Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Z typowym dla siebie dystansem, Stomma demaskuje mity i niedorzeczności z historii Polski. Nie boi się tematów uważanych za niemal święte, jak choćby reduta Ordona, wiktoria wiedeńska, Konstytucja 3 maja, Monte Cassino, Powstanie Warszawskie. Porusza sprawy drażliwe – problem polskiego ogólnonarodowego pijaństwa, państwa bez stosów czy kultu jednostki, ale też Marca ‘68.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Opracowanie graficzne: Janusz Barecki
Korekta: Jolanta Spodar
Opracowanie indeksu: Leszek Kamiński/ADK Media
ISBN 978-83-244-0419-3
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2015
Copyright © by Ludwik Stomma
Wydawnictwo Iskry
al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa
tel. 22 827 94 15
[email protected], www.iskry.com.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
„Mit – pisał Roland Barthes – polega na przestawieniu szeregów kultury i natury – ukazywaniu wytworów społecznych, ideologicznych, historycznych etc. – przedstawianiu bezpośrednich stosunków kulturowo-społecznych i związanych z nimi powikłań moralnych, estetycznych, ideowych... jako powstałych same przez się, co w konsekwencji prowadzi do uznania ich za «dobre prawa», «głos opinii publicznej», «normy», «chwalebne zasady» – jednym słowem za rzeczy wrodzone”.
Można logicznie rozszerzyć tę definicję. Mitem jest także podawanie pewnej specyficznej wykładni dziejów, czy układów społecznych, opartej najczęściej na chwytliwej formule, za oczywistą i jedynie prawdziwą. Do użytku szkolnego. W tym sensie mit określa świadomość społeczną we wszystkich bodaj wspólnotach narodowych i państwowych. Polacy nie są w tym względzie wyjątkiem, acz wychowanie mityczne przybiera u nas specyficznie natrętne i nieraz karykaturalne formy budujące najczęściej podwaliny dla samozadowolenia zbiorowego. Dlatego też warto, tak mi się wydaje, z mitami owymi polemizować i świętości szargać. Nie ma w tym żadnego masochizmu ani tym bardziej „antypolonizmu”. Gdy przywracamy proporcje, okazuje się bowiem tyle tylko, że Polska jest krajem normalnym tak w jasnych, jaki ciemnych stronach swojej przeszłości. Nie ma się czego wstydzić, ale nie ma też powodów do samouwielbienia i zadęcia. Można się oczywiście z tezami tej książki nie zgadzać. Ale audiatur et altera pars. Od konfrontacji z antytezą krzywda się tezie nie dzieje, czasami zaś z konfrontacji tej wynikają cząstkowe choćby elementy niemożliwej a priori syntezy.
„Niemiecki czytelniku! Gdyby kaprys losu miał cię kiedyś sprowadzić do Polski i kierowałbyś się przypadkiem przez Wrocław do Kalisza, przypatrz się dokładnie dumnym dębom w okolicy Milicza, uciesz się urokiem ich zieleni, lub – jeśli to będzie zima – skrzących szronem, otwórz swe serce na ten widok, pożegnaj się z Niemcami – ale następnie zamknij swoje serce, a także swój kufer, jeśli dotychczas go nie zabezpieczyłeś, i bacz na każde słowo, jak i na swoją sakiewkę, bo jedziesz do Polski.
Zmiana krajobrazu niemieckiego na polski dokonuje się stopniowo, jeśli w ogóle krajobrazem można nazwać to, co nas otacza na tym skrawku ziemi, który stanowi zaczątek właściwej Polski (...).
Czy zdołasz sobie wyimaginować, drogi czytelniku, jak mógł wyglądać świat jeszcze przed jego stworzeniem?
Doskonale mogę sobie to wyobrazić, odkąd odbywałem podróż przez Polskę pod zaborem pruskim. Wśród tysiąca obrazów, utrwalonych w mojej pamięci, najwyraźniej wyłania się przede mną obraz, który można by wiernie odtworzyć za pomocą piasku, bagna, gliny, słomy i wielu stert gnoju. Przede wszystkim jednak w mojej wyobraźni unosi się obraz pewnej wsi – nazwa dla tej najnędzniejszej z osad jest bezsprzecznie obraźliwa, niemniej zowią ją wsią.
Niebo i chaos – oto główne tło tego obrazu. Ziemia nie była jeszcze, zdaje się, stworzona, tu i ówdzie widniały rozpadające się strzechy, popękane mury gliniane i cuchnące kupy gnoju na piasku bezdennym, przesypującym się przez koła naszego wozu. To było wszystko – poza tym stęskniony wzrok dosłownie na niczym nie mógł się oprzeć.
Gnębiło mnie pragnienie, poleciłem więc pocztylionowi, by zatrzymał wóz przed szynkiem dla pokrzepienia się łykiem prawdziwie świeżej wody. Milcząc, zboczył nieco w lewo, w pobliże jednej ze strzech, głęboko osuniętej nad rozpadającą się lepianką.
To była pierwsza, tzn. pierwszorzędna gospoda.
Wysiadłem, zapytałem, co mogę dostać, bo przecież – stosownie do przywileju oberżysty – nie mogłem poprzestać na szklance wody. Kobieta – której opisowi sprzeciwiają się prawa estetyki – zdawała się głuchoniema i wreszcie odpowiedziała, że nie posiada nic innego poza wódką.
Wódkę, a – na wszelki wypadek – także trochę wina, miałem ze sobą, ale mój język pragnął świeżego płynu, poprosiłem przeto, zadowolony, o szklankę czystej wody.
Dobrą radą nie należy gardzić: kobieta zaprowadziła mnie, brodząc przez błoto i gnój, na oddalone o kilka kroków podwórze i wskazała mi studnię – okropną jamę, otoczoną poręczą z trzech desek, oblaną brunatnym sosem. Z głębi studni dobywał się fetor żółtej posoki, ściekającej po spleśniałych grzybach pokrywających glinianą cembrowinę.
– Czy to wasza studnia, dobra kobieto? – zapytałem na poły z uśmiechem, na poły wzruszony tą ludzką nędzą, która tu nazywała się życiem.
– Tak, to jest, jak pan widzi, studnia, ale wiadro znajduje się w głębi, a drąg jest złamany.
Z pełnym rezygnacji spojrzeniem, które padło na gromadkę całkowicie nagich dzieci, tarzających się w piachu, wsiadłem do pojazdu. Podczas ślimaczej jazdy miałem dosyć czasu na ponowne przyglądanie się okolicy. Bardzo musiałem się zastanowić, czy w jakimkolwiek kraju poza Polską widziałem podobny obraz. Jak daleko wzrok sięgał – nic tylko przestrzeń, w której z łatwością można by wkrótce stworzyć świat.
Z rozpaczy pociągnąłem z flaszki potężny łyk, nabiłem fajkę i dumałem nad szczęściem narodów, nad dolą ludzką i nad słowami francuskiego gwardzisty, który kiedyś, w tej okolicy, wśród przekleństw wykrzyknął: «I to nazywają Polacy ojczyzną?»”.
Ta relacja Paula Harro Harringa z lat dwudziestych XIX wieku odebrana byłaby dziś nad Wisłą i Wartą jako oszczercza i polakożercza. Harring nie jest wszakże odosobniony, ani w czasie, ani z punktu widzenia narodowości cudzoziemców przybywających do Polski, choćby nie wiejski pejzaż akurat opisywali. Wspomina na przykład czeski kupiec Henryk Michał Hyserle (1605 roku):
„Drugiego zaś dnia, jadąc stąd, przybyliśmy do Jordanowa: tu na nas po raz trzeci szturm uczyniono, zewsząd obskoczono, prawiąc, żeśmy jeńcami króla polskiego, abyśmy się poddali i dobrowolnie szli tam, gdzie nam będzie wskazano. A do tego, że rzeczy nasze, które mamy, i konie postradaliśmy”. Kupcy wyrwali się wreszcie z rąk motłochu i nawet dostali propozycję noclegu. „Ale my, podziękowawszy im za to (a pragnąc jak najprędzej kraj ich przebyć), przejechawszy drogą przez miasto, ciągnęliśmy aż do Szlyms, która się po czesku wykłada do «Lichy». Bo też w istocie wieś ta Lichą może być nazywana. Chociaż bowiem wielka jest i spore pół mili długa, nie mogliśmy dostać ani mięsa, ani chleba, ani owsa. Musieliśmy jeszcze o pół mili po owies, chleb i piwo owsiane posyłać, a grubo za to płacić. Lecz że to była ostatnia nasza kwatera w tej ziemi, więceśmy się tym cieszyli, a Panu Bogu dziękowali. Bo cośmy tą krainą ciągnęli, nie było dnia, abyśmy jakiej przykrości nie doznali, a jeżeli nie od ludzi, to z powodu wód albo strasznie złych noclegów, gdyż w ziemi tej nic innego nie jadaliśmy, jak chleb owsiany zmieszany z grochem, świńskie mięso i ryby z potoków, a wszystko to z dzięglem, gdzie powinien być imbir, a piliśmy tylko piwo owsiane albo z dzikich jabłek warzone, płacić zaś grubo musieliśmy, jakoby za najlepsze wiktuały.
Toteż wczesnym rankiem stąd wyjechawszy, przybyliśmy do Bilic, już na granicy śląskiej. Tuśmy sobie po tych wygodach dzień odpoczęli, a nie inaczej się nam wydawało, jak gdyby z nas ciężki spadł kamień”.
W kwestii noclegów ciekawie uzupełnił Hyserlego Francuz, Charles Ogier, który brał udział w poselstwie do Rzeczypospolitej w 1635 roku:
„Weszliśmy [członkowie poselstwa francuskiego! – L.S.] do czegoś, co nie wiem, czy mam nazwać łaźnią, czy oborą, bowiem walczyły tam o miejsca bydlęta zmieszane z ludźmi. Leżało tam z jednej strony na ziemi, jak zarżniętych, sześciu sług wojewody, z drugiej zagrzebani w sieczce i piernatach chłop, mieszkaniec domu, z żoną, dziećmi, dziewkami służebnymi; na ławach, które stały pod ścianami, spał w jednym kącie kalwin Garnand, sekretarz barona Avaugoura, w drugim nasz teolog; aby się zaś przypadkiem nie szturkali piętami, przedzielał obu olbrzymi wachmistrz, Tatar, rozwalony – jak przystało jego godności – na sporej kupie świeżego siana. W inszej stronie, w kącie koło pieca, leżała chora niewiasta w połogu, wszędzie zaś psy, gęsi, wieprzaki i kury. Kiedyśmy do tej izby weszli, ja i Avaugour [baron, poseł – L.S.], on przyłączył się do teologa, który był zajął tapczan chłopa. Resztę miejsca na ławie, gdzie ktoś poskładał buty z cholewami, ostrogami i pistolety, zająłem ja i przez tę nieszczęsną noc [27/28 lipca – L.S.], która mi się wydawała dłuższa od najdłuższej nocy zimowej, leżałem na tej rozkosznej pościeli. Tymczasem kwiliło niemowlę, jęczała matka, głośno chrapali zmęczeni żołnierze i ciury. Ponieważ wszedłem tam po nocy i bez światła, zdumiałem się, gdy się rozwidniło, tak wielkiej kupie i skłębieniu łudzi i bydląt, i wymknąłem się jak tylko mogłem skrzętnie i ostrożnie”.
Na szczęście Ogier był w Polsce latem; jego rodak Filip Desportes przyjechał zimą 1573 roku i w jego relacji odnajdziemy już akcenty autentycznej nienawiści:
„Żegnaj Polsko, żegnajcie opustoszałe równiny
Skute wiecznym śniegiem i lodem (...)
Lud barbarzyński, arogancki i niestały
Pyszałkowaty, umiejący tylko pleść trzy po trzy
Który dzień i noc w dusznej izbie
Całą przyjemność życia czerpie z pijaństwa
Potem chrapie przy stole lub zasypia na ziemi”.
Nie wiemy, czy jakiś gwardzista francuski zawołał rzeczywiście: „I to nazywają Polacy ojczyzną?”, jak by tego chciał Harring, niewątpliwie historyczną jest natomiast eksklamacja Piotra Matthieu, dworzanina Henryka Walezego: „Lepiej we francuskim więzieniu niż na wolności w Polsce!”.
Oddajmy z kolei glos Ulrykowi von Werdum, wykształconemu Fryzyjczykowi, który przyglądał się Rzeczypospolitej w latach siedemdziesiątych XVII wieku:
„Polacy, wyznający religię rzymskokatolicką, są tak gorliwymi papistami, jak chyba Hiszpanie lub Irlandczycy, a w nabożeństwie swym więcej zabobonni niż pobożni. Kiedy się modlą lub mszy słuchają, chrapią lub charkają, wzdychając tak, że z daleka już ich słychać, upadają na ziemię, biją głową o mur i ławki, uderzają sami siebie w twarz i wyprawiają inne w tym rodzaju dziwactwa, z których się papiści innych narodów naśmiewają (...). W ogóle co do konstytucji ciała Polacy są silni, dłudzy, a przy tym dobrze opiekli i grubawi, a choć nigdzie pewnie nie wychowują dzieci więcej nieuważnie, to jednak rzadko znajdziesz w Polsce, któremu by z natury czegoś brakowało lub który by był kulawy. Na zręczności rozumu także im nie zbywa; są atoli lekkomyślni i zmienni i różnym rozpustom zbytecznie oddani. Gdzie mają w tym interes i są słabszymi, umieją postępować bardzo pokornie i układnie, gdzie zaś napotykają słabą stronę i zapanują, stają się hardymi, zarozumiałymi i okrutnymi (...).
Zresztą jest naród polski w ogóle niedbały i leniwy, który tylko najniezbędniejsze grunta uprawia, a resztę odłogiem zostawia. Stąd wynika, że większa część ich domów i kościołów zbudowana jest z drzewa, choć posiadają obficie tak łamane kamienie, jako i dobrą glinę z cegły (...). Niedbalstwo Polaków sprawia też, że chłopi po większej części siano swe zostawiają na wiatry i słotę w kupach na łąkach, aż im go zimą potrzeba, wtedy je dopiero już w śniegu zwożą do domu. W żadnym polskim mieście nie znajdziesz dobrego bruku na ulicach, a jednak na wszystkich polach zalega pełno kamieni (...).
Ponieważ Polacy niechętnie pracują, wynika z tego, że chętnie słyszą co nowego, a gdzie spotykają podróżnego, zaczepiają go pytaniami albo zmuszają go z sobą do karczmy i badają, czyby od niego nie mogli się dowiedzieć czegoś nowego. Przy hojnej napitce przychodzi u nich często do bójki, przy czym szabla musi walnie błyskać. Szablą tą tną i rąbią się wzajemnie po pięściach, twarzy i gdzie tylko mogą, a uchodzi u nich za rzecz zaszczytną być naznaczonym tu i tam, zwłaszcza zaś na twarzy, pięknymi bliznami i szramami, jak to już u Gotów, Sarmatów, czyli Polaków najbliższych sąsiadów, przed więcej jak 1000 laty uważano za chwalebne, jak Claudianus de bello Getico [Klaudian w Wojnie z Gotami – L.S.] ludzi takich nazywa: quosplagis decorat numerosa cicatrix [zdobnych wieloma bliznami po odniesionych ranach – L.S.]. Tak jest też cały sposób życia polskiego narodu jeszcze bardzo szorstki i prawie barbarzyński”.
I jeszcze garść obserwacji Franciszka Paulina Dalerac (pisał pod pseudonimem Chevalier de Beaujeu), zaufanego agenta w służbie Jana III Sobieskiego, człowieka bezsprzecznie Polsce życzliwego:
„Cała Polska jest katolicka, aż do przesady; wyraża się to w ilości fundacji zakonnych, w których mnisi są dobrze opłacani, wygodnie mieszkają i cieszą się szacunkiem, gdyż dzierżą wraz z jezuitami czwartą część dóbr Królestwa. Niektórzy testatorzy przedkładają często w testamencie klasztor nad legalnych spadkobierców, pozostawiając tychże w nędzy, aby wzbogacić gromadę wałkoni, żeby nie rzec opilców. Trzeba bowiem zauważyć, że kler i mnisi wśród tej rzekomo wielkiej pobożności żyją w rozpasaniu i niewybaczalnym nieładzie, dotyczącym tak obyczajów, jak i przyzwoitości ubrań (...).
O obyczajach kleru można sądzić na przykładzie biskupów, którzy upijają się bez skrupułów i nikczemnie lekceważą obowiązki względem swoich owieczek, myśląc o nich tylko jak o złotym runie do złupienia.
Sam widziałem krakowskiego biskupa [Jana Małachowskiego, 1623–1699, biskupa chełmińskiego w latach 1676–1681 i krakowskiego w latach 1681–1699 – L.S.], celebrującego w Grodnie dworski ślub, gdy wstawał od stołu po skończonej uczcie (którą należałoby raczej nazwać obżarstwem, gdyby nie była to w Polsce zwykła rzecz; są to raczej prawdziwe obżarstwa niż biesiady dostojnych ludzi); otóż prałat ten zaczerwieniony od wina, opchany mięsiwem, co chwilę się zataczał i bełkotał niezrozumiałe słowa, ośmieszając swą niegodną postawą kapłańskie suknie. Trzeba było w końcu przeczytać modlitwy z mszału, który mu podano. Prałat szukał okularów w kieszeni, a znalazłszy w niej pierścień, w przekonaniu, że to okulary, włożył go sobie na nos i przez kwadrans usiłował osadzić, co wprawiło w śmiech całe otoczenie, w którym obecne były Ich Królewskie Moście”.
Wspomniałem, że sprawozdanie z podróży jakowegoś współczesnego Harringa w naszych dniach okrzyczane by zostało za antypolskie i polakożercze. Sądzę, że wręcz za casus belli dyplomatycznej. Sejm podjąłby odpowiednią uchwałę. Dotyczy to mutatis mutandis wszystkich cytowanych relacji. Na szczęście nic podobnego się dzisiaj nie zdarza. Brak takich enuncjacji w szanującej się zagranicznej prasie. Nie pocieszajmy się tym jednak zbytnio. Świadczy to bowiem li tylko o zmianie standardów poprawności, a nie spojrzenia na nas. Czytając między wierszami, odnaleźlibyśmy codziennie Harringów na kopy. Nie wspominając już o Daleracach. Dlatego też do owego czytania między wierszami nie zachęcamy. Jest to narodowy sposób na zachowanie dziewictwa. Stosują go zresztą także (może nawet przede wszystkim) dziejopisarze. Stąd w podręcznikach historii, zwłaszcza tych przeznaczonych dla młodzieży, nie znajdziemy ani śladu negatywnych, a pochodzących z zewnątrz, wizji Polski. Byłoby to może logiczne, gdyby konsekwentnie pozostawano w ramach etosów wewnątrznarodowych. Tak jednak nie jest. Systematycznie spotykamy bowiem stwierdzenia, iż „cudzoziemców w Polsce zachwycało...”, „uzyskał światowe uznanie...” itp. Bohater filmu Lubitscha Być albo nie być stwierdza, że jego żona „cieszy się światową sławą w Polsce”. Tego dystansu jednak brakuje. Międzynarodowe uznanie dla kultury polskiej przedstawiane jest jako pewnik. Brak takowego, lub gorzej jeszcze – krytyczne albo kpiące spojrzenie – to polakożerstwo właśnie. Ja też będę o nie oskarżony – o tendencyjny dobór przypadkowych cytatów. Tendencyjny – zgoda. Co do przypadkowości jednak... Poza latami 1830–1918, kiedy Polska funkcjonowała jako ofiara, o której przyzwoici ludzie nie mówią źle, 1939–1941, 1981–1989 i rokiem 1956, nie było nawet „prawdy leżącej pośrodku” między życzliwymi i nieżyczliwymi obrazami Rzeczypospolitej. I tak na przykład w relacjach francuskich od Walezego po Napoleona (dwa i pół wieku) pozytywne są absolutnymi rarytasami. Podobnie z Niemcami, Anglikami czy Rosjanami. Nieco wyrozumialsi (nieco tylko) okazywali się np. Włosi. Dlaczego? Nie ma odpowiedzi na takie pytania. Chciałoby się jednak powiedzieć, że Polska nie dość, że nie umiała nigdy zdobyć sobie popularności i sympatii w Europie, to jeszcze (co nam to dzisiaj przypomina?!) ciężko pracowała, żeby ewentualne zarodki takowych natychmiast wykarczować. Daniel Beauvois, znamienity historyk paryski, twierdzi, że dwa razy mieli Polacy w społeczeństwie francuskim serca i drzwi dla siebie otwarte. Pierwszy – w 1831 roku – ale szansę tę zaprzepaścili nie tylko wewnętrznymi „potępieńczymi swarami”, ale także malkontenctwem i krytykanctwem w stosunku do gospodarzy. Drugi – w latach 1980–1981. Co się stało z „Solidarnością”, sami wiemy. Dodatkowo nikt nad Sekwaną pojąć nie mógł, dlaczego do elementów ustrojowych emigranci mieszali ciągle narodowościowe i to na żałosnym poziomie (ruskie, kacapy)...
Co drażniło zawsze w Polsce przybyszów z zewnątrz? Mnogość spraw: brak tolerancji, klerykalizm, megalomania, kastowość, pijaństwo... Nade wszystko to jednak, i w tej mierze nic się nie zmieniło, że od razu mamy nad Wisłą na wszystko nie tylko samousprawiedliwiającą, ale przy okazji obwiniającą innych odpowiedź. Koty odwrócone ogonem, które na domiar złego jeszcze drapią.
[...]