Polowanie - Sławomir Galicki - ebook

Polowanie ebook

Galicki Sławomir

3,0

Opis

Członkowie koła łowieckiego usiłują rozprawić się z grasującymi w okolicy kłusownikami. W tym celu Stach razem ze swoimi młodymi pomocnikami instaluje w lesie kamery. Wkrótce okazuje się, że pośród drzew pojawia się dziwna postać, której nikt z myśliwych nie jest w stanie zidentyfikować. Seria trudnych do wytłumaczenia zdarzeń utwierdza członków koła w przekonaniu, że dzieje się coś, na co kompletnie nie są przygotowani. A kiedy uznany za zaginionego kilkunastoletni chłopak odnajduje się w zagadkowych okolicznościach, nie pamiętając zupełnie niczego z czasu, który spędził w lesie, sprawą zaczyna interesować się policja i media…

Łowczy jakby nie słyszał nieśmiałego pytania. Mówił do siebie, do Michała, do lasu.
– Zwierzę oddaje nam siebie i przechodzi do krainy wiecznych łowów. Trzeba mu podziękować za ofiarę i za życie w lesie, za to, co przez to życie dla lasu zrobiło, ile swoich genów przekazało dalej, za to, że tu było i że mogliśmy się z nim tyle razy spotykać. Dziękujemy… Hasaj w spokoju na łąkach świętego Huberta. – Mówiąc to, łowczy wsunął w pysk rogacza zieloną gałązkę i położył rękę na jego karku. – Żebyś nie był głodny na początku… tej drogi.


Sławomir Galicki – jest emerytowanym oficerem WP i dziennikarzem. Aktualnie współpracuje z miesięcznikiem „Brać Łowiecka”. W 1990 r. ukończył studia podyplomowe na UW w Instytucie Dziennikarstwa i podjął pracę w mediach resortu obrony narodowej. Pisał dla dwutygodnika Pomorskiego Okręgu Wojskowego „Wiarus”, „Żołnierza Polskiego”, „Polski Zbrojnej”, współpracował z redakcją wojskową TVP. W latach 2000-2005 kierował krakowską filią dwutygodnika „Wojska Lądowe”. W trakcie pobytu w Iraku jako członek rządowej grupy wsparcia (GST) przesyłał korespondencje do „Wojsk Lądowych”, „Angory”, „Gazety Pomorskiej” i „Nowości”. Po powrocie z Iraku publikował w odcinkach, na łamach wspomnianej już „Angory”, swoją pierwszą książkę pt. „Orły na piasku”, która później ukazała się drukiem pod zmienionym tytułem „Zapiski z Al.-Kut”.
Polowanie” jest jego najnowszą powieścią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (5 ocen)
0
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od Autora

Zastanawiałem się kiedyś, ile prawdy tkwi w powiedzeniu o najstarszym zawodzie świata. Dlaczego akurat ten właśnie? Twierdzenie, że płatny seks (seks w ogóle) to priorytet, stoi wszak w sprzeczności z behawiorem nie tylko ludzkim, ale każdego żyjącego na naszej Ziemi gatunku. Owszem, priorytetem najwyższym jest przetrwanie gatunku, ale by można było mówić o przedłużaniu jego trwania, spełnionych musi być kilka warunków. Przede wszystkim musi istnieć bezpieczeństwo pokarmowe. Analiza zachowań choćby wilczych watah prowadzi do ciekawych wniosków – rozmnażanie możliwe jest dopiero po zapewnieniu pokarmowego bezpieczeństwa grupy. Ścisła korelacja terminów: drapieżnik – ofiara – łańcuch pokarmowy, to kolejny dowód współzależności behawioru i czynników zewnętrznych. Spójrzmy: nie będzie deszczu, nie będzie obfitości traw, nie będzie pożywienia dla roślinożerców, przy małej „podaży” roślinożerców nie będzie możliwe wyżywienie dużych grup drapieżników, dojdzie więc albo do zaprzestania rozmnażania tychże, albo do zabicia i zjedzenia ostatnich miotów, by grupa mogła przetrwać.

Co jest zatem najstarszym zawodem świata? Odpowiedź jest prosta: polowanie, czyli – nawiązując do teorii Karola Darwina – sposób realizacji zasady naturalnego doboru. Jest zatem polowanie metodą, sposobem, w jaki Matka Natura ów dobór realizuje. Wszystko, co żyje, musi mieć energię. Mówiąc krótko – musi jeść. W otaczającym nas świecie jedyną metodą pozyskania energii jest polowanie. Ono też ukształtowało nasz gatunek. Najbardziej obrazowo ująć to można mniej więcej tak: opuszczając drzewo, decydując się na zmianę behawioru, a więc na codzienne wydatkowanie większej ilości energii, człowiek musiał znaleźć inne źródła pożywienia. I znalazł. Pionizując postawę, mógł widzieć dalej, dostrzec to źródło. Co mogło nim być? Odpowiedź niełatwo zwerbalizować, ponieważ jest… odpychająca – była to padlina. I tak, stając się padlinożercami, poznaliśmy mięso. W sposób pasywny, rywalizując z drapieżnikami i innymi padlinożercami, zmienialiśmy nasze zwyczaje. Szybko okazało się, że o przetrwaniu grupy decydują ci, którzy potrafią więcej niż pozostali: są silniejsi, szybsi, umieją skuteczniej zdobywać potrzebne do życia białko, mało tego, potrafią pokierować innymi tak, by pożywienia w grupie nie zabrakło.

I tak narodziło się polowanie. Dzieje łowów naszego gatunku na inne gatunki są długie. Walka o przetrwanie w środowisku, w którym byliśmy nie tylko łowcami, ale również pożywieniem dla drapieżców, to historia pasjonująca. To dzieje naszego gatunku. Dziś, po setkach tysięcy lat, wypieramy się jej. Za wszelką cenę pragniemy zapomnieć, że to właśnie dzięki bogatemu w białko mięsu mogliśmy rozwinąć się jako gatunek, przetrwać i ostatecznie zdominować naszą planetę. Mało tego, będąc jednym z gatunków, usiłujemy innym mieszkańcom planety nadawać nasze cechy, uczłowieczając je na siłę na nasz obraz i podobieństwo. Do czego to może prowadzić? Nie wiem, ale nasze fantazjowanie na temat zwierząt, połączone z coraz szybszym oddalaniem od Matki Natury, zerwaniem z Nią więzi, łamaniem Jej praw – do niczego dobrego prowadzić nie może.

Książka, którą oddaję w Twoje ręce, Szanowny Czytelniku, jest reakcją na działania pseudoobrońców zwierząt, nie mających pojęcia o Naturze, Jej prawach i skomplikowanych zależnościach; jest reakcją na skrajne postawy przeciwników zabijania wszelkich stworzeń i zwolenników żywienia się powietrzem. Tego typu postawy uważam za nieracjonalne, ba, wręcz szkodliwe dla naszej planety. Jako gatunek zdominowaliśmy Ziemię, zakłóciliśmy wiele praw, wdarliśmy się z zabłoconymi buciorami w sam środek mateczników, wycinamy lasy, zabudowywujemy coraz większe połacie terenów, wypieramy zwierzęta z ich miejsc życia, niszczymy, trujemy, meliorujemy, kopiemy, obsiewamy dziwnymi roślinami, potrzebnymi w zasadzie jedynie nam, ogromne połacie ziemi; czynimy sobie Ziemię poddaną, jak napisano w Piśmie. Z drugiej strony użalamy się nad tymi, których wygnaliśmy z ich domów, bo akurat ten las był nam potrzebny, bo na tej łące postanowiliśmy zbudować lotnisko, tę rzekę zasypać, bo potrzebowaliśmy drogi. Z jednej strony walczymy z zabijaniem dzikich zwierząt – jak się coraz częściej mówi – dla przyjemności, z drugiej – obce są nam los i męczarnie kurczaków w klatkach, świń w chlewniach i wielu jeszcze innych zwierząt hodowanych na rzeź, skóry czy futra. Hipokryzja do entej potęgi.

Niszczymy wokół siebie świat roślin i zwierząt. Płacz nie pomoże, głupie pseudoekologiczne działania również. Musimy być odpowiedzialni, przyznać, że: tak, to nasza wina – i wziąć się do naprawiania tego, co spapraliśmy. Praw Matki Natury nie zmienimy, nie uczłowieczymy zwierząt, nie nakażemy roślinom rosnąć tak, jak my chcemy. To niemożliwe. Możemy jednak racjonalnie i spokojnie, krok po kroku pracować, by ten uszkodzony przez nas świat zregenerować. Na zasadzie: nabrudziłeś – posprzątaj. Jest to jedyna racjonalna droga mogąca uratować naszą planetę.

Książka, którą opatrzyłem tytułem Polowanie, to zapis jednego roku z życia koła łowieckiego; gdzieś w Polsce, w bliżej nieokreślonym miejscu, w okresie od maja do maja. Mimo iż wiele z opisanych tu zdarzeń i ludzkich zachowań miało miejsce w rzeczywistości, „Polowanie” nie jest diariuszem konkretnej grupy myśliwych. My, myśliwi, nie różnimy się od innych grup społecznych naszego kraju, Europy, świata. Jesteśmy dobrzy i źli, mądrzy i głupi, etyczni i zachłanni, przestrzegającymi prawa i je łamiącymi. I takimi nas prezentuję, bez owijania w bawełnę – w odróżnieniu od innych publikacji, w których przedstawieni jesteśmy jako czarne charaktery, zwyrodnialcy mordujący zwierzynę dla przyjemności, bez zastanawiania się, po co to robimy.

JESTEM MYŚLIWYM, ale nie oznacza to, że zabijanie sprawia mi przyjemność czy satysfakcję. Nie oznacza to też, że robię to dla sportu lub – jak to często piszą pseudoobrońcy zwierząt, przeciwnicy polowań – by podnieść swoje niedowartościowane ego. W dzisiejszym świecie polowanie to działanie w ramach tzw. zrównoważonej gospodarki łowieckiej, opartej o bardzo wiele czynników, do których zalicza się między innymi roczny plan łowiecki oraz wieloletni łowiecki plan hodowlany, który (w naszych, polskich warunkach) jest sporządzany przez regionalne dyrekcje Państwowych Gospodarstw Leśnych Lasy Państwowe, w uzgodnieniu z właściwymi marszałkami województw i Polskim Związkiem Łowieckim, po zasięgnięciu opinii właściwych izb rolniczych.

Można mieć do nas pretensje, że strzelamy do takiego niewinnego, ładnego jelenia, ślicznej sarenki. Tak, do takich niewinnych zwierząt też strzelamy. Niewinność w świecie zwierząt nie istnieje. To my na siłę staramy się nadawać zwierzętom nasze cechy, uczłowieczać je, nie zdając sobie w ogóle sprawy, jaką krzywdę czynimy tym samym całej przyrodzie. Ten jeleń nie jest winny, niewinny, ładny, milusi czy jeszcze inny – tak samo jak wilk, ryś, jastrząb i inne drapieżniki. One są, jakie są. Gdybyśmy bowiem przyjęli takie wizerunki zwierząt, jakie chcą nam narzucać media, to co powiedzieć o tych przetrzymywanych w ubojniach kurczakach, którym stworzyliśmy piekło, o świniach w chlewniach, o tuczonych na siłę gęsiach, niewidzących światła dziennego mlecznych krowach i wielu innych gatunkach, które zabijamy na mięso, dla futra albo na arenie corridy czy podczas okrutnych walk psów, kogutów? Stworzyliśmy im piekło, bo co? Są brzydkie? Głupie? Nie są milusie?

Człowiek personifikuje przyrodę. Że tego robić nam nie wolno, mało kto wie. Z przyjemnością, z łezką w oku oglądamy filmy Disneya z rozumnymi zwierzętami w roli głównej. Nic bardziej bzdurnego nie mogliśmy wymyślić. Oddalamy od siebie prawdziwy obraz życia Natury, fałszujemy Jej prawa; nie chcemy przyjąć do wiadomości, że nie są one ani okrutne, ani bezwzględne. Są, jakie są, typowe dla świata, w którym każdy usiłuje przetrwać najdłużej i najskuteczniej, jak się da. I właśnie z takim światem, polując, każdy z nas, myśliwych, ma styczność. Z jednej strony ze wspaniałym światem życia, cudownych chwil, obserwacji na żywo Matki Natury, z drugiej strony innego jej oblicza – śmierci. I nie jest prawdą, że zadajemy ją z radością. Owszem, atawistyczne zachowania są charakterystyczne i dla nas, tak jak dla innych łowców. Zabijanie bez potrzeby w takim przypadku nie jest jednak możliwe. Żaden drapieżnik nie zabija dla samej żądzy mordu. Nie robimy tego i my.

Każdy z nas, myśliwych, oddany strzał do żywego zwierza rozpatruje we własnym sumieniu, podchodząc do tego bardzo indywidualnie. Każdy osobiście przeżywa polowanie. Nie czujemy się – i nie jesteśmy – panami życia i śmierci. Wykonujemy zadania, które nakłada na nas ustawa Prawo Łowieckie oraz wiele innych aktów normatywnych. Ktoś musi to robić. Zepsuliśmy ten świat i teraz trzeba to kontrolować. Czy jest inna droga? Owszem: zrezygnujmy z wielkoobszarowych upraw, zlikwidujmy hodowle, wypuśćmy zwierzęta na wolność, sami zamknijmy się w miastach i nie wychodźmy z nich, zaprzestańmy zatruwania wód, powietrza i… poczekajmy. Czy to coś da? Owszem: szybko zaczniemy wybijać się wzajemnie, przejdziemy na kanibalizm, ale przynajmniej uratujemy śliczne, mądre, milusińskie zwierzęta, które, gdy tylko zauważą, że nie muszą się już nas bać, szybko przypomną sobie, że ludzkie mięsko należy do tych smaczniejszych. I wtedy przekonamy się, że uczłowieczanie naszych milusińskich zdało się psu na budę.

Życzę miłej lektury.

 

Autor

Część pierwszaLudzie

Rozdział I

Kozioł pasł się samotnie na skraju lasu. Dobrze znał tę polankę. Wychodził tu regularnie każdego ranka. Miał swoje ulubione żerowiska, gdzie szukał pachnących ziół, gdy był przemęczony, wody w mokrej od rosy trawie, by ugasić pragnienie, zanim uda się do niedalekiego strumienia. Dzisiaj jednak nie jadł. Węszył niespokojnie. Czuł zapach kozy żerującej z koźlakami w pewnym oddaleniu od niego. Ale nie ten zapach go denerwował, nie teraz. Koza nie pachniała jeszcze tak, jak trzeba. Teraz czuł tylko mleko i niemowlęcy oddech koźlaków. Nie zastanawiał się: jego to potomstwo czy rywala, którego obecność drażniła go od jakiegoś czasu. Zawsze uważał, że ta polanka jest jego i tylko jego. Gdy w lipcu kozy zaczynały pachnieć zniewalająco, obiegał je dookoła i przeganiał rywali. Wiedział, że do jego ziół i jego trawy kozy przyjdą. Musiały przyjść.

Podniósł łeb i złapał wiatr. Czuł zapach przeciwnika. Duży, stary rogacz żerował po drugiej stronie polanki. Nie widział go dobrze, bo wysokie trawy stanowiły dobry kamuflaż. Od czasu do czasu rywal podnosił łeb i potrząsał nim, opędzając się od natrętnych komarów i wszechobecnych muszek. Sam też otrzepywał się od małych krwiopijców. Rzucił łbem raz i drugi. Podszedł do niewielkiego świerka i zaatakował drzewko porożem. Poznęcał się nad nim przez chwilę. Chciał się zmęczyć. Może to, co czuł, minie, gdy się zasapie.

Odskoczył od świerczka. Rzucił łbem. I znów złapał wiatr. Coś było nie tak. To już nawet nie chodziło o rywala. Wiatr niósł najbardziej niebezpieczny z zapachów. Swąd śmierci. Rogacz zamarł. Widział, że koza przestała żerować. Pisnęła i koźlaki zapadły w trawy. Zniknęły mu z oczu.

Sarny stały czujnie, rozglądając się dookoła. Śmierć. Czuły ją. Tym razem była inna, nie wilcza, nie rysia. Inna. Kozioł przekrzywił łeb, jakby chciał ją usłyszeć. Szum, szelest, tchnienie, echo? Czekał. Słuchał. Gdzieś w podświadomości, pojawiło się ledwo wyczuwalne tchnienie: Uciekaj, uciekaj! Nie zareagował. Przekrzywił łeb jakby w stronę tego tchnienia. Czekał… Gałązka z pobliskiego krzaka czarnego bzu poruszona wiatrem delikatnie trąciła go w nozdrza.

– Uciekaj, ratuj się! – wraz z dotknięciem tchnienie powróciło; bardziej dobitne i rozkazujące.

Kozioł podskoczył i rzucił się w stronę lasu. W tym momencie huk niczym piorun przewalił się przez polanę. Kątem oka widział kozę zagarniającą maluchy do boru; jeden, dwa susy i był w zbawczym lesie. Stanął i obejrzał się. W miejscu, gdzie stał rywal, była pustka.

– Daj znać innym, innym, innnymmm; śmierć, śmieeeerć!– goniło go tchnienie.

Nie czekał na więcej. Wiedział, że trzeba przekazać. Przekazać, przekazać – powtarzał, skacząc przed siebie. Przekazać, przekazać…

***

– Ładny strzał, kolego łowczy. Gratuluję. – Michał zawsze podziwiał swojego opiekuna. Wiedział, że łowczy nie lubi wazelinowania, ale nie mógł się powstrzymać. Polowanie było wypracowane, za rogaczem uganiali się po lesie od co najmniej trzech tygodni. Do dzisiaj udawało mu się ich przechytrzyć. Do dzisiaj. Łowczy pochylił się nad kozłem. Otworzył pysk.

– Zobacz. – Odwrócił głowę do Michała – No, co ty teraz robisz, młody? Dawaj tu.

– Ostatni kęs chciałem… – Michał zaczerwieniony przykucnął przy tuszy rogacza.

– Dobra, dobra, za chwilę. Patrz na zęby. O tu, tu. Zobacz, jakie zużycie. Stary kozioł. Swoje już w lesie zrobił. Widzisz tu? Siekacze starte prawie do korzeni. Popatrz na powierzchnie żujące zębów bocznych, tworzą miseczki, brak dwóch zębów, a do tego… zobacz – łowczy podniósł łeb rogacza – jakie jest ułożenie możdżeni. Dziewięć, dziesięć lat, tyle mu daję.

Klęczeli przy rogaczu. Mimo swojego wieku robił wrażenie. Ładny był. Czysta suknia, masa też odpowiednia mimo braków w uzębieniu. Parostki co prawda mocno uwstecznione, ale ostatecznie w lesie trudno o ideał. Nie o wygląd tu przecież chodzi, a o dostosowanie do warunków.

– Dawaj ten złom…

Michał wyciągnął do łowczego rękę ze świerkową gałązką.

– Dobra będzie? – spytał cicho.

Łowczy jakby nie słyszał nieśmiałego pytania. Mówił do siebie, do Michała, do lasu.

– Zwierzę oddaje nam siebie i przechodzi do krainy wiecznych łowów. Trzeba mu podziękować za ofiarę i za życie w lesie, za to, co przez to życie dla lasu zrobiło, ile swoich genów przekazało dalej, za to, że tu było i że mogliśmy się z nim tyle razy spotykać. Dziękujemy… Hasaj w spokoju na łąkach świętego Huberta. – Mówiąc to, łowczy wsunął w pysk rogacza zieloną gałązkę i położył rękę na jego karku. – Żebyś nie był głodny na początku… tej drogi.

Michał poczuł dziwne pieczenie pod powiekami. Terminował w kole od stycznia i niejednokrotnie brał udział w polowaniach, ale te dziwne zwyczaje czy obrzędy – nie wiedział, jak to nazwać, choć sami koledzy twierdzili uparcie, że to tradycja – celebrowane przez myśliwych – niestety nie przez wszystkich – zawsze tak na niego wpływały. Było coś w tej całej ceremonii: cisza odwiecznego boru, powaga śmierci, smutek pożegnania, szacunek dla zwierza; łapało za duszę i wyrywało ją na zewnątrz, targało uczuciami.

Łowczy wstał. Otrzepał spodnie z piasku i rosy.

– No, młody. Do roboty. Rogacza jeszcze nie patroszyłeś. Dawaj tu.

Ułożyli kozła tak, by najlepiej było go sprawić. Zrobić należało to szybko, bo majowy poranek parował już gorącem; z łąki unosił się do nieba bialutki całun.

Z duszą rogacza? – przemknęło przez myśl Michałowi. E tam, zabobony jakieś…

– Gorąco będzie – zawyrokował łowczy. – Dawaj, działamy. Ej, ej, młody! Co ty robisz?

Michał spojrzał na niego zdziwiony.

– Myśliwy nie rzeźnik. Nie podwijaj rękawów…

Na początku nie mógł się przyzwyczaić do patroszenia zwierzyny. Miał mdłości. „Rzeźnicka robota” – mruczał, gdy nikt nie słyszał. Dopiero kiedy Stach, z którym najbardziej się trzymał w łowieckiej gromadzie, kiedyś przy wódeczce wyjaśnił mu swój punkt widzenia na te sprawy, pojął, że to nieodłączna część myśliwskiej celebry.

– Jak, bracie, włożysz ręce w gorące jeszcze trzewia, poczujesz… to śmieszne, ale ja to czuję, poczujesz życie – tłumaczył Stach. – Poczujesz życie, chłopie. No dawaj. Po garnuchu. No… o czym to ja…? A, trzewia. Poczujesz, brachu, życie, ten magiczny związek między życiem i odchodzeniem za tęczowy most. Kto tego nie doświadczył, nie zrozumie. Nie wiem, jak ci to lepiej wytłumaczyć. To po prostu natura, ten związek między życiem i śmiercią, wieczna sinusoida. Taka nieodłączność.

Długo wtedy w gajówce dyskutowali. Potem, leżąc już na myśliwskiej koi, jak koledzy nazywali łóżka w domku myśliwskim, dumał o swoim szczęściu, o tym, jak dobrze trafił – do tego właśnie koła. Zasnął, dziękując świętemu Hubertowi za to swoje szczęście.

Teraz klęczał nad rogaczem. Teoretycznie wiedział, co trzeba robić: wytrzebić, wyciąć odbyt, rozciąć brzuch, wyjąć patrochy, odciąć kiszkę stolcową, przeciąć tchawicę i wyjąć całość. Jak dobrze się obrobi odbyt i przetnie krtań, wszystko pięknie wychodzi za jednym mocnym pociągnięciem, tusza nie ma prawa się zabrudzić. Skupił się na tym, co ma robić, gdy nagle przez las przetoczył się stłumiony odległością huk. Strzał!?

Spojrzał na łowczego. Ten przyłożył palec do ust. Cicho. Słuchamy. Zrozumiał. Ktoś strzelał. Spojrzał na łowczego raz jeszcze.

Gdzie to może być? – spytał wzrokiem.

– To czwórka – odezwał się po chwili łowczy. – Ktoś strzela. Rano nikt nie był tam wypisany. Dzwonię do Stacha. Musimy to sprawdzić. Za dużo ostatnio jest tu dziwnych strzałów.

Michał kiwnął głową. Gdzie jak gdzie, ale z czwórki nie dało się praktycznie uciec, jeśli to oczywiście kłusol, co z pewnością podejrzewał łowczy, to będzie w matni. Tam była tylko jedna droga, z tyłu bagna, potem jezioro. Jakby dobrze obstawić, to polowanie na złego może się udać.

– Dobra. Widzimy się za parę minut przy krzyżu. Złap, kogo możesz. – Łowczy schował komórkę. Wziął sztucer i zarzucił broń na ramię. – Jadę. Ty tu zostań. Spraw rogacza i czekaj. Wsadź mu kijaszka w brzuch, szybciej się ostudzi… Czekaj tu na mnie – dodał jeszcze, wsiadając do samochodu.

***

Cień zmierzał w kierunku młodnika. Niewyraźny, skulony. To nie był zwierz. Człowiek. Z całą pewnością człowiek. Czego szukał tu, w leśnej głuszy, koło bagien i oparzelisk, jakimi kończyło się jezioro? Obserwujący go odłożył lornetkę. Przetarł oczy i przeczyścił szkła. Był zmęczony. Najchętniej zlazłby z drzewa i wyciągnął się na zielonym, trawiastym kobiercu.

Podniósł lornetkę do oczu. Cień zniknął. Dokładnie przeczesywał młodnik metr po metrze. Jest! Przyczaił się za tym wielkim mrowiskiem. Obserwuje. Rozwidniało się coraz bardziej. W porannej, majowej szarówce sylwetka cienia nabierała ostrości. Na pewno człowiek. Żaden z niego niedźwiedź. Bo i po cóż miałby tu łazić misiek? Jagód jeszcze nie ma, barci też w tym rejonie lasu nie ma… no, chyba że za padliną. E, nie. To nie misiek.

Rozwidniło się. Cień – teraz miał już całkowitą pewność: człowiek – wciąż kucał za mrowiskiem. Że też mrówki go nie oblezą. Odporny jakiś – dumał, obserwując nieruchomą postać. Miejscowy, to widać. Odporny na las, jak mówią tu sami o sobie z dumą. Nie uznawał tego za komplement. Ta ich odporność dla lasu oznaczała wycinkę, kradzież drewna, wypały węgla, wnyki i strzały w ciemnościach. Odporni na las dla niego byli szkodnikami i niszczycielami.

– Las, las… – westchnął cicho, oddychając pełną piersią. Może być coś piękniejszego i mądrzejszego? – pomyślał.

Człowiek-cień poruszył się. Widział teraz dokładnie. Znał go. Mieszkał po tamtej stronie cypla, jak tu mówili: „za szyją”. Mrozek. Tak, to na pewno Mrozek. Ominął mrowisko. Nawet nie strzepał mrówek – zakonotował w podświadomości. Odporny…

Mrozek tymczasem skręcił w prawo i po kilkunastu krokach bezszelestnie zaległ w niewielkim dołku. Wyraźnie widział, jak wyjmował broń. Obrzyn? Ruski Mosin? Ciarki przebiegły mu po skórze. Kłusownik! Jeszcze jeden!? Skąd ich tylu? Dlaczego? Nie zdają sobie sprawy, co robią? Chęć działania włączyła się automatycznie. Lecieć, przeszkodzić, złapać, dokopać draniowi. Powstrzymał się. Nie teraz, jeszcze nie teraz.

Człowiek przymierzył się. Czekał. Wreszcie biały dymek, niewielki, i huk rozrywający ciszę majowego poranka. Z prawej strony młodnika wypadły sarny, koza z dwoma koźlakami. Ze środka gąszczu wiało ciszą. Człowiek podniósł się i teraz już szybko skoczył w stronę, w którą strzelał. Spieszył się.

Człowiek na drzewie siedział nieporuszony. Kolejna śmierć. Bezsensowna. Do czego strzelał kłusol? Dzik? Sarna? Jeleń? Diabeł wie. Po chwili zobaczył, jak ciężko przedzierając się przez młodnik, ciągnął kozę.

– Skurwysyn… – wyrwało mu się. – Kozę w maju. Dlatego z tą drugą uciekały trzy koźlaczki – mruczał do siebie. – Skurwysyn, takiego to za jaja i na drzewo. Dobra, zobaczymy, zobaczymy…

Kłusownik wyszedł z młodnika i rozejrzał się dookoła. Teraz już miał pewność. To Mrozek. Syn starego Józefa. Stał i słuchał. Od strony drogi coraz bardziej narastał szum. Silnik? Jechał ktoś? Mrozek nagle otrząsnął się, puścił kozę i – teraz już zdenerwowany – rozejrzał się po lesie.

Szuka drogi – z satysfakcją pomyślał, obserwując zachowanie kłusownika.

– Niósł wilk razy kilka… – szepnął do siebie z uśmiechem.

Odgłos silnika i nadjeżdżającego samochodu zbliżał się coraz bardziej. Mrozek zarzucił karabin przez pierś i skoczył do tyłu, w młodnik.

– Nie masz dokąd – cichutko szepnął za nim obserwator. – Leć, złam kark, draniu.

Kłusownik zniknął w gąszczu. Kierował się na bagna. Tymczasem terenówka z piskiem hamulców zatrzymała się przy martwej kozie. Ze środka wyskoczyli myśliwi. Znał ten samochód, znał ludzi.

– Stachu, zobacz, był tu jeszcze przed chwilą. Tu jest koza… Drań!

Stach obejrzał ślady. Był strażnikiem łowieckim. Podleśniczym w pobliskim leśnictwie. Całe życie spędził w lesie, znał jego życie, czytał ślady.

– Poszedł tam.

– Na bagna?

– Mhm. Innej drogi tu nie ma. Tam oparzeliska i topiel, nie da się. Na lewo takie parowy, że uciekając, giczały połamiesz. Tylko bagna.

Łowczy otarł spocone czoło.

– No to go mamy. Zadzwonię, by chłopaki obstawili z prawa i z lewa. Niech czekają. Szkoda, że twoja Sunia ma młode. Zdałaby się…

Stach uśmiechnął się. Sunia, ukochany wachtelhund, dwa dni temu powiła piękne sześcioraczki. I zajęta była od rana do wieczora. Słysząc słowa prezesa, pokręcił głową.

– To na nic. To na pewno miejscowy. Oni znają drogi przez bagno. Jestem pewien, że ma łódkę na brzegu. Doleci do niej i tyle go…

– No to co? Znowu dupa i pączki? Nie ma sposobu?

– Sprawdźmy. Trawa jest mokra. Jeszcze. Ściółka też, musiał zostawić ślady. Może znajdziemy drogę przez bagno. Przyda się na przyszłość. No, łowczy, dawaj, idziemy.

Zarzucili broń na ramię i po chwili zniknęli w młodniku. Prowadził Stach.

Po kilku minutach Obserwator zsunął się ze swojej czatowni. Mógłby wskazać im kłusownika. Powiedzieć. Sprawa byłaby prosta. Czekaliby na niego w chałupie. Z policją. Zapach z lufy, kula z sarny. Wszystko by pasowało. Jak nic przyskrzyniliby drania. Tylko że ile by dostał? Rok w zawieszeniu? Drań! Za zabicie prowadzącej matki. Dopiero co się ocieliła, nie zdążyła się nacieszyć małym. Za jaja takiego i przybić do drzewa, a nie do sądu.

Nie podchodził do sarny, nie zbliżał się do terenówki. Po cichutku, prawie unosząc się w powietrzu, oddalił się z miejsca zdarzenia i zniknął. Cisza zapanowała nad ostępem. Las oddychał, z bagna coraz wyżej unosiły się poranne opary. Do leżącej nieopodal samochodu kozy, powolutku, na sztywnych cewkach, podeszło koźlę. Schyliło łepek i powąchało. Cichutki piskliwy lament. Matka się nie poruszyła. Ponowiło pisk. Nic. Z prawej strony dobiegł koźlaka głos nawołującej siuty, do której dołączył, niecierpliwe: „Chodź!”. Obejrzał się, ale nie chciał opuścić matki. Niecierpliwe, podszyte strachem „Chodź!” powtórzyło się. Koźlę obejrzało się ponownie. Nie zareagowało. Schylało łepek do matki, gdy gałązka pobliskiego jałowca trzepnęła go po uchu. Uciekaj, uciekaj! Rzuciło głową i skoczyło w stronę niecierpliwego „Chodź!”. Zniknęło w gąszczu.

– Wiedziałem… – Człowiek obserwujący tę scenę z ukrycia odłożył lornetkę. – Wiedziałem. – Po sekundzie i on ostatecznie rozpłynął się w głuszy.

***

– Poszedł na bagna – relacjonował Stach, patrząc, jak Leon waży kozę. – Ślad prowadził do jeziora. Tam miał łódkę. Całe, bracie, przygotowane stanowisko: paliki do cumowania, ogacony brzeg. Po prostu stałe miejsce parkowania.

Po zważeniu kozy Leon zsunął tuszę z wagi. Wytarł blachę i umył ręce.

– Dziewiętnaście kilo, i co teraz, panowie? Toż to maj…

Strażnik z łowczym spojrzeli po sobie. Byli co prawda w punkcie skupu, który prowadził Leon, ale co robić ze skłusowaną sarną? Do tego w okresie ochronnym? Diabeł wie. Prawo na ten temat w zasadzie było jednoznaczne – utylizacja. Milczeli. Żaden nie kwapił się z propozycją.

– Dobra, chodźcie na kawę. Może coś wymyślimy.

W zagraconym kantorku było chłodno, przyjemnie. Maj tego roku był wyjątkowo ciepły. Stare baby wróżyły, że za to lato będzie kiepskie i deszczowe. Bo przecież w przyrodzie musi być równowaga. Maj gorący, lipiec – zimny. To sprawiedliwe – mówiły.

– Wody? – Leon wyciągnął rękę w stronę skrzynki z gazowaną mineralną.

– Słyszałeś, Stach, coś o kawie?

– A rzeczywiście, taki jeden zapraszał…

Leon zaśmiał się głośno, zaraźliwie, mamrocząc, że to już nic powiedzieć nie można. Pożartuje sobie człowiek, a tu zaraz za wąsy ciągną. Daj palec, to rękę wezmą.

– Co tam stękasz? – zaciekawił się łowczy.

– A nic, nic. Tak sobie liczę. Może chcecie jajeczek lub serka?

– Wezmę, ale jak będę wracał – zdecydował się łowczy. – Jeszcze muszę do Grądzika pojechać. Szkodę zgłosił.

– Znowu? – zdziwił się Stach. – Przecież niedawno jeździłeś do niego.

– Tam była łąka, a teraz na tym polu za krzyżem, gdzie ma kukurydzę. Mówi, że posiał i dziki wszystko wybrały. Pojadę, zobaczę. Ale co robimy z tą kozą?

Leon postawił przed kolegami kubki z kawą.

– Jest dobrze sprawiona, odbije się łeb i pójdzie jako rogacz. Szkoda by była…

– A może na użytek…? – Stach nie lubił takich sytuacji. Teoretycznie jako leśnik i strażnik nie powinien być przy tej rozmowie. – Przynajmniej nikt nie będzie gadał.

Łowczy machnął ręką.

– A łeb na wycenę masz? Co? Bo i w takim, i w takim przypadku wyceny nie unikniesz. Jak masz lewy łeb, to bierz na siebie.

– A ty nie masz? – Strażnik uśmiechnął się.

– A wyobraź sobie, że nie mam. Nie robię takich rzeczy…

– Łowczy i łba w zapasie nie ma? Ej, co z ciebie za łowczy? – śmiał się kolega. – Nie wierzę…

– Na siebie patrz. Strażnik też powinien, kuźwa, coś mieć, co nie?

Odgłos silnika samochodu przerwał rozmowę. Wyjrzeli przez okno na podwórko. Leon spojrzał na jednego i drugiego, jakby chciał powiedzieć: „I sprawa się rozwiązała”. Zamiast tego rzucił tylko:

– Prezesunio się wam napatoczył.

– A tego jakie licho tu przyniosło? – burknął łowczy.

– Nie stękaj. Lewy łeb przyjechał… – Stach uśmiechnął się szelmowsko.

W tym momencie drzwi otworzyły się z łoskotem i do kantorka wtoczył się prezes koła. Wielki chłop był, solidnej tuszy. Jak mówili pradziadowie: odżywiał się dobrze, tłusto. Rozejrzał się po siedzących.

– Darz Bór, koledzy. O, widzę, kawulca się od rana żłopie! Takim to dobrze. Znajdziesz i dla mnie, Leon? – Przysunął sobie najbliższy wolny stołek. – Słyszałem, łowczy, że znów ktoś strzelał. Patrzyliście może, co i jak?

Łowczy w kilku słowach przedstawił sytuację.

– Popłynąć to on mógł wszędzie. Szukaj wiatru w polu.

– A co z tuszą? – Prezes, popijając kawę, patrzył spod oka to na jednego, to na drugiego. – Co robimy?

– Żeby straty nie było, trzeba albo oddać na skup, albo na użytek…

Prezes żachnął się.

– E tam, na skup. Po kiego grzyba? Lepiej, żeby nikt nie pytał. Przecież wiecie, co trzeba by zrobić zgodnie z prawem. Mam rację? No właśnie. Jak nikt nie chce, to ja ją biorę. Gra? Łowczy?

Stach wysunął do przodu szczękę w stronę łowczego w geście: „A nie mówiłem?”.

– Ok. Wpisz kozła na czwórce; w pierwszej klasie.

Prezes potwierdził kiwnięciem głowy.

– A tak przy okazji, łowczy, w sobotę robimy posiedzenie zarządu. Krótko i do rzeczy, bo czasu szkoda. Zresztą Heniek będzie jeszcze do was dzwonił. No to biorę koz…ła i lecę. Czołem, panowie.

Gdy Leon z prezesem wyszli z kantorka, Stach wyszczerzył zęby do łowczego.

– A nie mówiłem? – triumfował. – Kłopot z głowy.

Łowczemu nie bardzo było do śmiechu. O lewych łbach czy to rogaczy, czy byków w kole mówiło się od dawna. Jedni chwalili się nimi bez żenady, inni traktowali problem jako tajemnicę poliszynela. Na takim łbie, bywało, można było nieźle zarobić, więc gdy ktoś miał okazję, to korzystał.

– Ja ci, Stach, mówię, zresztą strażnik jesteś, to sam wiesz najlepiej: las ma oczy i uszy. Prędzej czy późnej oliwa wypłynie.

– Pojechał – rzucił od niechcenia Leon, wchodząc do pomieszczenia. – Nie moja to sprawa, ale kto go w ogóle wybrał na prezesa?

W kole utarło się przekonanie o mądrości walnego zgromadzenia członków. Ta swoista coroczna burza mózgów będąca najwyższą władzą koła nie mogła się przecież mylić. Bywały jednak odstępstwa od tej reguły.

– Demokracja, Leonku, demokracja. – Łowczy, wstając, klepnął kumpla w kolano. – Może przyszedł czas pokuty za grzechy?… Jadę do Grądzika.

***

Leśniczówka stała na skraju niewielkiej polany. Z tyłu dotykała prawie ściany lasu, a raczej szeregu olbrzymich, białych brzóz. Otaczały one dom z trzech stron, zapewniając – jak mówił Stach – nieustanny ruch powietrza i najlepszą w świecie aurę. Zawsze jak wracał, zatrzymywał się przy swoich drzewach. Mówiły do niego, wyciągały swoje ulistnione witki, muskały po twarzy. Brał je w ręce, wąchał, głaskał. „Jak leci? – pytał. – Nie za mało wody?”. Czasem, gdy na terenie leśnictwa przychodziły czasy większych wyrębów, wieczorami siadał w swoich brzozach i się tłumaczył. Przekonywał, że nie ma innego wyjścia, że planowość, gospodarka drewnem i w ogóle, że po prostu musi. Wiedział, że słuchają, że starają się rozumieć.

Tej soboty też nie zapomniał o swoim rytuale. Prosto z samochodu podszedł do najbliższej z nich i przyłożył czoło do białej kory drzewa.

– Witaj. Co nowego w lesie?… Nie znaleźliśmy go… To już kolejny raz. Nie mamy szczęścia. A wy co na to? Co szumi las?

Czasem zdawało mu się, że brzozy mówią, szumią jakoś tak inaczej w zależności od tego, co im mówi i o co pyta. Najtrudniejsze były rozmowy o tragediach. Wtedy drzewa milczały.

– Stach, dawaj tu… No patrz, Lena, on znowu przy brzozach… – Leśniczy, prywatnie brat, nie mógł zrozumieć Staszkowej fanaberii, jak określał jego zachowanie. – Chodź, obiad stygnie.

– Zostaw go. – Lena miała dla szwagra więcej zrozumienia. – Przecież nic złego nie robi.

Leśniczy wzruszył ramionami. Jeszcze tylko tego brakowało, by ktoś zobaczył te jego rozmowy z drzewami. Zaraz rozejdzie się po nadleśnictwie plotka, że podleśniczy to wariat albo – co broń Boże – czarownik.

– Nic nie rozumiesz. On nam… – Nie dokończył myśli, gdy do izby wszedł Stach.

– …wstyd przynosi, co? – wpadł bratu w słowo. – Dziwak, nie po kolei w głowie. Brat, spokojnie. Nie zrobię wstydu.

– E, ja nie o tym. – Leśniczy poczuł się raptem jak sztubak złapany na czymś wstydliwym. – Ot, po prostu dziwnie się zachowujesz. Te rozmowy z drzewami i w ogóle te twoje włóczęgi po lesie. Czego szukasz? Za czym gonisz?… Auć! – Podskoczył nagle kopnięty pod stołem przez żonę. – Kobieto, uważaj! – syknął.

– To nie gadaj głupot, zupa stygnie. Smacznego.

Przy stole zapadło milczenie. Stach patrzył na brata i bratową. Jedli w milczeniu. Od lat łapał się na tym, że przy milczącym stole przychodziły mu na myśl wersy Mickiewicza: „chłodziec litewski milczkiem żwawo jedli”. W ciepłe sobotnie majowe popołudnie ciszę posiłku przerywało tylko pracowite brzęczenie pszczół. Za leśniczówką mieli kilkanaście uli, na werandzie domu, w słupach zagnieździły się dzikie pszczoły, na najbliższych brzozach Stach poumieszczał kilka domków dla owadów. W ciepłe, słoneczne dni, gdy powietrze drgało od gorąca, całe to towarzystwo bzyczało, skrzeczało, warczało jak śmigłowce, kręciło się pracowicie wokół leśnego domu. Stach mówił, że to go uspokaja.

Teraz też uśmiechał się, myśląc o strofach wieszcza. Czy ktoś ładniej opisał przyrodę? No, może Orzeszkowa w „Nad Niemnem”, ale to była proza. W szkole nie bardzo palił się do czytania. Dopiero później, gdy życie zakręciło nim jak kukiełką, zabrało to, co najbardziej kochał, zbliżył się do książek. Miał ich w swoim niewielkim pokoju całą bibliotekę. Las, pszczoły, książki. Czy trzeba coś więcej człowiekowi? – pytał sam siebie, pytał swoich drzew. Mówił na nie, że są jego, bo dał im słowo, że nie pozwoli, by coś im się stało, że nie da im zrobić krzywdy. Pamiętał tamten wieczór, wtedy, gdy ostatni raz zapłakał, siedząc na swoim miejscu pomiędzy dwoma najstarszymi drzewami. Wieczór był bezwietrzy, ale wówczas niespodziewanie powiał wietrzyk, taka leśna bryza, gałęzie dwóch brzóz oplotły mu głowę, złapał je, chcąc odsunąć od siebie – wtedy poczuł, że drzewa mówią. Bo mówiły naprawdę. Czuł je, wiedział, że one wiedzą, że współczują i że może na nie liczyć. Ponowny powiew wiaterku zabrał ze sobą gałęzie. W tamtej chwili poczuł taką ulgę, jakby ktoś… coś zdjęło mu ciężar z piersi. Odetchnął tak głęboko, że zdziwiony rozejrzał się dookoła; przejaśniało, zobaczył świat… Wtedy obiecał swoim brzozom, że będzie je chronił.

– Co tam w lesie? – Brat przerwał ciszę, odstawiając talerz po zupie.

– E, jakby to powiedzieć: znowu strzelano. Na czwórce, przy topieli.

– Kłusol?

Stach kiwnął głową.

– Miał łódkę. Zwiał drań. Nie ma na nich bata? Grzechu, nie ma?

Leśniczy wzruszył ramionami.

– Mówisz jak potłuczony. Przecież wiesz, że nasza państwowa straż łowiecka to dwóch ludzi na powiat, a policja?… No, co ja mam ci mówić. Przecież wiesz.

– Ano wiem, wiem…

Kilkakrotnie już informowali komisariat powiatowy, że po lesie idzie strzelanina na całego. Próbowali robić obławy, chodzili po domach, szukali. Psu, kuźwa, na budę, jak mówił łowczy. W kole na ten temat niewiele się mówiło. Kolegów niby bulwersowali kłusownicy, ale gdy łowczy proponował nocne zasiadki i łowy na strzelaczy, każdy migał się, jak tylko mógł. Ogólnie wszyscy byli za, ale chętnych do działania nie było. W trzech czy czterech to sobie, kuźwa, możemy – mawiał łowczy – wiecie co, no nie?

– A co na to twoje drzewa? Las nic nie mówi? – Leśniczy uśmiechnął się.

– Grzesiek!!! – Lena walnęła go widelcem w rękę. – Zachowuj się…

– Auć! Kobieto, co robisz?

– Jak się nie uspokoisz, to następnym razem dźgnę. Jak Boga kocham. Tak przy okazji: Zośka mówiła, żebyś przyszedł. Paweł ma do ciebie jakąś sprawę.

– Hm… Paweł? – chrząknął leśniczy, nie kończąc jednak, zobaczywszy w ręku żony gotowy do ciosu widelec.

– Dobra, pójdę. A wy co, nie jecie? Zimne będzie.

Popołudnie spędzili przy pszczołach. Dobrze przeżyły zimę. Wiosna też była łaskawa, spadzi w tym roku na jodłach było w bród. Grzegorz zacierał ręce, licząc na dobry miodek i szczęśliwy rok. Lena obserwowała braci, leniwie bujając się na fotelu na werandzie. Dobrze się dogadywali, mimo niewinnych dogadywań Grzegorza. Nie wynikały one ze złego charakteru. Grzech był chłopem z kościami, jak to się mówiło, wiedziała, że te jego przygadywanki podyktowane były troską. Kochał młodszego brata, ale nie wiedział, jak mu to powiedzieć, nie wiedział, jak mu pomóc. Zrobił, co mógł – dali mu miejsce w swoim domu, praca się też znalazła. A nade wszystko las. To on pomagał najbardziej. I te pszczoły. Żeby jeszcze tak wszystko się do końca zabliźniło – dumała po kobiecemu – wszystkie rany.

***

– Dzień dobry, panie Grądzik, co tym razem? – Łowczy już po otwarciu furtki robił dobrą minę do złej gry. Grądzika w okolicy nikt nie lubił. Swarliwy był jako sąsiad, gwałtowny, nie trzymał języka za zębami, pretensje miał do wszystkich i do wszystkiego. Koło miało z nim prawdziwe utrapienie. – Weź pan tego psa…

– He, he, he – zaśmiał się gospodarz. – Panie drogi, to dobry pies. Swego pozna. Nie da krzywdy zrobić.

– Żeby tylko nie robił jej poza zagrodą, panie Grądzik. Bo sam pan wie, że to nielegalne.

Grądzik machnął ręką, jakby uwaga o kłusowaniu psa nie dotyczyła jego wilczura. Jedno łowczy musiał przyznać: że Grądzikowy Azor prezentował się okazale. Gospodarz jaki był, taki był, ale o psa dbał, co widać było gołym okiem. Nie był jednym z tych, co to dla psa mają łańcuch, wodę po myciu naczyń i tak zwane samowyżywienie. Psy takich gospodarzy były jakiś czas temu jeszcze prawdziwą plagą w okolicy. Spuszczane na noc robiły prawdziwe spustoszenie w lesie i w polu. Zasada była prosta – pies musi się sam wyżywić. W domu może liczyć jedynie ma michę z wodą po myciu pańskich naczyń. W kole sporo dyskutowali na ten temat – co robić, jak przeciwdziałać. Salomonowego rozwiązania nie było. Jedni optowaliby wystrzelać całe to czworonożne towarzystwo, drudzy chcieli karać właścicieli. Ostatecznie problem rozwiązały wilki. Wraz z ich pojawieniem się w okolicy wałęsające się nocą psy zniknęły. Część w wilczych brzuchach, te, którym się udało, wróciły na łańcuchy.

– Kto by tam teraz, drogi panie, psa z oka spuszczał. Wilków za dużo. Coś trzeba by zrobić z nimi, nie? Nawet w biały dzień już łażą. Do lasu iść nie można, drogi panie.

Grądzika nazywano we wsi „drogim”, gdyż do prawie każdego zdania, które chciał jakoś podkreślić, dodawał swój ulubiony zwrot: „drogi panie”. Drogimi panami byli wszyscy, tak mężczyźni, jak i kobiety. Płeć nie grała roli.

– Panie Grądzik, co panu winne wilki? Zeżarły coś… przy okazji może?

– E tam, nie. – Grądzik machnął ręką. – Ja tak ku pamięci, bo to rozmawiałem z łowczym o pastuchu elektrycznym. Mieliście kupić. Kukurydza rośnie, tylko, drogi panie, patrzeć, jak dziki przyjdą. Po prawdzie to już chodzą… – Mówiąc to, Grądzik spojrzał spod oka na myśliwego.

– I po co ta gadka, panie Grądzik? Powiedzieliśmy, że kupimy, to kupimy. Mów pan, kiedy zakładamy, no i gdzie.

Grądzik podrapał się po głowie. Otaksował łowczego spojrzeniem.

– Ano, drogi panie, tam za krzyżem, za łąką Pubanca. No, wie pan, tam mam trochę kukurydzy. Dajcie pastucha, sam założę.

Łowczy wetchnął. Z Grądzikiem można było gadać i gadać. Był niepoprawnym naciągaczem. Teraz też próbował wpuścić łowczego w maliny.

– Panie Grądzik, za kogo pan mnie ma? Za głupka? Za Pubancową łąką nigdy w życiu. Tam będziemy pilnować. Pastuch pójdzie za stawek. Przecież ma pan tam ziemniaki pod lasem, prawda?

Grądzik żachnął się, uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Drogi panie, to chyba ja wiem lepiej, co i gdzie mi potrzeba. Nie będziecie mnie uczyć, jak gospodarzyć. Od trzydziestu lat pola uprawiam…

– Może i tak. – Łowczy nie chciał dyskutować z „drogim panem” na temat jego gospodarowania. Wszyscy wiedzieli, jak to robił i jakie miał wyniki.

– Posłuchaj pan, mimo naszych próśb posadziłeś pan ziemniaki pod samym lasem. Dobrze pan wiesz, że tam wychodzi zwierzyna, i dobrze pan wiesz, że tych kartofli to pan tam nie zbierzesz. Bo wszystko zostanie wybrane.

– Na kukurydzę bardziej idą…

– Dobra, dobra. Kosztem koła nie będziesz pan zgarniał kasy. Jak się nie chce gospodarzyć, to może zmień pan zajęcie?

Grądzik podskoczył urażony do żywego.

– U mnie w domu?! Mnie, gospodarza obrażać?!… – Zapowietrzył się, ale już po chwili krzyczał dalej: – Do sądu pójdę! Swojego nie daruję! Człowiek haruje jak wół i nic z tego nie ma.

Łowczy czekał. Nie odzywał się. Jednym okiem patrzył na „dobrego pana”, drugim na wilczura, który siedział przy furtce, zupełnie jakby zagradzał drogę wyjścia z obejścia.

– No i po co te krzyki, panie Grądzik? – odezwał się po dłuższej chwili. – Przecież pan dobrze wiesz, że mam rację. Specjalnie sadzi pan kartofle przy lesie, żeby od nas wyłudzić pieniądze. To nieuczciwe. I już.

Grądzik przestał się pienić i spod oka obserwował łowczego.

– Pastuch będzie jutro. Sami go założymy. Na tych kartoflach. Na kukurydzy będziemy polować…

Grądzik sapał.

– Nie zgadzam się, pastuch na kukurydzę…

– Albo, albo – łowczy postawił ultimatum. – Wiem, wiem, pójdzie pan do sądu, jak zawsze zresztą. Ale jeśli odmówi pan współpracy z kołem, to niepotrzebnie wyda pan pieniądze. Szkoda kasy. Proszę do mnie zadzwonić wieczorem, bo muszę na jutro ludzi skrzyknąć. Widzisz pan, nawet w niedzielę na pole do pana przyjdziemy. – To powiedziawszy, łowczy powolutku cofał się do furtki. Mówił do gospodarza i zerkał na psa. Skoczy czy nie?

Wilczur jednak siedział spokojnie. Wrzaski właściciela w żaden widoczny sposób nie wpłynęły na spokój psa. Myśliwy powolutku przekroczył furtkę, zamknął ją i zasunął skobel.

– To jak, panie Grądzik? Umowa stoi? Jutro kartofle grodzimy, tak?

„Drogi pan” nie powiedział nic. Odwrócił się i ruszył w stronę ganku. Stojąc u progu drzwi, warknął:

– Azor, pilnuj!

– Pilnuj, Azor, pilnuj – bąknął łowczy, wycierając pot z czoła. – Aha, panie Grądzik, naszą rozmowę nagrywałem – zawołał. – To dla pana wiadomości, jakby chciał pan do sądu. Będzie dowód, że odmawia pan współpracy. Z Bogiem, panie Grądzik.

Uspokoił się dopiero w samochodzie. Z „drogim panem” zawsze tak było. Od lat procesował się z kołem. Raz udało mu się wygrać, ale to tylko dlatego, że ówczesny łowczy zaniedbał sprawę. Koło zapłaciło wtedy odszkodowanie i pokryło koszty sądowe. Ale to było raz, do kolejnych procesów przygotowywali się już inaczej. Nie bagatelizowali powoda. Lecz mimo kilku przegranych spraw, Grądzik wciąż postępował tak samo. Więc dogadać się nie było łatwo. W czasie trwania ostatniej sprawy sąd wreszcie postawił warunki – albo będzie współpracował z myśliwymi na takich zasadach, jak stanowi ustawa o prawie łowieckim, albo sam będzie pokrywał straty. Na szczęście Grądzik był jedynym takim przypadkiem. Z innymi rolnikami były – i owszem – zatargi, ale żaden w tak bezczelny i jawny sposób nie próbował naciągać koła, nie uprawiał pól specjalnie pod straty powodowane przez dziki.

Spojrzał na zegarek. Zbliżała się 19.00. Czas do domu. Cały dzień spędził w łowisku. Uch, Krycha da mu pro memoriale. Odpalił silnik samochodu, gdy zadzwonił telefon. Dzwonił Stach.

– Przyjedź do leśniczówki. Ważna sprawa.

Rozdział II

Lubił majowy las. Każdego miesiąca był inny, ale w maju szczególny: rześki, świeży, taki optymistyczny. Aż chciało się oddychać, położyć się na świeżej murawie – pal sześć mrówki i całą zgraję innych, niekoniecznie przyjaznych dzieł Pana Boga – zamknąć oczy, posłuchać, jak szumią drzewa, poczuć wiaterek we włosach czy delikatne bzykanie koło uszu. Las. Był, jest i będzie. Stach idąc, rozglądał się ciekawie dookoła. Drogę do i od Zośki znał na pamięć. Za każdym jednak razem odkrywał wokół niej coś nowego. To gniazdo, to samotną małą sówkę piszcząca cichutko, gniazdo szerszeni, którego tydzień wcześniej nie było, nowe kwiaty bujające w górę do słońca i światła, zioła. Najlepszy z możliwych filmów do oglądania – las i jego życie.

Zawsze tak było, zawsze kochał las, tylko nie zawsze wiedział, że to właśnie o to chodzi, że to jest ta miłość. Kiedy to los rzucił go w wielki świat, nie było czasu dla drzew i tego, co teraz go otaczało. Życie pędziło. Uczepił się słów takich jak: kariera, pieniądze, praca, praca, praca. Ania – na samo wspomnienie o niej poczuł łzy na policzkach – chciała mu to uzmysłowić. Nie wierzył, że może być coś ważniejszego. Tłumaczył, że to dla niej, dla nich wszystkich, kiedy na świat przyszedł Krzyś, którego Anka nazywała Puchatkiem. Dobra wymówka… Zrozumiał, gdy nie wrócili z wakacji, gdy ten cholerny szajbus rozwalił samolot o górę. Zginęli wszyscy.

Zatrzymał się. Na drodze stała łania z cielakiem. Ledwie śmiał oddychać. Piękna była, mocna, cielaczek dobrze odkarmiony.

– Dobra z ciebie mama – szepnął, uśmiechając się.

Łania spojrzała na niego. W oczach było to coś – spokój, pewność spełnienia, duma z tego, jaką jest, i chęć pokazania: Zobacz, podziwiaj, to ja jestem życiem, ja je daję, ja dbam onie. Prawie nie oddychał. Chwila była magiczna. Łania powoli odwróciła się i trąciła malucha łbem, popychając go do przodu; pokazała cielaka i dwie, trzy sekundy potem zasłoniła go sobą. Odchodząc, jeszcze raz odwróciła łeb w stronę Stacha. Ico ty na to? – zdawały się mówić jej świece.

Nic. Stał zauroczony. I pomyśleć, że na te piękne zwierzęta czeka gdzieś tam jakiś kłusol. A właśnie – kłusol. Powróciły wspomnienia niedawnej rozmowy. Lenka mówiła, że Zośka ma sprawę, więc poszedł tam po obiedzie. Wiedział, że marzeniem bratowej jest znalezienie mu drugiej towarzyszki życia. Taki priorytet. Nie rozwiewał jej marzeń, niech sobie układa te swoje personalne pasjanse. Zosię lubił i tyle. Dobrze się gadało. Ale to wszystko, nie planował póki co nic nowego w swoim poukładanym – w co głęboko wierzył – życiu. Las, brzozy, spokój – to wszystko, czego potrzebował.

Mimo to plotki o nim i atrakcyjnej wdowie od jakiegoś czasu krążyły po okolicy. Pytany o to przez życzących mu jak najlepiej, machał jedynie ręką, by dali spokój. Sam przed sobą tłumaczył się, że chodzi do Pawła. Jakiś czas temu prosił syna Zochy o pomoc. Planowali z bratem i łowczym monitoring obwodu. Paweł podjął się jego wirtualizacji. Prośba o spotkanie z pewnością dotyczyła tego właśnie problemu.

Dom Zochy stał na skraju wsi. Uśmiechnął się do wspomnień. Kiedyś, jak babcia opowiadała im bajki, pojęcia takie jak: skraj wsi, rozstajne drogi, wycie wichury, błyskawica rozdarła niebo – wywoływały gęsią skórkę. Siostra ze strachu chowała się pod kołdrę, jego od szczękania swędziały zęby. Najbardziej bohaterski był Grzesiek; udawał, że się nie boi, ale zawsze po babcinych bajkach, nie gasił potem światła w pokoju. Mama wyłączała je już w nocy. Ech, to były czasy.

Paweł rzeczywiście miał już gotowy projekt monitoringu i wizualizacji obwodu. Siedzieli w jego pokoju, a on spokojnie i rzeczowo objaśniał, w czym rzecz.

– Jeżeli zrobimy, jak mówiłem, to będzie pan miał pełen obraz tego, co się dzieje w puszczy. O, tu, jak się tu kliknie, to pojawią się zdjęcia z foto pułapek. Można je ułożyć na przykład według daty rejestracji, można też inaczej. Jak będziecie chcieli.

Stach kiwał głową. Nie był komputerowym ignorantem, ale nie miał do tego głowy, a raczej chyba czasu na zabawy przed ekranem.

– A aktualizacje można nanieść na mapę?

– Można. Tylko musi pan powiedzieć, w jakiej formie. Bo jak się narzuca na mapkę znaków, to, kurde, może być nieczytelna. Jarzy pan?

– Spoko. Kumam. Wal dalej… Ale, ale, poczekaj. To da się połączyć z Excelem?

– Sorrkowicz jestem. Spoko. Tylko tu kliknąć i będzie gotowe.

Stach dumał. Stały monitoring lasu. Nowość. Ich autorski projekt. A raczej Pawła, bo on tylko rzucił hasło i powiedział, co chce. Chyba nie zakłóci spokoju kniei?

– Oki? – Paweł patrzył na niego, jakby coś jeszcze miał w zanadrzu i chciał przejść do dalszych wyjaśnień.

– Ok, ale… jeszcze jedno pytanie. Bo widzisz… czy Excel będzie automatycznie zliczał na przykład upadki zwierzyny: kłusownicze, drogowe, uczty drapieżników?

– Jak dostanie komendę, to będzie, ale wszystko trzeba będzie wprowadzać ręcznie.

– Ok, a zdjęcia? Czy z nich można przenieść ruch zwierzyny na mapę?

Paweł podrapał się po głowie. Spojrzał na Stacha.

– Coś jak nawigacja? Znaczy, chodzi panu o drogi przemieszczania się zwierząt?

– O to, to. Właśnie. Na przykład jako ścieżki. Przyjmijmy, że damy im kolory: wilki – pomarańczowy, lisy – różowy, dziki – czarny, jelenie – fioletowy, sarny – niebieski i tak dalej. Jakby to jeszcze jakoś podzielić na miesiące… Dałoby się?

Paweł spojrzał na Stacha uważnie.

– Wilki może na czerwono? Dla bezpieczeństwa…

Pokręcił głową.

– Nie. Czerwony zarezerwujmy dla największego drapieżnika. Ludzi na czerwono będziemy oznaczać…

Rozmawiali blisko godzinę. Wreszcie stanęło na tym, że Paweł uzupełni program i da znać, gdy będzie gotowy.

Gdy Stach zbierał się do wyjścia, Paweł chrząknął nieśmiało. Spojrzał na niego. Coś miał w zanadrzu.

– Wal śmiało – zachęcił. – Jeśli chodzi o kasę, to nie ma sprawy…

– E, ja nie o tym. No bo tak. Wie pan. – Paweł plątał się jakoś dziwnie. – Bo my… znaczy Lechu i Karol, no wie pan, od…

– Wiem. Co z nimi?

– Chodzimy razem po lesie. Pan tak zajebi… zajefajnie – poprawił się, widząc minę Stacha – mówi o lesie, że zaczęliśmy chodzić i patrzeć, co też tu się dzieje. Chłopaki mówili, żeby nie mówić…

– No dawaj wreszcie. W czym rzecz? – Stach zbierający się do wyjścia usiadł na krześle. – Co znaleźliście?

– Już pan wie?

Uśmiechnął się. Przy komputerze młody człowiek był bardziej wygadany.

– Idzie o to, że trzy dni temu znaleźliśmy na Żmijowym Uroczysku byka zeżartego przez wilki. Oki, wiem, że to nic takiego. Ale, no wie pan, z tymi wilkami to ściema.

– Ściema?

– No właśnie. Bo jak bliżej zobaczyliśmy, to we łbie jest dziura po kuli, a rogi…

– Wieniec.

– Co wieniec?

– Mówi się: wieniec, nie rogi. Rogi to ma koza.

Paweł zaczerwienił się. Przecież dopiero się uczył, a gwara myśliwych była tak bogata – nie sposób wszystko od razu zapamiętać.

– No ten… wieniec, tak? To on był urżnięty.

Stach pokiwał głową. Znów ten sam kłusol. Ale po kiego grzyba mu wieniec w scypule? Paweł pokazał mu na mapie, gdzie leży byk. Podziękował. Gdy stał w drzwiach, młody człowiek nieśmiało zapytał:

– Chce pan fotki? Zrobiliśmy kilka. Mam na płycie.

Chciał, jasne, że chciał. Obejrzał. Były doskonałe. W czym jak w czym, ale w wirtualnym świecie Paweł poruszał się naprawdę doskonale.

Zbliżając się do leśniczówki, wyjął płytę z kieszeni. Samochód łowczego już stał. Kolega z pewnością raczy się doskonałą kawą Lenki. Naprawdę umiała ją parzyć. Sama mieliła, jakby mogła i miała gdzie, to sama by ją też paliła. Otrzepał buty i wszedł do gabinetu brata, przeczuwając, że łowczy właśnie tu będzie na niego czekał.

– Cześć. Jak ma się „dobry pan” ? Wilczur cię pilnował?

Łowczy tylko machnął ręką.

– Nagrałem go. Wiem, kuźwa, że nielegalnie, ale, kuźwa, z nim nie można inaczej. Co się dzieje?

Stach streścił rozmowę z synem Zośki. Potem wyjął płytę i razem z leśniczym przejrzeli zdjęcia.

– No to nasz znajomy wrócił. Kurwa mać! – warknął leśniczy. – Jak Boga kocham, takiemu to jaja rozgrzanymi cęgami wyrwać.

– Słuchaj, łowczy. – Stach przerwał milczenie, jakie zapadło po wybuchu Grzecha – musimy zapolować na drania.

– Na którego? Bo się już, kuźwa, gubię. – Uśmiech na twarzy łowczego nie był wesoły.

– Na naszego starego znajomego. Ile go nie było? Rok? Dwa?

Stach patrzył na brata i kolegę. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, decydując, że jedną informacją się z nimi nie podzieli. Jak zamykał furtkę, podeszła do niego Zośka.

– Poczekaj chwilkę – poprosiła, oglądając się, czy Paweł nie widzi.

Zaczerwienił się wtedy, nie wiedząc czemu. „Przecież ona tylko chce mi coś powiedzieć” – zapewniał sam siebie. Podeszła blisko. Bardzo. „Dobrze, że dzieli nas furtka” – pomyślał.

– Stach…

– Zocha, jak nie… – bąknął, spuszczając wzrok i wpatrując się w buty.

– No nie! Chłopie, co ty sobie myślisz? Że ja biorę na serio te ludzi bajania? Niech sobie gadają… Posłuchaj, Stach, słyszałam wczoraj, jak Paweł rozmawiał z kolegami. Oni chodzą po lesie. Mówił ci?

Kiwnął głową.

– Kogoś tropią. Mówił ci?

Znów kiwnął głową.

– Kłusownika. Paweł mówił, że kłusownika.

– Nie. – Mówiąc to, Zośka oparła się o furtkę i pochyliła w stronę Stacha. Z daleka wyglądało to tak, jakby całowała go w policzek.

„Ale będą ploty” – pomyślał.

– Ktoś chodzi po puszczy. Nie wiem dokładnie kto, bo cicho mówili, ale to ktoś nie stąd. Chodzi po lesie, żyje w lesie. Obserwuje. Widzieli go już kilka razy, ale nie wiedzą, kto to jest. Nazywają go „Obserwator”…

Stach wspominał tę rozmowę, patrząc na przeglądających zdjęcia, i dumał. Dlaczego zataił tę informację? Tak naprawdę nie miał pojęcia. Może z zawodowej zazdrości, że to chłopaki, a nie on, strażnik, wpadli na ślad kogoś, kto włóczy się po ich puszczy? Musi to sprawdzić. I musi zrobić to sam. Tylko jak to zrobić? Zośka nie słyszała, gdzie chłopacy widzieli tego, jak go nazwali, Obserwatora.

– Ej, brat, co żeś się tak zadumczył?

Machnął ręką.

– E, nic, nic. O kłusolach myślę. I wiecie co? Mam pewien pomysł.

***

Siedział oparty o brzozę. Nie wiedział, jak znalazła się tu, w gęstym jodłowym mateczniku, ale czuł, że drzewo mu powie. Obserwował chłopaków zakładających fotopułapkę. Sprytnie to robili. Podobało im się. Uśmiechnął się. „Odważna ta mrówka” – pomyślał, śledząc przez chwilę wędrującego po jego rękawie owada. Zdmuchnął.

– Tak może być? – Paweł siedział na ramionach Karola i przykładał kamerę do drzewa.

– Oki. Pochyl ją tylko bardziej.

Odpowiedział uśmiechem. Lubił chłopaka. Za to, co robił, kim był, za szacunek, jaki okazywał mamie, no i – musiał przyznać, że chyba najbardziej za to – że był taki dyskretny. Z pewnością plotki o nim i mamie, jakie z prędkością światła rozchodziły się po okolicy, dotarły i do niego. Nie pamiętał jednak, by Paweł kiedykolwiek dał mu do zrozumienia, co sądzi o całej tej sprawie. Tematu nie było. „Jak do tej pory, ale jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie pogadać” – myślał, obserwując chłopaków. Ich rozmowę przy furtce oczywiście widziano i wszyscy już wiedzieli, że Zośka całowała go publicznie. A niech tam. Są ważniejsze sprawy. Kiwnął ręką, zapraszając młodzieńców pod brzozę. Podbiegli. Usiedli.

– Pan zawsze pod brzozami siada? – rzucił Lechu.

– Jak tylko są w pobliżu i mam wolną chwilkę, to tak. To bardzo mądre drzewa.

– Mądre? – W głosie Lecha dało się wyczuć powątpiewanie co do tego, że rozmówca jest przy zdrowych zmysłach. – Jak drzewa mogą być mądre?

Stach uśmiechnął się. Usadowił się wygodniej. Podniósł głowę i spojrzał w niebo.

– Wydaje się głupie, nie?

Cała trójka kiwnęła głowami, że to chyba tak właśnie. No bo jak drzewa mogą być mądre? To nielogiczne.

– Spójrzcie na to z innej strony. Jaki gatunek dominuje na ziemi?

– Owady? – odważył się bąknąć Paweł.

– Jest ich mrowie, to fakt. Ale w strefach podbiegunowych ile jest owadów? Malutko lub prawie wcale. A drzewa są praktycznie wszędzie. Nawet w tundrze jest karłowata brzoza i inne gatunki. Zobaczcie, są wszędzie. Dlaczego?

– Bo są mądre? – zaryzykował Karol.

– Bo są mądre. I dlatego siadam pod brzozami i słucham ich.

Chłopcy spojrzeli po sobie. Facetowi najwyraźniej chyba odwala. Słucha drzew. Czy to aby nie fiksum dyrdum? Stach zauważył wymianę spojrzeń. „Niech myślą. Na dzisiaj starczy lekcji”.

– Mamy jeszcze cztery kamery do ustawienia. Paweł, pokaż mapę… O tu, tu – dwie ostatnie przy Żmijowym Uroczysku. Te założę sam, wy pójdziecie do trzech dębów i na spalonki. Musimy się rozdzielić, bo dzień minie, a musimy to do wieczora skończyć.

– Czemu aż dwie na Żmijowym?

Stach spojrzał na nich uważnie. Cieszył się, że mu pomagali, że mógł ich uczyć, bo te wycieczki, na które wyciągał ich do lasu, traktował jak naukę. Chciał zaszczepić w nich tę miłość, którą czuł do lasu, puszczy, do drzew. I chciał, by oni też ją poczuli, by przekazali ją dalej.

– To wy mi powiedzcie.

– My?

– My?

– My? – zgodnie padło z trzech ust. – Dlaczego my?

– Co tam widzieliście?

– Jelenia. Przecież mówiłem… – Paweł nie patrzył mu w oczy. Udawał, że obserwuje jaszczurkę, która wyszła właśnie na leżącą obok jego nogi gałąź.

– Tylko?

Nie mówili nic. Stach patrzył na nich uważnie. W twarzach można było czytać jak w otwartej księdze. Zmieszanie, niepewność, podejrzliwość, że któryś nie dotrzymał słowa, obawa o dalsze pytania.

– Czy wy też go widzieliście? – zaryzykował, pytając wprost.

Zaskoczenie, zdziwienie i niepewność, co odpowiedzieć. Lekkie kiwnięcie głową ze strony Pawła.

– No dobra. Gdzie go widzieliście? A może to kobieta?

– No nie…

– Co to, to nie.

– Pokażcie.

Pochylili się nad mapą Pawła.

– Wiecie, kto to jest?

– A pan wie?

Nie chciał się przyznać, że byli lepsi, że on nie miał pojęcia o tym, kogo nazwali „Obserwatorem”, że nawet nie przypuszczał.

– Nie mam pojęcia kto to, ale od jakiegoś czasu wiem, że ktoś przemieszcza się po naszej puszczy. Ktoś nie stąd. Nie wiem, kto zacz, i to mnie niepokoi.

– Widzieliśmy go kilka razy. Zawsze tylko zarys sylwetki, jakiś ruch.

– I tyle go było. Znikał, jak…

– Jak kamfora? – uzupełnił Stach.

Kiwnęli głowami.

„No tak. Muszę im wybić z głowy te traperskie pomysły. Jeszcze coś się młodym stanie”.

– Umawiamy się tak: nie mówicie o tym nikomu, a już na pewno nie myśliwym. Tak, Karol? Ojcu ani słówka. Lechu, brat nie może nic wiedzieć – jasne?… No fajnie. Ja zajmę się tym… jak go nazywacie?

– Obserwator…

– No i tak niech będzie. Czyli cicho sza.

– No a my? Co mamy robić?

– Ano nic. Chłopaki – Stach spojrzał im po kolei w oczy – to jest poważna sprawa. Nie wiemy, kto to jest, jakie ma zamiary i w ogóle po kiego grzyba włóczy się po naszej puszczy. Może to kryminalista? Może kłusownik?

Paweł skrzywił się.

– On nie kłusuje. Tam, gdzie go widzieliśmy, nigdy nie było wnyków, innych pułapek też.

– No to po co łazi po lesie? – przerwał mu Karol. – Tak sobie? Wariat czy co?

– Szuka kogoś albo czegoś? Może… – wtrącił Lech.

– No właśnie. Sami widzicie, że to może być niebezpieczne, bo nie wiemy, o co mu chodzi. Ja się tym zajmę…

Widząc zawiedzione miny chłopaków, dodał:

– Oczywiście jak będę potrzebował pomocy, to tylko od was. Nikt nie może wiedzieć, że… zaczynamy polowanie. Tak? Sztama? – Spojrzał im w oczy.

Polowanie. Widział, jak przyjęli to słowo. Całej trójce rozbłysły oczy. Przygoda. Sam nie wiedział, dlaczego to powiedział. No ale teraz to już mleko się rozlało. Polowanie? A właściwie czemu nie? Może to najlepsze określenie tego, co w ogóle tu od kilku dni z chłopakami robili.

Zaraz po posiedzeniu zarządu koła, na którym zaakceptowano jego plan „antykłusowniczy” – jak określił go łowczy – zaczęli kręcić się po kniei.

Kamerom przeciwny był jedynie prezes.

– Polowanie na kłusowników?! – pytał. – Policji nie mamy czy jak?! Do czego to doprowadzi?

Odparł wtedy:

– Do porządku, kolego prezesie. Jesteśmy po to, aby pilnować lasu. Czy to się komuś podoba, czy nie.

Pożarli się z prezesem na poważne. Stach nie był w zarządzie, ale zaproszony na posiedzenie jako strażnik i pomysłodawca uważał, że ma prawo powiedzieć, co mu leży na wątrobie.

– Kolego prezesie, przykro to mówić, ale musimy bronić lasu przed nami samymi.

– Czegoś tu chyba nie kapuję. Mówiliście, że to przed kłusownikami…

– I o to, kuźwa, prezesie, idzie. Przed kłusownikami.

– Stach mówi, że przed nami samymi. – Prezes patrzył to na jednego, to na drugiego. Pojął dopiero po chwili. – No, kurwa mać, nie wmówicie mi, że idzie o naszych myśliwych.

– Jak nie, jak tak – wtrącił się skarbnik. – Sam kolega prezes dobrze wie…

– Ja, kurwa, nic nie wiem. I proszę mnie, kurwa, do niczego nie mieszać. To, co chcecie robić, to jest, kurwa, niepoważne, niekoleżeńskie, to jest…

– Mam te „kurwy” wpisać do protokołu? – przerwał sekretarz.

– Ja ci zaraz, kurwa…

Ryknęli śmiechem. Pokłócili się nie na żarty. Prezes w pewnym momencie spotkania postraszył ich dymisją, a po przegranym głosowaniu szybko zakończył zebranie. Zostali w gajówce we czterech.

– Poleciał do Romusia. Zaraz wszyscy będą wiedzieli, że rozstawiamy kamery – ocenił łowczy.

– Ciekaw jestem, ile z nich długo pożyje. Jak myślicie? – Ze skarbnika wylazł prawdziwy „Kołodko”, jak nazywano go w kole: liczący straty.

– Nie bój żaby. Pochowamy je tak, by nikt ich nie znalazł. A poza tym już sama informacja o kamerach powinna zrobić swoje.

Dzisiaj kończyli rozkładanie fotopułapek. Jeszcze tylko cztery ostatnie i gotowe. Stach cieszył się jak małe dziecko. Z kilku powodów. Po pierwsze, że wreszcie mógł wydać pieniądze, które otrzymał jako odszkodowanie; parzyły go, nie pozwalały zapomnieć, a teraz wydane na zbożny cel, o czym był głęboko przekonany, zrobią coś dobrego: dla lasu, dla uczciwych ludzi. Po drugie, że będzie mógł zobaczyć las i jego życie z innej perspektywy, że zajrzy mu pod kieckę. Uśmiał się tamtego wieczoru, myśląc o podglądaniu lasu jak o zaglądaniu dziewczynie pod kieckę. Fajowe porównanie.

Ocknął się, czując, że chłopcy wpatrują się w niego jakoś tak dziwnie.

– Oki, zamyśliłem się. – Przetarł twarz dłonią. – Walcie tam, gdzie mówiłem, kamerki tak metr nad ziemią. A ja na Żmijowe. Paweł, ty koordynujesz od dzisiaj mapę. Wszyscy gęby na kłódkę. Albo koniec naszego kumplowania. Jasne?

Kiwnęli głowami.

– Ale jakby co, panie Stachu, to tylko my. Tak? Tylko my pomagamy?

Uśmiechnął się.

– Jak nie, jak tak – powtórzył za skarbnikiem.

***

Lekki wiaterek przechadzał się po polanach. Przeskakiwał z jednej do drugiej, igrał z delikatnymi listkami brzóz i niedawno wyklutymi buków, tarmosił wygimnastykowane trawy, pieścił mchy i porosty, pomagając im w przeniesieniu się na inne miejsce. Obudził gałęzie, zmusił je do gimnastyki i towarzyskiej przepychanki. Zawirował, zawiał i skoczył w ostępy puszczy. Tu zderzył się z murem pni, pogłaskał je czule, omotał zapachami i pyłkiem, strzelił w górę i chichocząc, zjechał w dół, pomarszczył gładką wodę puszczańskiego stawu, prysnął żabom w oczy i gulgocząc bąbelkami wody, radosny i wolny, rozbujał tatarak. Tu zwolnił i nie spiesząc się, zawirował w improwizowanym tańcu, unosząc do góry wszystko, co chciało się doń przyłączyć. Wzniósł tancerzy wysoko, wysoko i buchnął oddechem. Chwilę wisiał, patrząc, jak opadają niczym postrzępiony parasol, zaniósł się szalonym śmiechem, pokłonił puszczy w koronach drzew i pognał dalej. Dyl Sowizdrzał.

Obserwator przyglądał się wyczynom Sowizdrzała.

„Poświst prawdziwy” – zaśmiał się w duchu. „Płanetnik, brat Marzanny, Pani tych ziem, prawdziwy Wij-Kręciokij”. Oddychał głęboko. Wiaterek przyniósł orzeźwienie w stojącym, gęstym puszczańskim powietrzu. „Wróć szybko. Drzewa cię potrzebują, trawy; przynieś deszcz, Poświście szalony”. Siedział na Żmijowym Uroczysku. Przychodził tu prawie każdego dnia. O różnych porach. Odpoczywał tu, w świątyni Matki Natury. Uroczysko było dzikim ostępem. Ludzie nie zachodzą tu często, wierząc, że królują tu moce, o których lepiej nie mówić. I nie mówili. Ostatnio tylko strażnik z chłopcami kręcili się tu, szukając śladów kłusownika, potem sam strażnik zakładał kamery. „Ciekaw jestem, po co im one. Czego tak naprawdę szukają”. Podniósł się. Otrzepał. Teraz, gdy w puszczy były kamery, musiał poruszać się jeszcze bardziej ostrożnie. Trochę czasu zajęło mu zlokalizowanie ich wszystkich; musiał przyznać, że strażnik znał się na rzeczy, rozmieścili je dobrze – były praktycznie nie do zauważenia. Nie znał zasięgu kamer, sprawdził jednak, że zarówno na dzień, jak i na noc nastawione są na zdjęcia w podczerwieni.

Przy starym, zmurszałym pniaku, na plamie słonecznego promienia wygrzewała się żmija. Uśmiechnął się. Żmijowe Uroczysko. To ona tu rządziła…

– Pani – szepnął i pokłonił się. – Idę, już nie przeszkadzam. – Odpoczął; musiał iść. Dzisiaj dużo myśliwych było w gajówce. Na pewno rozejdą się po lesie i uprawach. On musiał znaleźć tych właściwych.

Gdy wtopił się w las, żmija uniosła głowę. Spojrzała w kierunku, gdzie zniknął, obserwowała przez chwilkę otoczenie, potem powoli, nie spiesząc się, zsunęła się z pniaka i przepadła w trawie.

***

Waldek odsapnął. Wchodzenie na ambonę – budowali wysokie, pięciometrowe – zawsze jest niemałym wyczynem. Przynajmniej dla niego. Nie pytał nigdy kolegów, jak radzą sobie z drabinami, ale wiedział, że tym chorującym na peseliozę nie jest łatwo; szczególnie zimą, gdy zabrać trzeba ze sobą jeszcze dodatkowe wyposażenie. Rozsiadł się wygodnie. Pora była dość wczesna, mógł się więc spokojnie pokręcić, wymościć sobie stanowisko, rzucić okiem na otoczenie. Uwielbiał te chwile: spokój, cisza, odgłosy lasu i te spotkania tête-à-tête; owszem, niektóre kończyły się tak, jak to na polowaniu bywa, ale większość była bezkrwawa. Zawsze uważał, że strzał to ostateczność, konieczność, potrzeba… nie wiedział, jak to nazwać. Zresztą czy tutaj nazwa była ważna? Takie sobie filozofowanie.

Zorganizował sobie stanowisko, porozstawiał sprzęt: sztucer w jednym miejscu, pod ręką, tak by szybko sięgnąć, lornetka na półeczce, torba obok, pod tyłek poducha. I można siedzieć. Podniósł lornetkę, oparł łokcie na ścianie ambony. Przed sobą miał dużą leśną polanę. Na wprost poletko – nęcisko. Zasiali tu rzepę i owies, aby odciągnąć dziki od upraw. Tu mogły żerować bez ograniczeń. Lornetował. Na nęcisku spokój. Sarna z małym pasła się leniwie pod ścianą krzaków. Rozrosły się pięknie. Sadzili je ze trzy lata temu – tarnina, by zrobić ostoję dla bażantów. Nie polowali w tym rejonie na koguty, ale przecież i one powinny mieć jakieś miejsce dla siebie. Decyzja była ze wszech miar słuszna. Ptaki rozgościły się w tarninowym gąszczu, wynagradzały myśliwym trud swoim zadowoleniem, krzykiem, łopotem skrzydeł i głośnymi rodzinnymi kłótniami.

Ruch na ścianie lasu zwrócił uwagę łowcy. Byk! Ciśnienie skoczyło momentalnie. „Uch, ale ładny! Młody. Walczy z krzakami. Swędzi go scypuł”. Przez kilkanaście minut obserwował zachowanie zwierzęcia. „Oczywiście jak przyjdzie sezon, to nie wyjdzie. Przechera z tego naszego Huberta… A ty walcz, podrywaj panienki, rozdzielaj geny. Nie jesteś w planie…”.