Poławiacze dusz - Hanni Münzer - ebook + książka

Poławiacze dusz ebook

Munzer Hanni

4,0

Opis

Thriller Hanni Münzer, autorki niezapomnianych powieści: „Miłość w czasach zagłady” i „Marlene”

Poławiacze dusz rozpoczynają czteroksiąg, w którym czytelnicy zakochają się jak w poprzednich książkach Hanni Münzer.

W trakcie prac remontowych w willi norymberskiego przedsiębiorcy znaleziono skarb znany z rodzinnych legend. Pod nieobecność gospodarza zajmuje się nim jego brat, biskup Bambergu, który wkrótce zostaje zamordowany w tajemniczych okolicznościach.

Tymczasem w Rzymie śmiertelnie chory generał jezuitów powierza misję związaną z równie sensacyjnym odkryciem sprzed lat młodemu zakonnikowi Lukasowi, bratankowi zamordowanego biskupa… Generałowi nie jest jednak dane umrzeć śmiercią naturalną. Kiedy policja ujawnia ciało, podejrzenie pada na Lukasa, ostatniego rozmówcę denata.

Widocznie komuś bardzo zależy, by sekrety, które mogą spowodować wstrząs w zakonie, Kościele i całym chrześcijaństwie nie zostały ujawnione. Życie Lukasa, jego bliźniaczej siostry Lucie oraz dawnej miłości, dziennikarki Rabei jest w niebezpieczeństwie, i wtedy przebrzmiała namiętność wybucha z nową siłą.

„…tylko miłość może jeszcze uratować świat”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (102 oceny)
44
30
15
13
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maluska85

Z braku laku…

Jak dla mnie najgorsza książka Hanni Münzer. Jest to zupełnie inna pozycja niż te zwiazane z wydarzeniami II wojnyświatowej. Mamy tu niby części składowe dobrej książki - tajemniczą historię sprzed stuleci, stare dokumenty, tajemnicze i dziwne wydarzenia związane z Kościołem i zakonem jezuitów. Niesety te elementy połączone w całość według mnie nie zagrały i książka nie spełniła moich oczekiwań. A szkoda...
10

Popularność




Tytuł oryginału Die Seelenfischer

Copyright © by Hanni Münzer

Copyright © 2017 by Piper Verlag GmbH, München/Berlin

In cooperation with Bettina Nibbe Literatur Agent, München, Germany

All rights reserved

Przekład Ewa Kowynia

Redakcja i korektaPiotr Mocniak, Pracownia 12A

SkładPracownia 12A

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2020Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN pełnej wersji 978-83-66575-70-7

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

„Człowiek w swojej niewiedzyz trudem wierzy w to,czego nie widzi”.

św. Jakub z Marchii (Giacomo della Marca), zm. w 1476

Prolog

Rzym, 1773

Mężczyzna stał przy oknie z założonymi do tyłu rękami i obserwował pustoszejący dziedziniec. Ludzie uwijali się gorączkowo, jakby w pośpiechu szukali bezpiecznego schronienia przed nocą. Spoglądał na nich z lekceważącym uśmiechem, który jeszcze wyostrzał jego i tak surowe rysy. To zwykłe darmozjady, bezmyślne owce, które potrzebowały namaszczonego przez Boga pasterza, właśnie kogoś takiego jak on. Bo przecież gdyby nie Boża opatrzność i jej szczególne błogosławieństwo, czyż osiągnąłby tak znaczącą pozycję?

Służący zapalił właśnie świece, których światło rzucało ponure cienie na wysokie ściany.

Mężczyzna usłyszał za sobą szuranie skórzanych sandałów. Niepewny krok zdradzał, że przybysz ociągał się z wejściem do komnaty. Uśmiech mężczyzny stał się jeszcze bardziej cyniczny. Gardził ludźmi, którzy się go bali.

– Jakieś nowiny, bracie Domenico? Wiecie już, jak nazywa się ta kobieta i jej kompani? – spytał od niechcenia, nie odwracając się od okna.

– Proszę o wybaczenie, czcigodny ojcze, ale nie byliśmy w stanie niczego wyciągnąć z tej kobiety. – Głos zakonnika lekko drżał.

– Po co więc zakłócasz mój spokój?

– Chyba wpadliśmy na pewien trop. Być może ten zwój nie jest oryginałem, lecz kopią. Doskonałą kopią. Biegli braciszkowie właśnie to sprawdzają – wyrzucił z siebie pośpiesznie zakonnik służalczym tonem.

– Żądam, by natychmiast poinformowano mnie o każdym wyniku badania, niezależnie od pory dnia czy nocy. Przesłuchanie ma być oczywiście kontynuowane. To tylko słaba kobieta, zacznie mówić. Do jutra muszę wiedzieć, skąd pochodzą te tajne kościelne dokumenty, które miała przy sobie. I pokażcie się dopiero wtedy, gdy będziecie coś wiedzieć. Możecie już iść.

Nie odwracając się, machnął ręka, jakby oganiał się od natrętnej muchy. Migotliwy płomień świecy wydobył z rubinu na jego prawej dłoni tysiące ogni, a kamień zalśnił jak kropla krwi. Przez moment pokój wyglądał niczym trawiony ogniem. Brat Domenico, który na moment uniósł głowę, dostrzegł w tym złowrogi znak. W uniżonej pozie zastygł w miejscu.

Mężczyzna przy oknie niechętnie odwrócił się w jego stronę.

– Czego jeszcze chce? – rzucił władczo.

– Czcigodny ojcze, z żalem muszę stwierdzić, że wasze żądania nie będą mogły zostać spełnione – wykrztusił zakonnik pochylając głową. Teraz drżał już na całym ciele.

– A to dlaczego? – wycedził mężczyzna przy oknie twardym głosem. Był przyzwyczajony, że jego rozkazy wykonywane są bezzwłocznie.

Zdrętwiałe wargi braciszka z wysiłkiem wykrztusiły zgubną dla niego odpowiedź, która – był tego pewny – przypieczętuje jego los.

– Ponieważ ta kobieta nie żyje.

Skarb wiedzy

Norymberga, maj 2014

Norymberga to miasto o bogatej historii. Założona na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia naszej ery, przeżyła swą drugą młodość pod koniec XV wieku. Miastem rządziła wówczas rada złożona z wpływowych rodzin kupieckich, mieniących się na rzymską modłę patrycjuszami, a które bogactwo i potęgę zyskały na handlu. Po drugiej wojnie światowej miasto posłużyło zwycięzcom za arenę rozliczeń ze zbrodniarzami nazistowskimi, takimi jak Hermann Göring i Rudolf Hess. Procesy norymberskie toczyły się w budynku sądu przy Fürther Strasse. W Norymberdze powstało wiele znanych firm o ugruntowanej światowej pozycji, z których najsłynniejsza to Siemens.

Tego ranka do właściciela jednej z takich firm zmierzała niebieska furgonetka. Zajmował on siedemnastowieczną patrycjuszowską willę, stojącą na przypominającej park działce w dzielnicy Lauf am Holz.

Prosta aleja wysadzana cyprysami prowadziła do głównego budynku, którego fasadę malowniczo zdobiły pnące róże i bladoróżowe glicynie. Nad soczyście zielonym trawnikiem unosiły się jeszcze poranne mgły. Całą posesję otaczał ceglany mur, w którym jedyną przerwę stanowiła kuta żelazna brama. Ani na dzwonku, ani na skrzynce na listy nie było tabliczki z nazwiskiem. Wszyscy wiedzieli, kto tu mieszka.

Samochód zatrzymał się przed bramą, po czym kierowca, rosły mężczyzna w okularach, wyciągnął rękę przez okno i nacisnął dzwonek.

Z domofonu odpowiedział mu głos starszej kobiety:

– Tak, słucham.

– Tu Instalacje Centralnego Ogrzewania Fugga.

Brama otwarła się z cichym pomrukiem, samochód wjechał na podjazd i zatrzymał się przed domem. Kierowca i jego młody pasażer wysiedli i z ładowni samochodu wypakowali ciężkie skrzynie z narzędziami.

W drzwiach oczekiwała na nich tęga kobieta w białym fartuszku.

– Dzień dobry, nazywam się Gabler, jestem gospodynią państwa von Stetten. Proszę wejść. Pokażę, gdzie możecie panowie zacząć.

Obaj fachowcy, ojciec i syn Fugga, weszli za nią do holu wyłożonego biało-czarnymi płytkami lastriko. Po prawej i lewej stronie prowadziły na górę kręcone schody z rzeźbioną dębową balustradą, które kończyły się na galerii. Ściany pokryte były obrazami w złoconych ramach. Na lewo znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi, przez które widać było wyłożoną drewnianą boazerią bibliotekę. Pani Gabler wprowadziła ich do środka.

– Proszę zacząć od tego miejsca.

– Przepraszam, pani Gabler – odezwał się starszy z Fuggów – ale pan von Stetten zlecił nam tylko wymianę rur w łazienkach i sypialniach. Ani w czasie rozmowy, ani podczas oględzin nie było mowy o bibliotece.

– Wszystko w porządku. To pani von Stetten zamierza wymienić instalację w całym domu i prosi, by dzisiaj zacząć od biblioteki. Jutro możecie panowie przedstawić nową kalkulację. Muszę wracać do kuchni. Gdybyście czegoś potrzebowali, to tu jest telefon wewnętrzny – wskazała na aparat w kolorze écru, który stał obok drzwi biblioteki. – Proszę wybrać dwójkę. Panowie wybaczą…

Skłoniła głowę i pozostawiła Fuggów ich własnemu losowi.

Pan domu, Heinrich von Stetten, rzeczywiście życzył sobie wykonania tylko uzgodnionych prac, lecz jego żona postanowiła wykorzystać fakt, że wyjechał na dziesięć dni w podróż służbową, i pod jego nieobecność przeprowadzić modernizację całej instalacji. Jako że pani Gabler pracowała w tej rodzinie od wielu lat i doskonale znała władczy charakter właściciela, wiedziała, że gdy po powrocie dowie się o innowacjach, rozpęta się piekło. Von Stetten nie znosił, gdy ktoś działał na własną rękę.

Naturalnie żaden z fachowców nie miał o niczym pojęcia. Odstawili ciężkie skrzynie z narzędziami i rozejrzeli się po bibliotece. Pomieszczenie miało około ośmiu metrów długości, pięć szerokości i tyleż samo wysokości. Ściany i sufit były wyłożone kasetonami z kosztownego mahoniu, wzdłuż ścian aż pod sam sufit piętrzyły się regały z oprawnymi w skórę foliałami. Kręte żelazne schody prowadziły na galerię z dwoma okrągłymi oknami. Między nimi stał pochodzący z początku XX wieku zabytkowy grzejnik z drewnianą kratą. Ojciec i syn spojrzeli po sobie bezradnie, wiedzieli, że znaleźli się w tarapatach. Starszy Fugga zdjął okulary i zaczął przecierać szkła chusteczką do nosa.

– Cóż, mój synu, nasza radość była przedwczesna. A miało to być proste, dobrze płatne zajęcie i wizytówka naszej firmy. Tymczasem figa z makiem! Teraz czeka nas wiercenie w suficie i szukanie pod tym mahoniowym kramem dalszego ciągu rury grzewczej. Co zrobić z tymi książkami? Wyglądają na stare, a to, co stare, musi być cenne. Nie sądzę, by nasze ubezpieczenie pokryło szkody, jeśli taki stary tom rozpadnie się nam w rękach. Lepiej spytam, czy możemy opróżnić regały. – Zrezygnowany poczłapał do telefonu.

Pani Gabler odparła lakonicznie, że nie widzi żadnych przeszkód i mogą ułożyć foliały na perskim dywanie. Pani von Stetten z pewnością nie będzie miała nic przeciwko temu.

Mężczyźni wzięli się do pracy z energią. Robota to robota, a biorąc pod uwagę ogrom domu, było jej teraz po prostu pięć razy więcej.

Zdecydowali się zacząć od regału stojącego naprzeciwko grzejnika, wychodząc z logicznego założenia, że rury nie mogą biec zakosami pod sufitem. Kiedy jednak zdjęli pierwsze książki i ukazała się tylna ściana, stwierdzili z przerażeniem, że regał wcale nie odsłaniał boazerii, lecz posiadał mocno przykręconą, jeszcze bardziej masywną mahoniową ściankę, którą również należało zdemontować. Gdy skończyli, młodszy Fugga otarł pot z czoła i sapnął:

– Całe szczęście, że płacą nam od godziny.

– Tak, to najbardziej lukratywne zlecenie od dawna. Ale też najbardziej skomplikowane. Ciekaw jestem, czy wyrobimy się w dziesięć dni? – westchnął ojciec, znów bawiąc się okularami. – Zejdź do piwnicy – powiedział – i obejrzyj dokładnie instalację. Ja tymczasem zajmę się tym tutaj.

Ojciec przyłożył ucho do ściany i zaczął systematycznie opukiwać odkryty kawałek boazerii, dopóki nie natrafił na głucho brzmiące miejsce. To tędy z pewnością biegły rury! Poszukał szczeliny, by usunąć kosztowny mahoń, nie powodując jego uszkodzeń. Ostrożnie wsadził najcieńsze dłuto między dwa kasetony. W końcu udało mu się poluzować jedną płytę i poświecił latarką w otwór.

Najpierw jego oczom ukazała się nisza, potem czekała go niespodzianka: jak okiem sięgnąć ani śladu instalacji grzewczej, tylko książki, książki i jeszcze raz książki. Z początku wydawało mu się, że ma halucynacje, wywołane przebywaniem w pokoju pełnym książek i układaniem ich przez ostatnią godzinę. Nisza była wypełniona do połowy. Dziwne było już samo to, że foliały nie stały na widoku, lecz ukryto je za półkami. Chcąc więc uniknąć wszelkich nieporozumień, podszedł do telefonu i wybrał dwójkę.

Nieco zdyszana gospodyni pojawiła się dopiero po trzech minutach i przyjrzała się odkryciu. Na widok książek pobladła jak drożdżowe ciasto. Sama zawsze uważała, że to fantazje, ale najwyraźniej majstrzy znaleźli to, czego jej pan szukał od dziesięcioleci! W tej samej chwili wrócił młodszy Fugga, cały zakurzony i w pajęczynach.

Spojrzała na niego z dezaprobatą.

– Panowie, proszę to zostać i niczego nie ruszać. Zobaczę, czy pani von Stetten już wstała – zarządziła.

I na tyle, na ile pozwalały jej pokryte żylakami nogi, pośpieszyła schodami na górę, minęła długi korytarz wyłożony puszystym, tłumiącym odgłosy dywanem i zapukała do ostatnich drzwi.

– Niech pani wejdzie, Almo – odpowiedział cichy, dystyngowany głos.

Pani Gabler dość często bywała w pokoju swojej pracodawczyni, mimo to jego wdzięk za każdym razem robił na niej wrażenie. Jakby znalazła się w świecie Baśni z tysiąca i jednej nocy. Ojciec pani von Stetten, senator Hohenkamp, wcześnie owdowiał i został sam z Evelyn, swoim jedynym dzieckiem. Przez długie lata senator był ambasadorem w różnych krajach Bliskiego Wschodu. Jak większość mężczyzn z jego pokolenia, niewiele wiedział o zajmowaniu się małymi dziewczynkami i powierzył wychowanie jedynaczki rozmaitym nauczycielom domowym, a przede wszystkim arabskiej niani, Fatimie. Ta ledwie umiała czytać i jeszcze mniej pisać, za to była istną skarbnicą zagadkowych baśni. Dla egzaltowanego z natury dziecka, jakim była Evelyn, tajemnice Orientu miały nieodparty urok, co teraz znalazło wyraz w wystroju jej prywatnych pomieszczeń. Najcenniejszym meblem było łoże z baldachimem. Poza nim i toaletką w pokoju stały tylko dwa stoliczki z drewna sandałowego, a na każdym z nich, w osłonkach ze szkła z Murano, orchidea Wenus. Ściany były pokryte motywami trompe l’oeil, stwarzającymi iluzję wnętrza haremu. Styl orientalny charakteryzuje się często przeładowaniem i kiczowatością, co nie każdemu musi się podobać, z pewnością nie przepadał za nim jej mąż, lecz Evelyn von Stetten znała się na rzeczy i wiedziała, jak uniknąć przesady.

Baronowa już wstała. Ubrana w jeden ze swoich kaftanów w stylu antycznym siedziała przy toaletce i czesała blond włosy, spływające miękkimi falami na ramiona.

– Przepraszam, że niepokoję tak wcześnie, ale to przez tych majstrów – wyjaśniła pani Gabler, podchodząc bliżej.

– Tak, słyszałam dzwonek do drzwi. Zaczęli w bibliotece?

– Właśnie dlatego przyszłam. Natknęli się na coś. Na całe mnóstwo starych książek mianowicie.

– Ależ Almo, cóż innego mogli znaleźć w ponaddwustuletniej bibliotece, jak nie stare książki? – odpowiedziała łagodnie pani domu, starając się nie okazywać zniecierpliwienia. Pani Gabler służyła wiernie rodzinie von Stetten już od ponad trzydziestu pięciu lat. Baronowa chętnie zapominała, że sama zbliża się do sześćdziesiątki. Dbała o figurę z żelazną dyscypliną. Odbicie w lustrze także zadawało kłam jej wiekowi, ukazywało zadbaną kobietę o delikatnych rysach twarzy. Subtelnie wykrojone usta i spojrzenie zabarwione melancholią po śmierci najstarszego syna Aleksandra pogłębiały jeszcze wrażenie dziewczęcości. Po tej tragedii jej wrażliwą naturę dręczyły koszmary i musiała się zmagać z demonami depresji – miała już za sobą dwa dłuższe pobyty w luksusowej klinice.

– Przepraszam, baronowo. Chodzi o to, że robotnicy zdjęli tę mahoniową boazerię i odkryli za nią niszę pełną starych ksiąg. Strasznie dużo tam kurzu – dodała.

– Och – westchnęła Evelyn von Stetten z wyraźnym niezadowoleniem.

Od lat przekonywała męża, by zgodził się wyremontować część przestarzałej, pochodzącej jeszcze z początku XX wieku instalacji grzewczej. A baron był przeciwny nawet najdrobniejszym zmianom w posiadłości, która należała do jego rodziny od ponad dwustu lat. Uwielbiał znajome nocne odgłosy domu, w którym dorastał. W końcu jednak dał za wygraną i uległ naleganiom żony, cierpiącej na bezsenność z powodu bulgotania w rurach.

– No dobrze, Almo. Chodźmy to zobaczyć. – Evelyn wygładziła sięgający kostek kaftan i pośpieszyła za gospodynią na dół.

Na miejscu skinęła głową na powitanie majstrom, po czym skierowała się w stronę znaleziska w odkrytej niszy. Starszy Fugga gorliwie podążył za nią i poświecił latarką. Zdążył zdjąć jeszcze dwa kolejne kasetony, tak więc baronowa mogła bez przeszkód zajrzeć do środka. Znajdowały się tam stosy książek ułożonych jedna na drugiej. Sięgnęła po jeden z tomów. Była to Biblia Lutra z 1529 roku, jak odczytała na stronie tytułowej. Zatopiona w myślach podała tom pani Gabler, która wytarła go z kurzu chustką wyciągniętą z fartucha.

Baronowa tymczasem wyjęła następną książkę. Było to pierwsze wydanie dzieła zatytułowanego Cautio criminalis. Na stronie tytułowej nie umieszczono nazwiska autora, była za to dedykacja: w 1623 roku niejaki Friedrich Spee podarował ją komuś, kogo nazwiska nie mogła odczytać. Po dwóch kolejnych tomach uznała, że zobaczyła już dosyć.

Evelyn von Stetten zbyt długo żyła z człowiekiem zafascynowanym starymi księgami i rękopisami, by nie docenić doniosłości odkrycia. Całkiem prawdopodobne, że była to nawet część, uznanego za zaginiony, rodzinnego skarbu. Opierając się na rodzinnych opowieściach o jego istnieniu, von Stettenowie wciąż go poszukiwali. Baronowa poczuła nieoczekiwanie przypływ dobrego humoru. Cóż za ironia losu – legendarny skarb, o którym z pokolenia na pokolenie przekazywano sobie fantastyczne opowieści i który w rozgorączkowanej wyobraźni urósł wręcz do góry wspaniałych kamieni szlachetnych, złotych i srebrnych monet, okazał się tylko stosem zakurzonych książek!

Evelyn wiedziała jednak, że nikt nie będzie mniej rozczarowany odkryciem skarbu wiedzy niż jej mąż. Zaginiona biblioteka była magicznym Camelotem Heinricha von Stettena. Nie miała wątpliwości, że zawiadomiony o znalezisku, natychmiast wsiadłby w pierwszy samolot do domu. W zamyśleniu przygryzła dolną wargę. Blisko siedemdziesięcioletni baron był większościowym udziałowcem i prezesem spółki rodzinnej. Dotowane przez budżet państwa przedsiębiorstwo miało udziały między innymi w przemyśle zbrojeniowym i zyskało światową markę głównie za sprawą technologii precyzyjnych pocisków dalekiego zasięgu.

Przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Wiedziała już, do kogo zadzwonić i poprosić o pomoc. Najpierw jednak zwróciła się do Fuggów:

– Moi panowie, proszę tymczasem zostawić bibliotekę i udać się do pokojów mojego męża na piętrze. Pani Gabler wskaże panom drogę. Almo, byłaby pani tak dobra? – zwróciła się do gospodyni.

Rzemieślnicy spakowali narzędzia i ruszyli za gospodynią, ale pani von Stetten ich zatrzymała.

– Jeszcze jedno, moi panowie. Proszę o całkowitą dyskrecję. Odkrycie jest wyłącznie sprawą rodziny von Stetten i nie życzę sobie, by cokolwiek wydostało się poza ten dom. Dostaliście bardzo lukratywne zlecenie. Mam nadzieję, że się rozumiemy, panie Fugga?

Starszemu panu, który jeszcze nigdy nie spotkał tak pięknej kobiety, głos dosłownie uwiązł w gardle. Był w stanie jedynie skinąć głową. Zrozumiał aż nadto dobrze, że w ten elegancki sposób baronowa przystawiła mu pistolet do piersi.

Przede wszystkim musiał przeprowadzić poważną rozmowę z synem. To z gruntu dobry chłopak, nieskory do przechwałek – dopóki był trzeźwy.

Pani von Stetten zamknęła drzwi, podniosła słuchawkę przenośnego telefonu i wybrała jeden z zapisanych w jego pamięci numerów. Odezwał się miły głos młodego człowieka.

– Szczęść Boże, mówi Evelyn von Stetten. Mogę rozmawiać z biskupem? To pilne.

– Chwileczkę, już łączę.

W biurze oczywiście wiedzieli, że dzwoni szwagierka dostojnika.

– Czy coś się stało, moja droga? – usłyszała dobroduszny męski głos.

– Dzień dobry, Franz. Potrzebuję twojej pomocy – rzekła bez ogródek. I opowiedziała o zdarzeniu.

Dwie godziny później biskup Bambergu, który przełożył wszystkie zaplanowane spotkania, zajechał ciemnym mercedesem przed dom szwagierki. Ta oczekiwała go już niecierpliwie na schodach. Niezwłocznie udali się do biblioteki.

Biskup Franz von Stetten, który dzielił ze starszym bratem Heinrichem namiętność do książek, rzucił okiem na odkrycie i od razu zwrócił uwagę na jego różnorodność i jakość. Brał do ręki jeden bezcenny tom po drugim, a były wśród nich traktaty naukowe od XI po XVIII wiek. Drżąc z podniecenia, rozsiadł się pośród foliałów na dywanie, nie mogąc się zdecydować, który z nich otworzyć w pierwszej kolejności.

Na jedną rzecz zwrócił od razu uwagę: większość książek zaraz po opublikowaniu znalazła się na kościelnym indeksie, ich posiadanie uznawane było za herezję i nierzadko karane śmiercią. O niektórych jeszcze nigdy nie słyszał. Czy były to ostatnie egzemplarze zaginionych dzieł, które swego czasu uszły cało przed ogniem ignorancji? Jedno nie ulegało wątpliwości: odkrycie w całości rzeczywiście stanowiło bezcenny skarb. Wprawdzie dwa wyjątkowo opasłe tomy okazały się atrapami – każdy skrywał zamkniętą szkatułkę z kutej blachy o wymiarach dwadzieścia na trzydzieści centymetrów. Ich zawartość była ciężka i brzęcząca, były to prawdopodobnie monety. Nie mogąc jednak znaleźć klucza, odłożył je na bok. I tak bardziej interesowały go książki. Nie zainteresowała go też na razie wykreślona na skórze mapa jakiegoś dalekiego kraju, która wypadła z któregoś z tomów.

Po godzinach spędzonych na przeglądaniu ksiąg przywołał szwagierkę, by podzielić się z nią pomysłem, który przyszedł mu do głowy. Ponieważ jego brat Heinrich za niecałe sześć tygodni kończy siedemdziesiąt lat, on, Franz, zabierze wszystkie odkryte księgi, by je skatalogować i w dniu urodzin wręczyć jubilatowi. Radość brata z bezcennego odkrycia będzie tak wielka, że natychmiast wybaczy żonie samodzielną decyzję w sprawie remontu.

Zgodnie z oczekiwaniami Evelyn zaakceptowała jego plan. Wspólnie przełożyli książki do przygotowanych naprędce skrzynek na wino, wyłożonych kocami ku ochronie bezcennego ładunku, i zapakowali je do bagażnika mercedesa.

Na koniec biskup przyniósł jeszcze obie metalowe szkatułki i umieścił je na siedzeniu pasażera. Pożegnał się z Evelyn, zapewniając, by o nic się nie martwiła i że zadzwoni za kilka dni.

Z okien sypialni pana domu młodszy Fugga przyglądał się z zainteresowaniem, jak jakiś duchowny pakuje i wywozi książki. Nie miał pojęcia, że to biskup von Stetten. Jego uwagę zwróciły dwie szkatułki, które ten spakował na końcu. Zaintrygowany porannym odkryciem tajnej skrytki, co już samo w sobie stanowiło nie lada atrakcję w jego monotonnym życiu, i prośbą pięknej baronowej o zachowanie dyskrecji, młodzieniec imaginował sobie, że szkatułki są pełne kosztowności, złota i biżuterii.

Dwa dni później w gospodzie U Bierkutschera wydarzyło się, co następuje:

Wypiwszy ponad miarę, młody Fugga roztaczał niesłychane, mrożące krew w żyłach wizje bezcennego znaleziska w willi von Stettenów.

Ponieważ większość zebranych znała prostolinijnego chłopaka niemal od dziecka, nikt nie traktował jego słów zbyt poważnie. Mogło się zdawać, że jego gadanina rozpłynie się w alkoholowych oparach pijackich mądrości wygłaszanych zwykle przez stałych bywalców, jak to już nieraz bywało. Mogło. Lecz akurat tego wieczoru młodego dziennikarza po raz kolejny rzuciła dziewczyna i zamierzał utopić smutki U Bierkutschera. Teraz jednak odstawił do połowy opróżniony kufel, z pośpiechem rzucił na stół kilka monet i wbrew wcześniejszym planom trzeźwy opuścił lokal.

Dwa dni później na łamach „Nürnberger Nachrichten” ukazał się krótki artykuł pod tytułem Zaginiony skarb w domu von Stettenów? Zdaniem kierownika działu, na dłuższy tekst nie było materiału – nie udało się bowiem dotrzeć do żadnych źródeł i autor opierał się jedynie na zasłyszanej wypowiedzi młodego Fuggi oraz starej legendzie krążącej w okolicach Norymbergi, że swego czasu któryś z von Stettenów ukrył gdzieś skarb.

Redaktor naczelny rozmawiał telefonicznie z panią von Stetten, która całą sprawę uznała za absurdalną i wszystkiemu zaprzeczyła.

Przykre konsekwencje artykuł przyniósł początkowo tylko firmie Fugga. Już pięć minut po telefonie z redakcji „Nürnberger Nachrichten” Evelyn von Stetten zrezygnowała z jej usług. Baronowa zawsze dotrzymywała słowa.

Ale również w odległym Rzymie rzekome odkrycie skarbu w posiadłości von Stettenów wzbudziło zainteresowanie pewnej osoby. Szczególną uwagę zwróciła informacja, że został on wywieziony przez jakiegoś duchownego…

Rabbi Hood

Rzym, trzy miesiące później

Spocony jak mysz po dziesięciokilometrowym biegu, którym rozpoczynał każdy dzień, Lukas von Stetten przekręcił klucz w zamku swojego mieszkania. Znajdowało się ono w Centro Storico, sercu Wiecznego Miasta, przy via dei Coronari, gdzie na przełomie wieków otworzyło swoje sklepy wielu antykwariuszy. Słynne piazza Navona leży tuż za rogiem.

Mimo wczesnej pory w ciasnych zaułkach panował już duszny upał. Tego lata w ciągu dnia miasto często nagrzewało się do trzydziestu pięciu stopni, a noc przynosiła zaledwie nieznaczną ulgę.

Mieszkanie znajdowało się w starym palazzo, które jego rodzina nabyła już w połowie XIX wieku. Przed kilkoma laty cały budynek został wyremontowany i podzielony na sześć komfortowych apartamentów. Nie licząc się z nakładem kosztów i pracy, zachowano wdzięk minionych epok. Pozostałe mieszkania zostały wynajęte zamożnym rzymianom, którzy jak wszyscy – z wyjątkiem starej contessy, mieszkającej po drugiej stronie ulicy – uciekli przed sierpniowymi upałami nad morze.

Tego ranka Lukas von Stetten czuł się wyjątkowo dobrze. Po raz pierwszy od trzech miesięcy, kiedy to na jego rodzinę spadł kolejny cios, przespał noc bez koszmarów. Nie przyśnił mu się nawet sen o torturowaniu pięknej młodej kobiety, który prześladował go od dzieciństwa.

Odczuwał nawet lekkie wyrzuty sumienia. Nie tyle z powodu ośmiogodzinnego zdrowego snu, dzięki któremu znowu miał energię do działania, lecz za sprawą dobrego nastroju, jaki bez szczególnej przyczyny nawiedzał go tylko kilka dni w roku: budzisz się jak gdyby nigdy nic, a tymczasem zagadkowa chemia twojego ciała odnalazła nagle równowagę, życie maluje się w różowych kolorach, masz dobry humor i jesteś pełen świeżej energii. Bez dzielenia włosa na czworo zabierasz się do roboty, którą odkładałeś z dnia na dzień.

Ten świeży optymizm dał Lukasowi nadzieję, że to dziś w końcu nadejdzie od dawna wyczekiwane pozwolenie na wizytę w Tajnych Archiwach Watykanu.

Wchodząc do mieszkania, potknął się o czerwone, zabójczo wysokie szpilki, walające się w przedpokoju. „Lucie!” Zdusił w ustach przekleństwo, które żadną miarą nie pasowało do obiecującego jezuity tuż przed obroną doktoratu. Dla uspokojenia wziął głęboki oddech, podniósł buty i ustawił je porządnie w szafce.

Stały w niej trzy pary męskiego obuwia i około pięćdziesięciu par damskiego, we wszystkich możliwych wariantach, kolorach oraz o przyprawiających o zawrót głowy wysokościach obcasów. Na ich widok uśmiechnął się pobłażliwie. Cała ta kolorowa kolekcja była własnością jego siostry bliźniaczki, Lucie. Jakieś sześć tygodni temu stanęła nagle w drzwiach jego apartamentu z larami i penatami, mówiąc: „Tylko żadnych pytań”. Jak to u niej, chodziło oczywiście o wielką miłość, która jak zwykle okazała się nie taka znów wielka – co oczywiście od dawna nie wzbudzało już żadnego niepokoju u brata. Takie sytuacje zdarzały się Lucie od okresu dojrzewania regularnie.

Z entuzjazmem rzucała się na głęboką wodę wielkiego romansu, by następnie – notorycznie łamiąc męskie serca – na łeb na szyję rozpocząć kolejny („Naprawdę, nic nie mogę na to poradzić, Lukas…”). Młody jezuita nie brał jednak nigdy pod uwagę, że w pewnym momencie akurat jego mieszkanie stanie się odskocznią do następnej przygody.

Zanim zdążył powiedzieć „amen”, Lucie już zadomowiła się u niego na dobre. Ale to nie buty, lecz dostarczony dwa dni później fortepian jego muzykalnej siostry był ostatecznym sygnałem, że zapowiadała się dłuższa wizyta.

Odkąd pamiętał, usiłował jej wpoić, że istnieje coś takiego jak porządek, sfera prywatna i potrzeba spokoju, że na przykład można się rozkoszować także ciszej słuchaną muzyką. Mimo całej jego cierpliwości beztroska siostry niweczyła wszelkie postępy, i tak od dwudziestu ośmiu lat. Lucie była jego bliźniaczką, ubóstwiał ją, lecz czasami… Z westchnieniem zamknął szafkę, zadając sobie pytanie, czy istnieje coś takiego jak obuwniczy diabeł, którym opętane są wyłącznie kobiety.

Nie było chyba dotąd pary dwujajowych bliźniąt zarazem tak fizycznie do siebie podobnych i tak różnych z usposobienia jak Lukas i Lucie von Stetten. Są osoby, które gdziekolwiek się pojawią, od razu wzbudzają powszechną uwagę. Należał do nich Lukas. Z pewnością było tak za sprawą wyglądu, lecz wzrost, mocna budowa ciała i ciemnobłękitne oczy to nie wszystko, zwłaszcza że wielokrotnie złamany nos, pamiątka po fascynacji boksem uprawianym w studenckich czasach, burzył harmonię jego twarzy. Swój prawdziwy urok ujawniał dopiero przy głębszej znajomości. Pewny swojej życiowej pozycji, traktował wszystkich z taką samą naturalną godnością. Można by powiedzieć, że był obdarzony charyzmą, ale było to coś więcej: Lukasa otaczała aura dobra, pewien rodzaj zasadniczej przyzwoitości.

Lucie, piękniejsza i starsza z bliźniaków („O pięć minut, Lukas!”), świadomie wykorzystywała swój wdzięk, by wpływać na ludzi, szczególnie na męskich przedstawicieli gatunku. Kiedy się śmiała, jej oczy błyszczały ze szczęścia i wszyscy przyjaciele zgodnie twierdzili, że jej radość życia jest zaraźliwa. Była czarującą trzpiotką.

W typowy dla młodości, egoistyczny i beztroski sposób, nie zważając na lęki rodziców, Lucie wraz z najlepszą przyjaciółką Rabeą Rosenthal ruszyła zaraz po maturze w podróż po Bliskim Wschodzie, która trwała pół roku – tylko z plecakiem i bez karty kredytowej. Ani razu nie dała znaku życia, nawet ukochanemu bratu.

Pod wpływem matki od dziecka interesowała się wschodnimi misteriami, a z podróży wróciła jeszcze bardziej zafascynowana tajemnicami dawnych kultur. Nic zatem dziwnego, że postanowiła studiować egiptologię i języki starożytne. Obecnie, w wieku dwudziestu ośmiu lat, zapisała się na dziewiąty semestr z zamiarem kontynuowania nauki na uniwersytecie w Rzymie.

Przyjaciółka Lucie, Rabea, już na pierwszy rzut oka stanowiła jej jaskrawe przeciwieństwo: niewysoka, drobna, piegowata. Bardzo wcześnie zaczęła przejawiać nieprzeciętne zdolności matematyczne, bez wysiłku rozwiązywała nawet najtrudniejsze zadania. Nauczyciel matematyki namawiał ją, by przeniosła się do szkoły dla wybitnie utalentowanych dzieci. Jednak Rabea stanowczo odmówiła opuszczenia Gimnazjum imienia Melanchtona w Norymberdze, nie chcąc rozstać się z najlepszymi przyjaciółmi, bliźniakami Lucie i Lukasem von Stettenami. Poza tym chciała zostać rabbim, jak jej dziadek Josef, którego ubóstwiała. Coś jednak musiało się wydarzyć na krótko przed dziesiątymi urodzinami, bo nagle zmieniła zdanie. Rabea oświadczyła przyjaciołom, że zostanie nie rabbim, lecz dziennikarką. Była przekonana, że ten zawód pasuje do niej bardziej, ponieważ polega na dążeniu do prawdy.

Pod wpływem dwóch najważniejszych w jej dotychczasowym życiu mężczyzn, dziadka, rabbiego Josefa Rosenthala, i Lukasa, którego wuj Franz był biskupem Bambergu, Rabea dość wcześnie doszła do wniosku, że religia zdominowana jest przez mężczyzn. Zadawała sobie pytanie, co takiego różni kobietę i mężczyznę poza tym, że jedno jest kobietą, a drugie mężczyzną. To ma być argument? Przypadek przy zapłodnieniu? Czy to jej wina, że urodziła się dziewczyną? Nauczyciele twierdzili, że jest mądrzejsza od innych dzieci. Lecz dziadek powiedział, że mimo wszystko nie może zostać żydowską uczoną. Dlaczego mogła być nauczycielką matematyki, a nie mogła zostać rabbim? A słowo „rabbi” znaczy przecież ni mniej, ni więcej tylko „nauczyciel”!

Od tej pory Rabea nie szczędziła wysiłków, by zrealizować swój plan i zostać uznaną dziennikarką. Dzięki precyzyjnemu, analitycznemu umysłowi i uporowi bardzo szybko wyrobiła sobie dobrą opinię w środowisku. Z chwilą ukończenia dziennikarstwa w Monachium zaczęła podróżować z jednego kraju objętego wojną do drugiego jako korespondentka zagraniczna.

Z tego, co Lukas wiedział, obecnie przebywała w Iraku. Rzucił okiem na lampkę automatycznej sekretarki. Nie miał żadnej nowej wiadomości. Obok urządzenia znajdowała się torebka z czarnej błyszczącej krokodylej skóry. Zwróciła jego uwagę głównie dlatego, że znał zamiłowanie Lucie do monstrualnych toreb w jaskrawych kolorach. Ta jednak emanowała kobiecą elegancją. Zatrzask był otwarty, zobaczył więc, że została podszyta czerwonym jedwabiem. Przez chwilę miał wrażenie, że torebka krwawi do wewnątrz.

Przeszedł go dreszcz, ale nie wiedział, dlaczego mu to przyszło na myśl. Opanowało go jakieś przeczucie, zbyt mgliste jednak, by wydobyć się z głębin podświadomości na powierzchnię. Po chwili przepadło, pozostawiło jednak niewyraźny niesmak, jakby przeoczył coś istotnego.

Zdjął sportowe buty i w skarpetkach poczłapał do przestronnej łazienki. Rozebrał się i wszedł do staromodnej wanny na lwich łapach, z zasłonką, by można było także wziąć prysznic. Zaciągając ją, zauważył, że jest inna. Poprzednia padła pewnie ofiarą upiększających pomysłów jego siostry: z tej unosił się przenikliwy zapach plastiku i tłoczyła się na niej cała armia żab w złotych koronach. Lukas westchnął z rezygnacją.

Odkąd Lucie się wprowadziła, mieszkanie przeszło wiele upiększeń, odpowiadających jej specyficznemu gustowi. W przypływie złego humoru, co, trzeba przyznać, zdarzało mu się rzadko, zastanawiał się, które fragmenty Nowego Testamentu mogłyby się odnosić do kobiety w fazie „uwiję sobie przytulne gniazdko”. Przyszedł mu do głowy Szymon Piotr. Apostoł, ciężki głaz leżący na drodze do równouprawnienia, wygłosił w ciągu swojego długiego, obfitującego w łaski żywota kilka bon motów. Oczami wyobraźni Lukas ujrzał, jak po wyczerpującej podróży misyjnej Piotr wraca do domu, gdzie wita go żona i prowadzi do alkowy, by zaprezentować mu własnoręcznie wyhaftowane owieczki na kotarze zasłaniającej łóżko. Teksty źródłowe nie przekazują imienia żony apostoła, ale przyjmijmy, że może również brzmiało ono Maria. Czy to skłoniło Piotra do wygłoszenia słów: „Niech Maria odejdzie od nas, ponieważ kobiety nie są godne życia”? Czyżby od dwóch tysięcy lat Kościół prowadził swoją prywatną wojnę z kobietami tylko z powodu kilku haftowanych baranków? W każdym razie Lukas wątpił, żeby apostoł dysponował wystarczającą fantazją, by wyobrazić sobie stado koronowanych żab na plastikowej zasłonce.

Uśmiechając się do siebie, odkręcił zimną wodę. Czuł jej rozkoszny chłód na rozgrzanej skórze. Namydlony od stóp do głów, nakładał właśnie szampon na włosy, nucąc przy tym radośnie Am Brunnen vor dem Tore, gdy nagle ktoś jednym szarpnięciem odsunął zasłonkę i wesoły kobiecy głos zakomunikował:

– Dzień dobry, Lukas! Mam dla ciebie list z Watykanu. Dopiero co przyniósł go posłaniec.

– Do diabła, Lucie! – wybuchnął Lukas wcale nie po jezuicku. – Czy nawet pod prysznicem nie można mieć chwili spokoju? Ile razy ci mówiłem, że brat czy nie brat, każdy ma prawo do intymności!

Po omacku poszukał kranu i prędko spłukał pianę z twarzy, włosów i uszu. Następnie, mrużąc oczy, sięgnął po ręcznik leżący koło wanny. Ten został mu podany ze słowami przygany:

– No, któż to tak przeklina, bracie Lukasie. Będzie cię to kosztowało minimum dwadzieścia pięć ojczenaszów. A może u jezuitów coś takiego nie istnieje?

Wycierając twarz i włosy, Lukas zastygł niczym żona Lota na pustyni Negew.

To nie był głos jego siostry, ale skądś go znał. To przecież… Czy to możliwe?

Przez ułamek sekundy ociągał się z otwarciem oczu. Gdy w końcu to zrobił, okazało się, że się nie mylił. Nastąpiła chwila, której obawiał się od lat. Głos faktycznie należał do Rabei. Rabei, jego wielkiej i jedynej miłości.

Nie widział jej i nie rozmawiał z nią przez sześć długich lat. Teraz zaś stała przed nim we własnej osobie, a jej zielone kocie oczy śmiały się do niego bezczelnie i wyzywająco jak niegdyś. Odniósł jednak wrażenie, że z dawnej Rabei pozostało jedynie to kpiące spojrzenie i gruby niczym ramię miedziany warkocz, kołyszący się na jej prawym ramieniu. Niepokoiła go nie tyle jej bladość i szczupłość, podkreślone jeszcze czarnym podkoszulkiem i wąskimi dżinsami, ile emanujący z niej smutek. Spojrzał na jej bose stopy z niepolakierowanymi paznokciami i przed jego oczami stanęły czerwone buty w przedpokoju. Zrozumiał, co go zaintrygowało w ich wyglądzie. Należały do niej, tak samo jak czarna torebka! Zirytowany na siebie postanowił w przyszłości bardziej słuchać swojego wewnętrznego głosu.

Dopiero gdy spojrzał w jej błyszczące oczy, uświadomił sobie, że jest zupełnie nagi. By zachować resztki godności, gwałtownie sięgnął po zasłonkę. Teleskopowy drążek runął mu na głowę, a mokry plastik ruszył w ślad za nim, oblepiając jego ciało nieprzyjemną wilgocią. Jako że nieszczęścia chodzą parami, próbując uwolnić się od zasłonki, jezuita pośliznął się i całym ciężarem runął czterema literami na dno wanny.

– Rabeo, co ty tu robisz? Nie widzisz, że biorę prysznic? – zreflektował się po chwili, jednocześnie rozglądając się, gdzie też podział się ten cholerny ręcznik.

Dziewczyna, przez chwilę przestraszona, czy się nie potłukł, szybko odzyskała rezon.

– Widzę, przecież nie jestem ślepa. Tylko nie udawaj teraz, że się wstydzisz. Przecież nie ma tu nic, czego bym wcześniej nie widziała, czyż nie? – odpowiedziała, robiąc aluzję do ich dawnego związku. – A może by tak zacząć: „Dobrze cię widzieć, Rabeo. Co słychać?”. Albo jeszcze lepiej pocałować starą przyjaciółkę na powitanie.

Słowa Rabei wywołały rumieniec na twarzy Lukasa. Mozolnie uwolnił się od oblepiającej go zasłonki, sięgnął po ręcznik i owinął się nim wokół pasa. Następnie wyszedł z wanny i rozejrzał się za płaszczem kąpielowym. Widząc jego zmieszanie, dziewczyna uśmiechnęła się z satysfakcją. Była to Rabea, jaką znał. Pani sytuacji. Niespodzianka znów jej się udała.

– Mógłbym na chwilę zostać sam? Chcę się ubrać. – Ciasno owinięty szlafrokiem, ukryty w tym miękkim bastionie, Lukas odzyskał kontrolę nad sytuacją.

Spojrzawszy ostatni raz na jego opatulony tors, Rabea wyszła z łazienki.

Za chwilę usłyszał, że krząta się po kuchni. Pewnie przygotowywała śniadanie, co w zasadzie wcale nie leżało w jej naturze. Odkąd pamiętał, nigdy nie udało jej się nic poza zalaniem wrzątkiem kawy rozpuszczalnej. Tymczasem w jego kuchni w ogóle nie było czegoś takiego, używał za to skomplikowanego ekspresu, prezentu od matki. A przecież wkrótce wyraźnie słyszał bulgotanie maszyny.

Przeszedł z łazienki do sąsiadującej z nią sypialni. Wkładając dżinsy i jasnoniebieską koszulę, starał się zapanować nad dziwnymi emocjami, które wywołało pojawienie się Rabei. Musiała słyszeć, jak po porannym biegu wrócił do domu. Wolała jednak zaczekać na dogodny moment i zaskoczyć go nagiego pod prysznicem. Jakie to dla niej typowe, by niczego nie pozostawiać przypadkowi. Ciekawe, po co przyjechała? Z pewnością nie wpadła ot tak, by przywitać się ze starymi przyjaciółmi; czuł, że za jej wizytą kryje się coś więcej. Jak mógł zapomnieć o ekstrawaganckim upodobaniu Rabei do czerwonych butów? Jego taktyka samoobrony okazała się najwyraźniej skuteczna, skoro udało mu się usunąć ją nie tylko ze swojego życia, lecz także z pamięci.

Rabea posiadała własną teorię czerwonych butów. Dzieliła ludzi na dwie kategorie: tych, którzy w pierwszej kolejności zwracają uwagę na jej buty, i tych, którzy je ignorują.

Wyjaśniła mu tę teorię, podkreślając, że doskonale sprawdza się w wywiadzie – królewskiej dyscyplinie dziennikarstwa.

– Widzisz, Lukas, wysokie czerwone szpilki to symbol. Początkowo nosiłam je, żeby dodać sobie powagi, ale z czasem zauważyłam, jak ludzie na nie reagują, wedle zasady: pokaż mi swoje buty, a powiem ci, kim jesteś. Ludzie patrzyli na moje szpilki i natychmiast mnie szufladkowali: „frywolna, bez gustu, lekkomyślna”. Gdy dzisiaj prowadzę wywiad, obserwuję, na co patrzy mój rozmówca. Tylko nieliczni nie zwracają uwagi na moje buty. Tych lubię. Są to niestety moje najtrudniejsze wywiady, ponieważ rzadko udaje mi się przełamać dystans. Ale jeśli dopnę swego, są to moi najlepsi rozmówcy. Większość jednak gapi się na moje buty, a ja zyskuję czas na ich obserwację. Wyrabiam sobie pierwsze wrażenie. Możesz mi wierzyć, Lukas, to najważniejsze, ponieważ decyduje o powodzeniu lub porażce. Jak tylko mnie zaszufladkują „figlarna, głupiutka kobietka – to będzie pestka”, wtedy ja ruszam do ataku. Nie doceniają mnie. A ten, kogo się nie docenia, zyskuje przewagę.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Na zlecenie Boga

Późne lato 1979, Santo Stefano di Sessanio, środkowe Włochy

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Potęga władzy

Czasy obecne, Rzym

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Genetyka cierpienia

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Ewangelia miłości

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Kiedy Bóg się uśmiecha…

Norymberga, cztery dni później

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Uwagi końcowe i podziękowania

Rozdział dostępny w wersji pełnej.