Polski El Greco - Katarzyna J. Kowalska - ebook

Polski El Greco ebook

Katarzyna J. Kowalska

4,6

Opis

Kiedy w 1964 roku dwie młode badaczki historii sztuki, Izabella Galicka i Hanna Sygietyńska, spostrzegły na plebanii w Kosowie Lackim zniszczony pociemniały obraz, sądziły, że ich odkrycie będzie sensacją w świecie sztuki. Tymczasem Ekstaza św. Franciszka pędzla El Greca zniknęła na dziesięciolecia – o starannie ukrytym obrazie przypominali jedynie co pewien czas dziennikarze. Dzieło artysty z Toledo dopiero po czterdziestu latach zostało wystawione dla publiczności. Co się jednak z nim działo przez dekady i jak próbowano rozwiązać spór o jego autentyczność? Katarzyna J. Kowalska z reporterską wnikliwością bada tę nieprawdopodobną historię, odkrywając jedną z największych tajemnic polskiej historii sztuki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (7 ocen)
4
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie graficzne Andrzej Barecki

Redakcja Maria Magdalena Matusiak

Korekta Jolanta Spodar

Źródła zdjęć i ilustracji:

Agencja FORUM, zbiory prywatne

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2018

Copyright © by Katarzyna J. Kowalska

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby ustalić autorstwo i skontaktować się z autorami wszystkich zdjęć zamieszczonych w książce. W odosobnionych przypadkach okazało się to niemożliwe. Dlatego właścicieli praw do zdjęć, z którymi nie zostały podpisane umowy, prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.

Projekt zrealizowano w ramach stypendium

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN 978-83-244-1021-7 (EPUB); 978-83-244-1021-7 (MOBI)

Wydawnictwo ISKRY

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wstęp

Losy obrazu Ekstaza św. Franciszka El Greca to jedna z najbardziej nieprawdopodobnych historii, jaka wydarzyła się w świecie sztuki, a samo odkrycie jest zaliczane do najważniejszych wydarzeń kulturalnych w Polsce minionego wieku. Ponad pięćdziesiąt lat temu w małej miejscowości na Podlasiu młode badaczki, Izabella Galicka i Hanna Sygietyńska, przez uchylone drzwi do mieszkania księdza zobaczyły obraz – pociemniały, zabrudzony, w dodatku z dziurą. Ci, którzy dotychczas mieli z nim styczność, nie dostrzegli w malunku niczego nadzwyczajnego. Jeden z księży podobno przeznaczył go do spalenia. Inny miał wyciągnąć obraz ze stosu rupieci i z litości powiesić nad kanapą, bo przecież to święty Franciszek, a świętego nie wypada palić. Ale kiedy inwentaryzatorki napisały po raz pierwszy „to dzieło El Greca”, myślały, że tym samym odmienią losy swoje i obrazu. Że uczeni potwierdzą ich tezę, że nastąpi szybka konserwacja dzieła i znajdzie się godne miejsce na jego ekspozycję. Myliły się.

Wiadomość o odkryciu w Polsce dzieła El Greca niektórzy odebrali na początku jako żart. Wielu, idąc tropem opinii największych autorytetów polskich w dziedzinie historii sztuki, podśmiewało się i kpiło z „dwóch młodziutkich panien”, które uroiły sobie na Podlasiu arcydzieło wielkiego mistrza z Toledo. A potem obraz przepadł na dekady. Gdyby nie dziennikarze, którzy uparcie pytali: gdzie jest El Greco, ile jest wart, kiedy zostanie pokazany, którzy czasem podpuszczali księży, nierzadko publikowali niepotwierdzone informacje, poprzedzając je bezpiecznymi sformułowaniami „być może” i „prawdopodobnie”, tym samym zmuszając księży do tłumaczenia, co się stało z obrazem, może do dziś nie mielibyśmy szansy go oglądać.

Miejsce przechowywania obrazu było strzeżone przez duchownych jak największa tajemnica. Kościół obawiał się, że dzieło zostanie zarekwirowane przez państwo. Dziś wreszcie można ujawnić, gdzie był ukryty. Wiadomo także, że obawy Kościoła nie były bezpodstawne, bo władze państwowe rzeczywiście miały ochotę umieścić obraz w państwowej placówce, nie zważając na to, do kogo właściwie należy. Dziś obraz jest bezpieczny – pod okiem kilkunastu kamer, strzegących go dzień i noc w Muzeum Diecezjalnym w Siedlcach. Wreszcie Ekstaza św. Franciszka El Greca jest dostępna dla publiczności.

ROZDZIAŁ I
Pierwsza inwentaryzacja

Cała ta historia jest w dużej mierze dziełem przypadku. Izabella Mikulska jako mała dziewczynka chce zostać lekarzem, wybiera nawet specjalizację – chirurgię. Przeprowadza operacje na misiach i lalkach. Jej ojciec jest wybitnym psychiatrą. Kiedy Iza ma cztery lata, dr Karol Mikulski zostaje wicedyrektorem Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych pod Gostyninem. Tuż przed wybuchem wojny w sierpniu 1939 roku, tak jak tysiące innych mężczyzn, zostaje zmobilizowany. Kiedy do Polski wkracza Armia Czerwona, trafia do transportu wiozącego polskich oficerów do obozu jenieckiego w Kozielsku. Ucieka z pociągu i wraca do swoich pacjentów. Ale Gostynin znajduje się już w granicach III Rzeszy, a Niemcy urządzają regularne polowania na polską inteligencję. Chcą się także pozbyć tych, którzy do niczego nie będą przydatni – psychicznie chorych. Pewnego marcowego dnia 1940 roku doktor Mikulski zostaje wezwany przed specjalnie przybyłą niemiecką komisję. Słyszy tam, że ma 24 godziny na sporządzenie listy chorych, którzy nie rokują wyzdrowienia, w przeciwnym razie zostanie aresztowany. Nie ma wątpliwości, że wskazanych pacjentów czeka śmierć. Doktor Karol Mikulski nie może się z tym pogodzić. Następnego dnia nad ranem popełnia samobójstwo. Iza ma wtedy dziewięć lat. Prawdy o okolicznościach śmierci taty dowiaduje się sześć lat później.

Iza w 1947 roku, po skończeniu gimnazjum, razem z mamą wraca do Warszawy. Zaczyna naukę w liceum. Wybiera to na Żoliborzu – żeńskie liceum im. Stefanii Sempołowskiej. Mama chce, żeby została pianistką, tata chciał, żeby była lekarzem. Iza nie idzie jednak na medycynę, lekarzem zostanie jej brat. Ona uczęszcza do konserwatorium, gdzie w klasie profesora Jerzego Lefelda uczy się gry na fortepianie. Ale o wyborze kierunku studiów zdecyduje pod wpływem nauczycielki historii – Ewy Egerowej. Nie bardzo widzi siebie zatopioną w archiwalnych dokumentach i starych mapach. Jednocześnie wie, że studiowanie historii nie musi oznaczać tylko tego. Ma dwie przyjaciółki – Dankę Mogulską i Hankę Rozwadowską, tworzą słynne na całą klasę trio – MiMoRo – Mikulska, Mogulska, Rozwadowska. Swoje pierwsze wagary spędzają w Muzeum Narodowym na oglądaniu zabytków. Po maturze Iza decyduje się zdawać na historię sztuki. Jej dwie przyjaciółki wybierają historię.

Hanna Sygietyńska jako jedyna z rodzeństwa przeżyła okupację i Powstanie Warszawskie. Jej ojciec nie dożył wojny – umarł, gdy Hania miała 4 lata, w 1934 roku. Matka zostaje sama z trójką dzieci. Andrzej, starszy brat, w czasie wojny działa w konspiracji. W kwietniu 1944 roku, niedługo przed wybuchem Powstania, Andrzej Sygietyński ps. „Antek” bierze udział w akcji wysadzenia niemieckiego pociągu jadącego z Wołkowyska do Berlina. Uczestniczy w niej też Krzysztof Kamil Baczyński. Plan się powiódł, oddział nie odnosi strat. Andrzej po akcji wraca pociągiem do Warszawy. W połowie drogi Niemcy rozpoczynają rewizję kobiet szmuglujących żywność do stolicy. Jedna z nich nie chce oddać bańki z mlekiem i zostaje uderzona przez Niemca. Kolega Andrzeja zadaje oprawcy pierwszy cios, Andrzej poprawia. Potem rzucają się do ucieczki – kolega ginie na miejscu, Andrzej zostaje ranny. Po kilku dniach przesłuchań umiera w męczarniach na posterunku żandarmerii w Wyszkowie. Matka, próbując uzyskać informację o tym, co się stało z Andrzejem, sama trafia na Pawiak. Zostaje wypuszczona w przeddzień wybuchu Powstania. Cudem unika śmierci.

Hanna Sygietyńska

ARCHIWUM PRYWATNE BARBARY KACZYŃSKIEJ-JANUSZKIEWICZ

Izabella Galicka z domu Mikulska

ARCHIWUM PRYWATNE IZABELLI GALICKIEJ

Tego samego dnia wszystkie kobiety, które przebywają w areszcie – 68 więźniarek – zostają wywiezione z Warszawy i spalone żywcem w wagonie na stacji w Skierniewicach. Wanda, siostra Hani, też działa w konspiracji. Ginie w kanałach pod koniec września, podczas ewakuacji powstańców ze Starówki. W czasie ewakuacji ludności cywilnej Hania razem z mamą wydostaje się z Warszawy. Przez obóz przejściowy w Pruszkowie trafia do Milanówka. Stamtąd z kolei do zaprzyjaźnionej rodziny Wedlów, która koniec wojny przeczekuje w Konstancinie. Po wojnie wracają do domu na Mokotowie – przetrzebionym przez szabrowników, zniszczonym w czasie bombardowań. Jedyne, co się ostaje nienaruszone, to starannie powiązana w paczki dwudziestotomowa encyklopedia Gutenberga[1].

Ojciec Hani był architektem, brat skończył studia na tym samym kierunku. W domu było sporo książek związanych ze sztuką. Hania chce pozostać wierna tradycji rodzinnej, choć wybiera nieco inny kierunek.

Drogi Izy i Hani przecinają się na Uniwersytecie Warszawskim. W 1949 roku obie zostają przyjęte na historię sztuki. Są niemalże rówieśnicami – Hania jest starsza od Izy o trzy miesiące. Początkowo nie zaprzyjaźniają się. Hania trzyma się z przyszłą bratową Izy – Barbarą Kaczyńską, z którą zna się od urodzenia. Iza bratnie dusze odnajduje w koleżankach z roku: Marii Belina-Prażmowskiej, Annie Milewskiej, przyszłej aktorce, i Krystynie Zachwatowicz, później scenografce teatralnej i filmowej, żonie Andrzeja Wajdy. Iza nie ma problemów z egzaminami – zalicza na piątki, jest uważana za prymuskę.

Nie spędza jednak czasu tylko nad książkami. Sporo – po zajęciach i w trakcie nich – przesiaduje w Hadesie, słynnym w tamtym czasie miejscu studenckich spotkań. Z Izą Galicką spotykam się średnio raz w miesiącu przez rok w jej przytulnym mieszkanku na Żoliborzu. Iza odgrzebuje z zakamarków pamięci wspomnienia z czasów młodości. Przypomina sobie zapachy, wrażenia, słowa i krok po kroku odtwarza wydarzenia. Odnajduje kolejne kalendarzyki z zapiskami, zdjęcia, artykuły. Czasem w drzwiach wita słowami: Nie uwierzysz, co znalazłam! i od razu siadamy do pracy na długie godziny, zapominając nawet o zrobieniu herbaty. Drogę do Hadesu Iza odtwarza bez problemu:

– W piwnicy sklepu WSS, na lewo od głównej bramy Uniwersytetu Warszawskiego, w stronę pomnika Kopernika, znajdowała się probiernia kawy i wina. Wchodziło się do niej przez klapę w podłodze, dlatego miejsce to nazywaliśmy Hadesem.

Hades to niewielkie pomieszczenie, znajduje się tam ledwie kilka stolików. Kawiarnia-winiarnia istnieje krótko, może cztery lata. W oparach dymu są tu prowadzone rozmowy egzystencjalne. Wyjątkowości miejscu dodają ludzie, którzy tam zaglądają: Franciszek Starowieyski, Zbigniew Herbert, Andrzej Panufnik, Leopold Tyrmand. Przychodzą podyskutować ze studentami. Związek Młodzieży Polskiej patrzy na to miejsce krzywo, bo bywalcy Hadesu zapewne „kontestują rzeczywistość”.

Iza także swoim wyglądem denerwuje aktywistów ZMP – nosi „egzystencjalną” grzywkę, kolorowe bluzki i wąskie spodnie. Jej styl bycia kojarzy im się z pogardliwie przez nich nazywaną „złotą młodzieżą”. „Czy to wizerunek pański, kolego Szafiański??” – pytano z ironią, przywołując karykaturę ze ściennej gazetki ZMP „Błyskawica”, na której widniał wizerunek Andrzeja Szafiańskiego (później reżysera teatralnego), uznawanego za bikiniarza, ponieważ nosił buty na słoninie, kolorowe skarpetki najczęściej w paski, wąskie spodnie, ciemne okulary. Też był stałym bywalcem Hadesu.

A Hania...?

– Ubierała się bardzo grzecznie – wspomina Iza – bluzeczki z haftowanymi kołnierzykami i spódniczki za kolano. W spodniach nie chodziła. Trochę zazdrościłam jej urody. Piwne oczy, ciemnoblond loki, których nigdy nie obcinała, a wydawało się, że ciągle są tej samej długości.

Iza nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu: jeździ na nartach, uprawia wspinaczkę. Sprawnością imponuje niejednemu wysportowanemu dwudziestolatkowi. Hania – kompletne przeciwieństwo.

– Ona była antysportowa. Co prawda dobrze pływała i grała w siatkówkę, ale ani żagle, ani narty – to jej nie kręciło. Była z nami parę razy w górach, ale jeżdżąc na nartach, złamała nogę i już nie wróciła do tego sportu.

Początkowo mają ze sobą kontakt nie tylko na uczelni. W latach pięćdziesiątych organizowano obozy inwentaryzacyjne dla studentów historii sztuki z całej Polski, którzy ukończyli pierwszy rok studiów. W 1950 roku obóz miał miejsce w Sulejowie, trwał miesiąc. Obie się na nim pojawiły. Trafiła tam także Ewa Smulikowska, która studiowała w Poznaniu.

Ewa Smulikowska:

– Podzielili wtedy studentów wszystkich uniwersytetów na grupy tak, żeby młodzież się ze sobą zapoznała. Razem z Hanią i Izą znalazłyśmy się w jednym dziesięcioosobowym zespole. A tak się złożyło, że mój ojciec – Kazimierz Smulikowski, który był prodziekanem w Katedrze Mineralogii i Petrografii Uniwersytetu Poznańskiego – z całym swoim zespołem został przeniesiony do Warszawy, do tworzonego właśnie na Uniwersytecie Warszawskim Wydziału Geologii. I ja się przeprowadziłam razem z nim.

Ewa Smulikowska w Poznaniu kończy właśnie trzeci rok studiów. Ma wystarczająco wysoką średnią, aby kontynuować naukę na studiach magisterskich. W latach pięćdziesiątych tylko osoby z najlepszymi ocenami dostawały taką szansę. Na czwartym roku w Warszawie spotyka koleżanki z obozu inwentaryzacyjnego. Z jedną z nich – Izą, dostaje szansę wyjazdu na badania terenowe, zlecone przez Państwowy Instytut Sztuki, żartobliwie zwany przez pracowników Prywatnym Instytutem Starzyńskiego, jako że jego wieloletnim dyrektorem był profesor Juliusz Starzyński.

Ewa ma już doświadczenie. W czasie studiów na Uniwersytecie Poznańskim czerpie z doświadczeń profesora Szczęsnego Dettloffa, który inicjuje w Wielkopolsce akcję inwentaryzacyjną zabytków. Profesor Dettloff skończył seminarium duchowne i przyjął święcenia kapłańskie. Kształcił się na uniwersytetach w Monachium, Berlinie i Wiedniu. Równocześnie studiował historię sztuki, muzykologię, archeologię klasyczną i filozofię. Kiedy wrócił do Poznania z wiedeńskim doktoratem (tytuł obronił w 1914 roku), był jednym z najlepiej wykształconych polskich historyków sztuki. Miał naturę społecznika – angażował się w tworzenie i działalność instytucji naukowych i kulturalnych na terenie Wielkopolski. Był jednym z założycieli Uniwersytetu Poznańskiego. Przywiązywał wielką wagę do obcowania z zabytkami. Sam uczestniczył w kilkudziesięciu podróżach naukowych, ale przede wszystkim starał się umożliwić takie wyjazdy swoim studentom. Ewa Smulikowska na pierwszy wyjazd inwentaryzacyjny jedzie do Gniezna. W czasie tych badań udaje się znaleźć wiele ciekawych zabytków. Ona sama uczy się wtedy pracy inwentaryzatora. W Warszawie postanowiono szybko wykorzystać jej doświadczenie.

Jest rok 1953. Jerzy Łoziński, ówcześnie kierownik Pracowni Inwentaryzacji w Państwowym Instytucie Sztuki, a zarazem redaktor naczelny Katalogów Zabytków Sztuki oraz jego bliski przyjaciel Adam Miłobędzki, który pracuje w Zakładzie Architektury Polskiej, składają jej i Izie Mikulskiej propozycję, aby pojechały jako ich asystentki na inwentaryzację powiatu zamojskiego.

– Coś pokrzyżowało im plany – opowiada Iza Galicka, z domu Mikulska. – Nasz wyjazd do Zamościa został odwołany, oni sami zresztą tych badań w terenie też nie przeprowadzili. Krąży taka legenda, że jak się przeprowadzi inwentaryzację Zamościa, to wybuchnie wojna.

– I do dziś Zamość nie został zrobiony. Wszyscy się go boją – dodaje ze śmiechem Ewa Smulikowska.

– Na otarcie łez, żeby nie gasić naszego zapału, dostałyśmy inne zlecenie. Jerzy Łoziński zadzwonił i powiedział, że w ramach rekompensaty daje nam powiat Kraśnik-Janowiec. Ogromny!

Dla Izy Galickiej to chrzest bojowy. Pakują rzeczy i na rowerach ruszają na Lubelszczyznę. Do katalogu potrzebny jest opis zabytków architektury oraz wyposażenia znajdującego się w kościołach, pałacach, dworkach i przydrożnych kapliczkach. Zgodnie z zasadami katalog nie obejmuje obiektów muzealnych i prywatnych. Po powrocie z objazdu na podstawie zebranych informacji trzeba sporządzić teksty naukowe, do których dołącza się fotografie obiektów. Każdy katalog to inny powiat. We wszystkich tomach katalogów obowiązuje taka sama kolejność, żeby osoba sięgająca po nie wiedziała, gdzie znaleźć potrzebną informację: zabudowania, kapliczki, następnie wnętrza – najpierw ołtarze, ambony, chrzcielnice, kropielnice. Potem obrazy, rzeźby, złotnictwo, a na końcu ornaty.

– Katalogi zabytków były użytkowane jako przewodniki dla turystów. Ironicznie nazywano je książeczkami dla złodziei. W nich opisane było wszystko, co cenne. W kiosku nie można było ich kupić, ale w dużych księgarniach już tak – wspomina Iza Galicka.

W Poznaniu uczono inwentaryzacji według szkoły niemieckiej. Niemcy już przed I wojną przeprowadzali takie spisy zabytków. Podczas tego pierwszego wyjazdu zleconego w Warszawie Ewa zdradza Izie tajniki datowania obiektów zabytkowych.

Ewa Smulikowska:

– Na przykład aniołki, które mają czubek włosów nad czołem, powinny pochodzić z II ćwierci XVII wieku, czyli epoki manieryzmu, już nie renesansu.

Datowanie krucyfiksów rozpoczyna się od oceny sposobu zawieszenia Chrystusa. Na przykład, kiedy Chrystus wisi z rękami niemal pionowo podniesionymi do góry, to wskazuje, że obiekt powstał około 1700 roku. Dodatkowym elementem, dzięki któremu można datować krucyfiksy, jest perizonium, czyli przepaska na biodrach Chrystusa. Dopiero w XVIII wieku pojawia się sznur podtrzymujący perizonium. Jego długość też ma znaczenie dla określenia daty powstania dzieła. Wcześniej na biodrach Chrystusa występowała połączona węzłem tkanina, fałda materiału.

– Datowanie przypomina pracę lekarza – wyjaśnia Iza Galicka – bada się cały zestaw objawów, żeby postawić diagnozę. Dzięki tej wiedzy byłyśmy później coraz bardziej precyzyjne. Pewnego razu zamiast powiedzieć księdzu, że kielich powstał około 1700 roku, żartem podałyśmy dokładną datę: rok 1702. Ksiądz spojrzał na napis na stopie kielicha i przetarł oczy ze zdumienia: „skąd panie wiedzą?”. Taka data figurowała bowiem na stopie kielicha. Oczywiście był to przypadek.

„Myśmy się bawiły tym cudownie” – mówią zgodnie po latach. Choć czasem nawet te zabawne historie na początku wyglądały dość dramatycznie. Jadą na przykład do Moniak, żeby sprawdzić, czy dwór, w którym została umieszczona spółdzielnia produkcyjna, jest zabytkowy. A że jeżdżą na rowerach, muszą być ubrane adekwatnie do warunków i panującej akurat pogody.

Iza Galicka:

– Było już zimno, miałyśmy na sobie spodnie. Wtedy jeszcze nie było przyjęte, żeby kobiety jeździły w spodniach, w dodatku same, na prowincji. Nie miałyśmy plecaków, tylko kwadratowe poniemieckie tornistry pokryte cielęcą czy krowią skórą z włosiem. One dobrze pasowały na leżąco do bagażników rowerowych. W tornistrach mapy sztabowe z pieczątką „tajne/poufne”.

Dojeżdżają do dworu boczną ścieżką, między zbożami. Okazuje się, że budynek nie jest zabytkowy, objeżdżają go więc dookoła i nie zsiadając nawet z rowerów, ruszają w drogę powrotną do Urzędowa.

Ewa Smulikowska:

– Wjeżdżamy na rynek i nagle słyszymy wrzaski: „Stać, stać, bo strzelam!”. My przerażone. Zatrzymujemy się. Wylatuje śmiertelnie blady i ciężko przestraszony milicjant, wyrywając rewolwer z kabury. „Rzuć broń!” – słyszymy. Nie wiemy, o jaką broń chodzi, bo naturalnie niczego takiego ze sobą nie mamy. Okazało się, że milicjant wziął za broń przewieszone przez plecy, zamknięte w futerałach statywy do aparatów. „Natychmiast na posterunek!” – krzyczy. Próbujemy pokazać dokumenty, to znaczy zaświadczenie Instytutu Sztuki oraz zgodę arcybiskupa lubelskiego, ale rozgorączkowany milicjant nie chce ich nawet oglądać.

Idą na posterunek. Milicjant zamyka sztaby za zatrzymanymi i dopiero wtedy zadaje pytania. Okazuje się, że z Moniak, miejscowości, w której objeżdżały dwór, było doniesienie do milicji powiatowej w Kraśniku, że na tym terenie pojawiło się dwóch zrzutków amerykańskich. Był to czas, kiedy propaganda krzyczała o dywersantach – spadochroniarzach, którzy rozrzucają stonkę ziemniaczaną. Ruszyła obława, cały powiat był obstawiony. A młode, niczego nieświadome inwentaryzatorki z Warszawy, przemierzały na rowerach polnymi ścieżkami cały teren, na którym odbywała się akcja policyjna.

Iza Galicka:

– Na komisariacie spędziłyśmy kilka godzin. Kiedy zaświadczenia nie pomogły, dałyśmy numer telefonu do Instytutu, żeby potwierdzili naszą tożsamość. Wtedy były telefony na korbkę i jakoś nie mogli się dodzwonić do Warszawy.

Ewa Smulikowska:

– Jak się w końcu dodzwonili, to nas wypuścili i pewnie się sami uśmiali. Ale była heca.

Izabella Galicka podczas inwentaryzacji zabytków

ARCHIWUM PRYWATNE IZABELLI GALICKIEJ

Osiem lat po wojnie największym problemem podczas wyjazdów w teren jest znalezienie noclegu. Czasem ksiądz zaproponuje pokój na plebanii. To jest jak prezent – wygodnie i przestronnie, mogą spać w osobnych łóżkach. Jeśli ksiądz nie może przenocować, zostają na łasce sołtysa. Pewnego dnia pukają do drzwi jednego z takich włodarzy. Obyty w świecie, oczytany, ale jego żona nigdy nie była w żadnym większym mieście. W Warszawie trwała właśnie budowa Pałacu Kultury i Nauki, dużo się o tym mówiło, głównie to, że ma być wysoki na czterdzieści pięter. Żona sołtysa nie potrafiła sobie tego wyobrazić:

– No, jak to czterdzieści pięter? To tak jakby czterdzieści chałup jedna na drugą postawić? – próbowała zrozumieć.

W domu sołtysa wszyscy śpią na jednym posłaniu odgrodzonym deskami od reszty izby. Sołtys, żona, dzieci i goście – inwentaryzatorki – razem z nimi. Inaczej spałyby na podłodze. Rodzina sołtysa żyje w nieprawdopodobnie prymitywnych warunkach, nawet jak na tamte czasy.

Iza Galicka:

– W terenie spędzałyśmy czasem nawet dwa tygodnie, codziennie śpiąc w innym miejscu. Bywało różnie. Najbardziej jednak zapadła nam w pamięć historia z Zaklikowa.

Z objazdu piszą wspólnie pamiętnik. Raz jedna, raz druga, czasem opisują to samo wydarzenie z innej perspektywy.

Ewa pisze:

19 lipca 1953 Zaklików

Ruszamy wreszcie do Zaklikowa. Potwornie piaszczysta droga i prawie cały czas prowadzimy rowery, dla urozmaicenia taszcząc je przez rowy i przenosząc je przez płot. Do Zaklikowa docieramy wieczorkiem i z przerażeniem stwierdzamy, że będziemy zmuszone zanocować w tej najgorszej gminie naszego powiatu, przed czym nas w Warszawie szereg osób ostrzegało. Pierwsze wrażenie jest rzeczywiście jak najgorsze. Po ulicach włóczą się pijani żołnierze, trzymający rozszczebiotane dziewoje za okrągłe pośladki lub pokaźnych rozmiarów biusty. Dziewoje wąchają przysłowiowe róże, a w uszach mają obskurne kolczyki. Umieramy z głodu, więc objeżdżamy rynek dookoła, szukając gospody, w której można by coś zjeść. Gospód jest aż trzy, niestety w każdej z nich jedynie można otrzymać jasne piwo ewentualnie po pysku od wstawionych pijaków, stanowiących naszym zdaniem kwiat młodzieży Zaklikowa-miasta. Zupełnie zrozpaczone opieramy rowery o ścianę i patrzymy na siebie bezradnie. Iza już otwiera usta, żeby powiedzieć, że nienawidzi historii sztuki, a inwentaryzacja zabytków ją niewypowiedzianie nudzi, gdy nagle jak deus ex machina zjawia się gruby jegomość o zbrodniczym wyglądzie i niesłychanie ekscentrycznym tatuażu. Jedzie od niego wódą, która to zapewne nadała jego ruchom niesłychaną szarmancję i wytworność.

Ewa Smulikowska wspomina dziś:

– Facet wygląda jak gangster z hollywoodzkiego filmu. Koszulka na ramiona w poprzeczne pasy, gruby, gęba trochę zapita. I zaczyna nas wypytywać, kim my w ogóle jesteśmy. W duchu się zaśmiałyśmy: „my jesteśmy krasnoludki”.

Iza Galicka:

– Ale głośno wypowiedziałyśmy naszą stałą formułkę: „jesteśmy z Polskiej Akademii Nauk, prowadzimy inwentaryzację zabytków”.

– Z Warszawy? – on na to.

Ewa pisze:

Wypytawszy nas dokładnie, skąd i dokąd, i po co jedziemy, oświadcza:

– Panie pozwolom, Wesołowski jezdem. Także warszawiak. Możeście słyszały – Bodo z Tamki – król Powiśla to ja! – tu wypiął dumnie pierś i spojrzał na nas negliżująco. Jak potem się dowiedziałyśmy, Bodo z Tamki to znany rzezimieszek, postrach przedwojennej Warszawy.– Rodaczkom trzeba pomóc! – ciągnął dalej Bodo swą przemowę – skieruję was do sołtysa, a on musi was przenocować.

Wytłumaczył nam, którędy mamy jechać i dał nawet kartkę ze słowami: „do sołtysa – proszę przenocować tych dwóch pań obowiązkowo”. Podziękowałyśmy „królowi Powiśla” bardzo uprzejmie i pojechałyśmy na poszukiwanie sołtysa, który okazał się mrukliwym chłopem o ponurym wejrzeniu. Początkowo odnosił się do nas bardzo niechętnie, ale posługując się naszym niezwykłym czarem, zdołałyśmy go dokumentnie rozbroić. Jego i jego połowicę, tak że uraczyła nas świetną kolacją, która przywróciła blask naszym zasnutym mgłą oczom i urok młodocianemu życiu.

Iza pisze:

Kolejny nocleg na sianku u miłej gospodyni, chodzącej w przedwojennym płaszczu, do której wpakował nas sołtys. Nasz czar i wdzięk działają w dalszym ciągu i sprawiają, że wyjeżdża jeszcze jedna obfita i smaczna kolacja.

Następnego dnia inwentaryzują zabytkowe nagrobki na zaklikowskim cmentarzu.

Iza pisze:

20 lipca 1953 (poniedziałek)

Idziemy na cmentarz. Wolno, potwornie wolno i z najwyższą niechęcią opisujemy stary kościółek na cmentarzu, ja, wykorzystując chwilę nieuwagi Ewy, zręcznie zasypiam w konfesjonale, podczas gdy ona balansując na czubku rozlatującej się drabiny, z mozołem dyktuje mi odczytane z obrazów napisy. Ze słodkiej drzemki budzi mnie nagle niezupełnie anielskiej słodyczy wrzask rozwścieczonej Ewy nad uchem. Ta moja tyranka od spraw sztuki usiłuje mnie natchnąć zapałem naukowym do starych nagrobków na cmentarzu i po prostu wypycha mnie na dwór mimo mojego rozpaczliwego oporu. Wreszcie kompletnie zrezygnowana, przegrana i zobojętniała przystępuję do przeglądu napisów nagrobnych, gdy wtem... Tym razem nasze przeznaczenie przybrało postać maleńkiej staruszki, opalonej na ciemny brąz, o siwych włosach i przedobrych jasnych oczach, wypełnionych po brzegi uśmiechami, na zmianę tkliwymi, to wesołymi i figlarnymi. To właśnie była panna Anna. Jej bose stopy, sterana suknia i zajęcie, jakiemu się oddawała – porządkowanie grobów, sprawiły, że wzięłyśmy ją za kobietę od uprzątania cmentarza i nie zwróciłyśmy na nią w gruncie rzeczy uwagi. Trudno wyobrazić sobie większe zaskoczenie i zdumienie od naszego, gdy w pewnej chwili przemówiła do nas pięknym stylem, z pełną swobodą posługując się terminologią historii sztuki. Gardłowo brzmiało jej francuskie „r”, mówiła z niespotykaną wprost erudycją i znajomością rzeczy oraz wiedzą o wszystkich interesujących nas sprawach. Chyba tak było w górze napisane i wszystko – nasza inwentaryzacja, Kraśnik zamiast powiatu zamojskiego, jak miało być pierwotnie, terrorystyczne wygnanie mnie na cmentarz przez Ewę, wszystko działo się po to, byśmy mogły spotkać pannę Annę.

To Anna Nagórska – dawna właścicielka majątku w Radnej Górze, który po II wojnie światowej przekazała wyrzuconym ze Lwowa siostrom józefitkom. Wykształcona, jako jedna z pierwszych Polek, na Sorbonie. Zdobyte umiejętności wykorzystuje w Polsce, dając bezpłatnie lekcje francuskiego, literatury, muzyki. Rozdaje wszystko, co posiada. Codziennie przyjmuje komunię. Prowadzi życie ascetki. Utrzymuje kontakty z wybitnymi osobowościami, między innymi profesorem Tadeuszem Kotarbińskim i prymasem Stefanem Wyszyńskim, który dwukrotnie ją odwiedza. Jednym z wielu jej uczniów jest Leszek Długosz, poeta i kompozytor. Jak wspomina, była nie tylko nauczycielką, ale także mentorką. Podczas pobytu badaczek w Zaklikowie opiekuje się nimi, pomaga znaleźć zakwaterowanie i jest kopalnią wiedzy o lokalnych zabytkach, jakiej próżno szukać w książkach.

ROZDZIAŁ II
Przyjaźnie

Iza Galicka miała szansę zbliżyć się z Hanią Sygietyńską rok wcześniej. W sierpniu 1952, tuż przed rozpoczęciem czwartego roku studiów, biorą udział w akcji żniwnej, czyli studenckiej przymusowej pomocy rolnikom przy zbiorze zboża. Studenci historii sztuki jadą na północne Mazury, do wsi Tolki pod Bartoszycami.

Iza Galicka:

– Wprawdzie wyrabiałyśmy zaledwie do dwóch procent normy, ale miałyśmy wreszcie czas, żeby porozmawiać i się zaprzyjaźnić. Okazało się, że choć jesteśmy kompletnie różne, to jest nam bardzo po drodze.

Przyjaźń rozwija się podczas wyjazdów inwentaryzacyjnych. Iza potrzebuje nowej kompanki na wakacyjne objazdy. Powierzono jej powiaty na Mazurach, w których była wymagana znajomość języka niemieckiego. Uczy się tego języka od piątego roku życia. Ewa Smulikowska niemieckiego nie zna, w dodatku wakacje ma zajęte. A Hanię, mimo że w wyjazdach, na których potrzeba harcerskiego zacięcia i umiejętności, nie brała dotąd udziału, ta praca wciąga jak nic przedtem. Iza w harcerstwie kształtowała charakter – tuż po wojnie, jako nastolatka jeździła na obozy, spędzała noce na wartach, zdobywała sprawności, nieraz spała pod gołym niebem na mchu. Hania szybko się przystosowała.

Iza Galicka:

– Pierwszy raz pojechałyśmy razem w 1954 roku. Towarzyszyła nam jeszcze Anka Milewska, która zanim została aktorką, studiowała historię sztuki. Trzeci rok skończyła z bardzo wysoką średnią i nikt nie podejrzewał, że będzie chciała zrezygnować ze studiów.

Anna Milewska-Zawada wspomina tamte czasy z sentymentem. O aktorstwie w ogóle wtedy nie myślała. Kierunek studiów na historii sztuki był pierwszym i naturalnym wyborem.

– Żeby się dostać na studia, musiałam się zapisać do Związku Młodzieży Polskiej. Tak wtedy myślałam. Utwierdziła mnie w tym bliska koleżanka. Dziś wiem, że nie wszyscy się zapisywali – wspomina Anna Milewska-Zawada. – W gruncie rzeczy jestem legalistką i miałam poczucie, że jeśli się nie zgłoszę, to wcześniej czy później to się wyda. Owszem, uczyłam się pilnie, ale pomyślałam sobie, że moje członkostwo w tej organizacji to fikcja. Przyszłam na zebranie i powiedziałam, że chcę się wypisać, bo czuję, że się nie nadaję. Ja nic nie daję organizacji i ona nie daje nic mnie. Usłyszałam: o, nie! Wypisać się nie można, można być tylko wyrzuconym.

Żeby Anna Milewska została skreślona z członkostwa w ZMP, muszą za jej wyrzuceniem głosować koledzy, którzy należą do związku. Na zebraniu podnosi się las rąk.

Anna Milewska-Zawada:

– Poprosiłam, żeby tak głosowali. Udało się, oczywiście miało to swoje konsekwencje. Nie dostałam się na studium magisterskie.

Po zakończeniu nauki musi iść do pracy. Dostaje posadę w Muzeum Narodowym w Warszawie, u profesora Stanisław Lorentza, w biurze wystaw. Oprowadza wycieczki po galerii malarstwa polskiego. Dziesięć razy dziennie opowiada to samo:

– Sprytnie sobie wymyśliłam, że mogłabym opracować plan wycieczki po malarstwie obcym, znam przecież francuski. I tak zrobiłam. Kto wtedy do Polski na wycieczki przyjeżdżał? Jak się jeden cudzoziemiec pojawił, to było święto! Wytrzymałam dwa sezony.

Po dwóch latach idzie do lepiej płatnej pracy w Spółdzielni Odzieżowej „Astra”.

Izabella Galicka z Anną Milewską w Łazienkach Królewskich w Warszawie, 1952 r.

ARCHIWUM PRYWATNE IZABELLI GALICKIEJ

Iza Galicka:

– To nie było na miarę jej ambicji. Nasza koleżanka Maryna Szarłat, która zdała do Szkoły Teatralnej w Krakowie, namówiła ją, by zrobiła to samo. Anka znakomicie zdała egzaminy i dostała się na studia.

Jeszcze zanim rozpoczęła przygodę ze szkołą teatralną, we trzy – razem z Hanią – pojechały na Mazury do powiatu kętrzyńskiego i węgorzewskiego inwentaryzować zabytki.

Z dzienniczka Hanny Sygietyńskiej:

Objazd inwentaryzacyjny pow. Kętrzyn i Węgorzewo

26.05.1954 do 25.06. 1954

Wyruszamy z Warszawy 26.05. w środę z Izą pociągiem do Olsztyna, wsadzając rowery do towarowego wagonu. Z Kotem (Anką Milewską) mamy się spotkać dopiero w Kętrzynie. W Olsztynie odwiedzamy Radę Narodową (zaświadczenia) i Kurię Biskupią (jw.). Spędzamy też czas w bibliotece. Nocujemy u pierwszego męża mamy Izy, pana Zelisława Januszkiewicza, przed wojną starosty w Bracławiu i Bielsku Podlaskim, a po wojnie, którą spędził w AK-owskiej partyzantce na Wileńszczyźnie, osiadł (ukrywając swoją przeszłość) w Olsztynie, we Wzorcowej Spółdzielni Wikliniarskiej. Po dwóch dniach ruszamy z rowerami pociągiem do Kętrzyna, spotykając w nim Kota. W Kętrzynie zamieszkałyśmy w Muzeum u kierowniczki, pani Licharewej, która udzieliła nam noclegu w małej celi, na baraninie na podłodze. Bardzo nam pomogła, oprowadzając po zabytkach, których była znawczynią. Z Kętrzyna jeździłyśmy „w powiat”, robiąc około 50 km dziennie.

Anna Milewska ma rower z przerzutką, hit w tamtym czasie. „Naprawdę jechało się na nim świetnie w porównaniu ze zgrzytającymi damkami, jakimi dysponowały obie panie inwentaryzatorki”[2] – zapisze w swoich wspomnieniach wydanych w książce Życie z Zawadą. Andrzej Zawada to ukochany Anny Milewskiej, geofizyk, przyszły zdobywca ośmiotysięczników i kierownik wielu wypraw wysokogórskich. Anna Milewska wysyła do niego kartę z objazdu, na której opisuje codzienne zmagania inwentaryzatorek:

„Nocujemy w Pegeerach, gdzie ustawicznie biorą nas za komisję z ministerstwa i godzinami opowiadają swe żale i bolączki, w nadziei, że wszechwładna Warszawa wszystko załatwi”[3] – zanotuje 3 czerwca 1954 roku w Kętrzynie.

W Sztynorcie mają zaplanowane prace w pałacu Lehndorffów, którzy dawniej byli właścicielami miejscowości. Był to jeden z potężniejszych i najstarszych rodów szlachty pruskiej. Podobno częstym gościem Sztynortu był poeta, biskup Ignacy Krasicki, który miał powiedzieć Heinrichowi Lehndorffowi: „Kto ma Sztynort, ten posiada całe Mazury”. Kiedy zatrzymały rowery nad Jeziorem Sztynorckim, zachodziło słońce. Ich uwagę przykuły zacumowane przy brzegu trzy trumny, zdobione pięknymi srebrnymi okuciami. W ich dna wbito maszty z żaglami. Do burty przymocowano wiosła. Rybacy, którzy przyjechali ze Wschodu, zrobili z nich łodzie. Trumny pochodzące z XVII, XVIII i XIX wieku wyciągnęli z kaplicy rodowej Lehndorffów, która stała w parku pałacowym.

Iza Galicka:

– Z trumien wyrzucili ciała. Myśmy się potem zajmowały tą kaplicą, widziałyśmy te ciała zmumifikowane, w dobrym stanie, w strojach z epoki. A rybacy tymi czarnymi, dębowymi trumnami pływali na połowy. To było jak żywcem wyjęte z surrealistycznych filmów Luisa Buñuela.

Mortkany, 8 czerwca 1954. Anna Milewska pisze kartę pocztową do swojej przyjaciółki Maryny: „Marynko najmilsza, jeździmy po tak głuchych wsiach, że nawet nie można dostać kart pocztowych. Ta, na której piszę, już raz użyta, wytarłam ją – tenisówką, wybacz! Pogodę mamy wspaniałą, humory też. W 10 dni zrobiłyśmy cały powiat kętrzyński. Opisywałyśmy całe mnóstwo małych, obronnych kościółków krzyżackich, prawie wszystkie pięknie położone na pagórkach, wśród starych drzew. Teraz bzy już przekwitły, ale parę dni temu wioski tonęły w bukietach, a wiatr niósł smugi zapachu. Ziemie te mają w sobie jakiś smętek baśniowy, krajobraz tu zimniejszy, bardziej pusty, intensywniej zielony niż w Polsce centralnej. Stare dwory, częściowo rozebrane, inne zamieszkane przez młodych z SP lub ze szkoły rolnej, jak piękny, barokowy, monumentalny pałac w Drogoszycach”[4].

Z dzienniczka Hanny Sygietyńskiej:

Węgorzewo. Dobry obiad. Fajny kościół. Wkurzamy się zamkiem i jedziemy na Budry – ohydny kościół. Leje. Banie Mazurskie – kościół spalony. Ksiądz byczy (Wołodia), czekolada i wódka. Jedziemy do Żabina nad granicą. Tam siadamy nad mapami, a nagle zza pleców wyłania się wopista[5]. Mapy są tajne łamane przez poufne, więc już widzimy się w kajdankach i chórem mówimy: „No to cześć”, przewidując najgorsze. Ale wopista wesoło odpowiada „cześć” i idzie dalej.

W zapiskach Hani próżno szukać sprawozdań dotyczących inwentaryzowanych zabytków. Badaczki traktują objazd jako przygodę, sposób na spędzenie wakacji.

Iza Galicka:

– Dziś młodzi przemierzają z plecakami Kazachstan, zachwycając się widokami, śpiąc, gdzie nadarzy się okazja. Nasz plan zakładał zbadanie zabytków, o których często nie było nawet wzmianki w materiałach źródłowych, dowiadywałyśmy się o ciekawych miejscach od lokalnych mieszkańców. A że miałyśmy niewiele ponad dwadzieścia lat, chciałyśmy też dobrze się bawić.

Sporo rozrywki dostarczają im sami księża, z gościny których często korzystają. „Jedynie księża tradycyjnie dobrze prosperują, a że na ogół są gościnni, objadamy ich bez skrupułów”[6] – pisze na karcie pocztowej do Andrzeja Zawady Anna Milewska. Dziś dodaje:

– Na plebanii zawsze była gospodyni i było jedzenie. Stare porzekadło mówi, że kto ma księdza w rodzie, tego bida nie ubodzie.

Iza Galicka:

– Szczególnie na wschodzie Polski księdzem zostawało się nie z powołania, ale ze wskazania. Ojciec decydował: – Ty na urzędnika, ty na milicjanta, a ty na księdza – ponieważ tylko przy tych szkołach istniały internaty. Syn uczący się na księdza lub już ksiądz gwarantował awans społeczny całej rodzinie.

Z dzienniczka Hanny Sygietyńskiej:

Celujemy do księdza w Baniach Mazurskich na kolacyjkę. Udało się! Odpust połączony z imieninami. Czterech księży i nas trzy: ks. Alek ze Srokowa, ks. Jasio z Grabowca, ks. Kazio z Węgorzewa i nasz Wołodia z Bań. Wszyscy z diecezji wileńskiej. Kolacja fantastyczna, tysiąc przystawek, alkohol, wstawiamy się wszyscy. Księża mówią o spaniu na waleta. O trzeciej wyganiają nas do łóżek, a sami rżną w pokera. To zgrana czwórka jeszcze z wileńskiego seminarium. Grają o jeden motocykl, który przechodzi z rąk do rąk. Przed Wielkanocą wspomagają się wzajemnie w spowiedziach i całe noce grają, żeby o ósmej rano już być w konfesjonale.

Od lewej: Hanna Sygietyńska i Anna Milewska w Trakiszkach

ARCHIWUM PRYWATNE ANNY MILEWSKIEJ-ZAWADY

Anna Milewska nie zwraca większej uwagi na zabytki sztuki. Głównym celem jej wyprawy jest spotkanie z ukochanym – Andrzejem Zawadą. Przyszły himalaista jako pracownik Instytutu Geofizyki PAN organizuje w Trakiszkach pod Suwałkami polową stację obserwacyjną zaćmienia Słońca. To rejon, w którym najdłużej w Polsce można oglądać niecodzienne zjawisko.

Z dzienniczka Hanny Sygietyńskiej:

Nasza inwentaryzacyjna przygoda zbliża się do końca. Iza wraca do Warszawy, a my z Kotem jedziemy na zaćmienie Słońca do Suwałk. Ma ono być 30 czerwca. (...) Siedzę w pociągu i powtarzam w myślach dialog, który ułożyłyśmy z Izabellą. Ja: „oj, Boże, Bożycku, dobrze było w Giżycku”. Iza: „czas przyjemnie płynie również i w Olsztynie”. Ja: „a na zakończenie w Suwałkach zaćmienie”. Iza: „a ja się zabawię pojutrze w Warszawie”.

ROZDZIAŁ III
Tropem skarbów

Przygoda przygodą, ale zlecone przez Instytut Sztuki prace muszą wykonać. I robią to z największą starannością. Czasami na miejscu zjawiają się zbyt późno, żeby dokonać inwentaryzacji zabytku. Tak było w przypadku jednego z dworków. Przyjechały, kiedy w łazience skuwano ściany wyłożone kaflami z Delft. Rzucano nimi o ziemię i rozbijano. Jednak nie przyszło im nawet do głowy, by chociaż jeden zabrać ze sobą.

W Parsowie, w powiecie koszalińskim, tym razem już tylko Iza z Hanią odwiedzają osiemnastowieczny pałac. Umieszczono w nim zarząd Państwowego Gospodarstwa Rolnego.

Iza Galicka:

– Dzięki Bogu, nie przeznaczono go na mieszkania, bo wtedy użytkownicy potrafili zrywać zabytkowe posadzki i palić nimi w piecach. W gabinecie dyrektora ujrzałyśmy piękną szafę. Renesansowa, intarsjowana z wielu gatunków drewna, inkrustowana hebanem i srebrem, stała na figurach hebanowych karłów. To było powalające. Datowana, jak pamiętam, na 1546 rok. Stanęłyśmy jak wryte. A kierownik mówi: „to stara szafa, jest do niczego, jakbyście mi przywiozły normalną szafę, dobrą, która jest sprawna, to tę zabierajcie, bo ja jej nie mogę nawet dobrze domknąć”.

Korzystały z prywatnego samochodu, bo prace w terenie wykonywały na zlecenie, w czasie urlopów. Instytut Sztuki płacił za stronę maszynopisu i nikt nie zadawał pytań – ile czasu spędziły w powiecie, czy płaciły za noclegi, ile wydały na benzynę. Ale objazdy musiały się opłacać, szczególnie że młode historyczki sztuki potrafiły wyciągać dzieła sztuki z najbardziej zakurzonych i zapomnianych zakamarków. A im więcej zabytkowych obiektów, tym więcej zapisanych stron maszynopisu.

Hanna Sygietyńska w skodzie spartak, 1959 r.

ARCHIWUM PRYWATNE IZABELLI GALICKIEJ

Wyjazdy i badania w terenie robione na zlecenie nie zwalniają jednak z przymusowego po skończonych studiach przydziału pracy. Zaraz po zrobieniu magisterium obu udaje się z nich jednak wykręcić. Rok później, w 1955 roku, Iza podejmie pracę w Pracowni Konserwacji Zabytków. Przygotowuje tam dokumentację obiektów architektury, między innymi zamków w Czersku, Ciechanowie i Liwie. Potem na temat zamków książąt mazowieckich napisze pracę doktorską.

W tym samym czasie Hania otrzymuje etat w Muzeum Ziemi. Pisze potem cenioną książkę Kamień w architekturze Warszawy. Wiele lat później spisuje swoje wspomnienia z tamtych dni. Nie ujrzą światła dziennego, bo nie zdąży ich skończyć:

„Moją pierwszą pracę po ukończeniu studiów (...) podjęłam w Muzeum Ziemi w alei Na Skarpie. A że ze znalezieniem pracy dla historyka sztuki nie było wówczas tak łatwo, więc miałam to niebywałe szczęście, ponieważ ojcem mojej bliskiej koleżanki ze studiów – Ewy Smulikowskiej był ni mniej, ni więcej tylko prof. Kazimierz Smulikowski, jeden z najwybitniejszych polskich geologów, papież petrografów. Etat dostałam niemal z dnia na dzień”[7].

Iza Galicka:

– Prace rozpoczęłyśmy tego samego dnia – z początkiem maja 1955 roku. Kiedy spotkałyśmy się po pierwszym dniu, wymieniłyśmy wrażenia. Hania mówi, że było koszmarnie, ja – że cudownie. To odzwierciedla nasze osobowości – ja się cieszyłam ze wszystkiego, Hania musiała się dłużej przekonywać do nowych rzeczy.

Obie jednocześnie podejmują też prace zlecone przez Pracownię Inwentaryzacji Instytutu Sztuki PAN, przygotowując katalogi zabytków sztuki z wielu województw.

W tym czasie Hania daje Izie swoją fotografię z notatką na odwrocie. Zdjęcie zostaje zrobione na Mazurach, podczas prywatnego wyjazdu z przyszłym mężem, Janem Kwoczyńskim:

Lubię jesienne deszczowe popołudnia przy muzyce jazzowej, lubię pić dobrą wódkę i tańczyć, poza tym pływać na długie dystanse, i spać na sianie w stodole, wąchać eter i rozgrzany asfalt.

Nie lubię widoku grupy ludzi na ulicy (choroba zawodowa), GŁASKANIA PO GŁOWIE, mycia uszu, porządków wiosennych, miary u krawca, poniedziałków, czarnych porzeczek, małych dzieci, Moniuszki, wielu osób z historii sztuki, leniwych pierożków, ciepłych majtek, milicjantów i tramwaji [sic!], ulicy Hożej i dzielnicy Grochów, kina Polonii...

Kocham...... (wstawić tylko atramentem) i Ciebie droga Izuniu

Sygit[8].

W 1962 roku Iza dostaje propozycję przejścia na etat do Instytutu Sztuki. Tam zostaje autorem i redaktorem katalogów dawnego województwa warszawskiego. Podczas objazdów nie jeździ już po całej Polsce. Podczas podróży badawczych towarzyszy jej Hania, która etat dostaje dopiero w 1967 roku. Podanie składa 10 października 1966 roku. Pisze w nim: „Uzyskanie etatu Instytutu Sztuki umożliwi mi kontynuowanie prac w zakresie inwentaryzacji zabytków (...). Przyjęcie mnie do Instytutu stworzy mi ponadto warunki do uzyskania stopni naukowych, będących celem w mojej pracy zawodowej”[9]. Zostaje zatrudniona 1 marca 1967 roku na stanowisku starszego asystenta.

Redakcji przysługuje samochód z kierowcą i fotograf.

Iza Galicka:

– Jadąc w teren, musiałyśmy mieć przede wszystkim mapy. Te, z których korzystaliśmy, pochodziły z Wojskowych Zakładów Kartograficznych i były opatrzone klauzulą tajności. To były szczegółowe mapy, przedwojenne. Wcześniej przygotowywałyśmy się do objazdu, czytałyśmy opracowania dotyczące miejscowości, które miałyśmy inwentaryzować, zaznaczając je na mapach. Sprawdzałyśmy, ile jest kościołów, parafii, nanosiłyśmy punkty miejsc, które musimy odwiedzić. Nie wszystko było możliwe do ustalenia w bibliotece. Podczas objazdu musiałyśmy mieć cały czas oczy szeroko otwarte. Czasem kępa drzew ozdobnych czy owocowych była znakiem, że w pobliżu był dworek. Kapliczki nie były oznaczone na mapie, musiałyśmy się dopytać księdza, co gdzie jest. Kiedy ja zaczęłam pracę, obowiązywała cezura – obiekt powstały przed 1850 rokiem był traktowany jako zabytek. Tak zadecydowało Biuro Inwentaryzacji Zabytków po wojnie. Obecnie tę granicę przesunięto do 1939 roku.

Wtedy zdecydowano też, że nie będą wykonywane duże inwentarze topograficzne, jak to robiono przed wojną. Dwa przedwojenne i dwa powojenne zawierały szczegółowe opisy zabytków, fotografie, dokładne wymiary i opis kolorystyki obrazów, obszernie przywołaną historię obiektu. Gdyby nadal miały być przygotowywane z taką szczegółowością, inwentaryzacja musiałaby trwać dziesiątki lat. Dlatego po wojnie zdecydowano się na wydawanie małych książeczek, które mieściły się w dłoni. Grubość zależała od powiatu.

Iza z Hanią opracowują rocznie jeden, dwa katalogi. Druk trwa bardzo długo, nawet trzy miesiące, wcześniej wykonywane są trzy korekty. To najnudniejszy etap prac.

Iza Galicka:

– Żeby sobie umilić czas, robiłyśmy zasadzki na szefa, który czytał ostateczną wersję i zatwierdzał do druku. Byłyśmy ciekawe, czy zauważy literówki, na przykład: „do dworu wiedzie aleja grobowa” (zamiast grabowa) lub „ślad rozebranej kuchty (kruchty) na fasadzie kościoła”.

– Wywiązanie się z obowiązków było dla nich podstawą pracy – opowiada Jerzy Langda, który przez wiele lat kierował Pracownią Fotograficzną i Archiwum Fotograficznym Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Wielokrotnie towarzyszył inwentaryzatorkom podczas badań w terenie. – Iza i Hanka przyszły do Instytutu jako młode dziewczyny. Iza energiczna, a Hanka – spokojna. To jedyne redaktorki, które, jak zjeżdżaliśmy z terenu, od razu siadały do pisania tekstu.

Kiedy Iza z Hanią dostały przydział na opracowanie Mazowsza i Podlasia, zabrzmiało to jak wyrok.

Iza Galicka:

– Powszechnie uważano, że to pod względem zabytkowym najgorsze tereny. Małopolska to było coś, ale tu? Co można znaleźć w rozkradzionych przez Niemców i Armię Czerwoną dworkach i kościołach? Stare ławy, komody, najczęściej w fatalnym stanie. Wiatr hulał po tych smutnych wnętrzach. Do tego nieufni księża. Tak nam się wydawało.

Jednak obie przyjmują tę propozycję z dobrodziejstwem inwentarza, od początku mając przekonanie, że trafia im się najciekawszy zawód świata.

Ale nie tylko noclegi są problemem, przemieszczanie się po Mazowszu i Podlasiu wymaga stalowych nerwów. Ekipa ma do dyspozycji dwa samochody – nysę i rosyjskiego, wojskowego UAZ-a z napędem na cztery koła. Głównie w tych dwóch regionach, które opracowywały, rzadkością były drogi asfaltowe czy brukowane. Czasem jeździ się po kocich łbach, ale częściej grzęźnie w piaskach i w błocie – wyciągają ich wtedy miejscowi chłopi traktorem lub furmanką, zdarza się też, że sami wypychają auto.

Ekipa z Polskiej Akademii Nauk wypycha nysę, która „zakopała się” w piaskach Mazowsza – z tyłu Hanna Sygietyńska i Izabella Galicka

FOT. EWA KOZŁOWSKA-TOMCZYK

Inwentaryzację województwa warszawskiego rozpoczynają od Podlasia: powiat węgrowski, potem siedlecki. Jako trzeci – sokołowski. Jest rok 1964. Ten teren objechał przed nimi w 1952 roku Bogusław Kopydłowski, ale tuż po wojnie solidne wykonanie pracy było właściwie niemożliwe. Księża często nie otwierali drzwi. Bali się, że nowe władze chcą zabrać co cenniejsze dobra. Nowi mieszkańcy dworów udawali, że ich w ogóle nie ma, myśleli, że to potomkowie dziedzica wrócili odzyskać swoje włości.

– Nam pójdzie gładko – śmieje się Hania.

I ruszają w drogę.

– Dzień dobry, przeprowadzamy inwentaryzację zabytków na tym terenie – mówią uśmiechnięte, kiedy tylko otwierają się drzwi plebanii.

– Nie mam czasu, żegnam panie – słyszą od księdza. Potem jest tylko trzaśnięcie, któremu towarzyszy nerwowy zgrzyt klucza w zamku.

Nie wiedzą, że władze państwowe wydały właśnie zarządzenie nakazujące parafiom prowadzenie tak zwanych ksiąg inwentarzowych z zapisami wydatków i wpływów, a także obiektów zabytkowych znajdujących się w parafii. Chodziło oczywiście o nałożenie podatków.

Iza Galicka:

– Kilka razy zamknięto nam drzwi przed nosem. Nie wiedziałyśmy, o co chodzi. Ktoś życzliwy podpowiedział nam, że używanie słów „inwentaryzacja” i „inwentarz” na powitanie z księdzem nie jest dobrym pomysłem.

Sam prymas Polski kardynał Stefan Wyszyński zaleca księżom, żeby nie zakładali takich ksiąg.

Iza Galicka:

– Wieść, że pukamy do drzwi parafii, rozchodzi się lotem błyskawicy i w kilku wsiach w ogóle nie otwarto nam drzwi. Zmieniłyśmy strategię. Zaczęłyśmy mówić na powitanie: „Niech będzie pochwalony, piszemy książkę o zabytkach na tym terenie”. To powodowało, że drzwi się nieśmiało uchylały.

Na pełną szerokość otwiera je żelazny glejt napisany przez prymasa Stefana Wyszyńskiego, w którym przypomina on, że państwo nie ma prawa zaglądać w kościelne skarbce, a jednocześnie gorąco prosi o udzielenie pomocy inwentaryzatorom z Instytutu Sztuki w sprawach bytowych, jak i pokazanie wszystkich obiektów.