Pokolenie Mata - Autor X - ebook

Pokolenie Mata ebook

Autor X

3,0

Opis

Urodzili się w latach siedemdziesiątych. Dorastali w czasach kartek i kolejek, gdy najzwyklejsza kawa czy czekolada były niedostępnymi dobrami luksusowymi.
To właśnie im przyszło teraz nadrabiać dziesięciolecia gospodarczego zapóźnienia Polski. Teraz pracują na sukces - niestety nie swój; są tylko trybikami w wielkich korporacjach. Wiecznie zaganiani, z ciągłym poczuciem braku stabilizacji, nie mają czasu, by... po prostu żyć. Sprawdź, może ta książka jest właśnie o Tobie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Autor X
Pokolenie Mata
© Copyright by Autor X 2006Projekt okładki: Autor X na podstawie fotografii* Marcina Żurawicza*Tablica na zdjęciu jest dekoracją w ubikacji cafe/bar FIX mieszczącej się naWilliamsburgu przy Bedford Avenue w Nowym Yorku.Finałowe opracowanie redakcyjne: AntonikaKontakt z Autorem: [email protected]
ISBN 978-83-7564-075-5
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

INDUKSZYN

Nigdy nie czytałem lektur. Nie były dla mnie ciekawe, a może po prostu źle byłem uczony w szkole. Myślę, że szkoła podstawowa, która najbardziej mi utkwiła w pamięci, ogólnie zniechęcała do nauki. Tak było ze mną, buntownikiem, który od początku nie chciał uczyć się języka rosyjskiego, a na obrazki z Leninem przyklejał gumę do żucia.

Książki proponowane przez tamtą szkołę (socjalistyczno-demagogiczną) po prostu mnie nie interesowały. Dzisiaj dziwię się, że mimo takich braków otrzymywałem promocje. Nie otrzymałem tylko jednej. Tej w trzeciej klasie podstawówki. Matematyka okazała się trudniejsza niż rozwód rodziców, który przeszkodził mi w jej nauce. Do tej pory nie kumam, ile równa się X. Na szczęście ktoś wymyślił kalkulator.

Czy to przykre wydarzenie zniechęciło mnie do nauki? Do zainteresowania się książką? Nie, inaczej byłbym dziś analfabetą. Nie interesowały mnie oczywiście klasowe czytanki typu Janko muzykant – O! Nawet zapamiętałem tytuł, SUKCES! Nie, nie… mnie jako młodego chłopaka interesowały proste historie z gatunku przygodowych – western. Najbardziej mi się podobały opowiadania Karola Maya. Podrzucała mi je moja mama. Podobała mi się w nich mądrość Winnetou i bohaterstwo Old Shatterhanda. Shatterhand był naprawdę mądry. Nauczony przez Indian, w razie potrzeby mógł biegać o wiele szybciej niż przeciętny człowiek. Pamiętam, że robił to w taki sposób, że podczas biegu przenosił cały ciężar ciała na jedną nogę i wtedy miał dzisiejsze „turbodoładowanie”. Oprócz tego dowiedziałem się od Karola Maya, co zrobić, by na pustyni zaczęło padać – gdybym dziś zamieszkiwał rejony Sahary, z pewnością chciałbym to sprawdzić. Było też parę innych, bardziej zboczonych książek, takich jak na przykład Wielki las, które pożyczałam od kolegów i zaraz potem szybko im oddawałem.

Od niedawna znowu zacząłem nadrabiać zaległości w czytaniu. Teraz mogę śmiało odpowiedzieć, kto stworzył Spóźnionychkochanków. Wiem, że Puzo napisał najważniejsze w historii prozy opowieści o mafii, że Paulo Coelho robi to w Jedenaścieminut, a Bukowski pisze w stylu: „kiedy usiadłem obok tej pięknej blondynki, pierdnęła”. Jest tego cała masa. Myślę, że wszystkich dzieł literatury i tak nikt nie jest w stanie tak naprawdę poznać i zapamiętać. Żeby było śmieszniej, sam do tej masy się przyczyniam. Ale cieszę się, że się przekonałem do czytania. Teraz (może później już nie) daje mi to naprawdę dużo satysfakcji. Czytanie stało się dla mnie swoistą estetyką ukulturalniającą własną niewiedzę.

Może to ekscentrycznie zabrzmi i egoistycznie, ale książką zainteresowałem się dopiero wtedy, kiedy stwierdziłem, że chciałbym ją sam napisać. ALE ze mnie ŚWIR. Z pisaniem książki podobno jest tak, że najpierw sama idea jej napisania chodzi długo po głowie, a potem nadchodzi czas, by to wszystko przelać na papier. Zanurzyć się w temat, który chce się akurat przedstawić i opróżnić swoje ego. Nieźle, ale dlaczego tylko niektórzy dostają za to parę ładnych zer ze znanym symbolem $ na zielonym tle. Przykład: głośno swego czasu reklamowany Hari Kunzru, którego ciągle nie mogę skończyć czytać. Dostał taką zaliczkę, że mógłby sam wydać swoją powieść. J. K. Rowling też nie może narzekać. Ma podobno więcej zer niż sama królowa. Symbol, którym operuje, to nie euro, kochani, tylko w naszej wymianie mocniejszy $.

Co do mojej skromnej KNIGI… Po głowie chodziły mi różne pomysły. Na początku chciałem napisać w całości książkę autobiograficzną, ale z tego zamiaru zrezygnowałem. Stwierdziłem, że mój skromny życiorys jeszcze jest zbyt ubogi i skromny, bym mógł przedstawić ciekawą historię swojego życia. Zresztą jako Autor X nie mogę dać się tak łatwo rozszyfrować. Kim ja tak naprawdę jestem? Prezydent Bill Clinton czy jakiś „PR yourself”? Nie.

Czytając książki i przeglądając je w księgarniach zauważyłem, że mało jest takich polskich pozycji, z którymi może zidentyfikować się młody odbiorca: osoba pracująca, korzystająca z życia, chodząca do kina (nieczytająca). Brakuje mi po prostu LEKKICH, ciekawych, polskich książek obyczajowych napisanych w stylu brytyjskim, których ja sam ciągle szukam. Książki takie pisze Peterson, Hornby, Beigbeder czy Pedro Juan Gutierrez. Są to dla mnie takie małe dzieła na TERAZ. Książki, do których można się odnieść i z którymi można się w dzisiejszym dość niezrozumiałym świecie utożsamić. W książkach tych są wzorce zachowań, które powtarzają się oczywiście na całym świecie. Można się z tymi książkami identyfikować bądź nie, ale co je utrzymuje na silnej pozycji? TEMAT i OBYCZAJOWOŚĆ. W czasach globalizacji trudno przecież nie być podatnym na reklamę i współczesny świat konsumpcji. Czasem ten świat wydaje się nam bardziej rzeczywisty, a czasem obłudny i wyidealizowany. Młody człowiek, załóżmy, że w takim wieku jak ja (stary pryk), który ciągle chce być młody, w sumie nie różni się wiele od swojego rówieśnika z Europy i Reszty Świata. Jesteśmy już trochę innym pokoleniem niż nasi rodzice i bardziej się identyfikujemy z całą Europą i Światem Cyfrowych Gadżetów obsługujących formaty mp3, jpg i divx. Chciałem jedynie stwierdzić, że dziś mentalność odzwierciedla pewne globalne zachowania jednostki, które są spowodowane następującymi i chyba wiadomymi czynnikami: sztywnymi łączami, brakiem pracy, ciągłym wyścigiem, brakiem zainteresowania ze strony państwa, globalną gospodarką inter-ponad-narodową, wykupywaniem dużych przez większych, małych przez dużych, itp. O co mi chodzi? Jednostka, czyli człowiek, jest zdany sam na siebie. Obecnie nie różni się od tego sprzed kilku tysięcy lat, który żył w dżungli i ostrzył kamienie. Różnica polega tylko na tym, że ta dżungla obrosła w bloki z betonu, stali i szkła.

W całym tym wampiryzmie-kapitalizmie nie ma na nic czasu. Mało tego, Europejczyk z centralnej Europy ma go jeszcze mniej, bo chce żyć na takim samym poziomie, jak jego rówieśnicy z zachodu. Wiecie, co musi teraz zrobić, by dogonić stracony czas? Żyć cztery razy szybciej. Maksymalnie się wysilać i pracować tyle, by dorównać tamtym chłopakom i dziewczynom – SWOIM RÓWNIEŚNIKOM! Wszystko tylko po to, by kiedyś w końcu osiągnąć swój upragniony cel – karierę i pieniądze. W bardzo dużym stresie osiągnąć CEL NADRZĘDNY – SUKCES! W sumie, czy pan Wałęsa nie miał racji, mówiąc, że w Polsce to kiedyś będzie druga Japonia? Może i miał, ale ja w to nie wierzę! Kochani, tu jest Polska i jej komisje śledcze á la ŁOTeR GEJT. Tu jest inna rzeczywistość geograficzna naszych umysłów. Zatem czas na nowe pokolenie po generacji X i Y. Czas na pokolenie GF – GO FORWARD.

Czterdzieści dwie linijki wcześniej napisałem, że w naszych księgarniach zbyt mało jest polskich książek obyczajowych. Takichlajtowychi takich dla młodych ludzi, którzy chcą poczytać o swoich własnych problemach. Czy nie mam racji? Czy nie za dużo jest u nas przygnębiających tworów o iluzorycznym i wyimaginowanym świecie, który nie istnieje? Ja przynajmniej dołującym klimatom mówię BASTA! Oczywiście przyznaję się, że rynek znam tylko z powierzchownych obserwacji laika, a nie intelektualisty przesiąkniętego puryzmem i jakąś wielką książkową wiedzą. Przyznaję się bez bicia. Najważniejszym dla mnie wyzwaniem był tak naprawdę nie rynek i zepsuty marketing, tylko TYTUŁ mojego opowiadania. To on zmusił mnie do pisania. Śmieszne, bo tytuł Pokolenie Mata tak naprawdę powstał najpierw. I jeśli padło słowo POKOLENIE, to dlatego nie może to być traumatyczna książka, gdzie podcinają sobie żyły, ani też moja własna autobiografia, którą najłatwiej jest napisać. Dlaczego? Bo jest zbyt uboga. Nie chciałem tego. To ma być taka zwykła książka ze zwykłymi wątkami autobiograficznymi, zawartymi głównie w jej pierwszej części. Wątki te, a i owszem, pomogły mi – mam CICHĄ nadzieję – stworzyć postać fikcyjną, ale z prawdziwym bagażem uczuć. W drugiej części przenosimy się do nieprzerysowanej codzienności. Tam już rozgrywa się zwykła obyczajowa HistoRyja. Nie taka jak z M jak miłość. POKOLENIE to nasze pokolenie TU i TERAZ, w XXI wieku. Tak, chciałem sobie napisać zwykłą, najzwyklejszą pieprzoną obyczajówkę, ale wiecie z czym? Z totalnym luzem – luźnym podejściem do sabdżektu. Szukaliście tego? O shit! To pierwsza połowa sukcesu! Pokolenie Mata to nie jest fikcja i rozdmuchiwanie młodzieżowego stylu z neologizmami, których nikt nie zna, tak jak u Masłowskiej. Kurczę, po co miałbym tak zmyślać? Pokolenie Mata opowiada normalną historię młodego gościa, którego otaczają kumple, praca, sexy dziewczyny i prawie normalne BLOW JOBY. Mat ma podobne problemy, dotykające każdego młodego człowieka, ambitnego i chcącego coś w życiu osiągnąć. Chłopak po prostu szuka i znajduje, znajduje i szuka. Jest tak jak my wszyscy zaskakiwany labilnością dnia codziennego, itp. – OOPS… Czy nie za dużo opowiedziałem przed przeczytaniem? Jaki jest naprawdę, dowiedzcie się sami.

– THE END

Część Część I (krótsza)

JAKI MATEUSZ, TAKI MAT

– retrospekcja –

„Cześć, to ja, przyjechałem cię odwiedzić”

Po pierwsze!

Ojciec Mata rozwiódł się i ożenił ponownie z kobietą o osiemnaście lat młodszą! (Swoją drogą czy kiedykolwiek mężczyzna po rozwodzie żeni się ze starszą? Rzadkość!).

Czy Mat się tym przejmował? Wtedy nie zdawał sobie sprawy, że potrzebuje jeszcze ojcowskiej ręki i klapsa. Zamiast uczyć się i odrabiać lekcje, Mat godzinami przesiadywał z kolegami na podwórku, pomiędzy blokami czy na szkolnym boisku do gry w kosza. Miał kupę czasu! Wyszukiwał sobie bardzo różne zajęcia i bynajmniej się nie nudził. Uczył się gwizdania na palcach, plucia bokiem i na wprost oraz skoku na dwie ręce z przewrotką na nogi, czyli tak zwanego fiflaka.

Fiflaka ćwiczył na asfalcie, a kiedy mu nie wychodził, walił porządnie tyłkiem o twarde podłoże. Był dla siebie bardzo surowy. Wiedział, że tylko taki ból zmobilizuje go do szybszej nauki. Kiedy opanował tę popisową akrobację, chwalił się przed kolegami w szkole i nikt nie mógł mu w tym dorównać. GENIUSZ! Takiego samego fiflaka robili przecież najlepsi piłkarze! Zawsze po strzelonej bramce skakali ze szczęścia, popisując się przed milionami kibiców siedzącymi przed ekranami telewizorów.

Jednak Mat nie wzorował się na piłkarzach typu Diego Maradona czy Pele. Ten sport go zupełnie nie bawił. Tak naprawdę to był fanem Bruce’a Lee. Dlatego od małego miał fioła na punkcie wschodnich sztuk walki. Już w piątej klasie podstawówki zapisał się na zajęcia judo. Kiedy poznał podstawy tego sportu pochodzącego z dalekiej Japonii, zapisał się na kung-fu. Dalej już ćwiczył to, co jego idol. Czy mamie Mata to się podobało? Niezupełnie. Pewnego razu podczas wymachiwania nogami w domu, ubrany w białe kimono do judo, Mat roztrzaskał w dużym pokoju klosze od żyrandola.

Miał sporo energii. Wolał swój cenny czas spędzać w ruchu. Nie chciał odrabiać lekcji tak jak inni.

Po drugie!

Jako nastolatek Mateusz nie miał żadnych problemów z utrzymywaniem kontaktów koleżeńskich. Spotykał się z rówieśnikami pochodzącymi z różnych domów. Kumplował się z tymi, u których sytuacja w domu była normalna, oraz z tymi, gdzie w rodzinie spożywanie alkoholu było na porządku dziennym. Od małego był osobą chętną do poznawania ludzi. Różnych ludzi. W różnych grupach społecznych. Uważał się za osobę nie żywiącą do kogokolwiek szczególnych antypatii. Nie miał łatwego dzieciństwa, więc podświadomie liczył się z tym, że przyjazne nastawienie do świata pomoże mu w przyszłości. Jego mama Maria była zajęta utrzymywaniem domu. Ojciec, jak wiadomo, opuścił rodzinne pielesze, kiedy Mat uczęszczał do trzeciej klasy podstawówki. Pewnego razu wyszedł po cichu z domu i więcej go nikt nie widział. Wyjechał do Holandii, by powtórnie się ożenić. Wcale nie z Holenderką, tylko Polką z krwi i kości. Oczywiście znali się już wcześniej, ale czy to ważne. Zatem po roku, gdy się zaaklimatyzował w nowym kraju, zaprosił ją do siebie. Z dwójką jej dzieci chciał ułożyć sobie nowe, rajskie życie. Tylko ślub mógł zagwarantować nowej żonie i jej dzieciom szybki azyl, legalny pobyt i obywatelstwo holenderskie. Wtedy były jeszcze czasy przed okrągłym stołem i zmianą utopijnego systemu, jakim był komunizm. Nie było więc problemem, by jego stary zdobył to upragnione obywatelstwo. Dostał je już po roku starań.

Po trzecie!

Mat zawsze był zdany tylko na siebie i swoją mamę. Próbował sobie jakoś sam radzić. Wcale nie był taki ostatni. Wiercił dziury w ścianach, walił młotkiem, dokręcał zawory, wymieniał uszczelki. Musiał też od czasu do czasu doradzać mamie w różnych sprawach, a pomagał chętnie. W czym był najlepszy? W kupowaniu większych rzeczy do domu. To lubił najbardziej. Czasami mu się udało namówić matkę na zakup czegoś ekstra, jak na przykład TELEWIZOR. Jednak kiedy tak się działo, musiał wysłuchiwać, jak jest jej ciężko i jaki to jego ojciec jest łotr i skurwysyn. Niestety nie mógł nic na to poradzić. Nie mógł jeszcze pójść do pracy, nie mógł uciec, a także nie mógł zatkać uszu korkiem. Taka była jego matka – bardzo gadatliwa i pamiętająca. Nie miała już ochoty na inne związki. Wszystko, co miała, to Mata i sześćdziesięciometrowe mieszkanie przydzielone jej po wygraniu sprawy w sądzie.

Po czwarte!

Mat znajdował się wiele razy w sytuacjach paradoksalnych i śmiesznych, takich, które często wpływały na dalszy bieg jego życia. Na przykład: jednego ze swoich najlepszych kumpli, Waltera, poznał w dość intrygujący sposób, bo podczas jednej z bójek. Nie wiadomo, o co poszło, ale o całym zamieszaniu dowiedziała się szkoła. Wyszło tak, że uczestnicy bójki – czyli on i jego rówieśnik Bartłomiej, który go do tego namówił – musieli przeprosić Waltera i jego rodziców. Z pękiem kwiatów i przeprosinami stanął więc u drzwi swojego późniejszego przyjaciela. Po tym wydarzeniu przesiadywał u niego w domu godzinami. Okazało się, że mają sporo wspólnych tematów. Po pierwsze, Walter, tak jak i on, miał rodzinę w Holandii: obaj dostawali paczki z zagranicy i obaj na swój sposób byli inni. Po drugie, godzinami uwielbiali grać w gry elektroniczne i oglądać kasety wideo. Załatwiał je Mat. Znał wiele osób mieszkających po drugiej stronie osiedla, które miały magnetowidy przywiezione z Berlina. Z czasem pożyczanie kaset zamieniło się niemalże w wymianę „handlową”. Codziennie oglądali jakieś filmy. Od kultowych, tych z Charlesem Bronsonem, po te z półki „tylko dla dorosłych”. Najzabawniejszy z nich miał tytuł Rozpierdolona załoga samolotu – wiele razy przewijali taśmę do początku, by usłyszeć zabawny głos lektora, który niezbyt pasował do całej oprawy i wątłej fabuły.

Po czwarte i pół!

Mat i Walter byli dorastającymi nastolatkami, ciekawymi świata, wrażliwymi i pełnymi wybujałych fantazji. Godzinami opowiadali sobie niestworzone rzeczy i śmiali się do łez. Wspólnie jedli obiady, a czasami nawet kolacje, które chętnie przygotowywała im mama Waltera, Elżbieta.

Po piąte!

Walter, oprócz Mata, miał jeszcze jednego dobrego kolegę, Samuela. Z czasem Mat też go poznał. Walter i Samuel kolegowali się dużo wcześniej. Jeszcze przed tą całą nieprzyjemną sytuacją związaną z przeprosinami Mata. Ale jak się dobrze wszyscy poznali, stawali w swojej obronie nawet wtedy, gdy ich wróg był starszy i wyższy o trzy głowy. Dominowało hasło: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! To zawołanie z Trzech muszkieterów bardzo do nich pasowało, bo było ich też trzech. Kiedyś Mat o mało nie udusił starszego kolegi – a wtedy już trenował judo – tylko dlatego, że ten nie dał grać Samuelowi na jednym ze stołów pingpongowych w czasie jednej z piętnastominutowych przerw śniadaniowych. Doszło do tego, że musiała ich rozdzielać sama pani wicedyrektor Kowalik – postrach całej szkoły.

Po szóste!

Nie czytał, nie odrabiał lekcji, nie rozumiał matematyki. Ewidentnie nie należał do kujonów. Matka nie miała czasu na jego wychowywanie, więc sam musiał decydować, co, kiedy i gdzie chce robić. Największe problemy w nauce miał podczas rozwodu rodziców. Jak już pisałem w INDUKSZYN, musiał powtarzać trzecią klasę. Nie wspomniałem tylko, że bardzo to przeżył. No cóż – u niego nic nie działo się bez przyczyny (ważne słowa jednego z jego późniejszych przyjaciół). Dzięki takiemu, a nie innemu biegowi wydarzeń poznał przecież Waltera i drugiego najlepszego kumpla, Samuela, a potem jeszcze Patryka. Z Samuelem połączyła go szkolna ława. Obaj byli bardzo zgrani i tak samo nienawidzili uczyć się rosyjskiego. Dobrze się też stało, że Mati poznał Patryka. Ta znajomość zaowocowała w późniejszym okresie. Kto wie, jak by się potoczyły jego dalsze losy, gdyby nie fakt, że oblał. Wszystko ładnie układało się w zgrabny łańcuszek. Jego rówieśnicy, którzy byli w klasach sportowych o jeden rok wyżej, nie byli już w tak dobrym położeniu. Zaczęli brać dragi albo weszli na ścieżkę niekończącej się libacji alkoholowej. Jedno wielkie „never ending story”, ale bez plakatu z Limahlem – idolem Mata, wiszącym na ścianie obok Bruce’a Lee i Dona Johnsona.

Po siódme!

I co najważniejsze: zawsze wierzył w siebie. Nigdy się nie poddawał. Ćwiczył sport, słuchał głośno muzyki i pisał wiersze. Chciał robić w życiu coś, co będzie jego hobby. Pracować dla pasji. Żyć i dawać przykład innym. Przekazywać pozytywną energię.

Po ósme!

Marzył, by wyjechać z kraju. Nie podobało mu się, że panował komunizm. Nienawidził tego systemu. Chciał też wiedzieć, gdzie jest jego ojciec. Niestety, długo nie wiedział, gdzie przebywa. Dopiero przypadkiem, po paru latach i wielu staraniach, wiadomość dotarła drogą listowną od rodziny ojca mieszkającej w Niemczech. Ta dalsza rodzina stanęła po stronie matki i postanowiła ją poinformować. Matka musiała w końcu wiedzieć, gdzie jest jej były mąż. Czy żyje, czy nie żyje. I o co w ogóle chodzi. Informacja była jej również potrzebna po to, aby mogła dostawać alimenty. Prawdziwy adres ojca okazał się prosty. Była to Holandia – kraj, w którym mieszkał drugi człon jego rodziny z Niemiec. Po tym „rozpoznaniu” Mat się długo nie zastanawiał. Namówił matkę, by dała pieniądze na wycieczkę, tak zwaną „objazdową”. Oczywiście plan był taki, by w odpowiednim czasie z wycieczki się ulotnić. Trasa miała wyglądać tak: autokar dojedzie do Amsterdamu; potem trzeba udać się pociągiem do mniejszego miasta i jeszcze potem przesiąść się w taksówkę.

Do wyjazdu przygotowywał się bardzo poważnie. Zaczął od uczęszczania na kurs języka niemieckiego. Kurs był bardzo intensywny, wielogodzinny. Musiał nawet ze sobą zabierać kanapki. Chciał swobodnie porozumiewać się za granicą, więc zdolny był do wyrzeczeń. Trzy miesiące nauki w zupełności wystarczyły. Język przede wszystkim miał ułatwić mu dotarcie do celu – spotkania z ojcem.

No i ułatwił. Mati wyjechał autokarem spod Pałacu Kultury. Odprowadziła go mama. Jak tylko przekroczył granicę kraju, poczuł zapach zachodu, zapach coca-coli z czerwonej puszki i zapach wielkiego świata. W tym kolorowym świecie oddychał głębiej. Jego marzenie się spełniło. Optymizm popłacał. Odnalazł się w tym bardzo szybko. Z Amsterdamu, gdzie spróbował pierwszy raz coli i pierwszy raz wykorzystał swoje umiejętności językowe, udał się do Groningen. Z Groningen Station musiał wziąć taksówkę, by dojechać parę kilometrów za miasto.

Stanął przed niskim, jednopiętrowym budynkiem. Osiedle przypominało mu trochę zabudowę z warszawskiego Ursynowa. Przyglądając się bliżej, zauważył, że słowo TROCHĘ nabierało innego znaczenia. Było STO razy czyściej, STO razy porządniej i STO razy spokojnej. Ba, TYSIĄC razy. Zabudowa była bardzo sterylna. Jak się później okazało, bardziej ekologiczna. Zachwycony tym, co ujrzał, zdecydowanie podszedł do drzwi klatki schodowej, stanął przed domofonem. Spojrzał tylko, czy numer zgadza się z tym zapisanym na kartce. Kiedy okazało się, że tak, śmiało wyciągnął rękę i zadzwonił. Wziął głęboki oddech i po chwili usłyszał bardzo znajomy głos:

– Aloooo? – z holenderskim akcentem odpowiedział ojciec.

– Cześć, to ja, przyjechałem cię odwiedzić – odparł Mat trzęsącym się głosem.

– Mati? – zapytał ojciec z niedowierzaniem.

– Tak, dokładnie to ja jestem na dole.

– Cholera, już ci otwieram – uradował się jego stary.

Otworzyły się drzwi. Zobaczył drewniane schody na wysokość pierwszego piętra. Stał na nich nikt inny, tylko ojciec. W sumie nie widział go trochę czasu. Prawie dziesięć lat. Jak wyjeżdżał, Mat był jeszcze dzieciakiem. Teraz miał ponad sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i golił sobie brodę.

Poczuł się naprawdę lepiej. Brakowało mu tego czegoś. Nie wiedział wcześniej, że to takie ważne – mieć OJCA. W tej sytuacji inne rzeczy przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.

– Cholera, co ty tu robisz, wpadłeś na kawę!? Do diabła, jak mnie znalazłeś? – reakcja ojca była jak zwykle zabawna i zaskakująca i jak zwykle ojciec udawał, że nic się nie stało, i to, że się tyle czasu nie widzieli, nie było żadną przeszkodą, by normalnie rozmawiać.

– Tak wpadłem, żeby zobaczyć, co u ciebie słychać. Ile mogę zostać? – Mat też był rozbawiony, uśmiechnięty, ale walił prosto z mostu. Nie ukrywał, jakie ma zamiary.

– Ile możesz zostać? – ojciec speszony spojrzał na nową żonę, na Mata i odparł: – Ile chcesz. Tydzień, dwa, bo my jeszcze pracujemy i uczymy się…

– Okay, bo ja planuję zostać na stałe! – odparł twardo chłopak.

– Na stałe? A co ty tu chcesz robić?! – badawczo spytał ojciec, który nie widział tego w różowych kolorach. Nagle przyjeżdża syn i psuje mu jego nową rodzinną atmosferę.

– Uczyć się! I pieprzę ten cały PRL, w którym nic nie ma. Rozumiesz!? Nic! Ja tam do niczego nie dojdę i moja mama też nic znaczącego do tej pory nie osiągnęła, a ty wypiąłeś się i żyjesz tu, i wydaje ci się, że wszystko u nas jest okay. Jesteś w błędzie, jeśli tak uważasz – Mat wylał wszystko z siebie i sam był zszokowany, że tak łatwo mu to poszło. Nie chciał od razu z mostu mówić, że ma takie, a nie inne plany, a tym bardziej nie chciał przeklinać. Ale stało się. Ojciec się denerwował. Starał się załagodzić sytuację. Chciał wyjść z tego obronną ręką. Nie wiedział za bardzo, co mówić. Nerwowo się bronił.

– Okay. Ubierzemy cię, pojesz troszkę dobrych rzeczy, odpoczniesz i zobaczymy, co dalej da się zrobić.

To na jakiś czas uspokoiło Mata, a ojciec ciągnął dalej:

– W kraju się zmieni, zobaczysz, do władzy dojdzie Wałęsa i będzie to samo, co tu. Z Polski, Mati, to jeszcze będzie druga Ameryka! – dodał z taką radością, jakby ją właśnie odkrył.

– Będzie może za sto lat! – Mateusz się rozzłościł i zacisnął zęby.

Atmosfera rozluźniała się. Powoli zaczął zapominać o trudnych dla niego tematach i o tym, jak bardzo chciałby zamieszkać w normalnym kraju, takim jak Holandia. Ojciec starannie omijał niewygodne dla niego pytania. Ogólnie był uszczęśliwiony. Ponownie mógł zobaczyć swojego syna. Był dumny z tego, jak sobie poradził. Przejechał przecież taki szmat drogi. Mat za to miał okazję poznać dzieci nowej żony ojca, to jest Artura, który był w jego wieku, i cztery lata młodszą Weronikę. Artur i Weronika byli świadomi, że zaleźli się w Holandii zamiast niego. Dobrze o tym wiedzieli. Tak widocznie miało być. Dlatego za wszelką cenę starali się być dla niego bardzo mili. Najbardziej denerwowało jednak Mata, kiedy do jego ojca mówili „wujku”.

Po dziewiąte!

Podczas pobytu w Holandii Mat poznał część rodziny ze strony ojca. Ciotkę Barbarę, wujka Leona, ich córkę Gisellę oraz bardzo upierdliwego kundla, którego imię nie utkwiło mu specjalnie w pamięci. Barbara była otyłą osobą. Mieszkała w tym samym bloku, obok ojca. Ważyła ponad sto dwadzieścia kilogramów i dlatego często miała różne problemy. Któregoś razu wszyscy chcieli razem z ciocią jechać taksówką po zakupy. Taksówkarz zbulwersował się. Nie zgodził się, aby dosiadały się następne osoby. Skończyło się tak, że wezwali kolejną taksówka. Ciotka musiała pojechać nią sama. Inna sprawa, że samochód nie miał przeciwwagi i lekko przechylał się na bok. Barbara nie miała lekko. Oprócz nieszczęsnej otyłości doskwierała jej cukrzyca. Mimo tego zawsze starała się być bardzo kochaną, ciepłą i otwartą osobą. Zresztą Mat zawsze tak sobie wyobrażał ciocię Barbarę. Wcześniej dostawał od niej tylko kartki na święta.

Nie wyobrażał sobie, że jest taka dowcipna. Kiedy zobaczyła Mata, stwierdziła, że nie może być tak, aby jej daleki krewny zza wschodniej granicy był taki chudy. Odgrażała się, że ona to jeszcze pokaże Jaruzelskiemu (ówczesnej głowie państwa ludowego), gdzie raki zimują. Na kolacji u cioci Barbary Mat zawsze pękał w szwach, a kiedy kończył jeść, to na stole pojawiała się kolejna porcja salami bądź innego przysmaku od cioci. Wcale nie krył się z tym, że uwielbia salami. Ciocia, widząc to, dogadzała mu, jak mogła. Zawsze potrafiła wynaleźć coś ciekawego dla jego podniebienia – jakiegoś serdelka. Chciała bardzo, by podczas pobytu Mat przytył choć troszkę na swojej chudej buźce.

Lubiła dużo jeść i się śmiać. Podczas jedzenia zawsze się popisywała: wyciągała kiełbasę z lodówki, wymachiwała nią i mówiła łamaną polszczyzną (z pochodzenia była ślązaczką):

– Ja dam jeszczie i pokażie temu Jaruzelskiemu. Dostanie w łeb salami!

Wszyscy pękali wtedy ze śmiechu i robili sobie razem ze Mateuszem zdjęcia.

Po dziesiąte!

Czas na obczyźnie leciał mu bardzo szybko. Poznał paru fajnych kumpli oraz miasto, w którym mieszkał – Groningen. Podobała mu się czystość i bardzo przyjacielskie nastawienie Holendrów. Nie miał problemów z językiem. Dogadywał się po niemiecku bez żadnych problemów. Nie znał go tak dobrze jak oni. Holendrzy od lat byli skazani na przyjezdnych z różnych zakątków świata. To właśnie w Holandii był morski szlak handlowy, gdzie od stuleci do portów przybijały statki pod międzynarodowymi banderami. Holendrzy byli z tego znani, że łatwo uczą się języków. A z czego była znana Holandia, to wiadomo. Między innymi z hodowli kwiatów i wyrabiania pysznego, złociście żółtego sera. Mat połykał go plastrami i popijał tłustym holenderskim mlekiem z brązowo łaciatych krów. Krowy w Holandii były inne niż w Polsce. Oprócz tego, że rzucała się w oczy ich odmienność – miały brązowe łaty – to krowy te sprawiały wrażenie, jakby właśnie wyszły spod prysznica – były nieskazitelnie czyste. Czy nasze polskie krowy nie mogłyby też takie być? – często zastanawiał się Mat i wzdychał: – Czyste, biało-czarne krówki, ech.

Po jedenaste!

Artur był rówieśnikiem Mata. Polubili się, więc od samego początku nie mieli problemów we wzajemnych relacjach. Artur był troszkę wyższy od Mata i nosił okulary. Był szczupłym chłopakiem o bladej karnacji. Mat stał się dla niego takim przyszywanym bratem. Dobrze się z tym czuł. Zadbał, by pokazać mu jak najwięcej. W krótkim czasie Mat poznał dobrze całe miasto i wszystkie jego ulice. Po city przemieszczali się jak wszyscy Holendrzy – na rowerach. Musieli poruszać się po specjalnie do tego wyznaczonych ścieżkach rowerowych, jakich nigdy wcześniej nie widział. Takich ścieżek w Polsce nie było i stanowiło to nowość dla kogoś przybyłego z państwa, w którym panował jeszcze komunizm.

Artur pamiętał o swoim kraju i często za nim tęsknił. Za kolegami, rodziną i ojczystą ziemią. Przede wszystkim jednak brakowało mu ojca, z którym to jego matka rozwiodła się z powodu rzekomego alkoholizmu. Alkoholizm ojca Artura był tylko pretekstem dla matki, która za wszelką cenę chciała wziąć rozwód i wyjechać na zachód. Dopięła swego. Pojechała i zabrała dwójkę swoich dzieci. Weronika, rodzona siostra Artura, była wtedy jeszcze małym dzieckiem i dlatego najszybciej przystosowała się do nowych warunków życia. Ona mniej niż starszy brat myślała o swoim kraju. Szybciej też nauczyła się języka holenderskiego, a potem niemieckiego.

Kiedy przyjechał Mat, od razu wpadł małej Weronice w oko. Chodziła do szóstej klasy i w tym wieku jej koleżanki miały już swoje pierwsze sympatie. Kokietowała go od samego początku, kiedy do nich przyjechał. Wiedział jedno: w Holandii dziewczyny dojrzewały szybciej, dlatego nie dziwił się tego typu zachowaniu. W Polsce byłoby to raczej niemożliwe, a tam już od małego dziewczynki miały swoje pisemka, w których poznawały wszelkie tajemnice bycia kobietą. Znalazł się w trudnej sytuacji. Pewnego razu, gdy został z nią sam w domu, zaczęła się wygłupiać – skakać wokół niego, podrywać go i zachowywać się bardzo prowokująco.

– Weronika, uspokój się i przestań mnie prześladować! – krzyknął Mat.

– Ja ciebie? To raczej ty mnie prześladujesz – odparła z niewinnym uśmieszkiem na twarzy.

– Ja ciebie nie prześladuję, po prostu mi się podobasz, ale i tak jesteś dla mnie za młoda. Co ja z tobą mógłbym takiego robić, z takim chucherkiem.

– Wiele fajnych rzeczy, sama nie wiem jakich, ale… tra, la, la, la, la, lala, la.

Podśpiewywała, wieszała mu się na szyi i oplątywała nogami jego biodra. Jej wygłupy go onieśmielały. Nie wiedział, jak ma się zachować. Sprawiało mu satysfakcję, że coś w nim widzi, ale nie podobało mu się jej gówniarskie zachowanie.

– Jak nie przestaniesz, to sprawię ci lanie. Słyszysz! – krzyknął, jakby chciał ją zachęcić do dalszej zabawy.

– A to lanie będzie na gołą pupę?

– Na gołą, a jakże inaczej. Przez spodnie to nic nie poczujesz i znowu będziesz mi zawracać głowę.

– Hura, hura – ściągnęła majtki i w przedpokoju wypięła pupę, uciekając przed swoją nową sympatią i zamykając się w łazience. Najpierw mnie złap, a jak mnie złapiesz, to dopiero będziesz mógł sprawić mi lanie – odparła rozradowana Wera.

Mat pobiegł za nią rozzłoszczony – co za głupia gnojówa, myśli, że będę się z nią użerał.

– Otwórz te drzwi!

– Sam sobie otwórz, jak chcesz zobaczyć mój tyłeczek i sprawić mi lanie.

– Nie chcę oglądać twojego tyłeczka!

– Właśnie, że chcesz! Zajrzyj przez dziurkę od klucza, a wtedy coś ci pokażę.

– Nie mogę zajrzeć przez dziurkę od klucza, bo właśnie w tej dziurce jest klucz, na który zamknęłaś te cholerne drzwi! – podniósł głos, ale raczej zrobił to z przekomarzania niż z samej złości.

– Już go wy-cią-gam – mówiła powoli i obniżonym głosem. – Tylko patrz uważnie… za jedną minutę.

– Nie mam zegarka, Weroniko!

– To policz do sześćdziesięciu, to chyba umiesz robić! – opowiedziała w taki sposób, jakby chciała mu udowodnić, że ma nad nim przewagę.

I miała. On liczył i zastanawiał się, co ta mała chce mu takiego pokazać.

– Jesteś gotowy? – zapytała, kiedy Mat doliczał do sześćdziesięciu.

– Jestem! – krzyknął oburzony i zniecierpliwiony.

– No to patrz!

Mat schylił się powoli i z zaciekawieniem przyłożył policzki do klamki, by móc przystawić oko jak najbliżej dziurki od klucza, i…

Nagle zdębiał!

Z niedowierzaniem ujrzał Weronikę siedzącą na sedesie i sikającą do niego. Dziurka od klucza była idealnie na wprost jej rozchylonych nóg, w które, chcąc nie chcąc, wpatrywał się Mat. Weronika sikała zupełnie spokojnie i machała niewinnie nogami.

– Podoba ci się? – spytała.

Mat zaniemówił. Patrzył z takim podnieceniem, jak pies na sukę, która właśnie ma cieczkę, i totalnie nie wiedział, co ma z tym fantem zrobić – po prostu zamurowało go i tyle.

– Czy zaniemówiłeś?

– Jesteś szalona! – zdegustowany krzyknął już na poważnie.

– Nie podoba ci się? No tak, miałam ci pokazać tylko pupę! Więcej nic ci już nie pokażę, możesz sobie pójść! – krzyknęła i włożyła klucz z powrotem. O mały włos nie wbiła końcówki klucza prosto w jego oko.

Instynktownie odsunął się, dostając gęsiej skórki. Weronika nie zdawała sobie sprawy, co mogło spowodować jej zachowanie. Jej igraszki były ryzykowne. Mati cały był rozpalony do czerwoności. Tak naprawdę mógłby długo z nią się przekomarzać, ale nie widział w tym głębszego sensu. Bał się, że dojdzie do jakiegoś bliższego kontaktu. Takiego, nad którym nie będzie miał kontroli. Sytuacja mogłaby się pogmatwać. Był dorastającym chłopakiem z trądzikiem na twarzy i każde prowokujące zachowanie Wery mogłoby doprowadzić do… No właśnie, nie wiedział do czego. Nie chciał robić żadnych głupstw. Chciał nad sobą panować.

Po tym wydarzeniu z Weroniką już więcej nie dochodziło do tak zaczepnych zabaw. Miał o wiele więcej poważniejszych spraw na głowie niż tylko beztroskie igraszki z dorastającą dziewczyną. Wera to rozumiała. Współczuła mu z powodu niewyjaśnionej sytuacji z ojcem. Ona mieszkała tam długo razem z bratem, a on dopiero przez chwilę. Mieli inne obywatelstwo i inne życie.

Po dwunaste!

Po trzech tygodniach pobytu zaczął sobie uświadamiać, że cel, który sobie wyznaczył – pozostania na stałe – staje się co raz bardziej odległy. Ojciec nadal nie poruszał tych tematów. Dni leciały. Jedyne, co robił, to dobrą minę do złej gry. Opowiadał dowcipy, wprowadzał wesoły nastrój, tak by wszyscy dobrze się bawili. W tym był naprawdę dobry. Mat miał tego dosyć. Którejś nocy nie wytrzymał i rozpłakał się w poduszkę. Czuł, że nie ma do kogo się zwrócić. Czuł się bezradny i totalnie bezsilny. Zapłakał gorzkimi łzami. Za nic w świecie nie chciał wracać. Nie odpowiadał mu system. Ludzie nie mogli w nim żyć godnie ze swojej pracy. Wszystko w tamtym czasie wydawało się do dupy.

Po trzynaste!

W Holandii wszystko było kolorowe. Bardziej uporządkowane niż gdziekolwiek indziej. Niemcy, przez które przejeżdżał, jeszcze bardziej były sterylne. Mat nie mógł zrozumieć, dlaczego urodził się w kraju z pustymi sklepowymi półkami. Chciał lepszego życia. Życia, w którym będzie można normalnie funkcjonować. Nie martwić się o swoją przyszłość. W jego wieku – wieku dojrzewania – martwienie się i rozważanie życiowych zagadek, zastanawianie się nad ich sensem, zajmowało bardzo dużo czasu. Powodowało wewnętrzny spór. „To beor not to be” Szekspira było jak najbardziej na miejscu. Tym bardziej po tak wielu przeżyciach, jakich doświadczał. Generalnie wszystko, co było dla niego niezrozumiałe, stawało się zagadką przypominającą wielki matematyczny X. Ten iks z niezrozumiałego równania.

Po czternaste!

Często myślał o Polsce. Marzył o normalnej polskiej szkole. Takiej bez języka rosyjskiego, tylko z angielskim i dodatkowym francuskim. Chciał edukacji dającej mu możliwość rozwoju intelektualnego i zdobycia wiedzy praktycznej. Szkoły takiej jak w Groningen. Małym mieście studenckim z czystymi ulicami, pełnym młodych ludzi. Zauroczył się tym klimatem. Nie mógł zrozumieć, że będzie musiał opuścić ten kraj. W krótkim czasie bardzo się z nim zżył. Ojciec wyraźnie dawał mu do zrozumienia, że tak jak chce, być nie może. Naciskała na to ojca nowa żona. To właśnie ona podczas jednej z gorących rozmów o pozostaniu nie wytrzymała i wyszła. Trzaskając drzwiami, zagroziła: „Ja albo on!”.

Po piętnaste!

To jedno krótkie zdanie utwierdziło Mata w przekonaniu, że sytuacja jest jednoznaczna.

Ojciec owszem, tak jak obiecał na początku, dotrzymał słowa. Mat został ciepło przyjęty, ale tak na dobrą sprawę, to ciotka Barbara przyjęła na siebie cały ciężar obowiązków ojca. To u niej objadał się wszelkimi pysznościami i to ona dawała guldeny na drobne wydatki. Potem wyskakiwał do miasta razem z Arturem. Biegali po mieście z drobniakami w kieszeniach i nabijali się z holenderskich wyrazów.

„HUJE MORCHEN” na przykład oznaczało „dzień dobry”, a oni przekręcali to na „chujem w mordę”. Mówili specjalnie dość niewyraźnie, prawie bełkocząc, by owo dziwne dla nich słowo zabrzmiało bardzo podobnie do oryginału. Jednak nie zawsze sprawdzało się to w odniesieniu do osób, do których złośliwie zwracali się w taki sposób. Pewnego razu byli mocno zszokowani:

– Chujemh w morhdem! – krzyknął rozradowany Mat pewnego razu do ogrodnika koszącego trawę. Ten uśmiechnął się i zanim Mat zdążył z powrotem odwrócić głowę w kierunku, w którym podążał, ogrodnik odpowiedział: – Tobie też, syneczku, tobie też! – okazało się, że był to jeden z tych Polaków, którzy właśnie pracowali na kontrakcie. Totalny pech!

– Oops – powiedział Mat do Artura. – Spadamy! – po czym jak najszybciej dali susa do przodu, aby ogrodnik nie mógł ich rozpoznać.

– Kto wie, może to jakiś znajomy ojca! – krzyczał Mat, śmiejąc się i biegnąc prosto przed siebie. Obaj ryczeli ze śmiechu…

Po szesnaste!

Barbara miała gołębie serce. Była prawdziwą grubą ciocią z zagranicy. Taką ciocią jak z animowanych bajek, ale nieco dowcipniejszą. Gruba, dobra i na dodatek dawała pieniądze, rozpieszczając dzieciaki. Pewnego razu, gdy poszli wszyscy do marketu, ciotka powiedziała, aby Mati brał wszystko, co mu się żywnie podoba. Z niedowierzaniem chodził po sklepie i wybierał rzeczy, które wpadały mu w oko. Wybrał sobie białą puchową kurtkę na zimę, modne spodnie jeansowe z naszywkami i oczywiście buty za kostkę, do gry w kosza. Kupili wtedy tyle rzeczy, że gdy ciocia prowadziła wózek do kasy, to nie było jej zza niego widać, a była naprawdę duża. Ze sklepu wyszli obładowani jak dwugarbne wielbłądy.

Po siedemnaste!

Mat dostał wszystko, co chciał. Oprócz jednego: obietnicy, że będzie mógł zostać. Ciotka Barbara, niestety, nie miała na to żadnego wpływu.

Po osiemnaste – przed osiemnastką!

Sytuacja stawała się klarowna. Musiał wyjechać z Holandii.