Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieznana w Polsce książka Stefana Korbońskiego (wydana jedynie w latach 80. w bardzo niewielkim nakładzie w Stanach Zjednoczonych) to ciekawy i często dowcipny opis II RP oczyma przedstawiciela pokolenia, które miało szczęście cieszyć się niepodległością. W książce znajdziemy wiele obserwacji życia codziennego, zwyczajów pokolenia naszych dziadków. Czytelnik pozna więc kulisy działania sądów i prokuratury, targowania się w czasie zakupu samochodu, wypoczynku nad Bałtykiem, wreszcie nawet tajniki podrywania dziewcząt. A wszystko to opisane w pięknym stylu, z humorem i wieloma anegdotami.
Polonia Restituta to subiektywna opowieść przedstawiciela pokolenia, które zdążyło powalczyć o kształt Odrodzonej, a następnie przeżywać jej dramaty – z zamachem majowym i więzieniem w Brześciu na czele – kształtować opozycję antysanacyjną, a także pracować, bogacić się, podróżować, założyć rodzinę i znajdować czas na rozrywkę – bale i pojedynki.
Prof. Jan Żaryn
Moje Dwudziestolecie Niepodległości jest o tyle bogate, że składa się na nie z jednej strony walka z bronią w ręku o odrodzoną Polskę, nauka, praca i polityka, z drugiej bujna młodość, czasami szalona, upojenie przyrodą i przygodą oraz wesołe, nieraz lekkomyślne życie.
W tym Dwudziestoleciu Niepodległości nie brak blasków i cieni, walki i ofiar, ale ta jedna karta w naszej przeszło tysiącletniej historii prawdy się nie boi i brązu nie potrzebuje.
Stefan Korboński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 574
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stefan Korboński
POLONIA
RESTITUTA
Wspomnienia z dwudziestolecia
niepodległości 1918-1939
Copyright © by Fundacja im. Stefana Korbońskiego
Copyright to this edition © by Wydawnictwo Prohibita
ISBN:
978-83-61344-72-8
Projekt okładki:
Maciej Harabasz
Redakcja i korekta:
Piotr Toboła-Pertkiewicz
Opracowanie przypisów i indeksu nazwisk:
Grzegorz Eberhardt
Wydawca:
Wydawnictwo PROHIBITA
Paweł Toboła-Pertkiewicz
www.prohibita.pl
wydawnictwo@prohibita.pl
Tel: 22 424 37 36
www.facebook.com/WydawnictwoProhibita
Sprzedaż książki w Internecie:
Pierwsze, i jak na razie jedyne, wydanie tej książki miało miejsce blisko trzydzieści lat temu w niewielkim nakładzie w Stanach Zjednoczonych. Drugie wydanie, które trzymają państwo w ręku, ukazuje się w 25. rocznicę śmierci autora. W 2012 roku doczesne szczątki Zofii i Stefana Korbońskich zostały zgodnie z ich wolą przeniesione do Polski i pochowane w Świątyni Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie. Dzięki życzliwości rodziny autora, Fundacji im. Stefana Korbońskiego oraz Archiwum Akt Nowych w Warszawie udało nam się uzupełnić to wydanie o wiele nowych zdjęć. Tekst został również opatrzony przypisami oraz indeksem nazwisk.
Do napisania tych wspomnień po kilkudziesięciu latach i przeważnie z pamięci skłoniło mnie głębokie przekonanie, że ta „Polonia Restituta”, to Dwudziestolecie Niepodległości poprzedzone przeszło stuletnią niewolą i podziałem Polski na trzy zabory - rosyjski, pruski i austriacki, i zakończone nową niewolą zamaskowaną dekoracjami niepodległości, która już trwa czterdzieści lat, ma wielkie historyczne znaczenie. W tym Dwudziestoleciu każdy wolny, niepodległy dzień się liczy i każde wolne, niepodległe wydarzenie się rachuje. Każdy, kto ma coś do powiedzenia o tym Dwudziestoleciu, powinien chwytać za pióro i każde wydarzenie upamiętniać. Jeśli mało znane, to w połączeniu z innymi zamieni się na pewne zjawisko życia niepodległego, które nabiera znaczenia i wartości historycznej.
Moje Dwudziestolecie Niepodległości jest o tyle bogate, że składa się na nie z jednej strony walka z bronią w ręku o odrodzoną Polskę, nauka, praca i polityka, z drugiej bujna młodość, czasami szalona, upojenie przyrodą i przygodą oraz wesołe, nieraz lekkomyślne życie.
Ozdobiło je spotkanie z szeregiem wybitnych osobistości, które odegrały w nim znakomitą rolę. Na czoło wysunęli się tacy polityczni przywódcy, jak trzykrotny premier Wincenty Witos, marszałek sejmu Maciej Rataj, wicepremier Stanisław Thugutt, czołowy legionista Józef Piłsudski, Kazimierz Bagiński, mój cioteczny brat poseł dr Zygmunt Graliński i przywódcy Polskiej Partii Socjalistycznej: Mieczysław Niedziałkowski i Stanisław Dubois. Obok nich działali tacy wybitni prawnicy jak prezes Prokuratorii Generalnej Stanisław Bukowiecki, profesor Alfred Ohanowicz, czołowe postacie palestry Leon Berenson, Eugeniusz Śmiarowski, Wacław Szumański, Stanisław Szurlej, Leon Nowodworski, Zygmunt Nagórski i Stefan Urbanowicz. Do nich się przyłączają inni, większej lub mniejszej miary, na łamach tej książki.
W tym Dwudziestoleciu Niepodległości nie brak blasków i cieni, walki i ofiar, ale ta jedna karta w naszej przeszło tysiącletniej historii prawdy się nie boi i brązu nie potrzebuje.
Drodzy Czytelnicy!
Oddajemy Wam jeszcze jedną najbardziej aktualną książkę pióra znanego pisarza, polityka i bojownika walczącego z wrogami Polski od zarania swej młodości.
Stefan Korboński urodził się w początkach bieżącego stulecia w miasteczku Praszka, powiat Wieluń, w jednopiętrowym domu zbudowanym z rudy wydobywanej w okolicy, skąd z okien rozlegał się widok na łąkę i Prosnę, stanowiącą wówczas granicę między cesarstwem rosyjskim i niemieckim. Niemowlę w rodzinnej kołysce budziły w nocy ze snu strzały karabinowe carskiej straży granicznej do przemytników brodzących w nocy przez Prosnę, od których się w Praszce roiło. Jako czteroletnie dziecko nauczył się czytać na oprawionych tomach „Tygodnika Ilustrowanego” i zapoznał się z polityką, domagając się od matki wyjaśnienia, dlaczego z drugiej strony Prosny ziemia jest obca, a swoja w Praszce. Gdy, rozwijając się szybko, pojął tę różnicę, nie pogodził się z podziałem Polski i zaczął granicę lekceważyć, przepływając w pełni dnia Prosnę z ubraniem umocowanym paskiem na głowie po to, by po pruskiej stronie, na stacji kolejowej w Zawiśnie, dostać z automatu za dziesięć fenigów tabliczkę czekolady. Schwytany pewnego razu przez straż graniczną i surowo ukarany przez ojca rozstał się z czekoladą, ale nie z Prosną, na której zalewach regularnie raz do roku późną jesienią wpadał po szyję w wodę, próbując lodu, czy trzyma.
Obok tego, matka zapoznała go z historią prowadząc w Dzień Zaduszny na cmentarz i tłumacząc, dlaczego przystraja kwiatami i zapala świeczki na kwadratowym grobie powstańców z 1863 roku, bąkając coś o tym, że jej ojciec ukrywał powstańców w swej gorzelni czy też młynie, a dziadek Korboński był takim powstańcem.
Niestety, ojciec Stefana Korbońskiego, również Stefan, sekretarz miejscowego sądu, zaziębiwszy się w zimie na polowaniu, zmarł w wieku lat 36 na galopujące suchoty i dziewięcioletni Stefan z matką i resztą rodzeństwa, starszym bratem Stanisławem i siostrami Marią, Stefanią i Jadwigą, znalazł się w Częstochowie, gdzie zaczął uczęszczać do państwowego rosyjskiego gimnazjum. Ale równocześnie zaczął wzrastać w cieniu Matki Boskiej Częstochowskiej, która na jego rozwój i życie wywarła decydujący wpływ.
Nauczenie się w gimnazjum języka rosyjskiego nie wpłynęło jednakże ujemnie na rozwijający się w małym Stefanie patriotyzm i schwytany na czytaniu wydanej w Galicji, zakazanej książki Gąsiorowskiego Grom Maciejowicki, odsiedział to w szkolnym areszcie po dwie godziny w kilka niedziel, po nabożeństwie.
Wybuch pierwszej wojny światowej zastał Stefana Korbońskiego i starszego o dwa lata brata Stanisława, na wakacjach u stryja Kazimierza, w jego parowłókowym majątku Koszuty Poduchowne, powiat Słupca, gdzie przez dwa lata zapoznał się dokładnie z gospodarowaniem na ziemi.
Pod koniec wojny Stefan Korboński wrócił do Częstochowy, tym razem do polskiego gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza. W dniu 11 listopada 1918, jako konspiracyjny członek Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) wziął udział w rozbrojeniu Niemców, zaś po paru tygodniach, uciekłszy z gimnazjum wstąpił do wojska polskiego w Przemyślu po to, by wziąć udział w obronie Lwowa przed Ukraińcami. Znalazł się wówczas na froncie pod Gródkiem Jagiellońskim, gdzie oddał pierwsze strzały do nieprzyjaciela. Z kolei, w czasie wojny polsko-bolszewickiej w roku 1920, wstąpił ponownie ochotniczo do wojska i służył w 29-tym pułku Strzelców Kaniowskich. Chwalebnym dowodem tego było umieszczenie na jego maturze gimnazjalnej drukowanej wzmianki, że „W roku 1920 stanął w szeregach armii w obronie ojczyzny”. Wreszcie, w maju 1921 roku, Korboński ponownie porzucił gimnazjum, by wziąć udział w Trzecim Powstaniu Śląskim, gdzie walczył pod Pawonkowem i Olesnem.
Pod wpływem zawodu swego ojca, wstępuje Stefan Korboński w roku 1921 na wydział prawny Uniwersytetu Poznańskiego, dzieląc czas na pobyt w Poznaniu i Słupcy, gdzie się osiedliła jego matka z resztą rodziny. Poświęca się przede wszystkim prawu, ale budzi się w nim również instynkt społeczny i polityczny oraz pociąg do historii. Zakłada w Słupcy klub społeczny, redaguje jednodniówkę z historią tego miasta, urządza odczyty, dyskusje, zabawy i organizuje zespół teatralny, a poza tym pięć drużyn piłki nożnej. Na skutek rozgłosu zaczynają do niego napływać stare dokumenty i kroniki historyczne, które deponuje w Archiwum Państwowym w Poznaniu. W zakresie polityki, po głębokich i długich rozmyślaniach i po nabraniu przekonań demokratycznych, decyduje się powiązać swoją przyszłość z ruchem ludowym, widząc w warstwie chłopskiej największą siłę i przyszłość Polski. Rozpoczyna zatem działalność jako doradca prawny sekretariatu Polskiego Stronnictwa Ludowego Wyzwolenie w Poznaniu, w którym współpracuje blisko ze studentami Józefem Resztakiem i Józefem Komżą.
Po zdobyciu dyplomu uniwersyteckiego, odbyciu aplikacji sądowej i zdaniu egzaminu sędziowskiego, Korboński pracuje przez dwa lata w Prokuratorii Generalnej, po czym opuszcza Poznań i przenosi się do Warszawy, gdzie otwiera kancelarię adwokacką wraz ze starszym od siebie ciotecznym bratem, dr. Zygmuntem Gralińskim1, byłym dyplomatą i posłem na Sejm z ramienia Wyzwolenia. W Warszawie Stefan Korboński poznaje Zofię Ristau, którą poślubia 10 lipca 1938 roku.
Jeszcze przed połączeniem się w r. 1931 Polskiego Stronnictwa Ludowego Piast, Polskiego Stronnictwa Ludowego Wyzwolenie i Stronnictwa Chłopskiego w jedno Stronnictwo Ludowe, Korboński uaktywnia się politycznie, rozwija swoją działalność i zostaje wybrany najpierw prezesem powiatowym Stronnictwa Ludowego w Łomży, a następnie prezesem wojewódzkim Stronnictwa Ludowego w Białymstoku i członkiem Głównego Sądu Partyjnego. W tym charakterze wyjeżdża on co tydzień z Warszawy w łomżyńskie lub białostockie i pracuje wraz z sekretarzem, byłym posłem Władysławem Pragą nad rozbudową organizacyjną i ideową Stronnictwa Ludowego. Należąc do antyrządowej opozycji, bierze udział w roku 1930 w Kongresie Centrolewu w Krakowie, zaś w roku 1937 w ogólnokrajowym strajku chłopskim. W tym czasie dochodzi do jego. bliższej współpracy i przyjaźni z prezesem Stronnictwa Ludowego, byłym marszałkiem Sejmu Maciejem Ratajem2.
Wybuch wojny zastaje Stefana Korbońskiego na stanowisku prezesa Stronnictwa Ludowego na Województwo Białostockie i jako oficer rezerwy zostaje on wzięty do niewoli przez wojska sowieckie. Udaje mu się jednakże zbiec z transportu kolejowego jeńców do Sowietów i wraca do Warszawy, gdzie przede wszystkim spieszy na ulicę Hożą 14, do mieszkania Macieja Rataja, który go wciąga do powstającej, antyhitlerowskiej konspiracji i jako prezesa Stronnictwa Ludowego na Województwo Białostockie mianuje swoim zastępcą. W ten sposób Stefan Korboński rozpoczyna działalność podziemną. W październiku 1939 roku wchodzi wraz z Maciejem Ratajem w skład Głównej Rady Politycznej, organizacji podziemnej Służba Zwycięstwu Polski (SZP) na czele z gen. Michałem Karaszewicz-Tokarzewskim3, stając się w ten sposób jednym ze współzałożycieli Polskiego Państwa Podziemnego.
Po aresztowaniu przez gestapo Macieja Rataja, Stefan Korboński jako jego zastępca wchodzi w skład najwyższego ciała kierującego w latach 1939-1941 całą polską konspiracją, tzw. Politycznego Komitetu Porozumiewawczego przy ZWZ (PKP), którego członkiem jest również następca gen. Tokarzewskiego, gen. Stefan Rowecki4. W roku 1941, po ustąpieniu ze wspomnianego Komitetu, Stefan Korboński wchodzi w skład Komendy Głównej Armii Krajowej i wkrótce zostaje mianowany najpierw przez Komendanta Głównego Armii Krajowej, a następnie przez Delegata Rządu RP w kraju, ich wspólnym pełnomocnikiem dla kierowania ruchem oporu całego narodu polskiego i staje na czele Kierownictwa Walki Cywilnej (KWC).
Jako szef KWC kieruje Korboński wszelkiego rodzaju akcją sabotażową, akcją cywilnego nieposłuszeństwa, bojkotu przymusu pracy, itp. Organizuje polskie podziemne sądownictwo, które skazało na śmierć i wykonało wyroki na około kilkuset zdrajcach i agentach Gestapo - organizuje sieć radiostacji nadawczych informujących Zachód, a przede wszystkim rząd polski na emigracji w Londynie, o wszystkich wydarzeniach w Polsce. Biuro szyfrów tej radiostacji organizuje i prowadzi żona Stefana Korbońskiego, Zofia.
Po połączeniu KWC w lipcu 1943 z Kierownictwem Walki Konspiracyjnej (KWK) wyłonionym przez Komendę Główną AK dla dyrygowania akcją dywersyjną i utworzeniu w ten sposób Kierownictwa Walki Podziemnej (KWP) dla dowodzenia całością walki z okupantem, na czele z Komendantem Głównym AK, Stefan Korboński wchodzi w skład tego pięcioosobowego ciała jako Kierownik Oporu Społecznego. W czasie Powstania Warszawskiego w roku 1944 Korboński mianowany zostaje dodatkowo dyrektorem Departamentu Spraw Wewnętrznych Delegatury Rządu.
W marcu 1945 roku, po podstępnym aresztowaniu przez sowieckie NKWD szesnastu przywódców Polski Podziemnej, w tym wicepremiera i Delegata Rządu na Kraj, Jana Stanisława Jankowskiego, Stefan Korboński obejmuje po nim obowiązki Delegata Rządu i staje na czele Polskiego Państwa Podziemnego, aż do aresztowania go wraz z żoną przez NKWD w dniu 28 czerwca 1945 w Krakowie. Zwolniony z więzienia po powstaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, Korboński zostaje prezesem Polskiego Stronnictwa Ludowego na miasto Warszawę i w wyborach z 19 stycznia 1947 zostaje wybrany z tego miasta posłem na Sejm. W tym czasie zostaje członkiem Naczelnego Komitetu Wykonawczego PSL.
Po wygłoszeniu w dniu 21 lutego 1947 roku w Sejmie przemówienia domagającego się pełnej amnestii dla narodowego podziemia i ostro krytykującego rządy komunistyczne oraz sfałszowanie wyborów, Stefan Korboński zagrożony pozbawieniem nietykalności poselskiej i ponownym aresztowaniem, ucieka 5 listopada 1947 wraz z żoną z Polski do Szwecji, skąd przez Anglię przybywa do Stanów Zjednoczonych w dniu 26 listopada 1947.
W Stanach Zjednoczonych obejmuje wkrótce stanowisko przewodniczącego Przedstawicielstwa Polskiej Rady Politycznej, a następnie przewodniczącego polskiej delegacji do Zgromadzenia Europejskich Narodów Ujarzmionych (Assembly of Captive European Nations - ACEN). W latach 1958, 1966 i od 1971 do 1985 jest prezesem ACEN. Poza tym Stefan Korboński piastuje od wielu lat stanowisko przewodniczącego Polskiej Rady Jedności w Stanach Zjednoczonych.
Stefan Korboński, będący członkiem Polskiego Instytutu Naukowego w Stanach Zjednoczonych, Fundacji Kościuszkowskiej i Międzynarodowego PEN Clubu na emigracji, jest autorem trylogii pt. W imieniu Rzeczypospolitej, W imieniu Kremla i W imieniu Polski Walczącej. Trylogia ta wydana została również w języku angielskim w St. Zjednoczonych i Anglii pt. Fighting Warsaw, Warsaw in Chains i Warsaw in Exile, a W imieniu Kremla również w języku hiszpańskim w Meksyku pt. En el Nombre del Kremlin. Obok tego Stefan Korboński jest autorem książki Między miotem a kowadłem wydanej w Londynie w 1969 roku oraz książki Polskie Państwo Podziemne - przewodnik po podziemiu z lat 1939-1945, wydanej w 1975 roku przez Instytut Literacki w Paryżu, a następnie w roku 1983 przez Wydawnictwo PROMYK dr. Antoniego Gładysza w Filadelfii. Obie te książki zostały również wydane w języku angielskim pt. Between the Hammer and the Anvil i The Polish Underground State - A Guide to the Underground 1939-1945 przez Hippocrene Books, Inc. w Nowym Jorku, w roku 1981. Ostatnia książka Stefana Korbońskiego Za murami Kremla została wydana w roku 1983 przez Bicentennial Publishing Corporation w Nowym Jorku.
W roku 1973 otrzymał Stefan Korboński nagrodę literacką Fundacji Alfreda Jurzykowskiego w Nowym Jorku.
Poza tym, prowadzi on działalność publicystyczną w prasie amerykańskiej, ogłaszając artykuły i przeszło 150 listów w periodykach i gazetach amerykańskich. Radio Wolna Europa i Głos Ameryki nadały do Polski w ciągu szeregu lat ponad sto jego przemówień i przeprowadzonych z nim wywiadów.
W obecnym podziemiu polskim przedrukowano poza cenzurą, w tzw. drugim obiegu, trzy książki Stefana Korbońskiego, a mianowicie W imieniu Rzeczypospolitej, W imieniu Kremla i Polskie Państwo Podziemne - przewodnik po podziemiu z lat 1939-1945 oraz cztery zasadnicze artykuły.
Stefan Korboński posiada następujące odznaczenia wojskowe: Krzyż Virtuti Militari, Medal za Wojnę roku 1920, Krzyż za Trzecie Powstanie Śląskie, Złoty Krzyż Zasługi z Mieczami, Krzyż Armii Krajowej i Medal za Wojnę 1939-1945.
W roku 1980 Instytut Yad Yashem w Jerozolimie nadał Stefanowi Korbońskiemu Medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za ratowanie Żydów w czasie wojny.
Dr Antoni Gładysz5
Filadelfia, 1986.
Na sali gimnastycznej pensji pani Garsteckiej w Częstochowie, słabo oświetlonej zwisającymi na sznurach od sufitu żarówkami, kłębił się tłum. Nie składał się on jednak z pensjonarek rozwijających w tym przybytku swe wdzięki fizyczne pod okiem nauczyciela gimnastyki, lecz z młodych mężczyzn otoczonych kłębami dymu z papierosów, stojących grupkami i rozmawiających półgłosem z wyrazem oczekiwania na twarzy. Normalnie sala gimnastyczna na pensji stanowiła dla nich teren zakazany.
Gdy znalazłem się na sali z moim przyjacielem z ławy gimnazjalnej, Kazimierzem Galińskim odtąd zwanym Gałą6, zbliżył się do nas drużynowy, Wiesław Krakowiecki, drobny, niewielkiego wzrostu, zawsze czyściutko ubrany, lubiany przez nas Wiesio i poinformował, że jako starsi harcerze należymy od dawna do Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) i dzisiaj, 10 listopada 1918 roku, wyruszamy stąd jako oddział tej organizacji na nocne rozbrajanie Niemców.
Ogarnęło nas wielkie wzruszenie. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że cesarstwo niemieckie przegrywa wojnę i że wybuchła w nim rewolucja, ale że my z tego skorzystamy w tak śmiały sposób i to dziś, budziło zapał, podniecenie i wielkie nadzieje.
Nagle na scenie teatralnej sali pokazał się jakiś młody robociarz z karabinem w ręku, widać że wyciągniętym z jakiegoś schowka. Niósł go jak sztandar, z płonącą twarzą, a za nim wyszło paru innych, również uzbrojonych. Ktoś zaczął wykrzykiwać rozkazy i w ciągu minuty oddział POW ustawił się czwórkami, gotowy do wymarszu.
Teraz czekała nas niespodzianka. Na scenę wszedł jakiś młody człowiek w butach z cholewami i tonem zdradzającym dowódcę poinformował, że mamy założyć na lewe ramię czerwone opaski, które za chwilę zostaną rozdane, gdyż dzisiaj będziemy udawali polskich rewolucjonistów, którym zrewoltowany batalion piechoty niemieckiej zgodził się oddać dobrowolnie broń i amunicję. Gdy skończył, zjawiły się koszyki z czerwonymi opaskami, które po paru minutach ozdobiły rękawy naszych kurtek, kubraków i palt.
Założyliśmy obaj z Gałą czerwone opaski dość niechętnie. Gała, zupełny sierota, mieszkał razem ze mną w bursie uczniowskiej. Urodziliśmy się w tym samym roku i miesiącu, gdyż w marcu 1901, spaliśmy na sąsiednich łóżkach, siedzieliśmy obok siebie w jadalni i na sali, gdzie się odrabiało lekcje, wreszcie w gimnazjum w tej samej ławce. Panowała między nami zupełna harmonia jeśli chodzi o pogląd na świat, przekonania, pociąg do sportu i wycieczek, wreszcie skłonność do psich figlów. Rywalizowaliśmy ze sobą natomiast jeśli chodzi o naukę języka polskiego i literatury. Nasza doskonała nauczycielka, Halina Biegańska-Płodowska7, której wiele zawdzięczam, nie robiła tajemnicy z tego, że uważa nas obu za najlepszych uczni w szóstej klasie, a może nawet w gimnazjum, ale jak jednemu stawiała piątkę, to drugiemu czwórkę z plusem lub odwrotnie i rywalizacja trwała. Mieliśmy obaj poglądy lewicowe, sympatyzowaliśmy z Polską Partią Socjalistyczną, ale co innego sympatia, a co innego czerwona opaska na ramieniu. To trochę za wiele. Wolelibyśmy w takiej chwili biało-czerwoną. Ale rozkaz jest rozkazem i trzeba go wykonać. Miałem te słowa słyszeć wielokroć w swoim życiu i nie raz padały z moich ust. Na szczęście następnego dnia, 11 listopada, czerwone opaski zniknęły bez śladu, gdyż nie były już potrzebne.
Wyruszyliśmy zwartą kolumną najpierw ulicą Teatralną, a później Alejami w kierunku Jasnej Góry. Pierwsze dwie czwórki maszerowały z karabinami na ramieniu. Miasto było ciemne, tylko miarowy krok maszerującej w milczeniu kolumny odbijał się głuchym echem od murów śpiących kamienic. Doszliśmy wreszcie do początku Trzeciej Alei i dawnych koszar rosyjskiej, carskiej brygady pogranicznej straży. Brama czekała już otwarta i stojące przed nią posterunki niemieckie w szarych mundurach i stalowych hełmach przybrały postawę zasadniczą, to jest stanęły na baczność i utkwiły oczy w przechodzącej kolumnie.
Wmaszerowaliśmy do środka i oczom naszym ukazał się niespodziewany widok. Po prawej stronie wielkiego podwórca stał w szeregach batalion piechoty niemieckiej, tak zwanego landsturmu (pospolitego ruszenia) o nazwie Baon Mosbach, z bronią u nogi.
Ustawiliśmy się naprzeciwko w identycznym szyku i przez parę minut paruset Polaków i paruset Niemców przyglądało się sobie w milczeniu. Patrzyłem na stare, pomarszczone twarze żołnierzy i nie czułem nic prócz ciekawości, co będzie dalej. Żadnej nienawiści, żadnej wrogości, raczej współczucie dla żołnierzy, że tak marnie kończą swą służbę.
Wzajemną obserwację przerwał głośny niemiecki rozkaz. Pierwszy szereg żołnierzy ruszył naprzód i każdy z nich wręczył stojącemu naprzeciwko Polakowi karabin, bagnet i pas z ładownicami. Ta ceremonia oddawania broni odbywała się w zupełnej ciszy. Niemcy mieli przygnębione twarze, Polacy instynktownie hamowali swą radość, by starym landsturmistom nie sprawiać dodatkowej przykrości.
Na mnie wypadł jakiś wąsaty, barczysty, siwiejący wojak, który przyjrzał mi się uważnie i mruknął: „So jung!” („Taki młody”), po czym pokazał mi jak się ładuje i rozładowuje karabin, jak się zakłada i zdejmuje bagnet i zapiął na mnie swój pas z ładownicami. Przestrzegł mnie jeszcze po niemiecku, którego się pilnie uczyłem, bym nie maszerował w kolumnie z karabinem na pasie z założonym bagnetem, bo jak się potknę, to przebiję policzek idącemu za mną. Wręczając mi karabin, wykrzywił usta w uśmiechu i dodał: „Ja mam dosyć tego grata. Teraz ty się nim pobaw”.
W ten sposób po raz pierwszy zawarłem znajomość z karabinem. Miała trwać lata, z dłuższymi i krótszymi przerwami. Nie raz mi wyszła bokiem, ale jej nie żałuję. Właściwie z miejsca się z karabinem zaprzyjaźniłem, a on odpłacał mi wzajemnością. Raz tylko się na nim zawiodłem, o czym później. Wprawdzie ojciec mój i stryjowie polowali, miałem nie raz w ręku dubeltówki i potrafiłem przy pomocy odpowiedniej miarki, stempla i maszynki robić do nich naboje, jednak dubeltówka tak się ma do karabinu, jak wróbel do sokoła. Toteż obejrzałem karabin pieczołowicie i nie wstydzę się przyznać, że go poklepałem czule po kolbie.
Dostałem od Niemca ten mauzer w dobrym stanie. W przyszłości miałem się zapoznać z całą rodziną karabinową, gdyż z berdanką, mannlicherem, karabinami maszynowymi Mauzera, z karabinem francuskim, trzystrzałowymi kawaleryjskimi, wreszcie z różnego rodzaju pistoletami maszynowymi, z których za najlepszy uważałem szmajsera, a największym sentymentem obdarzałem stena. Wszystko to nic nie znaczyło w porównaniu z pierwszym karabinem, z którym nazajutrz, 11 listopada, stałem razem z Gałą od rana na warcie przed bramą koszarową, gdzie jeszcze wczoraj witały nas posterunki niemieckie.
Dnia tego Częstochowa zbudziła się z letargu okupacyjnego. Zbiedzone tłumy, żyjące tylko chlebem kartkowym, tak zwaną „popularką” i rzadkim żurem, czyli „zalewajką”, wyległy na ulice. Coraz to jakaś panienka czy paniusia obdarzała nas jesiennym kwiatkiem lub cukierkiem. Ze wszystkich stron rozlegały się radosne okrzyki i śpiew hymnu narodowego, a my staliśmy z wypiętymi piersiami i marsowym wyrazem na kilkunastoletniej twarzy i udawaliśmy, że nas to nic nie obchodzi.
Zostałem wysłany z jakąś misją do magistratu naprzeciw cerkwi, zajętego przez dowborczyków8 i tam, na moich oczach padła pierwsza ofiara rozbrajania Niemców. Ktoś niedoświadczony zaczął manipulować zamkiem karabinu. Rozległ się strzał i kilkunastoletni chłopak stojący obok zwalił się na ziemię z przestrzeloną głową. Odwróciłem się szybko i wyszedłem.
Po pierwszym dniu upojenia wolnością i rodzącą się na naszych oczach niepodległością, rozpoczęły się pierwsze kwasy. POW uznało rząd lubelski, który powstał już 7 listopada 1918 roku, natomiast dowborczycy i tworzone przez nich oddziały ociągały się z uznaniem. Ale drugiego dnia przyjechała koleją z Piotrkowa kompania Wehrmachtu (tj. stworzonego przez Niemców Polskiego Korpusu Posiłkowego) ubrana we wszystko nowe prosto z igły, przemaszerowała przez miasto i dowborczycy przestali grymasić.
Trzeciego dnia mój pluton załadował się do wagonu kolejowego i udając pociąg pancerny wyruszyliśmy na patrol do Herbów Ruskich. Patrol zamienił się w wycieczkę, gdyż nie natrafiliśmy nigdzie na Niemców i dotarliśmy do celu bez żadnych przeszkód.
Na stacji przywitali nas rozradowani kolejarze, poczęstowali komiśną kawą i „popularką”, po czym poprowadzili w kierunku granicy do Herbów Pruskich. Po drugiej stronie ani żywego ducha.
Widać kiełkował już we mnie wówczas przyszły polityk, gdyż zaproponowałem dowódcy, żeby przejechać granicę i pędzić dalej po szynach, dopóki nas ktoś (czyli Niemcy) nie zatrzyma. Popatrzył na mnie jak sienkiewiczowski Soroka i mruknął: „Nie było rozkazu”.
Wówczas nie przywiązywałem do tego epizodu żadnego znaczenia, ale dziś piszę o tym z całą powagą, że każda zorganizowana większa siła polska, wobec chaosu, jaki zapanował w Niemczech, mogła wówczas zając nawet cały Śląsk i obyłoby się bez trzech powstań śląskich.
Jakiegoś czwartego dnia kazano nam oddać broń i wrócić do szkoły, co nam się bardzo nie spodobało. Na szczęście nadeszły równocześnie alarmujące wieści o walkach z Ukraińcami we Lwowie, zatem postanowiliśmy z Gałą wypiąć się na naukę i pospieszyć na obronę tego miasta, w którym żaden z nas nigdy nie był, ale znając na pamięć Trylogię wiedzieliśmy, że Lwów semper fidelis9 jest bastionem polskości na południowym wschodzie, ergo należy go bronić. Gała był sierotą, więc nie miał go kto zatrzymać, moja owdowiała Matka mieszkała w Słupcy ziemi Kaliskiej, czyli za górami, za lasami i też nie była w stanie przeszkodzić tej wyprawie maminego gagatka, którego w przystępie czułości czasem próbowała jeszcze posadzić sobie na kolanach.
Przedtem jednak udałem się na Jasną Górę, by się pomodlić i pożegnać z cudownym obrazem Matki Boskiej, w który się wpatrywałem z nabożeństwem od czasu zamieszkania w Częstochowie w dziewiątym roku mego życia. W takich chwilach trzeba być samemu, toteż pozbywszy się Gały pod jakimś pretekstem, pospieszyłem na Jasną Górę moją własną, pątniczą ścieżką, a więc najpierw Trzecią Aleją, później między parkami do szerokich, murowanych schodów, skąd w zimie zjeżdżaliśmy wieczorami na saneczkach z koleżankami z pensji Pań Garsteckiej i Komar, próbując niewinnych flirtów, wreszcie rozległym placem obramowanym kramami z dewocjonaliami i wózkami beznogich żebraków jasnogórskich, którym należy się osobna wzmianka. Była to arystokracja żebraków całego świata. Nie mógł jej wyprzedzić kraj najuboższych żebraków - Indie, ani kraj najbogatszych - Stany Zjednoczone. To były dziady z dziada-pradziada, o rodowodzie podobnym Sapiehom i Radziwiłłom, zdolni zadzierać nosa w stosunku do innych nacji. Reprezentowali kalectwa wszelkiego rodzaju. Ofiarność pątników doprowadziła do tego, że wśród kamieniczników częstochowskich te kaleki na wózkach grały znaczną rolę. Jeden z nich, urzędujący przy parku pod schodami, nie wyciągał do nas, uczniaków, ręki, bo się nie opłacało, ale zawsze nas witał pogodnym żartem i uprzejmym uśmiechem. Dalej moja droga prowadziła do pierwszej bramy z postacią skrzydlatego archanioła na szczycie i z kolei do głównego wejścia, obok którego w murach tkwiły okrągłe, żelazne kule armatnie dla upamiętnienia oblężenia przez Szwedów.
Później ogarnął mnie mrok głównej nawy z migocącymi na ołtarzu światłami oraz ta specjalna atmosfera klasztoru jasnogórskiego, na którą składały się dymy palących się na ołtarzu świec i wszędzie docierający zapach topionego wosku i kadzidła oraz oddechy modlącego się tłumu.
Od głównej nawy prowadziły boczne schody do kaplicy Matki Boskiej. Tędy zawsze do niej zmierzałem, stukając obcasami po wyślizganych kamiennych płytach, a nie wiem dlaczego nigdy przez wejście główne naprzeciwko ołtarza i cudownego obrazu.
Kaplica zatopiona w półmroku, lśniąca w świetle olbrzymich, wiszących srebrnych lamp, złotem setek dziękczynnych wotów pokrywających szczelnie wszystkie boczne ściany, była pełna jak zwykle klęczących i leżących krzyżem pątników. Płynął od nich szmer modlitw, westchnień, jęków i płaczu. Dotarłem do krat, ukląkłem i podniosłem głowę na cudowny obraz. Spojrzały na mnie stamtąd poważne, spokojne oczy, patrzące tak w dół na modlących od wielu wieków, przyjmując ich modły i spełniając prośby o cuda. Obraz ten nagromadził w sobie przez paręset lat potężne moce duchowe i moralne, z których w latach klęski i upadku naród czerpał siły do walki o swój byt i prawa. Spływają z nich zawsze na modlących się promienie pociechy, otuchy i nadziei. Po każdym pobycie w kaplicy, wychodziłem z niej podniesiony na duchu, odświeżony i lekki jak ptaszek.
Dwie korony na głowach Matki i Syna odbijały się jaśniejszym kolorem od ciemnego tła. Ofiarował je Papież Pius X w roku 1910 po tym, jak złoczyńcy, wtargnąwszy w nocy przez okno na teren wieży klasztornej, a następnie nawy i kaplicy, skradli poprzednie korony z XVIII-go wieku. Wędrując często po terenie klasztoru dostępnym dla pątników patrzyłem na tę drogę przez okno do świętokradztwa ze zgrozą i przerażeniem.
Doczekałem tak chwili opuszczenia na obraz pozłacanej, metalowej, ogniotrwałej zasłony, czemu, jak i jej podniesieniu, towarzyszył podniecający hejnał grany na trąbach przy akompaniamencie dudniących kotłów i głośne apele modlących się pątników. Odmawiałem ostatnie Zdrowaśki, a jednocześnie pilnie słuchałem trąb, czy nie złapię jakiejś fałszywej nuty, gdyż grali na nich dwaj synowie organisty jasnogórskiego, moi szkolni koledzy. Znałem się na tym, bo w gimnazjalnej orkiestrze grałem na kornecie i każdą nieczystą nutę wykpiłbym później niemiłosiernie.
Modliłem się do cudownego obrazu o to, żeby nasza wyprawa do Lwowa się udała. Brzmi to teraz nieco archaicznie, ale wówczas wydawało mi się, że obrona Lwowa zasługuje na pomoc Opatrzności. Byłem wychowany na Trylogii sienkiewiczowskiej i może podświadomie ulegałem wpływom księdza Jaskólskiego z Ogniem i mieczem, dla którego każdy ustrzelony z guldynki niewierny pomnażał chwałę Bożą. Nie modliłem się natomiast o szczęśliwy powrót z wojny. To, że mogę na niej zginąć, nie przyszło mi nawet do głowy.
W radosnym i lekkim nastroju, jaki się odczuwa po szczerej i długiej rozmowie z Panem i Stwórcą, udałem się na ulubione miejsce spacerów i wycieczek, jakim były dla mnie zawsze mury forteczne jasnogórskie, w języku miejscowym zwane po prostu wałami. Otoczone pięknymi ogrodami, ze stacjami Męki Pańskiej dłuta rzeźbiarza Piusa Welońskiego10, dawały piękny widok na całą okolicę. Nie pasły się już w nich wprawdzie jelenie, jak za moich lat dziecinnych, kiedy to ich prowodyr na zawołanie „Maciuś, ukłoń się!” pochylał nisko łeb z olbrzymimi rogami, za co w nagrodę rzucano mu bułkę lub kawałek chleba, ale pełno było różnego ptactwa i królików migających jak strzały między krzakami.
Rozpoczynając przegląd okolicy wzdłuż linii horyzontu, napotykało oko najpierw miasteczko straganów, rozciągające się od bramy w kierunku kościoła św. Barbary, w których sprzedawano dewocjonalia. Ten przemysł przynosił miastu duże dochody. Sprzedawano tysiące metalowych medalików, sukiennych szkaplerzy z Matką Boską, różańców, obrazów i obrazków Matki Boskiej Częstochowskiej, metalowych miniaturek wieży jasnogórskiej oraz niebieskich, płaskich flaszek z wytłoczoną podobizną cudownego obrazu, które napełniano poświęcaną wodą ze źródła w kościele św. Barbary leczącą wszelkie choroby oczu. Parę tych medalików poświęconych na Jasnej Górze przechowuję starannie do dziś dnia.
Spacerując wolno przy wyjątkowo dobrej, mimo że listopad pogodzie, żegnałem spojrzeniem odległe lecz widoczne miejsce moich wycieczek - Zieloną Górę i baszty ruin zamku w Olsztynie, gdzie w czternastym wieku w zamurowanym lochu zginął śmiercią głodową wojewoda poznański Maciej Borkowic11, zamknięty w niej żywcem za bunt przeciw królowi Kazimierzowi Wielkiemu, zaś w szesnastym wieku Kasper Karliński12 obronił się przed wojskami arcyksięcia austriackiego Maksymiliana13.
Patrząc w dół, oko widziało u podnóża murów klasztornych dużą, pustą, porośniętą trawą przestrzeń ograniczoną obu parkami i ulicą Siedmiu Kamienic z jednej, a Jasnogórską z drugiej strony. W jej środku w latach zaborów stał pomnik cara Aleksandra Oswobodziciela, który zniósł w Królestwie Polskim, czyli Kongresówce, pańszczyznę. W ramach uroczystości trzechsetlecia panującego domu Romanowych, odbyła się wielka parada przed generał-gubernatorem Żylińskim14, w której brały udział wojska całego garnizonu, a więc dwa pułki piechoty (tak zwanych striełkow), pułk huzarów, brygada pogranicznej straży i bateria artylerii, której piękne, rosłe konie zawsze podziwiałem. Po odzyskaniu niepodległości pomnik został strącony z piedestału i olbrzymi plac cały przywrócony pątnikom, którzy na nim obozowali w sezonie na wozach okrytych na pałąkach płótnem, jakimi przemierzali nie raz setki kilometrów w ustalonym od wieków porządku: na przedzie krzyż i ksiądz w komży, za nim kobiety w białych chustkach na głowie, dalej mężczyźni bez czapek, wreszcie tabor zaprzężony w zmęczone pod koniec wędrówki chłopskie koniki.
Na tym placu, ukryty za cokołem pomnika, przyglądałem się rosyjskim striełkom jak strzelali z karabinów w pewne okno w klasztorze, dokąd wdarł się jakiś bandyta czy bojowiec i bronił się do ostatniej kuli. W latach rewolucji 1905 roku fabryki częstochowskie, szczególnie odlewnia żelaza Raków, były ogniskami buntu i na Pąkowie stacjonowała sotnia kozaków. Do dziś pamiętam wysoką postać prystawa (komisarza) policyjnego, Arbuzowa, postrzelanego przez bojowców jak sito. Po wyzdrowieniu nie wychodził na miasto bez uzbrojonej, dwuosobowej osłony.
Niestety, nie miałem już czasu by wejść na wieżę jasnogórską, tę polską wieżę Eiffla, skąd przy wyjątkowo pięknej pogodzie można było dojrzeć nawet wierzchołki Tatr.
Oczywiście, na mój stosunek do Jasnej Góry, podobnie jak i innych chłopców mego wieku i środowiska, decydujący wpływ wywarł Potop. Naturalnie, każdy z nas słyszał na lekcjach polskiego z ust Biegańskiej-Płodowskiej, że chorąży orszański Kmicic był postacią prawdziwą, ale większość jego bohaterskich przygód i wyczynów to fikcja i produkt wyobraźni i geniuszu Sienkiewicza. Nic to dla nas nie znaczyło. Dla nas Kmicic wysadzający prochem szwedzką kolubrynę to był fakt historyczny i nieraz krążąc po wałach starałem się tę kolubrynę umiejscowić. Wreszcie doszedłem do wniosku, że stała w połowie drogi między murami klasztornymi a ulicą Siedmiu Kamienic, w najstarszej części Częstochowy. Tak to fikcja przy pewnym nastawieniu zmienia się w rzeczywistość.
Wędrując tak po klasztorze i wałach, słuchając śpiewnej modlitwy carillonu z wieży rozlegającej się co pewien czas, zaludniałem je postaciami z Potopu. Oto okno z narożnikowej wieży klasztornej, z którego z pewnością wyglądał ksiądz Kordecki15 ubrany w biały habit paulina, obserwując ruchy Szwedów. Oto podwórzec klasztorny, na którym zbierała się załoga klasztorna. A tam szczelina w skale, w której z pewnością zamieszkiwała wówczas żebraczka Konstancja. Czasami przeszłość nagradzała mnie za pamięć. Przechodząc obok wyrwy w reperowanym murze klasztornym, znalazłem na kupie starych cegieł zardzewiały jednokurkowy pistolet. Oczyściłem go z resztek skamieniałego wapna i zaniosłem do muzeum, gdzie po dokładnym zbadaniu uznano go za broń z okresu Konfederacji Barskiej.
Najwięcej wrażeń dostarczał jednak skarbiec jasnogórski, do którego zaglądałem od czasu do czasu, nieraz oprowadzając jakiegoś przyjezdnego członka rodziny. Mieściły się w nim tony złota i tysiące drogich kamieni. Nic dziwnego, że hrabia Wrzeszczowicz doradzał generałowi Minerowi16 obłowienie się tym skarbcem, który, jak mówił, „ślubującym ubóstwo mnichom nie był potrzebny”. Dla mnie każda złota i obsypana brylantami monstrancja, każdy złoty kielich i setki innych drogocennych darów, łączyły się z procesją królów polskich odwiedzających klasztor i składających mu hojne dary. Przewodnik po tym skarbcu był w gruncie rzeczy krótkim podręcznikiem historii Polski.
Wracałem już przyspieszonym krokiem w dół między parkami i jakoś wzruszony tym pożegnaniem z Jasną Górą, którą niewiadome kiedy znów zobaczę, odtwarzałem sobie w pamięci bliższe mi już czasy i obrazy.
Oto idąca w dół droga między dwoma parkami, gdzie stoczyłem pierwszą moją walkę z Niemcami. Po zawarciu w marcu 1918 między mocarstwami centralnymi a rządem bolszewickim traktatu brzeskiego i przyznaniu jeszcze przed tym Chełmszczyzny sowieckiej Ukrainie, tysiące Częstochowiaków zebrało się na placu pod Jasną Górą, która stanowiła enklawę austriacką w sercu okupacji niemieckiej, by demonstrować przeciwko utracie Chełmszczyzny. Ustawiliśmy się w głębokie szeregi po kilkadziesiąt osób i ruszyliśmy drogą między parkami w kierunku miasta. Kroczyłem w pierwszym rzędzie ze zdrową pałą w ręku, obok prezydenta miasta, socjalisty Jarmułowicza 17. Najpierw ruszyła na nas niemiecka kawaleria, a po tym kompania piechoty, która puściła w ruch kolby karabinów. Wyrżnąłem pałą w udo jakiegoś kawalerzystę, a on mnie poczęstował płazem szabli przez plecy, po czym wdrapałem się jak kot na wysoki parkan z metalowego drutu i zeskoczyłem do parku, skąd już leciał na Niemców grad kamieni. Wycofali się szybko, bez strzału i żadnych ofiar. Widocznie taki był rozkaz.
Oto park po prawej stronie, gdzie przed pierwszą wojną światową urządzono Powszechną Wystawę Krajową. Rżnęła na niej po parę godzin dziennie narodowe i ludowe melodie ubrana w białe sukmany słynna orkiestra Karola Namysłowskiego18, złożona z chłopów, których wykształcił na muzyków. Przystawałem też za każdą bytnością na wystawie przed klombem z kwiatów przedstawiającym białego orła na czerwonym tle. Cała Częstochowa zaśmiewała się, powtarzając tłumaczenie zarządu wystawy dane carskim władzom, surowo domagającym się wyjaśnienia, dlaczego orzeł jest biały i jednogłowy, a nie carski czarny i dwugłowy. Tłumaczenie było nader proste, bo ogrodnicze: sadzonki czarnego orła się nie przyjęły. Że się na tym skończyło, dopomogła łapówka, ta oliwa smarująca tryby każdego absolutnego ustroju, tolerowana przezeń, a nawet ochraniana. Carski stworzył nawet specjalne określenie dla dygnitarza, który wziął łapówkę ponad przyjętą normę i skręcił na tym kark. Mówiło się po prostu „on prokrałsia” („on się przekradł”).
Do dziś dnia pamiętam także rywalizujące na wystawie ze sobą wspaniałe wędliniarnie Rajszysa19 i Pleskaczyńskiego20. Jeden z nich sprowadził z Niemiec maszynę-automat, do której z jednej strony wrzucało się połcie mięsa, a z drugiej wyskakiwały gorące parówki, sprzedawane na miejscu z bułką i musztardą na sztywnym papierowym talerzyku zaledwie za parę kopiejek. Objadałem się nimi na ile tych kopiejek starczało. Muszę tu dodać w imię prawdy, że publiczność widziała tylko gorące parówki wyskakujące z automatu, natomiast rzekome wrzucanie surowych połci mięsa było ukryte przed jej wzrokiem. Może to w Częstochowie, mieście cudów, a nie w Nowym Jorku narodziła się wówczas tak zwana „amerykańska propaganda”, która potrafi wszystko ludziom wmówić.
Tuż obok parku, ale już w Trzeciej Alei, stał okrągły budynek cyrku. Dziś nazwałbym go małą kopią rzymskiego Colosseum. Tu się odbywały walki zapaśników, francuskie i wolno-amerykańskie. Dla uczni wstęp był wzbroniony, ale to dodawało tylko naszej obecności uroku rzeczy zakazanej. Wysiadywaliśmy na galerii na najtańszych miejscach i podpatrywaliśmy zapaśników. Po pewnym czasie każdą wolną chwilę w szkole i bursie spędzaliśmy na walkach, od których bardzo ucierpiały łóżka i mieliśmy już własnych czempionów spacerujących po korytarzach szkoły w blasku sławy, jaka ich otaczała.
Walki były zorganizowane bardzo sprytnie i oparte na kryteriach narodowo-rasowych. W czołowej grupie rywalizowali zawsze: Rosjanin, Polak i Żyd. Do dziś pamiętam nazwiska: ruskij czempion mira (rosyjski mistrz świata), olbrzym Romanów, polski pięknie zbudowany Podbipięta (pseudo), w którym kochały się na zabój tłumy Częstochowianek, żydowski grubas Wildman, no i oczywiście „Czarna maska”. Walczyli ze zmiennym szczęściem budząc narodowe namiętności, dzieląc miasto na trzy obozy i prowokując bójki i zajścia, ale zwyciężał zawsze Rosjanin.
Dalej w Trzeciej Alei, w zabudowaniach poklasztornych przy kościółku Panny Marii mieściło się nasze gimnazjum imienia Henryka Sienkiewicza, które objęło w posiadanie te budynki po dawnym gimnazjum rosyjskim; uczęszczałem doń od wstępnej klasy. Z uczuciem dumy mogłem się uważać za element stały, coś jak słońce, wokół którego krążą gwiazdy - gimnazja, profesorowie, książki i języki, a on jest zawsze ten sam.
Z pobytu w gimnazjum rosyjskim, obok którego w sezonie podążały na Jasną Górę setki pielgrzymek (tzw. kompanii) z całej Polski zakłócając, pobożnym śpiewem i turkotem wozów wykłady profesorskie, pamiętam cztery specjalne wypadki.
Pierwszy, to wizyta biskupa diecezji kujawsko-kaliskiej Zdzitowieckiego21, który przemówił do nas zebranych na sali gimnastycznej po polsku i zaapelował, abyśmy zawsze pamiętali, że jesteśmy Polakami i katolikami. Przysłuchiwał się temu z niewzruszonym spokojem, ubrany w wyszywany złotem wicmundir, pieróg i szpadę, na czele rosyjskiego ciała pedagogicznego, okrągłogłowy i łysy dyrektor Narbiekow. Apel zrobił na nas ogromne wrażenie, a odwagę biskupa uznaliśmy za imponującą.
Drugi, to napięcie w klasie, gdy na historii wykładanej przez tegoż Narbiekowa doszliśmy do rozdziału o polskich „miatieżach” (powstaniach). Uczono wówczas tzw. metodą paznokciową, to jest: weźmiecie na przyszłą lekcję odtąd-dotąd. Napięcie rosło przez całą godzinę recytowania przez uczniów zadanych poprzednio stronic, udzielając się również kolegom-Rosjanom, raczej z nami sympatyzującym, a przez nas bezlitośnie polonizowanym i mówiącym na ogół poprawnie po polsku. Wreszcie, tuż przed dzwonkiem oznajmiającym koniec lekcji, Narbiekow nie patrząc na klasę ogłosił: „Od stronicy tej do tej” (czyli rozdział o polskich powstaniach) „wyczerknuć” (wykreślić). Odetchnęliśmy z ulgą i Narbiekow stał się w jednej chwili najpopularniejszym z profesorów.
Trzecia, to niespodziewana wizyta wieczorem na stancji dla uczniów prowadzoną przez moją Mamę, która w ten sposób zarabiała na wykształcenie i utrzymanie całej piątki swych dzieci, „pamoszcznika kłasnawo nastawnika” (pomocnika wychowawcy klasowego), Andrieja Andriejewicza Łupika. Nakrył mnie na czytaniu „Gromu Maciejowickiego”, książki wydanej w Krakowie i przemyconej do Kongresówki, czyli na lekturze zakazanej. Jakoś nie wyleciałem z gimnazjum z „wilczym biletem”, ale dostałem czwórkę ze sprawowania (przy trójce obowiązywało wyrzucenie) i odsiedziałem to w kozie przez jakiś tuzin niedziel, po dwie godziny co niedziela, po szkolnym nabożeństwie.
Wreszcie czwarty - nie potrafiłem wyrecytować członków panującej cesarskiej rodziny. Cara wymieniłem prawidłowo, że Nikołaj Wtaroj Aleksandrowicz, przy cesarzowej się potknąłem, a z reszty rodziny, tj. następcy tronu i trzech córek, wyszedł groch z kapustą. Odsiedziałem to w kozie, wypisując przez dwie godziny wszystkie imiona i „otczestwa” kredą na tablicy.
Wyruszyliśmy obaj z Gałą z Częstochowy do Krakowa nocnym zapchanym pociągiem o wybitych szybach. Zimno było jak w psiarni, ale grube, ubrane w jakieś watowane kaftany handlarki, litując się nad młodymi, lekko ubranymi chłopcami, wzięły nas między siebie i tak nad ranem, w cieple i wygodzie dojechaliśmy do Krakowa. Nie wyszliśmy nawet z dworca na miasto, mimo że byliśmy w Krakowie po raz pierwszy i ciągnęło nas na Wawel, do Kościoła Mariackiego i na Rynek. Nam się jednak spieszyło pod Lwów, bo skoro raz wyruszyliśmy na jego obronę, to nie możemy dopuścić do tego, by się walki w nim skończyły przed naszym przybyciem. Myszkując po dworcu i zasięgając od różnych osób języka, odkryliśmy na bocznym torze pociąg pancerny „Smok”. Między nami mówiąc, była to lokomotywa i parę wagonów towarowych, pokrytych na poczekaniu stalowymi płytami. Nie był to żaden smok, może co najwyżej jeż.
Zaczepiliśmy jakiegoś oficera, jak się okazało komendanta „Smoka” i wyłożyliśmy mu naszą sprawę. Popatrzył na nas życzliwie i dla pewności zapytał: „To wy Królewiacy?” Potwierdziliśmy gorliwie, wobec czego kazał nam przyjść za parę godzin, a wówczas powie, czy nas przyjmie do załogi „Smoka”, czy nie.
Poszliśmy do bufetu, gdzie można było kupić bułki z wędliną i tam zabijaliśmy czas jedzeniem. Mieliśmy sporo pieniędzy zarobionych korepetycjami, więc głód nam nie groził. Tam nas zaczepił jakiś cwaniak z Częstochowy, który rozpoznał w nas uczniaków od Płodowskiego. Rozgadał się z nami, ale usłyszawszy, że zaciągamy się na „Smoka”, wylał nam na głowę kubeł zimnej wody: „Ten Smok to tylko eskortuje pociągi z żywnością dla Lwowa i na tym koniec. Jedźcie lepiej do Dębicy, bo tam formują pułk ułanów”.
Pomysł nam się spodobał. Wiedzieliśmy, że ułani austriaccy nosili piękne granatowe kożuszki z futrzanym kołnierzem i pięknym na piersiach szamerunkiem oraz krótkie, bardzo ładne karabinki. Nie zaszczyciliśmy więc już dowódcy „Smoka” naszą wizytą i pomknęliśmy najbliższym pociągiem do Dębicy. Tam, dochodząc po świeżo spadłym śniegu do koszar ułanów, zauważyliśmy, że z bramy wyjeżdża roztrzęsiona otwarta ciężarówka, a w niej stoi około dwudziestu młodych mężczyzn opartych o łopaty. Obudziło to naszą podejrzliwość, a że była uzasadniona potwierdził to wartownik, wyjaśniając: „To są ochotnicy i jadą usuwać śnieg z ulic”.
Zrobiliśmy w tył zwrot i wróciliśmy na stację, skąd najbliższą okazją pomknęliśmy do Przemyśla. Tam już panował nastrój przyfrontowy. Toczyły się bowiem walki ze zmiennym powodzeniem o panowanie nad torem kolejowym między Przemyślem i Lwowem, i normalne pociągi osobowe między tymi miastami już nie kursowały.
Oceniliśmy, że nadszedł kres wędrówki i udaliśmy się niezwłocznie do gmachu, gdzie urzędowała wojskowa komisja poborowa. Przy przechodzeniu przez różne jej szczeble sensację budziła wiadomość, że przybyliśmy z Królestwa. Patrzano na nas bardzo życzliwie, ale zawsze kręcąc głowami i powtarzając ze zdziwieniem: „To wy Królewiacy?” Wreszcie zważeni, zmierzeni, opukani tu i tam i nadzy stanęliśmy przed, gronem starszych oficerów. Wysłuchali naszej prośby o przydział do formacji frontowej nader życzliwie, nie kwestionowali podanego przez nas wieku, który przezornie podwyższyliśmy o dwa lata, .przyjęli do wojska i odesłali do koszar z całą grupą mężczyzn już pod strażą uzbrojonego wartownika. Tam dostaliśmy przydział do kompanii szkolnej - i tutaj dopiero pękła bomba! Kompania ta bowiem składała się z uczniów miejscowego gimnazjum, którzy okryli się sławą w czasie walk z Ukraińcami o most w Przemyślu nad Sanem, zdobywając go z dużymi stratami. Teraz, kompanię ulokowaną w koszarach odwiedzali profesorowie i odbywały się normalne lekcje, jak w gimnazjum. Na dobitkę dowódcą kompanii był miejscowy profesor, kapitan Kormanek22.
Tego było dla nas za wiele. Nie po to uciekliśmy z gimnazjum w Częstochowie, by zamienić je na gimnazjum w Przemyślu. Ze złością, ale i z pewnym rozczuleniem myśleliśmy o komisji poborowej, która wszystko nam przyrzekła, ale bezpiecznie nas zadekowała w kompanii szkolnej po to, abyśmy wrócili do nauki.
Zgłosiliśmy się bez zwłoki do raportu dowódcy kompanii. Kapitan Kormanek wysłuchał spokojnie naszej prośby, a właściwie kategorycznego żądania o przydział do jednostki frontowej, starał się nam to jakoś wyperswadować, w końcu zaczął grać na zwłokę. Gdy nie ustępowaliśmy, westchnął i uległ.
„Ja was, chłopcy, rozumiem. Spełniłem swój profesorski obowiązek, a teraz umywam ręce. Odejdziecie na front z najbliższą kompanią marszową”.
To odejście nie z kompanią a z batalionem marszowym pod dowództwem świetnie prezentującego się majora Cehaka23 odbyło się bardzo uroczyście. Najpierw przemówił do baonu Cehak, po czym pomaszerowaliśmy na mszę do kościoła, prowadzeni przez doskonałą orkiestrę dętą, złożoną z zawodowców-Czechów, którzy wybrali polską służbę. Tam Czesi odłożyli na bok instrumenty dęte i na chórze zamienili się w pierwszorzędną orkiestrę symfoniczną. Grali wspaniale. Była to prawdziwa uczta. Wreszcie załadowano nas do wagonu i późno w nocy dotarliśmy do Gródka Jagiellońskiego. Tam baon podzielono na kompanie i moja ruszyła w milczeniu do wsi Porzecze Gruntowe, oddzielonej groblą od miejscowości kąpielowej Lubień Wielki, gdzie znów nas rozproszono po innych oddziałach.
Obaj z Gałą znaleźliśmy się w pierwszym plutonie pierwszej kompanii pierwszego batalionu dziesiątego, poaustriackiego pułku piechoty pod dowództwem porucznika Wójcika. Tutaj dwaj królewiacy poczuli znów nad sobą ukrytą opiekę, gdyż nasza sekcja składająca się w połowie z takich jak my uczniów, a w połowie z chłopów pobranych przymusowo do wojska, gdyż w Małopolsce Wschodniej ogłoszono mobilizację, otrzymała kwaterę w najlepszym domu, którego drugą część zajmowali oficerowie.
Jak się wyszło z domu i spojrzało przed siebie, to się widziało inną wieś, w której byli już Ukraińcy. Marzenie się spełniło. Byliśmy na froncie. Nie tworzyła go jednakże nieprzerwana linia głębokich okopów obsadzonych przez tysiące żołnierzy, jak na frontach pierwszej wojny światowej. Płytki, krótki, pusty rów przed wsią z paru stanowiskami strzeleckimi - to było wszystko. Poza tym na prawo i lewo puste pola pokryte śniegiem, obserwowane przez rzadkie posterunki.
Z miejsca nastąpiło pierwsze rozczarowanie. Na froncie panowała cisza i nikt do nikogo nie strzelał. Po wsi krążyli chłopi ukraińscy zajęci pracami gospodarskimi, biegały jakieś dziewuchy, dzieciaki, świnie i psy, nic nie robiąc sobie z tego, że są na froncie. Byliśmy tym głęboko dotknięci, tym bardziej, że poborowi chłopi odnieśli się do nas wrogo w przeciwieństwie do oficerów, którzy nas obu wkrótce zaczęli wieczorami dokarmiać jakimiś przez się pitraszonymi potrawami, pierogami czy też placuszkami. Chłopi, byli żołnierze austriaccy, mający za sobą parę lat frontu włoskiego i rosyjskiego uważali, że przez takich jak my „freiwilligów” (ochotników) to są wojny. Wykłócaliśmy się nieźle, ale porządku pilnował olbrzym, kapral Kaługa, wspaniały okaz mądrego chłopa, który zawsze w porę spokojnie, ale bardzo stanowczo interweniował.
Drugie rozczarowanie to mróz i wszy. Dostaliśmy jakieś brązowe austriackie podszyte wiatrem rypsowe płaszcze. Były tak cienkie, że pod moim nosiłem grubą kurtkę, w której wybrałem się do wojska. W chałupach było ciepło, chociaż duszno, ale na dworze trzaskający mróz. Najgorszą plagą były wszy. Mieli je wszyscy, oficerowie również. Nie było na nie żadnego sposobu. Bicie między paznokciami czy palenie na rozpalonej blasze kuchennej stwarzały tylko złudzenie ulgi. Trzecią niespodzianką był głód. Mimo, że dostawaliśmy co dzień z kuchni polowej gorącą kawę i niezły przydział ciemnego chleba i marmolady, a na obiad dobrą zupę i co dzień kawałek mięsa z kartoflami, chodziłem zawsze głodny. Gała się z tego śmiał i mówił, że wciąż rosnę. Ale znalazłem z tego wyjście. Jeden z chłopów był również ciągle głodny, więc wychodziliśmy o zmroku na wieś, na zakręt drogi, na którym ciężarówka z chlebem z Gródka Jagiellońskiego musiała zwalniać. Tam jeden z nas wskakiwał z tyłu na lorę i zrzucał dwa bochenki chleba, bo na tyle ocenialiśmy tolerancję sierżanta aprowizacyjnego wobec kierowcy odpowiedzialnego za ilość. Poza tym wszedłem w konszachty z kucharzem i stawałem pierwszy w kolejce po „librig”, czyli resztki z kuchni. Można było dostać drugą menażkę zupy, mięsa i kartofli za parę papierosów, których nie paliłem.
Wkrótce zaczęliśmy chodzić przez groblę do Lubienia Wielkiego, gdzie jakaś przedsiębiorcza Polka otworzyła jadłodajnię i sprzedawała mielone kotlety z zagadkowego mięsa polanego wraz z kartoflami ostrym sosem. Jedliśmy łyżkami przymocowanymi do stołu łańcuszkami.
Wreszcie któregoś dnia front się obudził. Podjechał na odległość paru kilometrów ukraiński pociąg pancerny od strony Sambora i zaczął nas ostrzeliwać. Odpowiedziała mu nasza bateria z za stawu w Czerlanach, a później włączyły się inne baterie z obu stron. Nasze dowództwo oceniło to jako przygotowanie do ataku i wyprowadziło kompanię do rowu przed wsią, czyli do okopów. Wygrzebałem sobie łopatką głębszą wnękę, karabin ułożyłem w rowku na okopie i czekałem na mego Ukraińca. Niestety, ani on, ani inni nie ukazali się przed naszymi celownikami. Po paru godzinach ściągnięto nas na kwatery zmarzniętych na kość.
Do tego czasu prochu nie powąchałem i czekałem co dalej. Wreszcie któregoś dnia zjawił się na naszej kwaterze podporucznik Blajcher (brzmienie fonetyczne), przystojny, wysoki, szczupły młodzieniec lat dwudziestu paru, zdaje się student Politechniki Lwowskiej i oświadczył, że szuka ochotników na nocny wypad. Z nudów zgłosiliśmy się natychmiast obaj z Gałą i jeszcze jakiś uczeń z Przemyśla, podczas gdy nasi koledzy z poboru milczeli z dezaprobatą. Po pół godzinie odbyła się zbiórka. Było nas ośmiu i dziewiąty Blajcher. Rozpoczął odprawę od tego, że zapytał nas, królewiaków, czy umiemy obchodzić się z granatami ręcznymi. Przytaknęliśmy bez chwili wahania, ale Blajcherowi to nie wystarczyło, gdyż zapytał: „A macie praktykę w ich rzucaniu?”, na co już odpowiedzieliśmy milczeniem. Blajcher się uśmiechnął i dodał ośmielające: „To dzisiaj zaczniecie się uczyć”, po czym zrobił nam krótki wykład, demonstrując granat zaczepny z długą, drewnianą rączką i dwa defensywne z lanego żelaza, jeden jak pokarbowana cytryna, a drugi jak kawałek pokarbowanej żelaznej rury na krótkim, drewnianym trzonku. Naśladowaliśmy po tym jego ruchy, zamach i rzut i w ten sposób w ciągu pół godziny skończyliśmy kurs walki granatami ręcznymi. Później nastąpiło wyjaśnienie akcji. Po wciągnięciu na mundury białych, obszernych koszul, a na spodnie luźnych, również białych pantalonów czy też długich kalesonów, z hełmami obwiązanymi białymi ręcznikami, co nas uczyni niewidocznymi na śniegu, obejdziemy od tyłu w nocy pozycje ukraińskie w kolonii niemieckiej Millersdorf i wykurzymy stamtąd pluton ukraiński i załogę ciężkiego karabinu maszynowego, który co dzień niepokoi nasz wysunięty posterunek w grupie wierzb nad rowem. Kiwnęliśmy ze zrozumieniem głowami, gdyż rzeczywiście po drodze na posterunek postrzelono nam już paru żołnierzy. „Jeśli uda nam się” - ciągnął dalej Blajcher - „dotrzeć od tyłu do kolonii, składającej się z paru gospodarstw, wskażę każdemu jego chałupę. Zajmiecie pozycje pod oknem i na mój sygnał na tym instrumencie” - i tu dmuchnął w gwizdek, aż nas zabolało w uszach - „każdy z was rzuci swój granat przez okno. Nie rzucać jednak z daleka, gdyż się odbije od ramy i was zabije. Wyciągnąć sznurek od zapłonu i wepchnąć granat przez szybę do środka, a po tym bęc na ziemię twarzą do drzwi, przeczekać tak wybuch i jeśli ktoś wyskoczy z chałupy, walić do niego jak do tarczy”.
Wszystko zostało wykonane jak na manewrach. Obszedłszy kolonię z daleka, doszliśmy z tyłu bezszelestnie do chałup niezauważeni przez posterunek stojący po przeciwnej stronie kolonii i patrzący przed siebie, w kierunku naszych pozycji.
Ustawiłem się przy niskim oknie i zerknąłem do środka przez wolne od lodu kółko w szybie. Palił się z boku na ścianie mały kaganek i w jego świetle ujrzałem jakiś dziesiątek osób śpiących na podłodze, a pod ścianą stojak z karabinami. Wyciągnąłem zza pasa granat, metalową rurkę, odbezpieczyłem i czekałem na sygnał. Rozległ się gwizd, wyszarpnąłem sznurek od zapłonu, jednym rzutem wybiłem szybę i wepchnąłem granat do środka, po czym padłem plackiem na ziemię. Rozległ się straszliwy wybuch i posypała się na mnie reszta szyb. W chałupie rozległy się jęki i krzyk. Podniosłem karabin i wlepiłem oczy we drzwi, skąd wypadł żołnierz z karabinem w ręku. Strzeliłem z odległości paru metrów i zarepetowawszy, poprawiłem do drugiego. Zwalili się obaj na ziemię jak kloce.
Rozległ się nowy, przeciągły gwizdek Blajchera i biegiem ruszyłem w kierunku tego głosu. Blajcher nas szybko policzył. Byliśmy wszyscy, cali i zdrowi. Ruszyliśmy spiesznie w kierunku naszych pozycji wtedy, kiedy ze wszystkich stron rozpoczęła się bezładna strzelanina. Gdy dochodziliśmy do naszego Porzecza, zaczęło świtać.
Na kwaterze zwaliłem się na słomę i zasnąłem jak kamień. Obudziło mnie szarpnięcie. Nie chciałem wierzyć własnym oczom. Najbardziej wrogi nasz kolega z poboru przyniósł mi z kuchni menażkę parującej kawy i moją porcję chleba i marmolady.
Popołudniu zjawił się Blajcher z nową propozycją. „Dziś w nocy nikt nas nie będzie w kolonii oczekiwał. Zapolujemy na ich karabin maszynowy. Macie chęć to powtórzyć?”
Poszliśmy, gdyż Blajcher stał się w ciągu jednej nocy naszym bohaterem. Wyczuwaliśmy w nim instynktownie urodzonego dowódcę, do którego można mieć wszelkie zaufanie. Dotarliśmy znów z tyłu niezauważeni do pozycji karabinu maszynowego i wykończyliśmy załogę, tym razem granatami ofensywnymi. Po tych dwóch akcjach Ukraińcy się wycofali z Millersdorf, kolonia stała się ziemią niczyją, a posterunek pod wierzbami funkcją wypoczynkową.
Od tego czasu chodziliśmy z Blajcherem na wszystkie jego wyprawy. Włóczyliśmy się po nocach na tyłach pozycji ukraińskich, alarmując śpiące oddziały, urządzając zasadzki i likwidując ich patrole oraz posterunki. Zaczęła nas otaczać pewna sława. Koledzy poborowi przestali się z nami kłócić. Wręcz przeciwnie, starali się oddawać nam pewne drobne przysługi, z reguły przynosząc rano, gdy spaliśmy po nieprzespanej nocy, gorącą kawę i chleb. Poza tym zwolniono nas od służby posterunkowej i innych obowiązków.
Zaczęli do nas zaglądać inni oficerowie, szukający ochotników na nocne patrole. Wybraliśmy się kiedyś z sympatycznym podchorążym Rutkowskim i gorzko tego żałowaliśmy. Był zaprzeczeniem Blajchera i o mało nas nie wygubił. Odtąd chodziliśmy już tylko z Blajcherem. Kiedyś, po nocnym patrolu, wszystkich nas sfotografowano. Niestety, gdzieś to pamiątkowe zdjęcie mi zaginęło.
Co nas do tych wypraw skłaniało? Poza samym patriotyzmem i niewzruszonym przekonaniem o słuszności i konieczności walki o Lwów, chyba chęć silnych wrażeń. Nie może być przecież silniejszych od tych, jakie daje dobrowolne ryzykowanie własnego życia. Wychodzisz wieczorem na wyprawę i nie wiesz, czy z niej wrócisz. Za każdą taką nocną eskapadą najadłem się zawsze strachu, który jest wrodzoną, wprost zwierzęcą reakcją na niebezpieczeństwo utraty życia, ale to mnie bynajmniej nie odstraszało od zgłoszenia się na następną. Chęć silnych wrażeń zwyciężała jednak instynkt samozachowawczy. Stworzyłem już sobie wówczas na własny użytek teorię, że odwaga to zdolność opanowania strachu. Kmicic też się bał, tylko Sienkiewicz to przed nami ukrył. Słowo „nieustraszony” powinno być wykreślone ze słownika. Jeśli chodzi o ofiary naszych wypadów, to do dziś dnia widzę ten dziesiątek postaci śpiących na podłodze, na których rzuciłem granat. Nie czułem do nich żadnej nienawiści, tak jak miejscowi Polacy, ani również później żalu, że wielu z nich z tej podłogi już się nie podniosło. Na tę znieczulicę istnieje wytłumaczenie tylko w jednym słowie: wojna. Jak do tego czasu jest ona powszednim chlebem ludzkości i zjawiskiem stałym, które usuwa się z pod kontroli zwykłych kryteriów.
Ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie. Nadszedł dzień, w którym wszystko się odmieniło. Od rana zapanował dziwny ruch. Wszystkim plutonom rozdano białe koszule i kalesony z rozkazem, by o zmroku wciągnąć je na mundury. Cel tego był wyraźny - nocny atak. Wyjątkiem był nasz pluton, który miał wystąpić w normalnym umundurowaniu. Bardzo mi się to nie podobało. Jeśli wszystkie kompanie włożą stroje ochronne, a my nie, wówczas staniemy się celem widocznym dla każdego ukraińskiego karabinu.
Wkrótce wyjaśniono zadanie naszego plutonu. Atak głównej siły pójdzie wprost w kierunku na Sambor, podczas gdy nasz pluton rozpocznie atakować o pół godziny wcześniej w innym, bocznym kierunku. W chwili, gdy zostaniemy zauważeni i ostrzelani, mamy paść na ziemię, okopać się na ile pozwoli zamarznięta powierzchnia i strzelać w kierunku nieprzyjaciela, obojętnie czy go widzimy, czy nie. Właściwie mamy udawać atak i ściągnąć na siebie uwagę rezerwy, no i ogień z całego odcinka frontu. Gdy to się stanie, rozpocznie się główny, prawdziwy atak.
Wszystko się sprawdziło. Wyszliśmy na przedpole rozrzuceni szeroko, udając większą jednostkę i w połowie drogi do pozycji ukraińskich zostaliśmy ostrzelani. Położyłem się w jakimś wgłębieniu i czekałem, co będzie dalej. Ale to czekanie nie trwało długo. Ogień się wzmagał i odezwały się również karabiny maszynowe, a później artyleria. Wszystko to gwizdało koło uszu i pękało bez większej szkody, a my pukaliśmy przed siebie oszczędnie, by nam starczyło na dłużej amunicji. Zżymałem się w duchu, gdyż głupio było tak służyć za tarczę strzelniczą, ale rozkaz był rozkazem.
Wreszcie od strony Sambora zabłysła zielona rakieta i oświetliła kawał widnokręgu. Był to sygnał, że atak osiągnął swój cel. Z ust do ust przebiegał rozkaz wycofania się. Dotarliśmy do kwater bez strat i zwaliliśmy się na posłanie.
Nie danym nam było się wyspać, gdyż o świcie poderwał nas alarm. Po drodze do okopów już biła po nas artyleria. Gdy zapadłem w moją dziurę i podniosłem głowę, ujrzałem niezapomniany do dziś i na swój sposób piękny widok. Na przestrzeni paru kilometrów kwadratowych cofały się od strony Sambora nasze oddziały. Odbywało się to bez paniki, we względnym porządku. Jeden pluton cofał się, drugi go osłaniał ogniem. Ukraińcy bili po nich z każdej lufy i gdzieniegdzie na śniegu zostawały ciemne plamy. Doszli tak do naszych okopów śmiertelnie wyczerpani i padli w nasz rowek niezdolni do żadnego wysiłku, wołając: „Uderzyli na nas siczowi strelcy” (oddziały wyborowe).
Jeszcze zanim do nas dotarli, już z pozycji ukraińskich ruszył kontratak. Widocznie ich dowództwo chciało wykorzystać zwycięstwo oraz zamieszanie w polskich szeregach i zdobyć z rozpędu naszą wieś. Posuwali się skokami jak na ćwiczeniach, widać, że żołnierz dobry i doświadczony. Nasi oficerowie przebiegali chyłkiem wzdłuż okopów, zakazując na razie strzelania i dodając, że posiłki są w drodze.
Tyraliera ukraińska posuwała się wciąż naprzód, ale coraz wolniej, zaniepokojona naszym milczeniem. Wreszcie zaszumiało nad naszymi głowami i uderzyły w nią pierwsze polskie szrapnele i granaty. Padł rozkaz „Ognia!”. Wysunąłem głowę z okopu i rozejrzałem się za celem. Wybrałem sobie rosłego wojaka, który wyglądał na jakąś szarżę, gdyż machał na towarzyszy rękami. Wziąłem go spokojnie na muszkę i pociągnąłem leciutko i przepisowo na dwa takty za cyngiel. Huknął strzał, ale mój wojak wciążmachał rękami, biegnąc naprzód i na zmianę padając na ziemię. Zawziąłem się na niego, więc poczekałem, aż będzie bliżej i powtórzyłem operację. Tym razem upadł, ale po chwili znów się podniósł i biegł dalej. Wiedziałem, że mój karabin nieco góruje, więc wziąłem starannie poprawkę i zamiast w piersi celowałem w kolano. Gdy wystrzeliłem upadł i zamienił się w ciemną plamę.
Z tyłu za nami rozległy się głosy rozkazu. Przybyły posiłki. Za chwilę obok mnie zagrał nasz karabin maszynowy. Tyraliera ukraińska się zatrzymała i po chwili zawróciła. Teraz my ścigaliśmy ich gwałtownym, chociaż mało skutecznym ogniem.
W parę dni później goniec przyniósł mi rozkaz zameldowania się za godzinę w dowództwie baonu. Gdy zapytałem, o co chodzi, wzruszył ramionami jakby chciał powiedzieć, skąd mogę wiedzieć?
Oporządzając się nieco na tę wizytę w dowództwie baonu, łamałem sobie głowę, co mogło być przyczyną wezwania, ale nic nie wymyśliłem.
Gała był wyraźnie zaniepokojony i odprowadził mnie do dowództwa, dodając otuchy niewczesnymi żarcikami w rodzaju: „Pewnie cię mianowali oficerem albo dostaniesz Zygmunta Landau, czyli tak zwany popularnie austriacki order Signum Laudis24“.
Gdy wszedłem do dowództwa, zastałem w nim majora, dowódcę baonu, porucznika Wójcika, podporucznika Blajchera i lekarza baonowego. Zameldowawszy się przepisowo najstarszemu rangą, czekałem co będzie.
Pierwszy odezwał się lekarz: „Rozbierzcie się do pasa”.
Gdy spojrzałem na niego z niedowierzaniem, powtórzył rozkaz. Zacząłem z siebie ściągać mundur, dziurawy sweter i przepoconą koszulę z zadowoleniem stwierdzając, że się jakiś tydzień temu wyszorowałem mydłem w misce z gorącą wodą, więc nie jestem chyba zbyt brudny. Że zawszę dowództwo baonu, tego się nie obawiałem. Wszy nie uznają szarż i trzymają się tak samo pułkownika, jak szeregowca. Ale, gdy stanąłem obnażony do pasa przed zespołem oficerów, zaczęło mi coś świtać w głowie.
Lekarz podszedł, obmacał starannie prawą rękę poniżej ramienia i zwrócił się do majora:
„Tak jest. Kość w prawej ręce połamana i źle zrośnięta. On rzeczywiście nie jest zdolny do służby wojskowej”.
W tym miejscu muszę się cofnąć w czasie do lat dziecinnych. Gdy miałem lat sześć i mieszkaliśmy jeszcze w miejscu mego urodzenia, Praszce pow. Wieluń, gdzie ojciec mój, Stefan, był sekretarzem miejscowego sądu. Mama postawiła mnie kiedyś na krześle, by zmienić koszulę. Przy tej operacji chwyciła za prawą rękę i stwierdziła z przerażeniem znaczne zgrubienie kości. Oczywiście, podniosła larum na cały dom i rozpoczęła się procesja z mamą po lekarzach w Warszawie, a co ważniejsze w pobliskim Wrocławiu, wówczas niemieckim Breslau, słynącym z doskonałych medyków, gdzie prześwietlono mi rękę już wynalezionymi promieniami Roentgena. Opinia jednych i drugich wypadła groźnie. Zgrubienie to rak kości i jeśli ręka nie zostanie odjęta, umrę w ciągu paru miesięcy.
Ojciec, wysłuchawszy sprawozdania zrozpaczonej Mamy, rozstrzygnął sprawę krótko i węzłowato: „To są jakieś bzdury. Chłopak jak ogień i zdrów jak ryba. Nie godzę się na żadne odjęcie ręki. Jeśli ma być kaleką przez całe życie, to lepiej niech umrze”.
Ja sobie z tego nic nie robiłem. Byłem zadowolony z podróży, bo w Warszawie, by się oderwać od smutnych myśli ,zaciągnął nas wuj Graliński na „Wesołą wdówkę” i pamiętam do dziś dnia śpiew:
„Bujaj mnie, bujaj, Antosiu!
Bujaj mnie ciągle tak,
Jak na listeczku motylek,
Jak na gałązce kwiat!”
Bujały się na scenie huśtawki z elektrycznymi lampkami różnych kolorów na sznurach, nie mówiąc już o wielobarwnych strojach aktorów. Poza tym ilość prezentów, jakie otrzymywałem podwoiła się, wreszcie stałem się główną osobą w rodzinie. Toteż nie przyszło mi jakoś do głowy, by powiedzieć rodzicom, że łażąc po przyrządach służących do ćwiczeń straży ogniowej ustawionych przed remizą na uroczym placyku nad dopływem Prosny, spadłem kiedyś z wysokości jakichś dziesięciu metrów i może sobie rękę uszkodziłem. Pewnie się bałem, że dostanę w skórę. W każdym razie z tym rzekomym rakiem kołaczę się po świecie do dziś dnia. Ojciec się okazał lepszym diagnostą, niż profesorowie uniwersytetu wrocławskiego.
Wysłuchawszy teraz tej opinii lekarza baonowego, natychmiast dojrzałem w tym rękę Mamy, do której po przybyciu na front napisałem uspokajający list i podałem: poczta polowa nr 10. Milczałem jednak jak ryba, wiedząc, że władzy lepiej o nic nie pytać, a tylko odpowiadać na jej pytania. Major wziął jakiś papier do ręki i wyjaśnił całą sprawę.
„Wasza matka zwróciła się do Ministerstwa Spraw Wojskowych z żądaniem zwolnienia was z powodu wady ręki, niezdolności do służby wojskowej oraz małoletniości. Co mamy zrobić z tym fantem?”
Przybrałem postawę zasadniczą i odpowiedziałem krótko:
„Nic, panie majorze”.
Odpowiedź wywołała u oficerów życzliwe uśmiechy. Dowódca mojej kompanii, porucznik Wójcik, chciał mi ułatwić sytuację i zapytał: „Chcecie zostać w wojsku, czy wolicie wrócić do cywila?” Odpowiedziałem: „Chcę zostać, panie poruczniku”. Major jednak zaprotestował.
„Nie ma o tym mowy. Według wojskowych kryteriów lekarskich, on nie jest zdolny do służby liniowej, poza tym dodał sobie parę lat. Ja nie będę prowadził o niego wojny z ministerstwem. Zresztą porucznik Blajcher już wystąpił z wnioskiem, by tych dwóch Królewiaków wycofać ze służby liniowej i wysłać do szkoły podchorążych, gdyż mają wybitne kwalifikacje oficerskie, na co się zgodziłem. Dzisiaj, wobec jego niezdolności fizycznej i o tym nie może być mowy”.
Zwrócił się do sierżanta i rozkazał:
„Wystawić dokument demobilizacyjny, dokument podróży dokąd wskaże i kartę zaopatrzenia”.
Wychodząc, podał mi rękę i dodał:
„Na waszym miejscu nie szukałbym guza po świecie, a wróciłbym do szkoły”.
Gała najpierw się zmartwił, ale potem błysnęły mu oczy:
„Źle jest, że się rozstaniemy, ale z drugiej strony może w tym jest palec Boży. Tutaj już nic nas nie czeka prócz kulki, która nas wreszcie kiedyś znajdzie. Mam już dosyć tego mrozu i wszy. Może major miał rację, że trzeba wracać do szkoły. Jak ty wyjedziesz, to ja też stąd jakoś prysnę”.
O dostaniu się do szkoły podchorążych nawet nie wspomniał. W naszych rozmowach o przyszłości wykluczaliśmy dwie rzeczy - zawodową służbę w wojsku i groszoróbstwo. Walczyć kiedy wojna - tak, ale służyć w garnizonie w czasie pokoju za zupę, to nuda i rezygnacja z życia. Jak już wspomniałem, byliśmy sympatykami Polskiej Partii Socjalistycznej i śniła nam się działalność polityczna w już niepodległej Polsce. O takich jak my powie parę lat później niezapomniany Marian Hemar: „dobrze, jeśli ktoś za młodu był socjalistą pod warunkiem, że się szybko z tego wyleczył”.
Zostałem jeszcze w mojej kompanii, gdyż przyszła wiadomość, że lada dzień zmieni nas Baon Olkuski, a nasz batalion zostanie wycofany do Gródka Jagiellońskiego, skąd będę mógł pociągiem dostać się do Przemyśla i dalej.
Drugiego dnia wieczorem przymaszerował baon „Królewiaków”, świetnie uzbrojony i wyekwipowany we wszystko nowe i zlikwidował nasz monopol na reprezentowanie Królestwa. Wyglądaliśmy w porównaniu z nimi jak banda nędzarzy. Zajęli nasze pozycje i kwatery, a my odmaszerowaliśmy do Gródka Jagiellońskiego tą samą drogą, którą przybyliśmy. Tam na kwaterach czekała nas wiadomość, że rano idziemy do ataku na południe od toru kolejowego, by zdobyć wieś, skąd Ukraińcy ostrzeliwują pociągi i zagrażają komunikacji między Lwowem a Przemyślem.
Gała i Kaługa doradzali, żebym rano poszedł na stację i tam czekał na jakiś pociąg do Przemyśla, bo przecież mam już dokument zwolnienia w kieszeni i właściwie jestem już cywilem. Nie spałem całą noc bijąc się z myślami, czy iść na stację, czy do ataku i na pożegnanie coś oberwać. Nie spał również Kaługa, za to Gała chrapał za nas wszystkich. Zapytałem Kaługę, czemu się tak tłucze w nocy po izbie. Odpowiedział, że jakoś mu się nie śpi.
Gdy jeszcze po ciemku przyszedł rozkaz zbiórki, postanowiłem pójść z kompanią, by dotrzymać jeszcze raz Gale towarzystwa. Rozwinęli nas w tradycyjną tyralierę i o świcie ruszyliśmy naprzód poprzedzeni słabym ogniem naszej artylerii, bijącej w chałupy przed nami.
Przywitał nas gęsty ogień, więc skakałem, padałem, celowałem i strzelałem - jak wszyscy - dopóki mi się nagle karabin nie zaciął. Wpadłem w panikę, gdyż nie ma chyba gorszej rzeczy, niż atakować z martwym karabinem w ręku. To tak, jakby się niosło kawał kija. Czym się będę bronił, gdy na mnie wyskoczy jakiś Ukrainiec? Zacząłem wołać Kaługę. Przyczołgał się do mnie, szarpnął raz i drugi zamkiem i pociągnął za cyngiel. Karabin wystrzelił, więc wetknął mi go w rękę i skoczyłem naprzód. Gdy padłem, obejrzałem się na Kaługę. Leżał nieruchomo na brzuchu, z twarzą na ziemi, jakby nagle zasnął.
Po zdobyciu chałup odbył się pogrzeb Kaługi, który dostał kulę prosto w głowę. Teraz zrozumiałem, dlaczego w nocy sen go odbiegł. Miał widać złe przeczucie. Pogrzeb miał wcale nie frontowy, gdyż z księdzem, krzyżem i na cmentarzu, a nie na jakimś wygonie. Nie brałem w nim udziału. Bardzo przygnębiony śmiercią tego mądrego, spokojnego i przyjaznego olbrzyma, czekałem na stacji na okazję. Wreszcie zasapała na peronie lokomotywa i parę wagonów. Położyłem się na ławce i spałem, jak zabity, aż do Przemyśla. Za siedem dni dotarłem do Strzałkowa i potem pieszo trzy kilometry do Słupcy, dokąd po wybuchu pierwszej wojny światowej w roku 1914 Mama z trzema moimi młodszymi siostrami przeprowadziła się z Częstochowy, głównie dlatego, by być bliżej swych synów. Tak się bowiem złożyło, że wybuch wojny zastał mnie i o dwa lata starszego Stanisława na wakacjach u stryja Kazimierza, właściciela parowłókowego majątku Koszuty Poduchowne pod Słupcą. Drugą przyczyną był głód grożący całej rodzinie w Częstochowie, podczas gdy w Słupcy sytuacja żywnościowa była o niebo lepsza i pomoc rodziny zapewniona.