Polski SOR - Jan Świtała - ebook + audiobook
BESTSELLER

Polski SOR ebook i audiobook

Jan Świtała

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

54 osoby interesują się tą książką

Opis

Krew, łzy i czarny humor. Codzienność ratownika medycznego

Podrzucane przed urlopem na oddział babcie, zalany imprezowicz z własną ręką pod pachą i pocięte łby kiboli do zszycia. O tej rzeczywistości politycy wolą nie wspominać, ale ratownik medyczny styka się z nią codziennie. To Polska biedy, brudu, głupoty i nienawiści.

Co powiedzieć pijanemu kierowcy, który tłumaczy się z rozjechania czteroletniej dziewczynki? Ile czasu zajmuje telefoniczne zamówienie pizzy, gdy drugą ręką zapina się czarny worek z kolejnym antyszczepionkowcem? Jak spacyfikować naćpanego agresora, demolującego szpital stojakiem na kroplówki?

O życiu ratownika bez żadnej trzymanki mógł opowiedzieć tylko jeden człowiek. Yanek pracę na SOR-ze przypłacił ciężką depresją, dziś woli jeździć na karetce, a najbardziej dumny jest z uratowanych na granicy niemowlaków. W beznadziejnej walce o ludzkie życie nie uznaje kompromisów, a jego dosadne wpisy na Instagramie śledzi ponad 100 tysięcy osób.

Uwaga! Książka zawiera słowa powszechnie uznane za obraźliwe
(ale o polskiej ochronie zdrowia nie da się mówić inaczej!)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 6 min

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
4,5 (4966 ocen)
3433
975
376
127
55
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yanek43

Nie oderwiesz się od lektury

Ja tam jestem dumny ze swojej książki, a antyszczepionkowcy mają problemy finansowe od czasu wybuchu wojny i zablokowania przelewów ze wschodu 😉
iza2409

Nie oderwiesz się od lektury

A co wy się tak tych antyszczepionkowców czepiacie? Książka ma potencjał tylko dlatego, że autor ich nie lubi czy jak? Sama się nie szczepiłam i na razie mam do tego prawo. Miałam się obrazić, na człowieka, którego w życiu nie widziałam na oczy, bo wyraził swoje zdanie na temat mojego toku myślenia, którego tak naprawdę nie zna i przerwać czytanie? No bez jaj 🤣🤣 Trzeba mieć trochę dystansu do siebie i świata. Książka bardzo mi się podobała, przypominała mi "Będzie bolało" Adama Kay. Zgadzam się z Jankiem, że nasz system zdrowia kuleje i nadal będzie, bo nie robimy nic z tymi, którzy nim zarządzają. Przez całe lato byłam stałym bywalcem OIOM-u i wiem, że personelu medycznego mamy tyle, co nic i w moim odczuciu też jest to winą systemu. Ogólnie rzecz ujmując, uważam, że warto przeczytać tę książkę, bo w ciekawy sposób przedstawia nasze realia i z czystym sumieniem mogę ją polecić wszystkim. Nawet, a może i w szczególności foliarzom takim jak ja.
7524
bendyz

Nie oderwiesz się od lektury

Jeszcze nie przeczytałam książki, ale wystawiam ocenę za sam fakt zdenerwowania antyszczepów :)
9153
pwlflpk

Z braku laku…

przykład na to, że dobrze dzialajacy instagram i ciekawe historie nie zrobią z ciebie pisarza.

Popularność




Wstęp

Nad głową latały gołębie. Jeden z nich, jakby od niechcenia, dwoma ruchami skrzydeł znalazł się centymetry od moich butów. Nic nie robił sobie z bezpośredniej bliskości czarnych, skórzanych wojskowych butów. Zawiązałem je sobie jak zawsze – na sztywno. Centymetr luzu pomiędzy cholewką a kostką, sekunda nieuwagi, nieopatrznie postawiona stopa, a usłyszysz chrupnięcie. Poczujesz ból. Nie dasz rady iść dalej. Zdążyłem się już wcześniej nauczyć, że w ratownictwie medycznym, jeśli coś może „się zesrać” w złym momencie, to z całą pewnością „zesra się” w tym najgorszym ze wszystkich. Po co więc ryzykować?

Wiosenne słońce muskało moje włosy. Była niedziela, mój drugi albo trzeci dyżur w pogotowiu ratunkowym. Gdzieś w Polsce, miasto raczej bez znaczenia – bo takich niedziel, takich miast i miasteczek, nawet takich zagubionych gdzieś pomiędzy blokami stacji wyczekiwania jak ta, były setki, jeśli nie tysiące – siedziałem na schodach i pozwalałem słońcu razem z wiatrem bawić się moimi włosami. Patrzyłem na gołębia, który z uporem godnym lepszej sprawy szukał pomiędzy pokruszonym betonem czegoś nadającego się do zjedzenia. Zaciągnąłem się trzecim papierosem, poczułem dym wnikający głęboko we mnie. Gołąb nic mi nie zrobił, starałem się więc strzepywać popiół tak, aby go nie spłoszyć. Zza moich pleców wyszedł Gruby – koordynator stacji, na której siedziałem. Odpalił papierosa, zaciągnął się. Spokojnym, ale bardzo donośnym, niskim, przenikającym wszystko i wszystkich (taki jest Gruby) głosem powiedział:

– Co? Nudzi ci się? Wiem, widzę. Pojechałbyś na wyjazd?

– Po to tu jestem. Od siódmej leżę na ławce w kuchni, trochę słabo…

– Wiem, młody, wiem. Ale uwierz mi, leż, póki możesz, kiedyś zatęsknisz za takimi dniami jak dziś. Jak wypalisz, to wstaw, proszę, wodę dla wszystkich na kawę, napijemy się.

To zdanie, coś pomiędzy prośbą a poleceniem, nie miało nic wspólnego ze znanymi większości młodych ludzi sytuacjami z bezsensownych studenckich praktyk. Było czymś w rodzaju dowodu zaufania: „Jesteś ratol, chociaż student, jesteś jednym z nas, możesz jeść razem z nami, pić razem z nami, żyć, tak jak my żyjemy”. W ratownictwie pełno jest zresztą takich rytuałów i momentów przejścia, dla kogoś z zewnątrz całkowicie niezrozumiałych, często pozornie banalnych. Na poprzednim dyżurze zapisałem sobie w telefonie, kto jaką kawę pije. Gruby mocną, czarną, z dużą ilością cukru. Podobno potrafił nawet słodzić sobie kawę kupioną na stacji glukozą z ampułek, jeśli ktoś przyniósł mu za mało słodkich papierowych saszetek, a trzeba było jechać dalej. Wąsu – jedyny lekarz na stacji, którego poznałem na egzaminie z KPP kilka tygodni wcześniej, pił kawę z dużą ilością mleka. Pianka często zostawała mu na wąsach, zlizywał ją czasem dopiero po chwili. Bawiło mnie to mleko pod wąsem Wąsa. Na stacji był jeszcze Szczypior – wysoki, chudy i łysy typ, mamroczący coś cały czas jakby do siebie. Pamiętałem, że jemu wszystko jedno, ważne, żeby była kawa. Nieważne, która z kolei. Kiedyś nawet wylądował w szpitalu z bólem w klatce piersiowej. Przyznał się wtedy pielęgniarkom na SOR-ze, że skończył właśnie 36-godzinny dyżur, podczas którego wypił 33 kawy. Wtedy, na drugim roku studiów, nie uwierzyłbym, że można tyle wypić. Wtedy.

Na stacji wyczekiwania znajdowały się trzy zespoły ratownictwa medycznego. Dwa podstawowe, złożone z dwóch ratowników medycznych, i jeden zespół specjalistyczny – poza ratolami w jego skład wchodził lekarz – Wąsu. Razem siedmiu ludzi i ja na doczepkę. Wstawiłem wodę i przygotowałem osiem kubków. Dopytałem o kawowe preferencje tych, których jeszcze nie znałem. Dźwięk wesoło bulgoczącego czajnika zbiegł się co do sekundy z przeraźliwym „DYNG, DYNG, DYNG” oznaczającym wyjazd. Zespół, z którym miałem dziś jeździć, był pierwszy w kolejce – to znaczy, że mieliśmy minutę, żeby znaleźć się w karetce. Wybiegłem z kuchni, zostawiając osiem kubków, osiem niedokończonych kaw, chwyciłem tylko kamizelkę taktyczną. W tym czasie Gruby wychodził z tabletem na podjazd, a kierowca karetki, którego imienia za nic nie mogłem sobie przypomnieć, odpiął już kabel ładujący akumulator pojazdu i jednym skokiem znalazł się na fotelu. Wskoczyłem jako ostatni. Moje miejsce znajdowało się w przedziale medycznym, nazywanym przez wszystkich „paką”. Gruby odwrócił się w moją stronę, zobaczył, że zapinam pasy i ręką dał znak kierowcy, że możemy ruszać. Jednocześnie zaczął odczytywać to, co wysłał do nas dyspozytor – kartę zlecenia wyjazdu. Wyjące syreny (gwizdki, bombki, lasery – jak zwał, tak zwał) nie były w stanie zagłuszyć jego spokojnego głosu.

– Mężczyzna około 40 lat. Oddycha. Uraz nogi, widoczna krew. Zgłaszająca boi się podejść, mężczyzna nie reaguje na jej krzyki.

Nie słuchałem go. To znaczy słuchałem, ale nie docierało do mnie to, co mówił. Byłem bardziej zajęty sobą – sylaby zanikały w szumie rozszerzających się oskrzeli. Serce waliło mi jak bęben wystukujący wojenny rytm. Spocone dłonie zostawiły mokrą plamę na pomarańczowych odblaskowych spodniach. Kiedy chciałem chwycić słupek przed sobą, żeby czegoś się trzymać, moje dłonie ześlizgnęły się z powrotem na kolana. Dałem sobie spokój, próbowałem uspokoić oddech. Tak właśnie czuje się świeżak, kiedy po raz pierwszy naprawdę jedzie „na gwizdkach”. Nie wiem, ile jechaliśmy – minęło może 5, a może i 20 minut. Nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak mną rzucało, gdy trzeszczące pasy trzymały mnie w fotelu. Pamiętam niebieskie światła odbijające się w witrynach sklepów i sygnały, które paraliżowały ruch aut obok nas. I nagle stop, szarpnięcie – jesteśmy.

„Torba, weź torbę!”–krzyczałem do siebie w głowie. „I nie wyjeb się o własne nogi” – prawa Murphy’ego działają w moim życiu szczególnie bezlitośnie, więc ubezpieczam się zawczasu. Ratownicy nie biegają. Bo jak biegniesz, nie dość, że się zasapiesz, to jeszcze możesz potknąć się o własne nogi, poślizgnąć na kupie albo wywrócić o próg karetki. Wyskoczyliśmy z wozu na trawę. Brudna trawa, pełno psich kup. Obok trzepaka mężczyzna, leżący na ziemi i podpierający się ręką. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy bardziej jęczał z bólu, czy bulgotał coś w języku zrozumiałym tylko dla równie pijanych jak on. Z tego, co kilkanaście minut wcześniej było nogą – działającą i zapakowaną pod skórą – teraz bardzo mocno lała się krew. Dopiero po chwili zrozumiałem, że tej krwi było dużo więcej niż powinno, ale powiedzenie „jak krew w piach” nie wzięło się, jak widać, znikąd. Piaskowobordowa plama była całkiem spora. I trudno się dziwić – przy cięciu spodni ukazało się nam całkiem duże złamanie otwarte. Najwyraźniej krzywo stanął, może spadł. Miał pecha i na oko ze 3 albo 4 promile. W to otwarte złamanie ktoś włożył mu gazę, ktoś założył wenflon. Udało się na chwilę zatamować krwawienie, przerzuciliśmy go na nosze i wjechaliśmy do karetki.

W pojeździe pierwszy strzał adrenaliny minął. Szybka stabilizacja kończyny, pomiar parametrów i odpalamy wrotki – jedziemy na najbliższy SOR. Jakieś 15-20 kilometrów autostradą. Syreny wyją, buda się trzęsie, ja w końcu robię coś, czego jestem pewien – siedząc z tyłu, nabieram kolejną dawkę morfiny do strzykawki. Odpinam pasy, nachylam się nad pacjentem i uderza mnie – wtedy dziwny, dziś już znajomy – zapach krwi wymieszanej z potem i alkoholem. W momencie, w którym trafiam końcem strzykawki do wenflonu, słyszę, jak kierownik obraca się i krzyczy:

– ZAPNIJPASY!

– CO?! – Nie słyszę, próbuję prze­krzyczeć warkot silnika i wycie ­syren.

– SIADAJNADUPIE, KURWA, NIEMAMYHAMULCÓW!

Nie mam prawa jazdy. Serio, skończyłem nawet kurs praktyczny, ale nigdy nie podszedłem do egzaminów. Z różnych powodów. Ale nawet ja wiedziałem, co to oznacza. Myślałem więc, że się jakoś zatrzymamy. Kierowca stwierdził jednak, że dowiezie pacjenta. Dowiózł, jadąc 140 kilometrów na godzinę, przy aplauzie syren, mając na pokładzie swojego kumpla, mnie i pacjenta.

Przekazaliśmy go bezpośrednio na strefę czerwoną tamtejszego SOR-u. Był już mocno wstrząsowy, czekała go operacja. Chłopaki zostały, by uzupełnić dokumentację. Korzystając z ­przywileju studentów, wziąłem ze sobą nosze i pojechałem zmywać z nich krew. Schowałem się w przedziale medycznym. Wtedy zadzwonił mój telefon. Dzwoniła mama. Nie pamiętam całej naszej rozmowy, trwała może 40 sekund. Pamiętam tylko, że zapytała:

– Hej, jak się czujesz?

– Jestem na praktykach, wszystko w porządku. Nie mogę teraz rozmawiać, zadzwonię wieczorem.

I musiałem się rozłączyć. Tylko tyle potrafiłem wytrzymać, udając, że wszystko gra. Kiedy ratownicy wrócili do karetki, było już czysto. Mieliśmy wracać na bazę, ale przypomnieliśmy sobie o kawie. Ja do tej pory pamiętam (o ile jeszcze pracują), jaką każdy z nich pije.

***

Na SOR wjechała 102-letnia pacjentka (urodzona jeszcze przed Iwojną światową, jako poddana cara Mikołaja I) zpierwszym wżyciu zawałem serca. Szybka akcja, parametry, wkłucie, ekg. Decyzja: leci na hemodynamikę. Przygotowujemy ją do transportu, przecinamy jej ubranie, próbuję rozpiąć bluzkę ijeb… dostałem liścia prosto wtwarz. Wielce czcigodna dama mówi: „Halo, ja mam 102 lata, gdzie te ręce?!”.

Przeżyła.

1

Po co mi to było? Jak zostałem ratownikiem

Do pracy w ratownictwie medycznym nie doprowadziła mnie fascynacja karetkami czy inna wkrętka z dzieciństwa. Długo szukałem swojej drogi w życiu. Kiedy byłem młodszy, wydawało mi się, że mogę zmienić cały świat, a potem to bardzo szybko zostało zweryfikowane. Ale bunt wobec tego, czego nie rozumiałem, wobec zasad, których nikt ze mną nie ustalał, ale kazał mi ich przestrzegać, był we mnie od zawsze. Chodziłem swoimi ścieżkami i trudno było mnie zmusić do rzeczy, które w mojej ocenie nie miały sensu. Jeśli trzeba było coś głośno powiedzieć, zawsze byłem pierwszym, który to robił. Szkoda mi było czasu na czekanie, aż ruszy się ktoś inny, i nie widziałem powodów, dla których miałbym siedzieć cicho. Ale poczucie odpowiedzialności szybko stało się też toksyczne, autodestrukcyjne. Często zapominałem o swoich potrzebach, nie umiałem odmówić, przekładałem swoje plany. To nie był czysty altruizm. Pomagając innym, czułem się ważny. Wybierając pracę w ochronie zdrowia, nie myślałem o pacjentach, a o tym, że to ja chcę mieć ciekawe zajęcie i zajmować się rzeczami, które mają sens. Chciałem być tym, który wie, co ma robić zawsze i wszędzie. Tym, który jest zdecydowany i działa, kiedy inni wpadają w panikę. Ta robota właśnie tego uczy, ale często też zostajesz z poczuciem, że ktoś inny postąpiłby lepiej albo byłby milszy. Na szczęście z czasem to mija.

Moja dziewczyna zawsze czepiała się moich bojówek, później od terapeutki usłyszałem, że to są spodnie do wszystkiego. Na moje myślenie prawdopodobnie miały też wpływ czasy dzieciństwa, kiedy nic nie było pewne. Zacząłem powoli nad tym pracować i coraz częściej wychodzić na miasto bez przygotowania na apokalipsę. Wtedy właśnie zaczął się kryzys na granicy polsko-białoruskiej i ja w tych samych bojówkach leżałem w krzakach, ukrywając się przed strażą graniczną, i szukałem dzieci, które potrzebowały pomocy. Bojówki jednak się przydały.

Zaczynałem w harcerstwie. Byłem drużynowym, bardzo mocno się w to angażowałem. Imponowała mi wtedy zaradność, a tego właśnie uczyli mnie w ZHP. Jak nie możesz wejść drzwiami, to wchodzisz oknem. Już wtedy ratownicy medyczni to byli w moich oczach tacy goście, którzy zawsze wiedzą, co robić, chociaż nie załapałem się na żaden kurs harcerskiej szkoły ratownictwa. Na początku to właśnie harcerstwo dawało mi poczucie, że działam w grupie, która ma sensowny cel. W ogólniaku porzuciłem harcerski mundur na rzecz wizerunku punkowca z długimi włosami i w glanach. Na pewno kierowała mną też potrzeba przeżywania przygód – Piła to jednak nudne miasto. Ciekawe były tylko protesty, kiedy mieli wprowadzić ACTA 2. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jak policja bije ludzi i jak ludzie nie dają się bić. Buntowaliśmy się przeciwko nauczycielom, którzy przychodzili do pracy i nie wiedzieli, co mają z nami robić. Wtedy też – w pierwszej pracy – zobaczyłem, jak to jest być pracownikiem bez żadnych praw. Pracujesz na czarno, szef mówi, że ci nie zapłaci, a ty masz swoje zobowiązania i czujesz się w tym całym systemie jak ściera do podłogi. W domu również nie było najlepiej, na studia wyprowadzałem się więc z nabytą odpornością na nieoczekiwane.

Dwa razy zaczynałem socjologię: najpierw w Poznaniu, później w Warszawie. Do tej pory się tym interesuję i czytam książki socjologiczne, uwielbiam też reportaże. Zawsze fascynował mnie punkt widzenia drugiego człowieka, ale o rzeczach wielkich możesz pogadać, jak nie jesteś głodny, a żeby nie być głodnym, musiałem znaleźć pracę. Pracowałem przy koncertach i eventach jako techniczny. Miałem doświadczenie, bo za małolata w Pile dorabiałem sobie w firmie nagłośnieniowej, gdzie dostawałem zawrotne 50 złotych za dobę. Przychodziłem wtedy do szkoły w poniedziałki skacowany i zasypiałem na zajęciach. Nauczycielki nie dowierzały moim tłumaczeniom, ale przynajmniej koleżanki z równoległych klas szalały, kiedy pokazywałem im zdjęcia z kimś znanym.

Na studiach początkowo byłem zadowolony z tej roboty, wydawała się ciekawa, prestiżowa i niestandardowa. Ale też bardzo szybko pojawiło się poczucie, że to nie jest coś, co można robić całe życie. W pełni zdałem sobie z tego sprawę, kiedy byliśmy z Pidżamą Porno w Londynie na jakimś polskim festiwalu. Reszta technicznych to byli ludzie w wieku moich rodziców. Zrozumiałem, że jeśli nie zacznę działać, jeśli czegoś w życiu nie zmienię, to już zawsze zostanę na tym etapie. Czara goryczy przelała się, kiedy miałem wypadek na scenie – uderzyłem całkiem mocno barkiem, głową i szyją o głośniki. W ułamku sekundy uświadomiłem sobie, że nie mogę dłużej pracować bez ubezpieczenia. Zapisałem się wtedy na archeologię, ale tylko po to, żeby mieć ubezpieczenie. Poszedłem z ciekawości na jeden wykład, ale gdy zobaczyłem siedzących tam ludzi, od razu zrobiłem w tył zwrot. Jeszcze chwilę popracowałem w branży muzycznej – koncerty i festiwale w Stanach, Wielkiej Brytanii, Irlandii. Wiele mnie to nauczyło, choć z perspektywy czasu wiem, że to nie jest dobre miejsce pracy dla 20-latka – za dużo pokus. Ale dzięki temu nie miałbym teraz problemu wystąpić przed 30 tysiącami osób. Wychodziłem i dawałem publiczności znać, żeby nie rozmawiała, albo na potrzeby jednego kawałka pląsałem po scenie w stroju więźnia.

Później przez rok nie studiowałem i postanowiłem zrobić użytek z mojego paszportu. Z rodziną nigdy nie podróżowaliśmy, bo w domu się nie przelewało, a ja byłem bardzo ciekawy świata. Zwiedziłem Ukrainę, Gruzję, Armenię i Iran – wszystko na stopa. W Iranie się zgubiłem, nikt nie mówił po angielsku i nikt nie miał internetu, a nawet jeśli, to nie tyle, aby wystarczyło na tłumacza online. Stwierdziłem wtedy, że jeżeli przeżyję ten dzień, to będę niezniszczalny. Że nic mnie już nie złamie. Udało się, a ja uwierzyłem w siebie. Wróciłem do Polski i pożegnałem się z chłopakami z zespołu. Byłem wtedy w związku z ratowniczką. Ona nie pracowała w zawodzie, ale ja interesowałem się już tym tematem i zazdrościłem jej wiedzy, którą też chciałem posiąść. Oczywiście odradzała mi to, ale nie rozumiałem. Kiedyś kolega zabrał mnie na wykład ratownika, który opowiadał o swojej robocie w Afganistanie. Zresztą wciąż chodzę na jego wykłady. Wyszedłem stamtąd z koparą przy ziemi i pozbawiony wszelkich wątpliwości.

Studia z ratownictwa medycznego udało mi się połączyć z pracą, chociaż początki nie były łatwe z powodu ogromu materiału teoretycznego. Na pierwszych wykładach czuliśmy się jak bohaterowie seriali medycznych obdarzeni dodatkowo supermocami postaci z kreskówek. A wykładowca tę naszą dumę od razu wyciszył, mówiąc: „Skończycie rozwiedzeni, zdepresją, będziecie podkradać dragi zsejfu, walić po kablach albo zapijać się do nieprzytomności”. Nikt go wtedy nie rozumiał, ale po czasie uważam, że on jako pierwszy zachował się wobec nas fair. Każdy nas zniechęcał i wydawało nam się, że przesadzają. Przestaliśmy brać ich groźby na serio. Potem jednak, gdy zaczęliśmy chodzić na imprezy z ratownikami, okazało się, że spora ich część to faktycznie rozwodnicy z uzależnieniami. Obecnie mężczyźni to chyba mniejszość na studiach ratowniczych. Kobiety radzą sobie świetnie, ja nie widzę specjalnej różnicy między ratownikiem a ratowniczką. I na nic się zdadzą argumenty, że przecież kobieta nie podniesie 150-kilogramowego pacjenta, bo ja też sam go nie podniosę. Ratowniczki ewentualne utrudnienia w sferze fizycznej nadrabiają merytoryką, nie panikują i często łagodzą obyczaje.

Każde studia medyczne są trochę inne. Studenci pielęgniarstwa mają wiedzę szerszą, ale płytszą. Lekarze, niezależnie od wybranej później specjalizacji, muszą nauczyć się wszystkiego. Nas od pierwszego dnia uczono samodzielności i podejmowania decyzji. Oczywiście nasze zawody mają wiele wspólnych cech, możemy się częściowo zastępować i wspierać. Pampersa potrafi zmienić każdy z nas, ale czas lekarza jest o wiele bardziej cenny niż ratownika. Ratownictwo uczy radzenia sobie z sytuacjami nowymi i dziwnymi. Na egzaminie praktycznym można wylosować: pobite dziecko, zatrzymanie krążenia w DPS-ie albo przyjmowanie porodu, i w tym wszystkim trzeba umieć się odnaleźć. Z całym szacunkiem do biologów czy naukowców zajmujących się genetyką, ale w rozpoznaniu zapalenia płuc nie jest potrzebny cykl Krebsa – musisz mieć pojęcie, gdzie przyłożyć słuchawkę, rozróżniać, czym się różni trzeszczenie od rzężenia, i wiedzieć, dlaczego raz trzeszczy, a raz rzęzi. Tak samo nie uczono nas odróżniania rodzajów sepsy, a jedynie rozpoznawania jej. Oczywiście z czasem zyskujesz wiedzę o tym, czym jest reumatoidalne zapalenie stawów i dlaczego nie można go do końca życia leczyć ketonalem, ale to nie jest zajęcie ratownika. Pewien profesor zawsze powtarzał, że nie mamy być małymi lekarzami, tylko wielkimi ratownikami. Mamy swoją działkę i tego trzeba się trzymać.

Były również zagadnienia, które doceniłem dopiero po czasie. Nie przepadałem za dziećmi, więc nie przykładałem się za bardzo do pediatrii. Potem jednak szybko musiałem nadrabiać te zaległości w pracy, bo dzieci trafiają się bardzo często. Raz zdobyta wiedza z ratownictwa zostaje na całe życie. Pewnie nie będę jeździł całe życie w zespole ratownictwa medycznego, ale jeśli będę miał dziecko i dojdzie do zakrztuszenia, nie będę bezradnie patrzył, jak się dusi, czekając na przyjazd pogotowia. Chociaż znajdą się też takie rzeczy, które się nie sprawdziły. Uczyli nas na przykład języka migowego, żebyśmy mogli dogadać się z osobą głuchą, ale do tej pory umiem wymigać tylko, że nazywam się Janek i jestem ratownikiem. No może jeszcze przeliterować wyraz „ruchanko” i znak zapytania. Ale to wiem akurat z imprezy ratowniczej, bo tam dowcipy krążą tylko wokół seksu, umierania i martwych płodów. Zresztą łatwiej jest dogadać się za pomocą kartki i flamastra. Myślę, że w ciągu trzech lat odpadła 1/3 studentów. Widocznie skumali, że to nie są studia dla nich. Zresztą w moim roczniku większość osób to były stare pryki po 40. Wielu miało swoje firmy i poukładane życie, ale w ramach kryzysu wieku średniego postanowili ratować ludzi.

W ekipie ze studiów mieliśmy świetne relacje, do tej pory z większością utrzymuję ciepły kontakt – jeździmy razem na Wood­stock, działaliśmy na granicy polsko--białoruskiej i wiem, że gdybym ­za­dzwonił do któregoś z problemem, to znalazłby dla mnie ­rozwiązanie. I ja też zawsze im pomagałem. Kiedyś zadzwonił do mnie kumpel, zawodowy żołnierz, i mówi: „Musimy uratować pewne małżeństwo”. W skrócie: facet bzyknął żonę swojego przełożonego i pękła im guma – potrzebował tabletki „dzień po”, wtedy były na receptę. Zadzwoniłem do pani doktor, z którą w tamtym czasie bardzo dobrze się znałem, a ona bez problemu wystawiła mi receptę na siebie. Zrobiliśmy z tym kumplem nocny rajd po wszystkich aptekach w Warszawie, oczywiście ja wchodziłem do środka, bo on był obsrany. Dopiero w ósmej tabletka się znalazła. Ale to są właśnie takie przyjaźnie, taki typ zażyłości.

Na moich studiach organizowano jeszcze obozy: zimowe – do jednostki GOPR, i letnie – do WOPR-u. Nie jeździliśmy na akcje, ale mogliśmy skorzystać z noszy francuskich, zobaczyć akcję ewakuacyjną i podpatrzeć ich triki. Oprócz tych kursów przewidziane były dwa tygodnie w straży pożarnej. Straszny beton. Niczego nie mogłem robić bez nadzoru behapowca, bo jeszcze bym sobie kostkę skręcił, wchodząc po schodach. Później odbył się kurs składający się z 45-minutowego filmu i kilku pytań, a resztę czasu spędziłem, segregując ich zakurzone dokumenty. Załapałem się tylko na kilka wyjazdów krajoznawczych. Miałem robić rozpoznanie – cykać zdjęcia ich aparatem – tuż po kilku głośnych pożarach starych drewnianych kościołów. Tu jest plac, na którym można postawić wóz bojowy, tam hydrant, tamtego murku nie było na planach. Zajebiście wymagające zajęcie. W trakcie okazało się, że lepszą jakość mają zdjęcia zrobione przeze mnie telefonem niż ich aparatem, musiałem tylko później kombinować, jak to zgrać, bo wejścia USB próżno było u nich szukać.

W trakcie studiów, żeby mieć z czego żyć, zatrudniłem się w szpitalu na SOR-ze jako sanitariusz. Przynieś, podaj, pozamiataj, a w wolnych chwilach przebierz pampersa, załatw, zanieś – tak zaczynałem się uczyć. Nauki było pod dostatkiem, pieniądze takie, że szkoda gadać. Początki były szokujące – zderzenie z frustracją personelu i pacjentów, doświadczenie na własnej skórze całego syfu tego systemu przeorało mi głowę. Doświadczałem tego, o czym moi koledzy dopiero czytali na studiach. Zdarzali się tacy pielęgniarze i ratownicy, którzy na wiele mi pozwalali. Organizowali mi kontrolowane skoki na głęboką wodę. To paradoks, że zgodnie z prawem student przy pacjencie nie może zrobić kompletnie nic, nawet kiedy ryzyko powikłań jest minimalne. Pierwszy wenflon zakładałem pod nadzorem dwóch pielęgniarzy u gościa tak upojonego alkoholem, że miał w dupie, kto go kłuje. Klatkę piersiową pierwszy raz uciskałem w sytuacji zupełnie niespodziewanej. Pchaliśmy z lekarzem pacjenta na wózku na oddział i zatrzymał się nam w windzie, tam zaczęliśmy go uciskać, a winda się zepsuła. Innym razem doświadczyłem, jak to jest, kiedy dostajesz w mordę tylko dlatego, że ktoś jest pijany i ma ochotę komuś wpierdolić, a ty stoisz najbliżej. A kiedy wszyscy znajomi jadą do domu na święta, ty zostajesz na dyżurze, bo najkrócej pracujesz. Nie można było liczyć na dzień wolny, żeby zaliczyć sesję – trzeba było załatwiać lewe L4. Nie wytrzymywałem tego mobbingu, zwolniłem się po roku.

Ale długo bez oddziału i tej adrenaliny też nie wytrzymałem. Po kilku miesiącach znowu przychodziłem w wolnym czasie na inny SOR jako wolontariusz. Tam spotkałem się z zupełnie innym podejściem ze strony przełożonych, trafiłem na ludzi, którzy cieszyli się, że ktoś im pomaga, i bardzo chcieli mnie uczyć. Pierwszego dnia przyszedłem przerażony, przebrany w swoje śmieszne niebieskie ciuszki, a ordynator wziął mnie pod rękę i wszystko mi pokazał. W pewnym momencie odchylił prześcieradło z fizeliny, a tam stał stojak na kroplówki i dwa pudełka. Wtedy nie miałem pojęcia, co to jest. Pokazał mi jedyną maszynę do szybkiego przetaczania krwi w Polsce – taką, która w ciągu minuty jest w stanie podać 4 jednostki krwi ogrzanej do 40 stopni – i powiedział: „To jest wPolsce nielegalne, ale mam to wdupie, wolę ratować ludzi, łamiąc prawo, niż pozwalać im umierać zgodnie zprawem”. Tam tak naprawdę się rozwinąłem, nauczyłem się machać głowicą USG i badać pacjentów, a jak podałem pierwszy raz lek bez pytania, bo uznałem, że trzeba, to dostałem pochwałę. Rzucali mnie na głęboką wodę, ale teraz uważam, że to było bardzo sensowne.

Kiedyś miałem pomagać przy odbarczeniu wodobrzusza. Najpierw kazali mi przygotować sprzęt, więc szukam po szafkach i widzę zestaw do cewnikowania, drenażu, ale do odbarczenia wodobrzusza nie ma. Chirurg się zaśmiał, kazał mi wziąć największy wenflon, worek od cewnika na mocz, dren od kroplówki, nożyczki i plaster. Zamontował to wszystko i zostawił mnie z wen­flonem w brzuchu pacjentki w jednej ręce i workiem na osocze w drugiej, mówiąc: „Za jakiś czas poczujesz takie pyk, pyk, pyk, to znaczy, że wenflon przykleił się do jelit. Wyciągnij go na 1/3, pomasuj brzuch iwsadź pod innym kątem. Dobra, ja już muszę iść do poradni, trzymaj się”. Stałem jak debil przez trzy godziny, czekając na to „pyk, pyk, pyk”, zestresowany na maksa, czy to już. Szyć uczyłem się na kibicach, bo jednocześnie przyjechało dziesięciu pobitych. W takiej sytuacji szyje ten, kto umie. Ja nie umiałem, ale chciałem się nauczyć. Chirurg pewnie zszyłby ich lepiej, ale myślę, że im i tak było wszystko jedno. Pierwszą intubację przeprowadziłem z kolei na zwłokach po nieudanej reanimacji. Przygotowywaliśmy się do pakowania zwłok, a profesor powiedział: „Wiem, że pan studiuje, pani też na praktykach, zapraszam, proszę się przygotować, póki jeszcze ciało jest wmiarę ciepłe”. W tym czasie otwarto tam centrum symulacji medycznej. Mieliśmy kursy symulacji na fantomach, które gadały i tryskały sztuczną krwią. Musieliśmy zająć się takim manekinem jak człowiekiem i w ten sposób uczyliśmy się procedur.

Studia skończyłem, broniąc pracę licencjacką na temat leczenia ostrego bólu. Koniec studiów powinien być początkiem owocnej drogi zawodowej, ale zamiast tego mieszkałem sam w Warszawie, nie miałem kasy i zmagałem się z depresją, o czym jeszcze wtedy nie wiedziałem. Problemy z psychiką nie wzięły się tylko z tej pracy, ale przez nią były intensywniejsze i trudniejsze do wyleczenia. Pewnego wieczoru spakowałem wszystkie swoje rzeczy i wróciłem do domu, do Piły, pokazując stolicy środkowy palec. Planowałem jechać do Meksyku, ale traf chciał, że kiedy byłem w Pile, zadzwonił do mnie kumpel z zespołu, u którego kiedyś pracowałem przy koncertach, i powiedział: „Dawaj, mordo, jedziemy do Gołdapi”. Pojechaliśmy dzień przed koncertem i w drodze porobiliśmy się jak szmaty. Coś mnie tknęło, żeby odpalić tam Tindera. Dobrze wyszło, bo z Natalią jesteśmy już razem trzy lata. Studiowała wtedy we Wrocławiu, przeprowadziłem się tam dla niej, bo Warszawy nie mogłem już znieść. Od razu zacząłem szukać pracy. Mieli takie braki, że powinni brać każdego, a ja zanosiłem CV i nie było odpowiedzi, bo, nie wiedzieć czemu, jakoś im nie pasowałem. Pomógł mi trochę jeden z wykładowców, który był z Wrocławia. Poręczył za mnie i wreszcie dostałem robotę na tamtejszym SOR-ze.

We Wrocławiu załapałem się akurat na wybuch pandemii – burzy, której nikt się nie spodziewał. Przychodziliśmy do roboty, gdzie cały czas mówiono nam, że w każdej chwili mogą zamknąć szpital, że możemy być odcięci od miasta przez kordon wojska i mamy być przygotowani na spędzenie dwóch tygodni w izolacji. Doświadczony w harcerstwie spakowałem dwie butelki wina dla koneserów z kardiologii, trochę zioła, tytoń, bletki, fajki. Wszyscy się śmiali, jak przyszedłem z tym plecakiem. Tydzień później nikt się już nie śmiał i wszyscy byli spakowani.

Poza pracą na SOR-ze zacząłem na pół etatu pracować w szpitalu wojskowym na OIOM-ie kardiologicznym. Pierwszego dnia w nowej pracy do szpitala przylecieli polscy pacjenci z Wuhan. Tam nauczyłem się obsługi high flow, czyli tego, co podczas pandemii ratowało życie. Na ostatnie kilka tygodni umowy przenieśli mnie na SOR. Mieli tam przepotężne braki i personel starszej daty. Zdarzało się, że byłem 48 godzin na nogach, w dwóch szpitalach. A jak przyszedłem spóźniony o pięć minut, bo nie miałem nawet czasu, żeby się umyć, to wyskakiwali na mnie z mordą, że co ja sobie wyobrażam. Byłem wykończony psychicznie, zmieniałem wtedy dawkę leków psychiatrycznych, a jednym z działań niepożądanych było drżenie mięśniowe. Trudno powierzyć swoje zdrowie komuś, komu tak latają łapy. Uciekałem w używki, bo tylko nietrzeźwy potrafiłem zasnąć. Dostałem od psychiatry leki nasenne, bardzo silne, z ostrzeżeniem, że wzięcie ich ma być ostatnią czynnością dnia, bo przez kolejne osiem godzin będę nieprzytomny. Pomyślałem sobie: „Gościu, nie takie rzeczy na studiach braliśmy”. Ale szybko zmieniłem zdanie, kiedy obudziłem się z odgniotkami od kołdry na twarzy i pierwszy raz od dwóch lat czułem się wyspany. Oczywiście pierwsze, co zrobiłem, to na porannej fajce na SOR-ze powiedziałem o tym w kółeczku, a reszta patrzyła na mnie jak na psychola. Pod koniec pandemii jakieś 15% kadry przyznawało się do tego, że leci na tym samym albo czymś silniejszym. Medycy powinni wiedzieć, że depresja to choroba jak każda inna. A większość milczała, nie przyznawała się do niej. W tym czasie w zespole były trzy próby samobójcze.

Nie dziwię się, że na początku pandemii zamykano wszystko, łącznie z lasami i chodnikami, bo nikt nie wiedział, co robić. Wszyscy byliśmy spanikowani. Z jednej strony czekaliśmy, komu trafi się pierwszy pacjent z covidem, a z drugiej, kiedy już się trafił, to wywoływał chaos i zgrzytanie zębami. Pielęgniarka epidemiologiczna zniknęła. Była nam najbardziej potrzebna, a w ogóle nie pojawiała się na oddziale. Zaczęło się kombinowanie sprzętu ochronnego. Rozpłakałem się jak dziecko, kiedy mój kolega handlujący takim sprzętem wysłał mi ostatnią maskę, którą przerabialiśmy potem tak, żeby pasowała do filtrów do respiratorów. Bardzo się bałem zarażenia, że wypadnie akurat na mnie. Moja praca polega na oswajaniu strachu. On musi motywować, ale nigdy nie można stracić nad nim kontroli. Udało mi się do tego nie dopuścić, chociaż ciągle trzęsły mi się ręce, przed pracą miewałem stany lękowe, a w trakcie wychodziłem i ryczałem z bezsilności. Ale strach nie dotyczył tylko covidu.

Równie mocno dobijają psychicznie sytuacje, kiedy dowiadujesz się, że za chwilę będziesz musiał zająć się potrąconą 4-latką albo porażonym prądem 12-latkiem. Boisz się, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałeś. Zresztą przy pierwszej fali pandemii tych pacjentów i tak nie dało się podzielić, odizolować. Przyjeżdża koleś z covidem i zawałem, a do wyleczenia zawału mięśnia sercowego w szpitalu zakaźnym nie ma sprzętu. Wszystkie te procedury pisane na kolanie nie miały prawa działać w praktyce. W pierwszych miesiącach tego piekła siedzieliśmy na dyżurze i modliliśmy się, żeby się tylko nie zarazić. To był czas, w którym robiono nam wymaz co tydzień, mi chyba 17 razy z rzędu – nos bolał mnie jak po grubym melanżu. Później, kiedy wszyscy byliśmy już wykończeni psychicznie i fizycznie, modliliśmy się o pozytywny wynik testu, żeby móc chwilę odpocząć na kwarantannie bez poczucia, że stchórzyliśmy.

Akcja z dodatkami covidowymi to też był kompletny cyrk. Wychodzi minister i mówi, że będziemy mieć 50% więcej. Ale czego 50%? Mojej podstawy z umowy o pracę czy mojego całego netto, brutto? Nikt nic nie wie, jakaś kasa jest wrzucona w szpitale, dyrektorzy wyliczają. Do tej pory ludzie sądzą się o te pieniądze. To 50% było przez jakieś dwa miesiące, potem było 100%. I znowu – 100% czego? Przepisy mówiły o tym, że po prostu 100%, a dyrektorzy szpitali zwęszyli, że jest gruba kasa do wzięcia, której nikt nie kontroluje, więc brali. Nagle nam kazali jakieś godziny przy covidzie wyliczać, my wpisywaliśmy całe 12-godzinne dyżury i były awantury. Poza pracą słyszałem, i na ulicy, i w telewizji, że medycy teraz się nachapią, a przychodziłem do roboty i tej kasy nie było. Za cały ten okres dodatkowo dostałem 23 tysiące złotych, a moja terapia do tej pory kosztowała spokojnie ponad 25 tysięcy. Myślę, że i tak w tym całym interesie jestem mocno w plecy.

Nieustannie byliśmy przez wszystkich oskarżani, że albo robimy za mało, albo za dużo i niestarannie. Zdarzały się sytuacje, kiedy osoby prywatne, właściciele restauracji przywozili nam posiłki, ktoś inny przywoził wodę, napoje. To było miłe, doceniam, ale po czasie myślę, że nie chcę już tych obiadów i lodów, bo sam mogę je sobie kupić – ja chcę normalnych odruchów w pracy, których nie było ani przed pandemią, ani w jej trakcie, a i pewnie jeszcze długo nie będzie. Na początku w jednej z sieciówek mieliśmy kasy ekspresowe, skorzystałem z tego może ze trzy razy, kiedy padałem na mordę i nie miałem siły, żeby chociaż minutę dłużej stać w kolejce.

Bardzo szybko zniknęła jednak ludzka życzliwość, i zaczęliśmy doświadczać wielkiej nienawiści. Komuś zniszczyli auto, komuś nie pozwolili wsiąść do windy, a komuś napisali na drzwiach, że ma wypierdalać z bloku, bo przyniesie zarazę. A stawaliśmy na rzęsach, żeby tych samych ludzi utrzymać przy życiu. Cały czas żyjesz w takim dysonansie – z jednej strony widzisz ludzi, którzy umierają, a z drugiej antyszczepionkowców, którzy twierdzą, że maseczki to spisek i zło. Musisz tłumaczyć dorosłym ludziom, że coś nie daje 100% gwarancji skuteczności, ale znacznie ogranicza ryzyko. I nagle okazuje się, że żyjesz w społeczeństwie, w którym wystarczy odrobina strachu, żeby drugi człowiek przestał się liczyć. Dla mnie to były dwa lata pełne wściekłości na cały świat, na siebie, na pacjentów, na kolegów. Przez dwa lata chodziłem po prostu wkurwiony, mojej dziewczynie musiało być z tym trudno. Ale wytłumacz osobie, którą kochasz, przez co przechodzisz i że masz wszystkiego dość, kiedy codziennie jesteś nie do zniesienia. Ona zaczyna tę sytuację lepiej rozumieć, bo sama pracuje jako lekarka weterynarii i spotyka się z podobną bezsilnością.

Jestem dowodem na to, że bezkrytyczne stosowanie maseczek działa – zachorowałem dopiero w trakcie piątej fali. W szpitalu, nawet kiedy spaliśmy w pokoju socjalnym, wszyscy mieliśmy założone maski. Byłem bardzo ostrożny, bo wiele widziałem. Trudno patrzeć na gościa, który dostaje 80 litrów tlenu prosto w płuca i się dusi. Zdarzały się dyżury, podczas których umierało po siedem osób i brakowało miejsc na ciała. Nie kładliśmy ich na sobie, ale gdyby umarły jeszcze dwie osoby, to musielibyśmy te zwłoki układać jak drewno, bo się nie mieściły. Czasami pod SOR-em stało 17 karetek, a my z kolegą regulowaliśmy ruch pod szpitalem i z innymi zespołami kontaktowaliśmy się przez krótkofalówki. Jeśli ktoś mówił, że pacjentowi się pogarsza, to biegliśmy po butlę z tlenem, a potem szybko odnosiłem zużytą, żeby tleniarz ją napełnił. Kiedy zwalniało się miejsce na sali, to szybko się je dezynfekowało i kładło kolejnego pacjenta. Nawet nie czekaliśmy, aż łóżko wyschnie, bo nie było na to czasu. Działaliśmy taśmowo – ktoś umarł, ciało do worka, mycie łóżka, ocena stanu, respirator, OIOM albo transport, jak nie doczekał, to stwierdzenie zgonu i następny wjeżdża. Przed szczepieniami pracowaliśmy jak maszyny – nikt nie myślał o tym, że chłopakom z karetki chce się sikać, albo czy mają cokolwiek do jedzenia.

Kiedy pojawiły się szczepionki, okazało się, że najgorsze co nam grozi, to silna grypa, więc ­trochę wyluzowaliśmy. Umieralność w ko­lejnych falach zmieniała się – umierało więcej ludzi, ale znaczna ich część była osłabiona dodatkowymi schorzeniami i najczęściej byli to ludzie niezaszczepieni. Pamiętam ten moment: przywieźli do Polski wakcynę 27 grudnia, a już 28 byłem szczepiony i myślałem, że popłaczę się ze szczęścia. Martwiłem się o bliskich i byłem wściekły, kiedy słyszałem, że jakaś raszpla szczepi się poza kolejnością, bo gra w serialu czy prowadzi teatr. Pchałem się do wszystkiego – byłem w karetce wymazowej, jeździłem po domach pracowników szpitala, którzy przechodzili covid bezobjawowo i robiłem im wymazy, żeby jak najszybciej mogli wrócić do roboty. Więc z jednej strony narażałem się dla dobra sprawy, a z drugiej żyłem w ciągłym strachu. Wydrukowałem sobie wypowiedzenie in blanco, bo bałem się sytuacji, w której ktoś będzie próbował mnie wepchnąć w coś zbyt niebezpiecznego. A sytuacje graniczne zdarzały się cały czas. Kiedy w szpitalu wojskowym mieliśmy pacjenta z objawami infekcyjnymi, to dostałem kombinezon malarski, a na buty nałożyłem worki i zakleiłem taśmą. Na szczęście miałem maskę, a maska to już 90% sukcesu, bo kombinezony chronią tylko przed wtórnym zarażeniem się. Wychodzisz ze środowiska niebezpiecznego, masz na sobie ten syf i ściągasz go do środka tak, żeby został w worku. Może nie wiecie, ale 70% personelu w Chinach zarażało się przez nieumiejętne zdejmowanie środków ochrony indywidualnej.

Od pandemii na Instagramie mówię głośno o tym, jak sytuacja wygląda w rzeczywistości. System wali się z minuty na minutę coraz bardziej. Im dalej w las, tym większe zmęczenie materiału odczuwaliśmy, wszyscy byliśmy już po niezłych przejściach. Nie chcę udawać nieustraszonego frontowca, ale po kilku falach takiego syfu boisz się mniej i widzisz, że nie ma w dyskursie publicznym żadnej merytoryki – tylko polityka i emocje, a one nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Teraz mamy narrację prodystansową – nikogo nie dziwią kolejne zera przy liczbach zgonów, a przecież kilka pierwszych przypadków śmiertelnych przeżywał cały naród. Dwieście tysięcy osób poszło do piachu, a my żyjemy jak gdyby nigdy nic.

Wraz z pogarszaniem się sytuacji epidemicznej wszyscy medycy byli nią coraz bardziej wyczerpani, co doprowadziło później do organizowania komitetów strajkowych, protestacyjnych. Nie mogliśmy liczyć na rozmowę i dojście do porozumienia, bo rządzący, szczególnie ci odpowiedzialni za ochronę zdrowia, rozumieją tylko perspektywę buta na mordę. Pokazały to protesty rezydentów i nasze – jeśli w tym kraju chcesz coś wywalczyć, to musisz jebnąć drzwiami. Akurat we Wrocławiu z powodu braków kadrowych padł najpierw jeden SOR, a potem drugi. Pacjenci walili do nas drzwiami i oknami, my nie mieliśmy żadnego wzmocnienia, bo to wszystko nie tworzy żadnego systemu, każdy szpital to osobna firma. Co obchodzi prezesa szpitala X, że w szpitalu Y jest problem? Ma to w dupie. W ogóle pacjentów to wszyscy mają w dupie. Zaczęło się pojawiać coraz więcej konfliktów interpersonalnych, bo ja też w pewnym momencie przestałem dawać sobie w kaszę dmuchać. Mam wiele za uszami, mam swój cmentarzyk jak każdy medyk, mam swoje porażki, ale mam też sukcesy i najzwyczajniej w świecie zacząłem dochodzić do ściany.

Dzięki terapii zacząłem wychodzić z tego pierdolnika. Z sesji na sesję było ze mną coraz lepiej – byłem spokojniejszy, lepiej rozumiałem świat, ale też zacząłem bardziej doceniać siebie i swoje potrzeby. Nauczyłem się, że dla własnego dobra powinienem czasami komuś odmówić, bo nawet jeśli w tej chwili oznacza to awanturę, w dłuższej perspektywie przyniesie mi spokój. Asertywność nie ma nic wspólnego z egoizmem, a niestety bardzo dużo ludzi wciąż myli te pojęcia. Wiele zawdzięczam swojej terapeutce, przede wszystkim uporządkowanie swoich myśli albo to, że nauczyłem się głośno nazywać rzeczy, o których do tej pory tylko myślałem. Przez pierwsze pół roku mojej terapii przychodziłem i opowiadałem jej o dyżurze, o tym, co działo się danego dnia, o ludzkich reakcjach i o swoim zachowaniu w różnych sytuacjach. Nie czułem się już ofiarą mobbingu, bo po dłuższym czasie pracy w tym bagnie nie da się nas zranić. Zresztą nikt już nie próbował, bo natknąłby się na to samo. Dzięki terapii byłem coraz bardziej świadomy i dokładnie analizowałem wpływ tej roboty na moją psychikę.

Stwierdziłem, że czas odejść, podczas dyżuru, kiedy byłem na triażu i segregowałem pacjentów, którzy zgłaszali się samodzielnie. Wyłowiłem wtedy trzech pomarańczowych, a czwartego przegapiłem w tłumie, ale na szczęście nie miało to konsekwencji. Dotarło do mnie, że muszę zmienić miejsce pracy. Na pewno podjąłem tę decyzję również w ramach grupowego buntu. Ledwo wywalczyłem wtedy urlop – oddziałowa nie zgodziła się na urlop na żądanie, ale jako osobie leczącej się na depresję na dzień dobry przysługuje mi zwolnienie lekarskie. Polecieliśmy z dziewczyną na te wywalczone cztery dni na Sardynię. Położyłem się na plaży, czułem ciepły piasek i zimną wodę i myślałem, że przecież ludzie dookoła tak żyją i nie zastanawiają się w drodze do pracy, czy to się spierdoli dzisiaj czy jutro.

To też był okres, kiedy w naszym szpitalu mieliśmy dużo krzywych akcji. Na przykład sprawa ze starszą kobietą, która po covidzie miała chorobę powodującą sraczkę nie do opanowania – to nie jest biegunka, tylko fontanna kupy, która doprowadza do odwodnienia i zaburzeń wodno-elektrolitowych. Leczy się ją w szpitalach zakaźnych, więc pacjentka czekała u nas w izolatce na transport, ale nie z pogotowia ratunkowego, tylko z prywatnej firmy transportu sanitarnego. Przyjechali po nią, zabrali ją do karetki i pojechali do szpitala, ale nie wzięli jej dokumentów. Mieli po nie od razu wrócić, ale pojawili się dopiero po kilku godzinach, a następnie znowu zniknęli na długo i zanim dojechali do zakaźnego, okazało się, że pacjentka zmarła. Nikt nie miał pojęcia, co oni robili przez tyle czasu. I znowu mieli wrócić do nas, żeby wypełnić kartę zgonu, ale zamiast tego próbowali opchnąć zwłoki na innej izbie tego samego szpitala. Tam lekarz zorientował się, że coś jest nie tak, i wezwał policję, a ten debil sanitariusz nie wpadł na to, że trzymanie 18 woreczków z amfetaminą w miejscu, w którym za chwilę będzie prokurator, nie jest dobrym pomysłem. Jego kolega, który jeździł po prawej stronie, to był jakiś maturzysta, który chwilę po kursie pierwszej pomocy zaczął swoją pierwszą pracę w ochronie zdrowia. A teraz siedział skuty kajdankami. Miałem mieć wtedy dniówkę i siedzieć na triażu, który jest odpowiedzialny za zamawianie tych karetek. Na szczęście trafiła mi się jednak nocka i załapałem się tylko na finał tej historii. To tylko jeden z przykładów potencjalnie niebezpiecznych prawnie sytuacji, z którymi możesz spotkać się w tej robocie na co dzień.

Złożyłem wypowiedzenie, ale terapia nauczyła mnie, żebym nie palił za sobą mostów, więc postanowiłem zostać jeszcze na 12 dyżurów, które miałem w grafiku. Dorabiałem też wtedy w hospicjum dla dzieci – zajmowałem się mediami społecznościowymi. W czerwcu pojechaliśmy na urodziny jednego z podopiecznych – Emila, śmiertelnie chorego, którego życie było cudem. Sponsor kupił mu trzykołowy czerwony rowerek, a jego lekarz poprosił mnie, żebym nagrał mu jakiś zajebisty filmik urodzinowy. Przez pierwsze dwa tygodnie nic nie zrobiłem, bo goniła mnie praca, a nagle okazało się, że Emilowi znowu się pogorszyło, że znowu ma białaczkę i nie może długo czekać. Wziąłem laptopa do pracy, miałem dyżur na stronie reanimacyjnej, i stwierdziłem, że jak będzie luz, to o 4 rano zmontuję film. Nie było luzu, w bitewnym szale spadł mi laptop, wszystko się wygięło, połamało, komputer przestał działać. Tego samego dnia znalazłem jakiegoś magika we Wrocławiu, który mógł go poskładać. Stwierdził, że zajmie mu to co najmniej tydzień. Czas uciekał, miesiąc też. Gdy zadzwonił, że już działa, spojrzałem w kalendarz – był piątek, w sobotę miałem dyżur, a w niedzielę jechałem na Woodstock. Miałem do wyboru iść na dyżur i nie spalić za sobą mostów albo zacisnąć zęby, iść na L4, spalić za sobą mosty, ale zmontować film dla Emila. Stwierdziłem, że wybór jest prosty. Rzuciłem L4, zmontowałem film – 400 czy 500 osób, których ten dzieciak na oczy nie widział, złożyło mu życzenia urodzinowe. Cieszył się jak głupi, dwa tygodnie później umarł. Mosty w tamtym szpitalu spalone, ale nie żałuję.

Po raz kolejny w życiu zostałem bez żadnego konkretnego planu na siebie, ale stwierdziłem, że to dobra okazja, żeby wykorzystać jeden z tych trzech tysięcy awaryjnych. Miałem oszczędności, Natalia kończyła studia i zaczęliśmy planować przeprowadzkę do Warszawy. Pojechaliśmy na Woodstock, wakacje spędziliśmy w Gołdapi u rodziców mojej dziewczyny i tam już widziałem sceny z Usnarza. We wrześniu zaczęła się zawiązywać inicjatywa Jakuba Sieczko, czyli Medycy na Granicy i w październiku padło hasło, że jedziemy. W tym czasie odbył się kongres ratowników medycznych w Krakowie – cykliczna impreza, na którą jeździmy się edukować, a przy okazji dobrze bawić. Tydzień później pojechaliśmy na Podlasie, przy granicy spędziłem pięć dyżurów. Na Podlasiu poczułem, że brakuje mi tej roboty, wenflonu, stetoskopu, pacjentów i przygód. Nie chciałem wracać na SOR, ale czułem, że tęsknię, bo niestety lubię wchodzić tam, skąd wszyscy uciekają. Będąc przy granicy czuliśmy, że żyjemy, a ogromny trud zbliżał nas do siebie. Znalazło się też kilku takich, którzy z początku byli sceptyczni, ale kiedy na własne oczy zobaczyli uchodźców w lesie, od razu zmienili zdanie i pomagali w każdej wolnej chwili. Była w nas ogromna determinacja, ale nie zawsze udawało nam się pomóc.

Przy granicy polsko-białoruskiej przekonałem się o mojej niezgodzie na świat – świat, w którym ktoś skazuje ludzi na śmierć z głodu i zimna w lesie tylko dlatego, żeby nie przegrać wyborów, a cały naród uznaje, że jeśli to są „ciapaci”, to można mieć ich w dupie. Podpisaliśmy list do ministra spraw wewnętrznych i administracji; podpisały go 44 osoby, bo reszta się bała. Nabijaliśmy się wtedy na imprezie, że może kiedyś w książkach do historii będą uczyć o PiS-ie i o tych czarnych czasach, o liście i o 44 podpisach. Nikomu nie zarzucam braku odwagi, bo gdybym sam miał dziecko i kredyt na pół bańki, to może też bym nie pyskował. Ale wychodzę z założenia, że skoro tego kredytu nie mam, to mogę sobie pozwolić na nieco więcej. Przy okazji udzielałem szkoleń z pierwszej pomocy i działałem w internecie. W styczniu przeprowadziliśmy się do Warszawy, a w lutym wybuchła wojna. Nie umiem siedzieć bezczynnie i dlatego tak często ryzykuję. Jadąc w pierwszym tygodniu wojny na granicę, bardzo się bałem i ryczałem w pociągu, bo akurat przyjechał mój ojciec, którego nie widziałem parę lat. Ktoś to musiał zrobić, a ja doszedłem do wniosku, że skoro tak długo się nie widzieliśmy, to wytrzymamy jeszcze tydzień.

To były miesiące pracy aktywistycznej, bo razem ze znajomymi bardzo zaangażowaliśmy się w pomoc i jeździliśmy zawsze, kiedy byliśmy potrzebni. W pierwszym tygodniu pojechaliśmy do Budomierza, tam w pasie do 20 kilometrów w głąb Ukrainy tworzyliśmy punkty pomocy humanitarnej dla uchodźców. To było pospolite ruszenie medyków z całej Polski, bo każdy dawał coś od siebie, a że każdy ratownik ma w swoim domu mały OIOM, to jeden dostarczył defibrylator, a inny rurki intubacyjne. Zrobiliśmy tyle, ile się dało, kilka osób wyciągnęliśmy z objęć śmierci, kilkudziesięciu – przynieśliśmy ulgę. O tym, ilu ludziom daliśmy nadzieję, mówiąc: Я польський фельдшер*, nie mam pojęcia.

Od marca pracuję na pół etatu w pogotowiu. Jeżdżę w zespole specjalistycznym, czyli teoretycznie z lekarzem, ale w praktyce zazwyczaj jeździ trzech ratowników. Jest kierowca, kierownik zespołu ratownictwa medycznego i ja, tzw. plecak, czyli szef przedziału medycznego – siedzę z tyłu z pacjentem. Dzień w pracy rozpoczynam od sprawdzenia, czy w karetce wszystko jest na swoim miejscu, a następnie uzupełniam ewentualne braki i kładę śpiwór na łóżku. Na mojej głowie jest to, żebyśmy nie tracili czasu na przygotowania do wyjazdu, i dlatego wszystko musi być zrobione z wyprzedzeniem. Czasami mamy dwa wyjazdy, a czasem mogę w spokoju dopić kawę – nie ma reguły.

Różnica między pogotowiem a SOR-em może nie być zbyt wyraźna dla laika, ale w skrócie: na SOR przywożą pacjentów, a pogotowie jeździ i weryfikuje. Zdarzają się takie dyżury, kiedy każdy nasz wyjazd jest ratowniczy, od upadku z wysokości, przez zawał, po przemoc domową. Ale bywa i tak, że w ciągu dyżuru mamy sześć wyjazdów – jeden ratowniczy, do chłopca z zapaleniem krtani, a pozostałe to rozwiązywanie problemów czy leczenie starczej samotności. Na SOR-ze jest o tyle łatwiej, że istnieje zaplecze i jeśli zabraknie wenflonów, to można je zabrać z innej sali. Poza tym nie jesteś sam, zawsze gdzieś w pobliżu znajduje się lekarz specjalista, natomiast kiedy jeździ się w pogotowiu, trzeba mądrze wykorzystywać zarówno sprzęt, jak i siły pozostałych ratowników. Wszystko musisz zrobić sam, ale to też ma swoje plusy, bo nie mają znaczenia układy ordynatorsko-profesorskie – twoja robota zależy tylko od ciebie.

Mnie praca w pogotowiu bardzo odpowiada, cenię sobie to, że mogę mieć 16 pacjentów w ciągu doby, a nie 16 pacjentów naraz, jak to czasami bywało. Jeszcze nie zdążyłem zatęsknić za SOR-em, ale znam siebie i wiem, że kiedyś zabraknie mi tego pierdolnięcia, a wtedy wrócę. Mam jednak nadzieję, że do tego czasu zdążę naładować baterie, bo nie chcę znowu stać się babą z NFZ-etu, która mówi tylko: „Nie ma, nie będzie, nie da się”. Trzeba mieć w sobie bardzo dużo siły i cierpliwości, żeby przyjmować po 240 osób dziennie i nie mieć do każdego pretensji. Teraz, kiedy pracuję w pogotowiu i mam do pięciu dyżurów miesięcznie, jestem dużo spokojniejszy i jak ktoś mnie wkurwia, to tylko się uśmiecham, a w ekstremalnych sytuacjach wychodzę z karetki, żeby wziąć głęboki oddech. Uważam, że SOR jest genialnym poligonem dla młodego ratownika, bo musisz założyć te 100 wenflonów dziennie, nie masz innego wyjścia. Ale w tej chwili pogotowie jest dla mnie dużo ciekawsze. Nie ma dwóch takich samych pacjentów, jest adrenalina, bo zawsze możesz pojechać do nadciśnienia, które okaże się wyjazdem do katastrofy. Dużo się zwiedza, również miejsca, do których jako zwykły śmiertelnik nie miałbyś wstępu. Poznajesz całe miasto, komendy policji, urzędy, osiedla, kamienice i zakamarki, gdzie sam byś się nie zapuścił, ale kiedy wchodzisz z asystą policji, jest w miarę bezpiecznie.

Poza pracą w pogotowiu zajmuję się głównie szkoleniami dotyczącymi pierwszej pomocy. To trochę jak szczepienia – nie masz 100% pewności, że kurs zadziała, a jego uczestnicy zawsze będą wiedzieli, jak się zachować w sytuacji zagrożenia życia. Ale edukując, zarówno na Instagramie, jak i na żywo, puszczasz tę wiedzę w świat i dajesz ludziom szansę skorzystania z niej. Może to zabrzmi egoistycznie, ale im więcej osób czegoś nauczę, tym mniej ludzi będzie nam później zawracać głowę. Wiedza Polaków jest nikła, pozostajemy daleko w tyle za krajami zachodnimi. Mam wrażenie, że u nas robi się wszystko w oczekiwaniu na wielką katastrofę, nie zwracając uwagi na codzienne sytuacje. Na żadnym etapie edukacji nikt nie poświęcił wystarczająco dużo czasu, żeby raz, a porządnie nauczyć ludzi uciskać klatkę piersiową tak, żeby byli w stanie wyznaczyć środek i nie uciskali za nisko, za wysoko lub za słabo. A nawet jeśli pojawiają się zajęcia, takie jak przysposobienie obronne czy edukacja dla bezpieczeństwa, jest to raczej spełnianie minimum i nikt tej wiedzy uczciwie nie weryfikuje. Nic więc dziwnego, że ludzie umierają, jeśli mało kto potrafi udzielić pierwszej pomocy.

Lubię dzielić się tą wiedzą, to, że rocznie wypuszczam od 300 do 500 osób, które są w stanie uratować życie, daje mi satysfakcję. Zapotrzebowanie na kursy wzrosło w ostatnim czasie, ludzie chyba nareszcie zdali sobie sprawę z tego, że w sytuacji zatrzymania akcji serca najważniejszy jest czas i nie można sobie pozwolić na bezczynność w oczekiwaniu na karetkę. Myślę jednak, że to może wynikać też ze słabnącego zaufania do ochrony zdrowia – każdy zaczyna polegać na sobie. Zależy mi na tym, aby moje kursy dawały uczestnikom bardzo realistyczne doświadczenia, dlatego mamy sztuczną krew, race, petardy i staramy się przygotować tych ludzi na każdą możliwą sytuację. Lubię myśleć, że życie uratowane przez mojego kursanta też liczy się jako punkt na moje konto. Umiejętność udzielenia pierwszej pomocy może również uratować od poczucia winy. Niedawno dostałem taką wiadomość: „Uciskałem swoją babcię. Nie udało się, ale dzięki Tobie wiem, że zrobiliśmy, co należy. Po prostu to był jej czas. Dziękuję”. Ale wiadomo, że najbardziej cieszą te udane akcje; ktoś kiedyś napisał: „Zatrzymał się sąsiad, uciskaliśmy go ze 40 minut, przyjechało pogotowie, dwa razy strzelili defibrylatorem. Za tydzień wychodzi ze szpitala”.

Zgromadzenie tylu ludzi na kursach pewnie zajęłoby mi sporo czasu, gdyby nie Instagram. Założyłem go, kiedy jechałem do Iranu – wtedy tylko dla znajomych, tak żeby mogli podejrzeć, co u mnie. Moje podejście do tego tematu zaczęło się zmieniać, kiedy poznałem Ewę Bujacz. Na Instagramie publikowała wtedy jako Chujowa Pani Doktor, a jej słowa naprawdę miały moc. Zobaczyłem, że ludzie łakną wiedzy, więc jako osoba, która od początku była szczerze podjarana ratownictwem i nowinkami technicznymi, postanowiłem wypełnić swoją internetową lukę. Nieodzownym elementem moich postów jest czarny humor, bardzo lubię mieszać treści edukacyjne z rozrywkowymi, a jak się później okazało, moi obserwatorzy również. To się szybko nakręcało przez efekt kuli śnieżnej – ktoś coś udostępnił, jakaś moja śmieszna historia z dyżuru stała się viralem i liczba obserwujących rosła. Staram się używać języka zrozumiałego dla wszystkich, co nie jest takie oczywiste, bo medycy po studiach przestają mówić jak normalni ludzie i słyszysz tylko: „Boli pana wdolnym kwadrancie jamy brzusznej? Aból jest rozpierający, czy kłujący?”. A ja pytam młodego Sebastiana z kołczanem prawilności: „Napierdala, czy nie napierdala?”. Napierdala, czyli ja sobie wpisuję w karcie silny ból. Największy przyrost obserwujących miałem w trakcie pandemii – ludzie szukali informacji z pierwszej ręki, prawdziwych. Doceniali odwagę, bo ja jak zawsze nie umiałem siedzieć cicho – jednego dnia rząd mówił jedno, a ja następnego dnia mówiłem: „Nie, gówno prawda”. Zrobiliśmy z OKO.press** akcję – trzy filmiki nagrane pod losowym szpitalem, na których ja odbijam słowa polityków i mówię prawdę o braku maseczek, kombinezonów i szkoleń. Szpital, pod którym wtedy stałem, chciał mnie za to pozwać, ale później okazało się, że to blef. Szkoda tylko, że widziałem, jak jego pracownicy błagają o jakikolwiek sprzęt ochronny.

Z czasem nauczyłem się, że trzeba być ostrożnym przy wyborze zdjęć. Pamiętam, jak wściekałem się na system za to, że dostałem bana po poście ze zdjęciem zszytego nadgarstka i podpisem, że chłopiec próbował popełnić samobójstwo. Dziś wiem, że reakcja Instagrama była słuszna – takie treści mogą u niektórych osób wyzwalać myśli prowadzące do autoagresji. Mój profil powoduje w ludziach permanentny dyskomfort, bo ja zawsze pokazuję, jak jest naprawdę. Nawet kiedy udaje się uratować jakiegoś starszego pana, to wnioski i tak są z reguły przykre. Myślę, że wartość mojego kontentu polega na tym, że on się nie dezaktualizuje. Czasami trudno jest zrozumieć miłej pani z agencji reklamowej, że moje posty nie zdobywają 60 tysięcy polubień w pierwszej dobie, że to proces, bo ludzie wracają i przychodzą nowi, którzy z reguły chcą od razu dowiedzieć się wszystkiego.

Cieszę się, że moi obserwujący nie pozwalają mi oderwać się od ziemi, bo jeśli przesadzę, to od razu dają mi taki feedback. Łatwo wpaść w samozachwyt, kiedy dziennie tyle osób mówi ci, że jesteś zajebisty i robisz świetną robotę. Ale trzeba zdecydować – czy wybierasz życie kolejnej gwiazdki z Instagrama i może udział w Tańcu z gwiazdami, czy dalej robisz swoje. Chociaż nie da się ukryć, że zasięgi pomagają, bo łatwiej byłoby mi w tej chwili zorganizować zbiórkę, gdybym tego potrzebował – są przy mnie świetni ludzie. Ale moja działalność na Instagramie wiąże się też z tym, że przychodziłem do roboty i każdy patrzył mi na ręce, słyszałem, że jestem influencerem, oczywiście jako docinki. To wynika z przekonania, że ja na pewno będę gwiazdorzył, zamiast pracować, i że zawsze mogę nagrać jakąś krzywą akcję i ją upublicznić. Niesłuszny osąd, bo moja praca wymaga ode mnie dbania o dobre imię firmy, więc zawsze mówię ogólnie i trudno na podstawie moich postów powiązać jedną sytuację z konkretnym miejscem. Pogodziłem się z tym, że często początkowo jestem negatywnie odbierany, zwykle zyskuję jednak przy bliższym poznaniu i wtedy stosunek współpracowników do mnie się zmienia.

Instagram dał mi również możliwość skonfrontowania mojej perspektywy spaczonej pracą w ochronie zdrowia z punktem widzenia potencjalnych pacjentów. Zdarza się, że śmieję się z jakiejś sytuacji, a ludzie nie do końca rozumieją, co się stało. Kiedyś napisałem o gościu, który nie wiedział, że istnieje coś takiego jak nocna i świąteczna pomoc lekarska, przyszedł na SOR i darł na mnie mordę, że czekał osiem godzin. Reakcje ludzi wtedy bywają głównie takie: „Ale ja też nie wiem…”. I nagle musisz wyjść ze swojej bańki i spojrzeć na daną sytuację oczami kogoś, kto nie ma pojęcia o pracy na SOR-ze. Dzięki temu jestem też spokojniejszy i chętniej tłumaczę pacjentom procedury, bo wiem, że nie można od nich oczekiwać tej wiedzy. Czasami trzeba się wystawić na krytykę zarówno środowiska, jak i ludzi spoza niego, którym wydaje się, że mają coś do powiedzenia, ale myślę, że warto. Wielu influencerów w trakcie pandemii straciło autorytet, bo okazali się nieodpowiedzialni, nudni, nieprzygotowani na tę sytuację. Ja urosłem, działam i spełniam się w karetce, na kursach i w internecie, szerząc wiedzę, która ratuje życie. Wierzę, że ta książka będzie kolejnym małym kamyczkiem do tego dzieła.

***

Raz wżyciu widziałem, jak dentyści dosłownie uratowali życie pacjentowi. 55-latek znowotworem, októrym dowiedział się wponiedziałek, we wtorek trafił do centrum stomatologicznego. Wygnali wszystkich innych pacjentów, przez 4 godziny rwali zęby, potem jeszcze szyli. Aw czwartek pacjent dostał pierwszą chemię.

Żyje do dziś.

***

– Siedź na dupie inie odpinaj pasów – mówi po raz piąty ratowniczka do Sebastiana, rycerza ortalionu, lokalnego księcia dzielnicowego, pana na klatkach, ławkach itrzepakach.

Sebastian miał inne plany – odpiął pasy, wstał…

Nagłe hamowanie, pisk opon. Niedoszły uciekinier przeleciał przez cały przedział medyczny izatrzymał się twarzą na szafce zlekami.

– Czarny kot wybiegł mi przed koła, co za pech – powiedział kie­rowca Wiesław, widząc wlusterku wstecznym, jak Sebastian zapina pasy.

***

– Nie wzięłam okularów – oznajmia na początku dyżuru ­75-letnia lekarka, zktórą przez najbliższą dobę będę jeździł karetką.

– Spokojnie, jak będzie trzeba, to pożyczę Pani swoje – odpowiada 60-letni ratownik kierowca.

– Zajebiście. Albo kierowca widzi, gdzie jedziemy, albo ona widzi, co robimy – myślę.