każdą jego ścianą toczyło się cudze życie, a za oknem, nisko w dole, ulicami nieustannie przepływała ogromna masa ludzi. W większości, tak jak Robert, będąc pozbawionymi zajęcia, pędzili gdzieś do większych grup ci, którzy mieli jeszcze na to ochotę. Czasem przez tłum przepychało się auto z namalowanym na masce słońcem, wzbudzając zazdrość i złość, lub patrolujący pojazd, pilnując, by ta złość nie zmieniła się w furię…

Za ścianą ktoś spuścił po sobie wodę. Robert włączył radio i pokój wypełnił się czystym dźwiękiem muzyki, zbyt czystym jak na tę chwilę. Jakaś wesolutka piosenka zachęcała do życia takiego, aby żadna chwila nie pozostawiła chęci rzucenia się wstecz. Bolała go głowa. Zmienił kilkakrotnie stację, aż natrafił na przytłaczający noise – tak, tego potrzebował. Lecz po kilku minutach wyłączył radio zupełnie.

„Nie cierpię muzyki”

Odkroił sobie kawałek chleba, posmarował masłem. Kanapka miała posmak steku. Wszystko, co jadł, miało posmak steku. Jednak zjadł; postanowił wyjść, więc nie mógł być głodny. Ból głowy męczył go od wczoraj, może wyjście na zewnątrz przyniesie ulgę. Nie wychodził od kilku dni, dojadając resztę chleba. Prosto w jego jedyne okno świeciła reklama wyświetlana z rzutnika z ziemi. Spojrzał z wściekłością na błysk, na nieliczne meble w pokoju: nieposłane łóżko, stół, nocny stolik, krzesło, szafa. Prawie bezużyteczna. Białe ściany. Oczywiście wmurowany w ściany zestaw RTV. Terapeutyczna muzyka zachęcająca do optymizmu, pirackie stacje emitujące noise. A on nie błyszczał na mównicach, nie zmieniał świata: ohydne uczucie i wyrzut sumienia. Wziął kurtkę, zasznurował buty i wyszedł. Starannie, bardzo starannie przekręcił klucz w zamku, jednym, drugim. Schował klucze do kieszeni. Szarpnął za klamkę – drzwi były zamknięte. Przeszedł kilka kroków, po czym wrócił i jeszcze raz pociągnął za klamkę. Zjeżdżając windą w dół miał ochotę wrócić i zrobić to po raz trzeci, lecz postanowił nie ulegać temu nieuzasadnionemu, nękającemu go wiecznie poczuciu niepokoju.

Zachodzące, krwawe wrześniowe słońce zdołało go jeszcze oślepić. Wmieszał się w tłum. Szedł zygzakiem, usuwając się, bez przerwy omijając nieznajomych. Ta niemożność swobodnego marszu przed siebie irytowała go. Kobieta trąciła go w ramię, młody chłopak uderzył go plecakiem, wykonując niespodziewany zwrot. Kilka razy zahaczył o czyjeś torby. Nienawidził ich i tego, że musi znosić ich dotyk.

Robertowi przyszedł na myśl kolega, a może przyjaciel, niewidziany od miesięcy. Tak, do niego pojedzie, zamieni kilka słów, może przenocuje. Czy Maks ma ciągle nastrój do imprez? A czy on, Robert, ciągle ma? Nie miał żadnego innego pretekstu, aby wyjść z domu. Pierwszy autobus, który nadjechał na przystanek, jechał we właściwym kierunku; wsiadł więc i poczuł, jak ogarnia go cuchnący zaduch. Przez fragment okna, jaki miał w zasięgu wzroku, widział starą dzielnicę sprzed stu lat, wysokie, szare bloki zamieszkałe teraz głównie przez dzikich lokatorów, godzących się na życie bez mediów dla jakiegokolwiek dachu nad głową. Na ścianach kolorowe graffiti, z których największy rzucał się w oczy napisem „Eksterminacja”. Nie chciałby się tam teraz znaleźć. Zatłoczony autobus był schronieniem. Jechał dalej, teraz przez dzielnicę biurowców, gdzie pracowali już tylko pomniejsi członkowie Słońca, z trudem, choć brutalnie broniąc lokali przed zajęciem przez tłum. Ostatnie promienie odbiły się od szklanych murów, zapadła noc.

Półmrok i niepożądany kontakt obcych ciał stały się dla Roberta nieznośne. Zapragnął dostać się na koniec pojazdu, gdzie zobaczył uchylony lufcik, rozpychając się torował sobie drogę. Dusił się. Przeszkodą stała mu się grupa mięśniaków, wydał więc z siebie niezrozumiały syk, na co jeden z nich warknął, łapiąc go za krtań. Robert odtrącił rękę, ześlizgnęła się z jego spoconej szyi. Odwrócił się, lecz jakiś starszy człowiek znalazł się nagle przed nim, blokując przejście. Robert pchnął go, staruszek zachwiał się, lecz złapał się poręczy, unikając upadku.

– Uważaj – wycedził Robert.

– Przepraszam – uśmiechnął się człowiek. Tu wieje wiatr.

– I co z tego?

– Tego właśnie potrzebujesz, przyjacielu. Podejdź do tego okienka. No, zbliż się.

W tej samej chwili Robert poczuł podmuch. Chłodne powietrze, pachnące dymem i gnijącymi liśćmi, mile orzeźwiło twarz i całe ciało. Tu okienko było wybite. Robert wdychał sączący się przez otwór błękitny eter, drętwota palców ustępowała. Fizyczny niepokój ulokował się teraz gdzieś w umyśle jako lęk i niezrozumienie zachowania tego gościa. Reakcją była niechęć do niego i choć nie miał ochoty z nim rozmawiać, odburknął:

– Nie wysilaj się pan.

– Młody człowieku, ty jesteś taki normalny. Jesteś nadzieją tego świata.

I pochylając się bliżej tuż nad uchem Roberta, wyszeptał:

– Jesteś piękny…

Niechęć osiągnęła maksimum, Robert odwrócił się bokiem. Pragnął cofnąć czas do momentu, kiedy przekręcał klucz w zamku.

– Niestety, muszę już wysiąść – rzekł nieznajomy z rozczarowaną miną, która prawie Roberta przekonała. – Mieszkam tu, w tym domu – wskazał palcem nieduży budynek. – Tu się urodziłem i tu teraz żyję. Całe życie związałem z tą okolicą i kocham ją. Żałuję, że nie mogliśmy jeszcze porozmawiać. Do widzenia, przyjacielu. Może się jeszcze spotkamy – uśmiech nie schodził z jego twarzy.

Robert nie odpowiedział, kątem oka obserwował, jak człowiek wysiada.

Dziwny gość – pomyślał. Śledził jeszcze wzrokiem, jak bardzo wolnym krokiem zabierał się do przechodzenia na czerwonym świetle przez ruchliwą ulicę.

„I myśli, że przefrunie” – przyszło mu do głowy. Miał rację, cholerną rację. Staruszek zatrzymał się na środku jezdni i spojrzał przed siebie. Uśmiechał się. Robert zamarł. Patrolujący pojazd nie wyhamował. Uderzył z impetem w człowieka, ten jak szmaciana kukła przeleciał kilka metrów. Robertowi ten moment zdawał się trwać godzinami. Złudzenie filmu, który zatrzymał się na jednym kadrze – lotu w powietrzu – a ruszył z powrotem dopiero, gdy trup starszego człowieka użyczającego mu tlenu leżał już na jezdni, a kolejne pojazdy przejeżdżające go przewracały ciało w coraz to inną pozycję. Wizja śmierci uderzyła w pierś, wycisnęła pot na czoło, nie pozwoliła zamknąć oczu, chciała, aby na nią patrzeć. „Obejrzyj mnie, no, spójrz na mnie. Popatrz!” – wołała.

– Nie! – wrzasnął Robert, powodując zainteresowanie kilku osób. – Nie – wyszeptał. Autobus ruszył, za późno było wysiadać. Dopchał się jednak do wyjścia i nie zważając na ogólne zamieszanie, usiadł na stopniach, z głową wciśniętą w ramiona.

Widocznie znalazł się na ulicy, bo obraz przed oczami przestał się przesuwać. Nie wiedział dokładnie, gdzie jest. Nie wybierał się już do przyjaciela. Potrzebował się napić. Szedł chodnikiem w poszukiwaniu baru. Nie znał tej ulicy. Nigdy tu nie był. Przez oszczędność nie było tu wielu świateł, neonów czy reklam, tylko żółtawy poblask latarni. Ulicą snuło się już trochę mniej ludzi. Wysokie budynki o mnóstwie poziomych okien, najniższe ich piętra jawiły się w żółtym, mglistym oświetleniu, górne kondygnacje tonęły w mroku. Robert nie wiedział, czy mają po pięć, czy dwadzieścia pięter i czy w ogóle gdzieś się kończą. Wreszcie dostrzegł świecący błękitnie neon pubu. Przeszedł przez korytarz tak ciemny, że kierował się tylko odgłosem własnych kroków. Znalazł się na podwórzu oświetlonym równie błękitnie, jak szyld „Tratwa Meduzy”. Zszedł po schodach, pchnął drzwi. Natychmiast w jego uszach eksplodowała jakaś psychodeliczna muzyka new age, a oczy uderzył jasny fiolet lamp. Pub ubrany był w roślinność, zieleń liści zdawała się czarna w kontakcie z tym liliowym światłem. Miniaturowe bonsai wyrastały z sufitu w dół, drzewka stanowiły filary pomieszczeń, a wyposażenie zbudowane było z cieniutkiego szkła. Pomimo niewątpliwych starań w wystroju wnętrza Robert uznał, że brakuje mu klimatu pubu. Zbyt tu jaskrawo. Usiadł w ciemnym miejscu. Chciał odpocząć od tej jaskrawości. Chciał odpocząć od tego, co widział. Ciało szarpane oponami. Za każdym razem leżało inaczej. Zatrzymał się dopiero szósty.

Nagle uświadomił sobie, że mógł zapamiętać numery pojazdów. Nie zrobił tego. Żałował. Chciałby teraz dopiero wsiadać do autobusu. Cofnąć czas i wsiadać do autobusu. Rzucić się wstecz.

„Sukinsyn nawet nie zahamował. Tamci też nie. Dopiero szósty”.

„Czy ten człowiek popełnił samobójstwo?”

Robertowi zdawało się, że z nieznajomego emanował optymizm. Zresztą on nie rzucił się pod wóz patrolu. On po prostu nie uskoczył. Nie ratował się. Nie był niedołężny ani niewidomy – patrzył wnikliwie prosto w oczy.

Trapiony tymi myślami wstał i podszedł do baru. „Wyborowa” nie przeminęła, przeciwnie, czasem koiła ból. Przy drugim końcu kontuaru siedziała dziewczyna lat około dwudziestu pięciu, o ciemnych, długich włosach z grzywką i trochę ziemistej cerze.

„Dziewczyna” – pomyślał Robert. „Oto dziewczyna”. Chciał ją natychmiast zaczepić. Ogarnął wzrokiem jej jednolity ubiór składający się z brązowych spodni i takiegoż golfu. Jej chude ciało bez kształtów. Jej twarz bez makijażu. Po pubie snuły się plastikowe diwy, pazerne myśliwe, w tej Tratwie Meduzy ona była drzazgą. Męczmy się, męczmy do końca.

Obok niej nie było nikogo. Od czasu do czasu zamieniała kilka słów z barmanem, po czym na dłuższy czas zapadała w leniwą zadumę nad szklanką soku. Z prądem czy bez, nie wiadomo.

Po dwóch „wyborowych” jej cera nie wydawała się już Robertowi taka ziemista, a po porto poczuł się samotny. Nie miał dziewczyny. Jeśli wychodzi się z pokoju przeciętnie raz na tydzień, nie jest łatwo o dziewczynę. Zresztą odnosił wrażenie, że ludzie coraz mniej się tymi sprawami interesują.

Po chwili był już koło niej. Dziewczyna spojrzała i uśmiechnęła się uprzejmie. Trochę zbyt uprzejmie – jakby reklamowała proszek do prania czy towarzystwo ubezpieczeniowe. Odezwała się pierwsza:

– Cześć. Mam na imię Zelia. A ty?

– Robert. Oryginalne imię – Zelia. Ładne – powiedział, przekrzywiając głowę i kierując kolana w jej stronę. – Z prądem czy bez? – spytał, wskazując na żółty sok.

Dziewczyna na chwilę przestała się uśmiechać i zrobiła minę dziecka przy tablicy.

– Słucham?

Roześmiał się.

– Nieczęsto przebywasz w tym barze?

– Jestem tu codziennie.

– O! I zawsze sama?

Twarz Zelii przybrała znów ten łagodny wyraz.

– Nie, nie zawsze. Czasem z przyjaciółmi.

Poczuł, że popada w banał.

– A… któryś z tych przyjaciół jest bardziej niż przyjacielem? – spytał, kiwając kolanami.

Dziewczyna pomyślała chwilę, marszcząc czoło, podczas gdy Robert miał moment zastanowienia, skąd ona się urwała.

– Zależy, co masz na myśli. Lubię Kubę, Sebastiana, Tomka i nawet Mata, chociaż on rządzi – wyliczała na palcach, patrząc w drzewko nad swoją głową.

„Nie, ona nie ma nikogo” – pomyślał.

– Mat – to ksywa?

– Mateusz.

– Aaaa – przesadnie wydłużył samogłoskę „a”. – Chciałabyś poznać Roberta dla odmiany?

– Właśnie cię poznałam – odpowiadała monotonnie, z lekkim uśmiechem. Robert począł uznawać to za rodzaj pozy. Podobało mu się to.

– Nie obraź się. Zobaczyłem cię przy barze i spodobałaś mi się. Po prostu.

– To miło z twojej strony.

– Uważasz? – odparł i położył dłoń na jej ramieniu.

Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał z pubu, był przenikliwy ból uderzenia. Próbował się bronić. Nie zobaczył nic.

 II

Widok białego sufitu po przebudzeniu nie był w stanie go zdziwić; właściwie od razu zaczął się domyślać, gdzie jest. Nie miał czucia w prawej ręce, właściwie w całym ciele. Było mu zimno. Podniósł głowę ostrożnie, lecz odrętwienie nie pozwalało mu usiąść. Czuł zapach fiołków i eteru, gdy odwrócił głowę w bok, ujrzał grubą szybę z matowego, błękitnego szkła, z drugiej strony ścianę. Domyślił się, że jego ręka unieruchomiona jest przez gips. Powróciło wspomnienie nocy w pubie, nierozgarniętej dziewczyny, a potem, widocznie, zjawienia się jakiegoś „przyjaciela”. Tylko dlaczego nie powiedziała od razu?

Kiedy podniósł głowę trochę wyżej, zobaczył bardzo ciasną salkę szpitalną, a oprócz niego jeszcze dwóch mężczyzn na łóżkach. Jeden z nich spał, natomiast drugi wyciągał maksymalnie szyję, aby sprawdzić, czy nowy się obudził. Gdy ich spojrzenia spotkały się, tamten szybko odwrócił wzrok. Robert opuścił głowę na poduszkę. Ciążyła mu niewiarygodnie.

Musiał chwilę przespać, a gdy obudził się znowu, usłyszał głosy rozmawiających mężczyzn. Gdy się poruszył, umilkli. Wygramolił się do pozycji półsiedzącej. Ręka zaczęła mu dokuczać, środki przeciwbólowe przestały działać.

– Witamy kolegę – rzekł ten, który przedtem spał. – Piotr jestem, a ten to…

– Ira – powiedzieli jednocześnie. – Ira, dokładnie – powtórzył drugi. Robert cicho mruknął „Robert”, lecz tamci chyba nie usłyszeli, gdyż Ira podchwycił rozmowę:

– Wyglądało gorzej, niż jest. Nieźle cię potłukli… jak panu tam?

– Robert. Po prostu Robert. I żaden pan.

– Nieźle oberwałeś w „Tratwie”. Barman od razu wezwał karetkę. Chciałeś poderwać laskę, a tu przyszło trzech i dostałeś w łeb. Byłeś tak pijany, że narkoza była niespecjalnie potrzebna, ale jakoś cię musieli poskładać. Złamałeś rękę i dostałeś w czaszkę, ale na szczęście tylko doznałeś szoku. Mózg cały, o ile wiem.

Uśmiech Iry był wymuszony, lecz mówił dużo i szybko. Był po czterdziestce i sprawiał wrażenie człowieka z przedmieścia, a nawet dawnego rolnika, któremu dopiero zabrali ziemię pod szklarnię. Takie miał chyba korzenie.

– Boże, co za wywiad – powiedział Robert, śmiejąc się przez ból. – Skąd to wiesz?

– Eee, no, ma się tu znajomości. Ja tu gadu gadu z wszystkimi. Trafiam tu często. Ta pielęgniarka, co tu przychodzi – rozpromienił się – Anna, znam ją. Opowiedziała mi, jak cię z pubu przywieźli. Nic poważnego, niedługo wyjdziesz. Ten tu – wskazał na Piotra – wychodzi za cztery dni. Spadł z rusztowania, bo mu się zachciało wyjść przez okno i zapalić.

– Widzisz, Robert, nic dodać, nic ująć…

Weszła pielęgniarka, Azjatka z włosami malowanymi w kilku kolorach. Ira pozdrowił ją z przesadną wylewnością. Przez krótki moment otwierania drzwi Robert zauważył na korytarzu łóżko, a na nim leżącego bez ruchu, bardzo starego człowieka.

Pielęgniarka od razu podeszła do Roberta.

– Dobrze, że się pan obudził – odezwała się dźwięcznym głosem. – Muszę zrobić panu zastrzyk przeciwbólowy. Jak się pan czuje?

– W porę pani przyszła, pani Aniu – odrzekł patrząc na identyfikator. – Ręka rwie, a łeb mi pęka.

– Chcieli bić w głowę, ale pan widocznie w ostatnim odruchu zasłonił się ręką – ciągnęła pielęgniarka smarując mu ramię. – Ale i tak trafili. Poleży pan trochę, to nic takiego.

– Panowie już mi powiedzieli, co się stało.

– Oni tam bić nie chcieli, tylko żeby ją zostawił – wtrącił się Ira.

– Dzięki, nie domyśliłabym się. Oni oczywiście przyszli w pokoju. Kolacja o siódmej – zmieniła temat.

Robert nie mógł spać tej nocy. Zauważył, że Piotr też nie śpi. Usiedli na łóżkach, Ira oddychał miarowo.

– Jakoś nie da się spać – zaczął Robert.

– Szpital pęka w szwach – szepnął Piotr. – Ludzie coś chorują. Ja nie, wiesz, ja to przez ludzką głupotę. Miałem rusztowanie pod oknem, a w domu nie ma palenia, alarm by się włączył. Ale buraki położyli deskę na ukos… Poza tym nam chyba wszystkim zaczyna odbijać – nagle zmienił ton – Ten pokój to przecież izolatka. A nas jest tu trzech.

– Już niedługo będziesz w domu.

– Ja, tak. I bardzo się cieszę. Żona niedawno wróciła do domu. Wyobraź sobie, ona ma pracę. Właśnie jeździła do Stanów na seminarium. Ona jest lekarzem…

– Teraz to taki rozwojowy zawód.

– Tak, to prawda. Moja Kasia ma szczęście. Już niedługo ją zobaczę. Kiedy tylko wyjdę.

– Macie dzieci?

– O tak, dwójkę. Córki. Wszyscy krzywo na nas patrzą. Ale przynajmniej już nam nikogo nie dokwaterują. Są słodkie. Na początku nie mogliśmy, ale Kasia się leczyła. I teraz dwie rozpuszczone panny – kupa radości, jak rzadko – powiedział, jakby już był w domu. Był szczęśliwy. Zapadła chwila ciszy.

– Nie odwiedzą cię?

– Nie, nie sądzę. To daleko.

Chwila ciszy powtórzyła się.

– Co jest temu tu – Robert wskazał głową na Irę.

Piotr spojrzał na niego z lekkim zażenowaniem, a nawet przestrachem. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć.

– Dziwna sprawa, tak jakby kości mu się nie zrastały. My tu na tym oddziale wszyscy jesteśmy połamani, ale ten… Rozumiem, że skomplikowane złamanie otwarte, był pobity o wiele gorzej niż ty. Ale podobno on jest tu już trzeci miesiąc. I ciągle bez zmian. No cóż – wyszeptał po chwili – może jemu tu dobrze. Przynajmniej jeść mu dają. To biedny człowiek, bardzo biedny. Z dwunastego Centrum. Chyba nie chce wyzdrowieć. Ale powiedz mi coś o sobie.

– Hoo, co tu dużo… Nie należę do Słońca. Mieszkam sam w Południu i nic nie robię. Bezsens. Prawie nie wychodzę z domu, a kiedy właśnie chciałem wyjść – tyle rzeczy się wydarzyło, że trafiłem tu. Nie chce mi się opowiadać.

– Nic nie robisz. Jak my wszyscy. Nie poddawaj się. Widoków specjalnych nie ma, ale przecież tylu nas jest. To jest nasze przekleństwo, ale też i szansa.

Zamyślił się.

– Ludzie wariują. Ale myślę, że coś się zmieni. Kasia mówi, że nie poznaje pacjentów. Coś się dzieje. Na pewno. Teraz wszyscy biją na alarm o przeludnienie.

Ponowną chwilę zamyślenia przerwał mu Robert:

– Twoja żona jest z tej klasy, ze Słońca, prawda? Po co ja się pytam, przecież wykonuje zawód. A ty?

– Nie, ja nie jestem.

– Córki dostaną rangę?

– Mam nadzieję. Może nie prezydencką, ale zawsze. Chociaż, czy to takie wyróżnienie?

– Nie ma większego. Obawiasz się o to?

– O dziewczynki? No, wiesz. Odpowiedz sobie sam, czy ty obawiasz się o siebie?

– Właściwie nie powinienem. Nie uważasz? Ustawiony na życie.

„Tylko co z tego?” – już nie dodał, za to nie mając wcale zamiaru żartować:

– Tak, boję się rannego wstawania.

– Po ciężkiej nocy?

„To nie było zabawne” – pomyślał Robert. „To prawda”.

Piotrowi zaczęły kleić się powieki. Zasypiając zdążył jeszcze powiedzieć:

– Może nie powinienem. Nie powinniśmy…

Zasnął mocno, a Robert zapadł w drzemkę. Lekarstwa dawały głęboki i natychmiastowy sen. Obudził go szmer, a właściwie sam fakt, że Ira wstał z łóżka. Robert jednak nie miał ochoty się podnosić. Udając sen śledził stukot kul aż do drzwi.

„Jego sprawa” – pomyślał – „dokąd idzie”. Spoglądając za wychodzącym zauważył jeszcze, że starca na korytarzu już nie było.

Ira wrócił po około trzydziestu minutach. Z trudem starał się nie hałasować. Usiadł na łóżku Piotra.

„Na rozmowę mu się zebrało” – pomyślał Robert. „W każdym razie ja śpię. I tomocno”.

Ira pochylił się nad śpiącym Piotrem. Mogło się jeszcze zdawać, że wziął go za ramię.

Obecność większej liczby osób obudziła Roberta wcześnie rano, dając jednocześnie wrażenie, że nadal śpi. Wolałby, żeby to był sen. Może to był sen, nie zrozumiał tego, co zobaczył. Pielęgniarka – Azjatka, razem z drugą, wytaczały na ruchomym łóżku czyjeś zakryte prześcieradłem ciało. Robert przeleżał jeszcze moment nie wierząc – nie, to nie mógł być Piotr. Piotr miał już opuszczać szpital. Przypomniał sobie nocne spacery Iry i jego krzątanie się koło pustego już teraz łóżka. Poderwał się, pomimo że nie dostał jeszcze zastrzyku. Łóżko rzeczywiście było puste. Zmroziło go.

– Pani Aniu – chciał zawołać, lecz wyszeptał – pani Aniu – wyciągnął zdrową rękę ku wychodzącym pielęgniarkom. – Proszę, proszę podejść.

Pielęgniarka spełniła jego prośbę, lecz niechętnie.

– Jesteśmy zajęte, nie widzi pan?

– Gdzie jest Ira?

– Na zabiegu. Nieważne, gdzie on jest, mamy tu zgon.

„Rozszarpię go na strzępy. Co jest grane?”

– Bardzo ważne. Pani Aniu…

– Słucham.

„Nie, ona nie uwierzy”. Robert opuścił rękę z westchnieniem bezsilności.

– Co jemu się stało?

– Rzadka reakcja na przeciwbólowe. Skarżył się, więc trzeba było zmienić preparat. Choć mnie osobiście wydaje się mało prawdopodobne, żeby umrzeć od tego. Brał to już od tygodnia.

Robert opadł na poduszkę. Nie, nie chciał wierzyć. To, co w tej chwili zrozumiał, spowodowało nagły przypływ strachu. Że z nim będzie to samo.

– Pani Aniu…

– Tak, słucham.

„Co ten skurwiel zrobi ze mną?”

– Tak, co pan chciał powiedzieć?

– Nie, nie, nic. On był taki… zdrowy.

– No cóż, różne przypadki chodzą po ludziach. I jeszcze żona się nie zgłasza, żeby podpisać zgodę na sekcję zwłok.

„Więc będzie sekcja. Dobrze!”

Drzwi zamknęły się z hukiem, całkowicie odcinając odgłosy korytarza. Nastała cisza. Roberta owładnął lęk o własne życie. „Widzisz, Piotrek, teraz się boję”. Absurd wewnętrznego dialogu ze zmarłym nie zagłuszył tego strachu. Wstyd, że przespał czyjąś śmierć. Myślał teraz o ocaleniu siebie. Wieśniak wstrzyknął coś zmarłemu. Środki uśmierzające ból skutecznie usypiały – nie, już nie będzie brał zastrzyków. Będzie cholernie cierpiał, ale nie może zasnąć aż do nocy. A w nocy ucieknie, byle jak najdalej. „Ludzie wariują” – przypomniał sobie słowa Piotra. Sam to zresztą dawno stwierdził. Wobec tego nie będzie czekał. Nikomu nie powie, doniesie potem. Ale teraz musi uciekać. Musi żyć, musi tylko przeżyć.

Dzień dłużył mu się jak tydzień. Nie rozmawiał wiele z Irą, choć ten jak zwykle gadał jak gdyby nigdy nic, podczas gdy Robert miał ochotę udusić go jedyną zdrową ręką. Pokłócił się z Anną, kiedy odmówił kategorycznie przyjęcia zastrzyku. Kłamał, że czuje się dobrze, podczas gdy z bólu i przerażenia pot z niego strużkami moczył prześcieradło. Chciała zawiadomić lekarza – postraszył ją utratą słoneczka na kitlu.

Upragniony wieczór nadszedł wreszcie; jeszcze nigdy ciemność nie nadciągała tak długo, słońce nie zachodziło tak wolno, jak tego dnia. Robert obserwował przez okno, jak czerwona kula spadała i spadała, lecz ciągle bezlitośnie wisiała nad dachami. Sala znajdowała się na parterze.

Wieśniak spał. Nadeszła pora zaciemnienia. Teraz, teraz ucieknie. Nie starał się nawet zachowywać cicho. Pomyślał, że wydrze sukinsynowi okrągłe ślepia palcami, gdyby tylko próbował mu przeszkadzać.

Ale morderca spał mocno. Aby dostać się do okna, musiał go przekroczyć; zrobił to bezceremonialnie. Otwierał już okno, gdy Ira poruszył się, nie zważając na to usiadł okrakiem na parapecie. Przekładał już drugą nogę, gdy usłyszał głos:

– Nie zabiłbym cię. Tamten był, jak sam powiedziałeś, „taki zdrowy”.

W Robercie zawrzało.

– Zdechniesz – wycedził przez zęby.

– Wiem.

Odepchnął Irę kopniakiem i zeskoczył.

Uciekał na oślep szaleńczo, wręcz histerycznie, dzięki temu nie bolało. Chciał tylko żyć. Znaleźć się poza obrębem szpitala. Wbiegł na alejkę dla pieszych na pustym parkingu, przed nim rozpościerało się śmietnisko – koło każdego szpitala były takie. Zaczął padać drobny deszcz.

Był w kombinezonie pacjenta, fakt ten prawie go zdziwił. Jednak teraz fakt ten dawał o sobie znać przenikliwym zimnem. Ręka też zaczynała dawać znać o sobie. Gips parzył, twarz piekła. Nie było przeciwbólowych. Nie było też ciepłego koca, była tylko wrześniowa, zimna noc i śmietnisko, z którego padający deszcz wydobywał smród. Odpady szpitalne i złom. Folia, gnicie i metal. Jednak dawały schronienie, a adrenalina nakazywała Robertowi kojarzyć – i skojarzył on, że z drugiej strony największego śmietniska w mieście było mieszkanie Maksa. Nie wiedział zresztą nawet, czy nadal tam mieszka. Kiedyś był u niego – śmietnisko było jeszcze wtedy cmentarzem samochodów – tak, pamiętał to, tyle tego się wtedy wycofywało z ruchu. To było wtedy prawie jak cmentarz ludzi.

Biegł teraz truchtem, aby się ogrzać. Sapał ciężko i słyszał w skroniach swój puls. Kierował się poświatą pochodzącą nie wiadomo skąd, jak gdyby z ciężkich chmur, odbijającą się w mokrym asfalcie. Minął starą kobietę, zawodzącą na stercie wyrzuconych jednorazowych prześcieradeł. Miała włosy farbowane na rudo, na których widać było kilkumiesięczne siwe odrosty. Widok faceta w kombinezonie nie zdziwił jej lub może nie zauważyła tego wcale, płakała głośno. Robert ukrył się za kupą trocin. Za nim znajdowała się wielka, czarna, stalowa buda, lecz postanowił nie wchodzić. Przez szczeliny w blaszanych płachtach widział blask ognia. Nie chciał być teraz widziany.

Na klatce schodowej wiodącej do mieszkania Maksa zauważony został od razu przez kilku młodych ludzi o oczach bez wyrazu. Poczuł niezadowolenie, które przeszło w lęk, gdy zbliżyli się do niego.

– Czego szukamy? – odezwał się wysoki, nieuczesany brunet w ubraniu w kratkę. Robert ukradkiem rozejrzał się dookoła.

– Tu chyba mieszka Maks. Znacie go? To mój kumpel – odpowiedział, nie patrząc mu w oczy.

Kolesie spojrzeli na niego ze zdziwieniem, niedowierzaniem zmieszanym z pogardą i rozstąpili się.

– To co innego.

Zapukał do pogiętych blaszanych drzwi. To tu kiedyś mieszkał Maks. I mieszkał dalej, gdyż po dłuższej chwili osobiście otworzył mu drzwi.

– Ty czego w piżamie? – spytał bez cienia zaskoczenia, prawdę mówiąc sam był w szlafroku. Zza jego pleców wyglądały dwie chude twarze wyrostków, a gdzieś z głębi mieszkania – dziewczyna.

Robert odchylił głowę do tyłu, zmrużył oczy, jak gdyby miał zemdleć.

– Ja… ot, tak sobie. Maks, przyjmij mnie, proszę cię. Wszystko ci opowiem. Wpuść mnie, mam złamaną rękę. Boli mnie.

Maks i kumple patrzyli na niego przez chwilę bez słowa, po czym rozstąpili się. Wszedł do ciepłego, dusznego mieszkania. Czuć tu było odór stali i gumy, podobny do tego ze złomowiska. Mieszkanie zagracone było elementami stamtąd przywleczonymi. Zastępowały meble.

Robert zatrzymał się w przedpokoju. Ledwo słyszał dochodzącą z głębi lokum muzykę. Widział, jak koledzy Maksa zbliżają się i dotykają jego ramion delikatnie, nieśmiało. Dziewczyna także podeszła i zatopiła palce w jego mokrych włosach.

– Boli mnie – wyszeptał. Osunął się na kolana. Dziewczyna złapała go za barki. Klęczał teraz przed nią, wydawała mu się olbrzymia, a gdzieś w górze widział jasną chmurę jej włosów na tle żółtej lampy. Była pstrokatą plamą na tle szarości mieszkania. Potem nie pamiętał już nic.

Powoli wracał do przytomności, zaskoczony z początku nieznajomością swojej sytuacji. Patrząc na przydymione ściany, przypomniał sobie starego kumpla Maksa i pomyślał, że chyba właśnie jest u niego. Tak, przyszedł tu wczoraj. Wszystko powróciło. Przykre wspomnienie.

Dziewczyna siedziała na stosie czegoś przykrytego grubą derą, o kilka kroków od niego. Przyglądała mu się uważnie, a gdy otworzył oczy, wyciągnęła szyję. Radio grało dość głośno, sącząc jakąś monotonną muzykę. Wstała, rzuciła okiem na rękę w gipsie, jakby chcąc samym wzrokiem określić stan kończyny, i wyszła. Po chwili w drzwiach stanął Maks. Przyglądał mu się bez słowa.

– Maks – powiedział cicho Robert. Ręka spuchła. Zorientował się, że gips jest świeży. Chwilami robiło mu się niedobrze.

– Leż, nic nie mów – odpowiedział tylko Maks.

Młodzieńcy weszli do pokoju i rozsiedli się pod ścianami na podłodze. Przez jedno małe okno tuż pod sufitem nie docierało światła na tyle, aby widzieć ich dokładnie. Dziewczyna powróciła, zwinęła się w kłębek na swoim legowisku i zasnęła. Maks upychał coś w szklanej rurce, by po chwili zaciągnąć się gęstym, białym dymem. Młodzieńcy siedzieli ze spuszczonymi głowami. Robert zauważył obok siebie szklankę wody i jakąś pastylkę. Nie chciało mu się dyskutować, więc szybko połknął tabletkę. Leżał dalej, słuchając pomruków radia i oglądając poplamiony sufit. Ból ustępował, Maks wyszedł niezauważony.

Jednostajną muzykę z radia przerwały nadawane w południe wiadomości. Usłyszane słowo „szpital” wzmogło czujność Roberta.

…Śmierć jednego z pacjentów, Piotra R., była prawdopodobnie skutkiem zabójstwa. Początkowej hipotezy nastąpienia rzadkiej reakcji alergicznej nie potwierdziła sekcja zwłok. Jedna z osób podejrzanych o dokonanie zabójstwa zbiegła tej nocy ze szpitala. Podajemy rysopis…

Nie rozumiał tego swoistego żartu. Pierwszą jego reakcją było sprawdzenie zachowania towarzyszy, których nikt mu dotąd nie przedstawił. Spali twardo. Teraz dopiero poczuł przypływ gorąca. Mógł brać to pod uwagę. Swoją ucieczką ściągnął na siebie podejrzenie.

…U poszukiwanego Roberta K. wykryto niedopuszczalną obecność białka krzemowego…

„Co do cholery” – znów ogarnęło go nieznośne ciepło. Nie bywał leczony, otrzymywał dożywotni zasiłek, tak jak ogromna większość ludności, którą galopujący postęp skazał na bezużyteczność . Nigdy nie ubiegał się o pracę – nie był do tego uprawniony. Ten przywilej zarezerwowany był dla elit z grupy „Słońca”. Jego życie było niczym nie wyróżniającą się i ą koniecznością, więc skąd nagle to białko. Jakie białko?

…więc musi być odnaleziony i gruntownie zbadany.

„To sen”.

Nie znajdą go tu, żeby tylko Maks pozwolił mu dojść do zdrowia w swoim mieszkaniu. Robert myślał trzeźwo i obojętnie, jego psychika zaczynała bronić się przed nagromadzonym stresem. Tylko to pulsowanie w skroniach…

„Klucze” – pomyślał. Wszystkie jego rzeczy osobiste odebrano mu w szpitalu. Buty, kurtkę… Kurtka została przecież w barze na wieszaku. Razem z kluczami i kartą tożsamości. Nie mógł dopuścić, aby została odnaleziona. Może, przy odrobinie szczęścia, chociaż to ryzykowne…

Leżał jeszcze przez chwilę, patrząc tępo w okienko. Zapowiadał się piękny dzień.

Czuł się dobrze. Odbierał przypływ mocy i chęci przetrwania. Dziwił się temu samopoczuciu.

Maks wrócił po godzinie. Gdy stanął w drzwiach, Robert uśmiechnął się do niego głupio, jak dziecko przyłapane na psocie. Maks nie odpowiedział na uśmiech.

– Masz kłopoty? – spytał jak zwykle bezpośrednio. Roberta przebiegł dreszcz.

– Maks, chodź tu. Opowiem ci o tym.

Dziewczyna podniosła głowę. Żaden z młodzieńców nie poruszył się.

– Opowiedz – odezwała się ni stąd, ni zowąd.

– Nie wtrącaj się – warknął na nią Maks. – Słuchaj no, koleś. My tutaj mamy swoje życie. Aniołami nie jesteśmy. Ale mamy swoje układy. Mamy swoje sposoby na załatwianie spraw i to nie przez strzykawkę. Jesteśmy rodziną – dodał ironicznie obejmując dziewczynę – I trzymamy się razem.

– Nie, Maks, to nie tak. Słyszałeś pewnie te bzdury. – Robert podniósł się z trudem. – Tam był jeszcze inny facet. Ja to widziałem…

– Wierzę ci, wierzę. Nie ma problemu. Chodzi o to, że my nie chcemy mieć z tobą kłopotów. Mamy swoje. Rozumiesz?

– Właśnie – wtrąciła się dziewczyna, błądząc wzrokiem po ścianach.

– Cicho.

 III

„Bar musi być na linii sto czternastki. To nią wtedy jechałem”

Robert narzucił na ramiona pożyczony płaszcz, aby ręka na temblaku nie była widoczna. W dzień ulica wyglądała inaczej. Bar nie świecił neonem, a potężne budowle odcinały się ostro od błękitu nieba. Lokal dudnił tą samą muzyką. Przekroczył próg „Tratwy”. Wchłonęła go liliowa atmosfera baru, zieleń drzewek i ich zapach. Nie bał się. Ludzi było za dużo, aby został wśród nich rozpoznany.

Kurtki nie było. Mógł się tego spodziewać, ale człowiek ma zawsze nadzieję. Spytać barmana? Odwrócił się w stronę lady. Nagły przebłysk. Zelia siedziała na swoim miejscu. Poczuł się nieprzyjemnie, lecz w tym momencie dziewczyna wstała i skierowała się w stronę zaplecza. W Robercie zwyciężyła ciekawość. Nie miał dokąd iść. Wyszedł głównym wyjściem, po czym zakradł się na tyły baru i ujrzał ją. Skręciła w uliczkę, potem w jeszcze kilka. Usiłował śledzić ją niepostrzeżenie, i wychodziło mu to. Uliczki nie były puste. Wszędzie ludzie. Masa ludzi. Zelia podeszła do wrót wieżowca, przypominającego opuszczoną halę produkcyjną. Chwyciła uchwyt drzwi i odwróciła się. Czekała. Robert zrozumiał, że czeka na niego. Nie miał nic do stracenia. Zbliżył się.

Zelia spoglądała na niego z właściwym sobie uśmiechem.

Przestraszył się. Od wielu, wielu lat nie bał się tak, jak jej teraz. Miał wrażenie, że dziewczyna wie o nim wszystko i że teraz stanowi część jakiegoś planu. Spoglądał w czarną czeluść w szczelinie na wpół otwartych drzwi, przypomniał sobie, że jest poszukiwany. Wejść, nie wejść?

– Czekaliśmy, kiedy w końcu się pojawisz – rzekła łagodnie. Nikt nigdy nie przemawiał do niego tak łagodnie. Jej ciemne, przymrużone oczy wyrażały coś, co wzbudziło w Robercie zaufanie. Przełknął ślinę i podszedł bliżej.

– Wy? Wy czekaliście? Nie wiem kim wy jesteście ani czego chcecie ode mnie, ani co to wszystko znaczy. Wy – to kto? Dziadek z autobusu, ty, cios w łeb, i kto jeszcze? A skąd wiedziałaś, przepraszam, wiedzieliście, że w ogóle wrócę? Aha, słuchacie wiadomości…

– Nie potrzebujemy wiadomości.

Pokręciła głową.

– Najpierw wejdź.

Robert przekroczył próg stalowych drzwi, które zatrzasnęły się za nim z hukiem. Zapadła ciemność, do której przez dłuższy moment nie mógł się przyzwyczaić.

Znajdowali się w wysokim na kilka pięter, pustym pomieszczeniu. Oprócz paru skrzyń pod ścianą nie było w nim dosłownie nic. Ściany uzbrojone były w sieć rur i żelazne schodki, łączące poszczególne kondygnacje, oddzielone kratami zastępującymi podłogi, z wielkim, okrągłym otworem pośrodku. Na ziemi, pod otworem, znajdował się dół otoczony barierką – najwyraźniej pozostałość po dawnym reaktorze. Wysoko w górze, w otwór w suficie wprawiona została szyba z luksferów, przez którą aura leniwego, słonecznego popołudnia przypominała późny wieczór. Szafirowe niebo i słabe, żółte lampki awaryjne umieszczone w regularnych odstępach na ścianach były tu jedynym źródłem światła.

– Masz kłopoty – odezwał się z tyłu głos Zelii. Robert poczuł dotyk jej dłoni na ramieniu. W gardle zamarł mu oddech, a dziewczyna ciągnęła dalej:

– My wiemy. To zawinił Ira. Nie możesz mieć mu tego za złe – mówiła powoli, spokojnym głosem nauczycielki. – Mamy twoje klucze i dokumenty. Jeśli chcesz, możesz wrócić do domu. Ale to niebezpieczne. Ryzykujesz życiem. Zostań z nami.

Stanęła teraz twarzą w twarz z Robertem i spojrzała mu w oczy, ten spuścił głowę. Nie zauważył człowieka stojącego nad nim na żelaznej kładce.

Wszystkie wydarzenia minionych dni nagle dały znać o sobie. W jednej chwili do jego oczu nabiegły łzy. Osunął się i usiadł na betonowej podłodze. Zapłakał jak dziecko – nie miał już domu, nie miał przyszłości, jak wielu, wielu innych ludzi. Krzyczała w nim zszargana, niespełniona chęć życia. Jego pewność siebie, wyniesiona przez chwilę na wyżyny przez białą pigułkę, teraz uleciała gdzieś w pustkę, pozostawiając go skulonego na zimnej ziemi.

Zapadła noc. Dochodził do siebie przy ognisku, w towarzystwie Zelii. Wrócił myślami do komunikatu w radio. Nie, nic sobie nie da wmówić. W szpitalu, w którym mają miejsce tak rażące wypaczenia, mogliby uznać go nawet za kosmitę. Cóż to znowu jest, białko krzemowe? Przeklęci oszuści wychowani przez Słońce, uważający się za medyków. Nie odróżniliby białka od brudu za paznokciem. Porzucił te myśli. Znów stanęło mu przed oczami zmasakrowane ciało rozmówcy z autobusu. Właśnie ten obraz nie chciał opuścić jego świadomości, choć ta czyniła wszystko, aby to wspomnienie usunąć. Instynkt przeżycia. Niedługo już zapomni, ręka się zagoi, da sobie radę.

Opowiedział o tym zdarzeniu Zelii. Długo milczała, ważąc słowa, które wreszcie wypowiedziała:

– Widzisz – tamten człowiek, Ira i my – należymy do jednego świata. Trudno będzie ci to wytłumaczyć.

– Należysz do jakiejś sekty, czy co? Czemu mam wrażenie, że tyle o mnie wiesz? Jesteś taka dziwna. Jesteś teraz inna, niż w „Tratwie”.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem, po czym roześmiała się.

– Ach… nie, nie, nie jesteśmy sektą. Zupełnie nie rozumiesz.

Spoważniała nagle.

– Nie, nie jesteśmy sektą. Teraz posłuchaj, choć i tak w to nie uwierzysz. Jesteś taki staroświecki.

Ostatnia wypowiedź zdziwiła Roberta. Wydawało mu się, że to właśnie Zelia zachowuje się tak, jakby urwała się z innej epoki. Ale nie miał ochoty się odzywać.

– Popatrz dookoła. To nie mogłoby trwać.

– Rzeczywiście – odpowiedział. – Tu jest paskudnie.

– Nie o to mi przecież chodzi – nieomal podniosła głos.

– A o co?

– O realia. Twoje i moje, i nas wszystkich.

– Mówisz o tym, że nie jest łatwo i ten system może runąć? Mów dalej, słucham cię.

– Może runąć, ale tu chodzi o coś więcej niż o system społeczny. Zobacz, mamy przeludnienie. To taki modny temat – straszak. Pięć wieków temu mieliśmy wojny, zarazy, głód. Przetrwaliśmy. Dwa wieki temu mieliśmy AIDS, SARS. Też zwyciężyliśmy. Teraz mamy coś jeszcze silniejszego.

– Zelia; wojny, zarazy, AIDS były właśnie po to, żeby przerzedzić trochę populację. Kiedy natura potrzebowała wytchnienia, sama usuwała szkodniki. Chyba rozumiem, do czego zmierzasz. Co nam grozi?