Pokój z widokiem. Lato 1939 - Marcin Wilk - ebook

Pokój z widokiem. Lato 1939 ebook

Marcin Wilk

3,6
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Współczesne lato to przede wszystkim wakacje. W przedwojennej Polsce lato odróżniało się od innych pór roku tylko tym, że było cieplej.

Podróżowali oczywiście artyści, literaci, dziennikarze, a kurorty z roku na rok stawały się coraz nowocześniejsze (tak jak modernizowała się Polska). Ale nie wszędzie było tak kolorowo. Na wsi o wakacjach się nie marzyło. Krucho z marzeniami było także w województwach wschodnich, dziś określanych mianem Kresów.

Opisując ostatnie przedwojenne lato, Marcin Wilk zajrzał do Zakopanego, spędził trochę czasu w Gdyni, przyjrzał się Zaleszczykom, ale przede wszystkim zboczył z popularnych tras turystycznych. Przemierzając tereny Polski przedwrześniowej, postanowił dotrzeć do żyjących świadków epoki i wysłuchać ich opowieści o ostatnich tygodniach życia w pokoju.

Obrazy pamięci wzbogacone wycinkami z prasy i dokumentami epoki złożyły się w mozaikę o codzienności na moment przed apokalipsą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 292

Oceny
3,6 (74 oceny)
21
17
27
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marcin Wilk

POKÓJ Z WIDOKIEM

Lato 1939

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Copyright © by Marcin Wilk

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Pamięci Aleksandra Semlaka

Raz wzbiera we mnie nadzieja,

raz jestem niespokojna.

Zbyt wiele rzeczy się dzieje –

coś przyjdzie: miłość lub wojna […].

[Zuzanna Ginczanka, „Maj 1939”1]

***

Pierwsza dekada lipca zapowiada się w aurze słonecznej i ciepłej, chwilami parnej i wietrznej. Możliwe zachmurzenia i skłonność do burz i deszczów praktycznie w całym okresie. Potem nastąpi mieszanie mas powietrza pochodzenia kontynentalnego z powietrzem morskim, co może skutkować aurą niespokojną, szybkozmienną z możliwościami większych lokalnych zaburzeń i niepogody.

Noce będą chłodne.

Główni bohaterowie

Spis imion uwzględnia jedynie najważniejszych bohaterów książki. Nazwiska i wiek odnoszą się do stanu z roku 1939. W nawiasie podano późniejszą zmienioną wersję nazwiska, o ile było zmieniane. W dwóch przypadkach bohaterowie – w procesie autoryzacji – domagali się pominięcia nazwiska lub szczegółów umożliwiających ich identyfikację. Uszanowałem tę prośbę.

Marian Niemierkiewicz, 12 lat

Irena Czerwińska (Oborska), 8 lat

Barbara Kamińska (Samborska), 11 lat

Ryszard Krasnodębski, 14 lat

Jan Kiepura, 37 lat

Ignacy Bogdanowicz, 9 lat

Feliks Trusiewicz, 17 lat

Marian Dąbrowski, 60 lat

Eugeniusz Kwiatkowski, 49 lat

Halina, 11 lat

Juliusz Bursche, 77 lat

Aniela Giemza (Gawlas), 8 lat

Michał, 11 lat

Jadwiga Krzyżak (Ciastoń), 11 lat

Jan Ciastoń, 12 lat

Maria Huber (Piechotka), 19 lat

Aleksander Semlak, 8 lat

Witold Starzewski, 17 lat

Witold Gombrowicz, 35 lat

Janina Helperson (Ludawska), 17 lat

Maria Dąbrowska, 49 lat

Dwa tygodnie w Augustowie

Biurko podinspektora Kasprzyckiego już wiosną zbombardowano podaniami2.

Antoszewskiemu lekarz poradził „w miarę możliwości materialnych” wyjazd do uzdrowiska, najlepiej na cztery tygodnie. Regulaminowo przysługuje mu jednak tylko czternaście dni. Dodatkowym problemem mogą być finanse. Pracownika nie będzie stać na opłacenie tak długich wczasów. Podinspektor musi więc wnioskowi Antoszewskiego jeszcze się bliżej przyjrzeć.

Wolniczkówna wątpi, by udało się jej wydłużyć wypoczynek. Mimo tego zwraca się o dodatkowe siedem dni. Swoją prośbę motywuje tym, że czuje się „niezbyt dobrze na zdrowiu i dłuższy pobyt na wsi da gwarancję powrotu do pracy z nowym zasobem sił i chęci”. Podinspektor odmawia.

I wreszcie Zaleska, urzędniczka kontraktowa, wykazuje się największą dyscypliną. Pragnie ni mniej, ni więcej – regulaminowych dwóch tygodni. Wskaże nawet zastępczynię – panią Filleborn z Wydziału I. Tu podinspektor Kasprzycki wątpliwości nie ma żadnych. Zgoda jest.

Zaleska urlop zaplanowała w Augustowie. To dobry wybór, jeden z lepszych na giełdzie wakacyjnej roku 1939. Ktoś spotkał tu na przykład ministra spraw zagranicznych, postawnego Józefa Becka. Ten mąż stanu, dyplomata i zręczny polityk, jeszcze niedawno, 5 maja, grzmiał z mównicy sejmowej:

Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na pokój zasługuje. Ale pokój jak prawie wszystkie sprawy tego świata ma swoją cenę wysoką – ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor3.

Wkrótce potem sunął motorówką po augustowskich jeziorach. Tak przynajmniej relacjonują świadkowie.

Niedawno otwarto w Augustowie nowy budynek Ligi Popierania Turystyki. Ze względu na zielone jeziora i wysepki to na pewno dobra lokalizacja. Wszak tu – jak zauważa reporter „Kuriera Wileńskiego” – „turystyka kwitnie jak niezapominajki”.

Niech woda będzie najbardziej spokojna i cicha, a młodzież zawsze śpiewać będzie Choć burza huczy wkoło nas. Może i huczy, ale nie u nas. Jeziora, rzeki i morze to jedna wielka całość. To nasza potęga. To nasza duma. To nasze bogactwo4.

Swoją drogą, trzeba być rzeczywiście zamożnym, by przenocować w hotelu LPT. Aż piętnaście złotych kosztuje doba w luksusach. Cena co prawda uwzględnia utrzymanie i obsługę i pewnie niektórzy, zwłaszcza z warstw lepiej uposażonych, mogliby sobie na taki wydatek pozwolić, ale „jeżeli weźmie się pod uwagę, że w schroniskach turystycznych można przespać się w Zakopanem za 50 gr, a utrzymywać się po studencku, rachując za 3–4 zł – to widzimy, że Augustów bije rekord”5 – konkludują dziennikarze.

Dla państwowej urzędniczki z pensją około dwustu pięćdziesięciu złotych na miesiąc kilkudniowy nocleg w takim hotelu to poważny wydatek. Inna sprawa, że Zaleska przecież nie musi spać w hotelu. Może jechać choćby do rodziny lub znajomych.

Wnioski urlopowe Wydziału II Głównej Policji Państwowej w Warszawie nie dają wszystkich odpowiedzi.

* * *

Jeżeli – zgodnie z tym, co piszą Maja i Jan Łozińscy – „świat po pierwszej wojnie oszalał na punkcie turystyki”6, to apogeum tego szaleństwa przypadło na 1939. Dotyczy to jednak wybranych. Najczęściej bowiem to klasa średnia – bo zdecydowanie rzadziej warstwa robotnicza czy chłopi – rozjeżdżała się we wszystkich kierunkach. Prywatnie lub z biurem podróży. Całkiem tanio lub niedorzecznie drogo. W rozciągniętą między Wilno, Lwów, Gdynię i Zakopane Polskę tudzież w różnorodną Europę. W gazetach niezliczona ilość reklam letnisk i innych wypoczynkowych miejsc. Od A do Z, dosłownie.

A więc Augustów, Bukareszt, Ciechocinek. Zdrojowiska, uzdrowiska, miejscowości letniskowe.

Na przykład głośne Druskienniki.

Nie byłam zachwycona pobytem tam – pisze w swoich wspomnieniach Wanda Trzeciecka. – Niezbyt miłe towarzystwo, spacery na deptaku, regularne, o tej samej porze posiłki w pensjonacie – nudne i krępujące. Zwiedziliśmy okolice i domek marszałka Piłsudskiego, do którego lubił przyjeżdżać. Pozwolono nam go obejrzeć. Nieduży, drewniany, niezwykle skromnie urządzony. W saloniku meble koszykowe, a na nich łowickie pasiaki.

– Że też ten wielki człowiek lubił taką prostotę – odezwał się jakiś pan, który dołączył się do nas7.

Rzeczywiście. Legenda mówi, że w latach dwudziestych marszałek, przyjeżdżając do Druskiennik ze swoimi córkami, najbardziej lubił rozsiąść się na werandzie i zatopić w lekturze. Na przykład Potopu.

Od 1926 roku piastujący urząd prezydencki Ignacy Mościcki wolał z kolei Spałę, choć w 1939 roku popularny „Ilustrowany Kurier Codzienny” donosi, że „Pan Prezydent wraz z małżonką pojawili się w miasteczku 20 lipca o godzinie 8.50 […]. Powitali go wojewoda Grażyński z małżonką, wicestarosta cieszyński dr Zagóra, komisarz rządowy gminy Wisła, prof. Miedniak, komendant pow. P.P. Sturz oraz grupa dzieci w strojach regionalnych, które wręczyły P. Prezydentowi i Jego małżonce wiązanki kwiatów”.

Ze snobizmu, śladami znanych, jeździło się też do Truskawca, by rozkoszować się słynną i pyszną wodą mineralną „Naftusią”. Lato spędzali tam Bruno Schulz i Zofia Nałkowska, partnerzy intelektualni, a być może – kto wie? – także intymni. W Truskawcu przy odrobinie szczęścia można było spotkać pisarza Kornela Makuszyńskiego, pisarza i malarza Witkacego czy śpiewaka Jana Kiepurę.

Osobom brudnym, nieprzyzwoicie ubranym lub obszarpanym, oraz budzącym wstręt lub odrazę swym wyglądem zakazane jest przebywanie w obrębie zdrojowiska na deptakach, w parku i alejach.

Również osobom, dotkniętym chorobami umysłowymi, oraz ubogim, którzy nie potrafią wykazać się środkami koniecznymi do utrzymania się, jako też nałogowym pijakom w zdrojowisku w ogóle zatrzymywać się i przebywać nie wolno8

– głosił jeden z punktów regulaminu uzdrowiska.

Za Kiepurą od 1933 roku jeździło się też do Krynicy, do jego „Patrii”, modnego i ekskluzywnego hotelu. Budowę pensjonatu nadzorował sam tenor, który na stałe ma tu zarezerwowany apartament połączony bezpośrednio z tarasem widokowym na dachu budynku9. Przy czym w wakacje 1939 Kiepurę, z żoną Márthą Eggerth, aktorką, łatwiej było spotkać gdzieś w Polsce, po której odbywał właśnie swoje głośne tournée.

Inne miejscowości również uwodzą. Na przykład Darków, Krynica, Morszyn, Murzasichle, Szczawnica. „Swoboda i taniość” – zachęca do odwiedzin Muszyny Orbis, podkreślając piękne położenie i jedyny las lipowy w Polsce. Z kolei w Rabce „Lwowianka” Walerii Hukowej serwuje zdrową kuchnię, a dzieci otacza troskliwą opieką. Jest miło i tanio.

W Lanckoronie w pensjonacie „Modrzewiówka” obiecują basen na miejscu. W Kosowie Huculskim „kraina słońca, lasy, rzeka, łazienki solankowe, kąpielisko basenowe” – tak przynajmniej reklamuje się pensjonat, nomen omen, „Bajka”. Dwór Nowosiółki w powiecie Lesko to już w ogóle wypoczynek pierwsza klasa. Bo jak inaczej określić „rzekę, lasy, siatkówkę, ping-ponga, bibliotekę, elektrykę”? Chyba tylko w Czorsztynie nad Dunajcem w hotelu-pensjonacie „Pieniny” jest lepiej, bo tam poza światłem elektrycznym i łazienkami dostępne są również garaże.

Jeśli góry, to oczywiście piekielnie modne Zakopane. Mieszka tu Witkacy, ale bywają wszyscy. Artyści, badacze, ludzie z wyższych sfer i wolnych zawodów.

Górale wciąż pamiętają ślub Jarosława Iwaszkiewicza z Anną Lilpop. Chętnie goszczą też Makuszyńskiego. Kocha Zakopane wielka osobistość dziennikarska Marian Dąbrowski, szef „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. Miłość to odwzajemniona. Redaktor został honorowym obywatelem Zakopanego.

Teoretycznie za pieniądze można kupić wszystko.

„Panienka z Katowic”, która „chce spędzić wakacje za konwersację francuską”, ogłasza się w gazecie młoda kobieta. Nie ona jedna. Nie wszystkich stać na prywatne pensjonaty. Na szczęście jeszcze przed rozpoczęciem sezonu urlopowego prasa z radością donosi:

Chcąc umożliwić najszerszym warstwom ludności Krakowa spędzenie należycie zorganizowanego wypoczynku, uruchomiono w Mnikowie ośrodek wczasów. Ośrodek mnikowski położony w pięknej i zalesionej okolicy Krakowa, wyposażony w basen kąpielowy, plac do gier i sportów, świetlicę itp. przeznaczony jest dla kobiet, mężczyzn i dzieci10.

Rozwija się też całkiem nieźle nowa akcja specjalnych bonifikat dla pracowników umysłowych i fizycznych. Cena pobytu dla wczasowiczów dziennie nie przekracza dwóch złotych, do wyboru jest sześćdziesiąt sześć miejscowości w całej Polsce. Można również urlopować w tzw. wagonach campingowych. Można zaszaleć bez dużego budżetu11.

Bywają też inne problemy z wypoczynkiem.

W Wiśle w pensjonacie „Krakowianka” pokoje są co prawda od siedmiu złotych, ale tylko dla chrześcijan. Jako chrześcijański reklamuje się też zakopiański pensjonat „Olimp” na Białem (pokoje – pełne utrzymanie – pięć złotych). W Piwnicznej pensjonat „Grażyna” (kąpiele mineralne, borowinowe, las, rzeka) też chrześcijański, podobnie w Zaleszczykach w „Ustroniu”.

Choć ludności wyznania rzymskokatolickiego jest w Polsce prawie dwie trzecie i jest to przygniatająca większość, to duży odsetek stanowią wyznawcy prawosławia (jedenaście procent) oraz Żydzi (prawie dziesięć procent w ogóle, a w samych miastach aż dwadzieścia siedem procent12).

No i jest jeszcze kwestia wsi. To tutaj mieszka dwie trzecie polskich obywateli. Czy ze wsi jeździ się na wakacje? I za co? Przecież ktoś musi pracować. Żniwa za pasem. Na wsi o urlopie się nie mówi. To wymysł miastowy. I to w dodatku elitarny. Na wieś można na wakacje przyjechać, ale nigdzie się stamtąd nie wyjeżdża.

Ale i w miastach z wakacjami bywa różnie.

Anna Mizikowska, w 1939 roku po pierwszej klasie siedleckiego gimnazjum:

Nie było takiego zwyczaju wyjeżdżania na wakacje jak to dzisiaj, nie było to w modzie. Wyjeżdżaliśmy na obozy, najpierw zuchowe, potem harcerskie, a ostatnie wakacje, to już na kilka godzin byliśmy przy pomocy, przy sporządzaniu posiłków, potem się nosiło jedzenie na miejsce postoju, gdzie to się wszystko działo – to było kino niedaleko dworca, niedaleko torów. Tamtędy były przewożone nasze wojska polskie. Donosiliśmy ciepłe szaliki, ciepłe skarpety, posiłki13.

* * *

Jeśli ktoś już poznał smak wakacji, gdy lato nadchodzi, marzy o wywczasie. „Kto żyw więc, kto tylko zdołał zdobyć choćby krótki urlop – wyjeżdża” – entuzjazmuje się „Kurier Białostocki” z 11 lipca 1939 roku.

Dokąd? O, z tym teraz w Polsce nie mamy kłopotu. Zarówno nasze uzdrowiska, jak i wszelkiego rodzaju letniska rozwijają się pięknie i niemal w każdym sezonie pochlubić się mogą jakąś nową inwestycją, nowym udogodnieniem, umilającym pobyt przybyszom z całej Polski. Każdy znaleźć sobie wśród nich może coś wedle gustu, no i możliwości finansowych. Skala jest bowiem olbrzymia: od słonecznych Zaleszczyk – po ostry, orzeźwiający powiew Bałtyku, od Tatr i miejscowości podgórskich po malownicze Polesie, od wyszukanego komfortu nowoczesnych pensjonatów i hoteli po – tak bardzo pożądany przez niektórych – wiejski prymityw.

Oczywiście zawsze wielu nęci morze. […]

Mało co może bowiem zastąpić rozkosz wylegiwania się na białym sypkim piasku, a później orzeźwiający chłód kąpieli, połączonej z emocjonującą walką z falami, rozbijającymi się o nasze ciało, chłoszczącymi nas smugami szaro-zielonej wody14.

Jeśli nad morze, to najlepiej do Juraty czy do Helu – jeszcze nie tak dawno był małą wsią zamieszkaną przez niemieckich protestantów, a teraz jest modnym kurortem.

No i wreszcie Gdynia. O Gdyni marzy chyba każdy. Drożyzna, gorsza niż w Warszawie czy Zakopanem. Ale za to modernizm piękny. Pomarańcze. Marynarze. Powiew wielkiego świata. Wszystko wydaje się lepsze.

A więc pojechać, przespacerować się skwerem Kościuszki, wziąć głęboki oddech.

„Gdynię zobaczyć i umrzeć”.

Część I. Echa dawnych dni

Łobuz z plaży

Dwunastoletni chłopiec z blond grzywą i o bystrym spojrzeniu nigdy nie marzy o Gdyni. Nie musi, skoro tam mieszka. Choć raz o mało brakowało, by go z miasta usunięto. A wraz z nim ojca i pozostałych bliskich – wszystkich, którzy w wakacje mieli się tym małym diabłem opiekować.

– To przez kalichlorek. Zna pan? Taki proszek, który zawija się w papier. Wystarczy szczypta i gdy takie zawiniątko się stuknie, ono wybucha. Głośno, ale nieszkodliwie – wyjaśnia latem 2018 roku Marian Niemierkiewicz, obecnie dziewięćdziesięciodwulatek. – Produkowaliśmy kalichlorek z kolegą Mirkiem Szemiotem, który później został profesorem w Łodzi, a wtedy jego rodzice prowadzili zakład samochodowy. Mirek był świetny z chemii. A mnie fascynowała wiedza.

Kalichlorek Niemierkiewicza i jego kolegi wybucha tak, jak opisano w podręcznikach. Sąsiedzi się przestraszyli. Nikt nie podejrzewa, że to tylko dwunastoletni nicpoń, syn miejscowego księgarza. Myślą, że to już.

* * *

Niemierkiewicz Senior znany był w kręgach kulturalnych na długo przed 1939 rokiem. Już na początku XX wieku zapowiadał się na przedsiębiorcę o intelektualnym zacięciu. Fachu, czyli księgarstwa i rzemiosła wydawniczego, uczył się u najlepszych. Terminował od 1898 roku w Poznaniu, Krakowie, Lwowie, Lipsku, Paryżu i w Londynie, u Macmillana, gdzie zaprzyjaźnił się z jego synem. Dzięki tym koneksjom był potem przedstawicielem brytyjskiego wydawcy na Europę Środkową. W latach 1900-1902 prowadził Księgarnię Zwolińskiego w Zakopanem.

W 1907 roku Senior otworzył w Poznaniu polską Księgarnię Wydawnictwo i Składnicę Nut. Reklama na rewersie mapy Poznania z lat dwudziestych głosiła:

Wydawnictwo: Książnica Narodowa M. Niemierkiewicz i Sp. Plac Wolności 11, telefon 1794.

Lokal był olbrzymi. Właściciel nie tylko sprzedawał, ale także i wydawał klasykę oraz literaturę współczesną. W środku często kłębił się tłum. Szanowano lokalnego przedsiębiorcę.

– To było coś więcej niż zwykła działalność poligraficzna czy kulturotwórcza. Czytanie Sienkiewicza, Mickiewicza i Wyspiańskiego przed rokiem 1914 w zaborze pruskim było ryzykowne. Ale też podnosiło na duchu pozbawionych ojczyzny obywateli – tłumaczy Niemierkiewicz Junior.

Księgarz należał do patriotów co się zowie. Wyszkoliło go Towarzystwo Sokół. Walcząc w powstaniu wielkopolskim, przyczynił się do włączenia Poznańskiego w obszar Drugiej Rzeczpospolitej. – Był również oficerem do spraw kultury w sztabie generała Dowbór-Muśnickiego i z jego polecenia konwojował dostawy dla broniących się we Lwowie – mówi Junior.

W 1918 roku poznał samego Józefa Ignacego Paderewskiego, który do ziemi ojczystej wracał przez stolicę Wielkopolski.

Poznań zgotował dostojnemu gościowi wspaniałe, imponujące przyjęcie. Miasto przybrało na siebie szatę godową, nieprzebrane tłumy ludu zalegały ulice prowadzące do dworca. Nastrój zaś tych tłumów był nadzwyczaj serdeczny i podniosły. Gorącymi owacjami naród witał zasłużonego swego przewodnika15

– pisał reporter „Dziennika Poznańskiego” 28 grudnia.

Paderewskiego z żoną, jednego z „najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych obywateli”, pianistę i męża stanu, witano kwiatami i triumfalnymi okrzykami. Na spontanicznym wiecu przemawiał po angielsku chrześcijański demokrata, Wojciech Korfanty. Powiewały flagi wielu krajów. Czuło się euforię i entuzjazm.

Paderewski w podniosłej mowie postulował powstanie nowej Polski jako dzieła całego narodu, którego „granitową podstawę stanowi chłop i robotnik polski”. „Niech żyje zjednoczona, wolna, wielka Polska z własnym wybrzeżem morskim!” – mówił także.

Dla Seniora inne wydarzenie związane z pobytem Paderewskiego było jednak ważniejsze.

– Ojciec trzymał w specjalnym wyciszonym pomieszczeniu fortepian, sprowadzony prosto z fabryki Bechsteina w Berlinie – wyjaśnia syn księgarza. – Solidny, profesjonalny instrument koncertowy, jeden z najlepszych wówczas w Polsce. Paderewski, który mieszkał wtedy w Hotelu Bazar, prawie naprzeciw księgarni, skorzystał z okazji, wstąpił do lokalu ojca i zagrał na fortepianie.

Jak to się stało, że Niemierkiewicz Senior znalazł się w Gdyni? Przekonywać miał go sam Stefan Żeromski. Uznany wówczas prozaik był wielkim admiratorem Pomorza.

– Wiem, że Żeromski przebywał w Orłowie, gdzie jest domek jego pamięci, oraz w Gdyni, gdzie był domek, w którym pisał Wiatr od morza, a teraz jest jego pomnik – mówi Junior.

Gdy z małej wioseczki rybackiej Gdynia stawała się w błyskawicznym niemal tempie jednym z najnowocześniejszych portów europejskich, pisarz zapragnął, by obok przemysłu do miasta napłynęło trochę kultury.

Urodzony pod koniec lat siedemdziesiątych XIX wieku księgarz, wszechstronnie wykształcony, był najlepszym kandydatem do roli krzewiciela kultury.

Decydując się na wyjazd do Gdyni, Senior musiał pozamykać rodzinne i biznesowe sprawy w Poznaniu. Sprzedał przede wszystkim księgarnię. Był już wtedy po rozwodzie, na utrzymaniu miał jednak urodzonego w 1926 roku Juniora i nieco dalszą rodzinę. Przenosząc się nad morze, zabrał wszystkich.

Nie od razu osiadł w Gdyni. Przez pierwsze miesiące mieszkali w Sopocie.

W 1928 roku w dynamicznie rozwijającym się porcie na potęgę budowano domy – nowoczesne, z wygodami. Takie też było mieszkanie przy Szosie Gdańskiej, czyli obecnie ulicy Śląskiej.

– Ośmiopokojowe mieszkanie ojciec wynajął dla całej rodziny, którą zabrał ze sobą z Poznania, czyli poza rodzicami i mną, także siostrę ojca, Helenę Wojciechowską, wdowę, i jej trójkę dorosłych już dzieci, Edmunda, Janinę i Zofię – tłumaczy Junior. – Także w 1928 roku ojciec przedpłacił zaliczkę na wielopokojowe mieszkanie w domu, który rozpoczęto budować przy skwerze Kościuszki 10/12. Księgarnię miał wtedy w domu Peszkowskiego przy skwerze Kościuszki 14. Ale raptowny kryzys w 1929 roku powodował utratę majątku w banku i dużej części rat za sprzedaną księgarnię w Poznaniu.

Wtedy Senior zmienił ustną umowę i dostał w 1932 roku po wbudowaniu mniejsze, trzypokojowe mieszkanie na dziesięć lat.

– Siostra ojca przeniosła się ze swoją trójką w 1930 roku do drugiego bloku przy ulicy Piłsudskiego. Wkrótce Janka i Edmund się usamodzielnili. Znaleźli partnerów i pracę. Janina zmarła po szoku spowodowanym wybuchem gazu w sąsiednim bloku. Zosia znalazła bardzo dobrą pracę, została sekretarką dyrektora Pliniusa w GAL-u, czyli spółce Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe – mówi Junior.

Adres mieszkania – skwer Kościuszki 10 – dzisiaj budzi zazdrość. A wtedy?

– Poza sezonem to skwer i molo były wtedy zimnym wydmuchowiskiem, więc rzadko kto przychodził do księgarni, którą ojciec miał w sąsiednim domu, czyli przy skwerze Kościuszki 14 – wspomina Junior. – W mieszkaniu były już kaloryfery i centralne ogrzewanie, chyba jedno z pierwszych w mieście. W dużym pokoju stał przywieziony z Wielkopolski bechstein i duża szafka z nutami. Wspominałem, że ojciec grał doskonale na fortepianie i na skrzypcach?

Gry uczył się Senior u Władysława Żeleńskiego, ojca Tadeusza (Boya). Junior także miał iść drogą artystyczną. Zapisano go nawet do Gdyńskiej Szkoły Muzycznej Roesnera.

– Przeklinałem to. Lubiłem muzykę, skrzypce, ale nie swoje. Nie nadawałem się, miałem za dobry słuch. Każdy fałsz wywoływał ciarki, a ja fałszowałem okropnie. Stwierdzono, że mam za krótkie, za grube i za mało giętkie palce.

Z gry na skrzypcach i fortepianie pozostała potem u Juniora jedynie miłość do koncertów w filharmoniach.

Natomiast książki nie zawiodły nigdy. Zawsze były w domu najważniejsze.

– Swoich miałem chyba ponad trzysta. Dzięki nim, jak szedłem do szkoły, to z matematyki przerabiałem gimnazjum, bo w podstawowej znałem już rachunek różniczkowy i całkowy – chwali się po latach. – Od czytania popsuł mi się wzrok. Potem ojciec zabronił tak dużo czytać, ale i tak to robiłem. Po nocach, pod kołdrą, przy latarce.

W wieku ośmiu lat Junior za sprawą Dziejów grzechu zniechęcił się do Żeromskiego; potem przebrnął jedynie przez Wiatr od morza. Uwielbiał książki umożliwiające pogłębienie wiedzy, poszerzenie horyzontów, poznanie nowinek ze świata nauki.

– Dwie z nich bym wznawiał dzisiaj. Erazma Majewskiego Doktora Muchołapskiego, popularyzującą przyrodę, i Profesora Przedpotopowicza, o historii. Poza tym dwie matematyczne Szczepana Jeleńskiego – Śladami Pitagorasa i Lilavati16.

Skąd młody chłopak brał te wszystkie książki? Niemierkiewicz twierdzi, że akurat to było najmniejszym problemem. Zaopatrywał się w nie u ojca w księgarni – tej samej, która od 1936 roku mieściła się na skwerze Kościuszki pod 18.

* * *

W 1939 roku Niemierkiewicz Junior musi deptać wzdłuż skweru Kościuszki co najmniej kilka razy dziennie, jeśli nie częściej. Ale ile razy dokładnie? Tego już nie pamięta.

Pamięta za to co innego.

– Jeszcze w czerwcu byłem w Gdańsku i byłem zaskoczony. Wcześniej jeździłem wielokrotnie do tego miasta. Byłem w kinie UFA z ojcem, kiedy pokazywano olimpiadę w Berlinie – mówi Junior, wspominając propagandową produkcję Leni Riefenstahl z berlińskiej olimpiady roku 1936. – Tyle że w czerwcu znalazłem się w jakby zupełnie innym mieście.

Gdańsk otrzymał status Wolnego Miasta na zgliszczach Cesarstwa Niemieckiego po przegranej wielkiej wojnie. W powszechnej świadomości utożsamiano je z miastem Gdańskiem, ale obszar Wolnego Miasta-państwa był rozleglejszy i obejmował także Sopot.

W 1920 roku miasto odłączono od Republiki Weimarskiej, a w świetle praw międzynarodowych kuratelę nad nim objęła Liga Narodów. Ale to Polska reprezentowała Wolne Miasto Gdańsk za granicą, była także odpowiedzialna za sprawy celne.

Spośród około czterystu tysięcy obywateli tego państwa-miasta zaledwie jakieś dziesięć procent mieszkańców było Polakami. I choć Polacy, na przykład kolejarze, stanowili ważny element pejzażu miejskiego, to realne znaczenie w mieście wciąż miało mieszczaństwo niemieckie. Napięcia na tym tle nasilały się wraz z upływem czasu, by gwałtowniej narastać po roku 1933, po dojściu Hitlera do władzy.

W 1938 roku kanclerz Rzeszy, ośmielony kolejnymi łatwymi zdobyczami na kontynencie – wchłonięciem Austrii w marcu i kilka miesięcy później układem monachijskim, który skutkował przyłączeniem części Czechosłowacji; wszystko przy zerowej reakcji Europy i reszty świata – zażądał powrotu Gdańska do Rzeszy, a także budowy eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej. Polska kategorycznie odrzucała taką możliwość.

O co właściwie chodzi? – pytał w Sejmie 5 maja Józef Beck. – Czy o swobodę ludności niemieckiej Gdańska, która nie jest zagrożona, czy o sprawy prestiżowe, czy też o odepchnięcie Polski od Bałtyku, od którego Polska odepchnąć się nie da!

Słynna mowa ministra spraw zagranicznych była transmitowana przez radio, a tłumaczenie na francuski rozdano zagranicznym korespondentom. Od tego czasu uwaga świata zwrócona była na Polskę. Amerykański „New York Times” o Gdańsku pisał niemal codziennie. „Włoska prasa ignoruje sytuację w Gdańsku poza tym, co drukuje prasa berlińska na ten temat” (29 czerwca, s. 5); „Ostatnie doniesienia z Londynu sugerują, że Brytyjczycy mogą ogłosić wyczekiwaną deklarację na temat Danzigu dzisiaj” (10 lipca, s. 10); „Berlin próbuje nowej taktyki dla Gdańska” (23 lipca, s. 54); „Niewielu wierzy, że Danzig mógłby zostać odzyskany przez Niemców drogą pokojową” (23 lipca, s. 25).

* * *

Nastoletni chłopcy w Gdyni nie śledzą pilnie zagranicznej prasy. W przeciwnym razie Junior nie wsiadałby do autobusu, by wyruszyć w podróż do nieodległego Gdańska i przyglądać się miastu.

– Na przykład przy ulicy Długiej był mały sklepik Kosmos. Znany w całej Europie. Mieściła się tam siedziba Europejskiego Związku Kaktusiarzy. Raz pojawił się nawet na wystawie kaktus, który zakwitł pierwszy raz w historii. Byłem tam wtedy z ojcem. Kwiat był tej wielkości. – Junior sięgnął ręką na wysokość półtora metra. – Jeździłem też do Domu Towarowego Sternfelda przy Langgasse, obecnie Długiej. Tam sprzedawali zabawki. Jak tylko dostałem parę guldenów [waluta obowiązująca w Gdańsku – przyp. MW], to zaraz jechałem do Gdańska. Przejazd autobusem w jedną stronę kosztował dwadzieścia groszy. Więc pojechałem tam w czerwcu. Nie mogłem już poznać dawnego miasta.

Junior włożył wtedy mundurek harcerski. Nie miał pojęcia, że z tego powodu spotkają go przykrości.

– Ci z Hitlerjugend mnie gonili. Ledwo uciekłem. Pomógł jakiś gdańszczanin, który mnie wciągnął do bramy i wypuścił tylnym wyjściem. Oni byli już bardzo przeciw Polakom i wszyscy krzyczeli: wojna, wojna! Byli gotowi na to, że lada moment wybuchnie. Chcieli tego. Akurat w Gdańsku zdawali sobie doskonale sprawę z sytuacji – mówi.

Brunon Zwarra w antologii wspomnień Gdańsk 1939 oddaje ówczesną rzeczywistość i towarzyszące jej nastroje.

Roman Chrzanowski, dwudziestodziewięcioletni kelner z restauracji na dworcu głównym w Gdańsku:

Latem 1939 roku zaznaczyła się mniejsza frekwencja gości w naszej restauracji. Przeważali Niemcy. Nie pamiętam, ale wtedy wybuchały jakieś awantury.

Jan Gdaniec, dwudziestoczterolatek:

Sytuacja finansowa w domu przedstawiała się […] nader krytycznie. Już od dłuższego czasu bowiem pikietowali przed naszym małym sklepikiem z artykułami spożywczymi hitlerowcy, odstraszając groźbami starych klientów niemieckich. Wprawdzie kilku Niemców się nie ulękło, lecz było ich zbyt mało, aby dać utrzymanie moim rodzicom oraz licznemu rodzeństwu. Dużą pomoc stanowiła wtedy dla nas wszczęta przez polskie społeczeństwo akcja pod hasłem „Swój do swego po swoje” mająca za cel popieranie kupiectwa polskiego w Gdańsku17.

Jan Bianga, dwudziestodziewięcioletni pracownik działu rachuby Komisariatu Generalnego RP w Gdańsku:

Wielu pracowników wyjechało, a ja wraz z kolegami wysłałem w lipcu swoje oszczędności w dewizach przez naszą kancelarię główną do MSZ w Warszawie.

Jadwiga Burau, wtedy dziewiętnastolatka, posiadająca gdańskie obywatelstwo:

Powróciłam w połowie sierpnia 1939 roku ze zorganizowanego przez ZHP wędrownego obozu po Centralnym Okręgu Przemysłowym. W domu zastałam napiętą sytuację; według wypowiedzi mego ojca Niemcy go nie tylko śledzili, lecz przy pracy nieustannie grozili użyciem broni przeciw niemu. Pamiętam, jak wtedy rzekł do matki: „Wojna wybuchnie na pewno. My starzy zginiemy, więc niechaj chociaż młodzież ocaleje”18.

– Urząd Morski przygotowywał się już do ewakuacji. Wiedzieli, że nadchodzi najgorsze – dopowiada Junior. – W lipcu już nie było wątpliwości. Większość ludzi mówiła, że nie zaczną przed zimą. A my powtarzaliśmy jak zaklęcie: „nie oddamy ani guzika”.

1 lipca 1939 roku „Ilustrowany Kurier Codzienny” w relacji własnej z Londynu donosi, że na terenie miasta mieszka przeszło dziewięć milionów ludzi. I konkluduje: „Czechy i Słowacja mogłyby tu wygodnie zamieszkać i nie mieć granic z Niemcami”. To budzi zachwyt i podziw, chociaż jednocześnie przerażają odległości. Żeby dostać się z jednego miejsca w drugie, należy rezerwować przynajmniej trzy godziny i mieć zapas gotówki.

Dziękujcie Bogu, że Kraków nie sięga do Suchej. Proszę tylko pomyśleć chociażby, jak ważni i niedostępni byliby woźni w magistracie19

– kpi reporter.

Junior w obliczu zbliżającej się katastrofy, postanawia wesprzeć Fundusz Obrony Narodowej. Oddaje nie tylko rower. Rozbija skarbonkę.

– Miała być otwarta, dopiero jak zdam maturę – mówi. – Ale zaszła wyższa konieczność.

* * *

Końcówka czerwca albo początek lipca. Słońce, morze, plaża. Młoda kobieta, pracownica księgarni, opala się na leżaku. Jest uśmiechnięta, wygląda na zrelaksowaną. Niemierkiewicz Junior niemal dosłownie wskakuje jej na głowę. Mimo że chłopak jest drobny, to wydaje się, że chwila moment i oboje runą.

Migawka.

A POTEM ŻAL PO SZKODZIE

Lipiec… miesiąc niby taki jak inne, a jednak przecież to miesiąc 31 dni słońca, pewnej upalnej pogody, okres dojrzewania w przyrodzie, to wreszcie najlepszy czas na wypoczynek lub kurację.

Toteż pod tym kątem trzeba patrzeć na ten miesiąc i zawczasu przygotować plan, jak go przeżyć i gdzie, byle nie w rozpalonych i dusznych murach miast.

Lipiec… jest, a więc pogoda, słońce, bujna zieleń, woda zaprasza do kąpieli, las nęci chłodem, miękkim mchem i jagodami, góry nawołują do długich przechadzek i do wspinaczki.

Zdawałoby się, że nic łatwiejszego, jak zapakować walizy i jechać.

Niestety tak nie jest, każdy się głowi, namyśla, oblicza, kombinuje, a dnie idą, biegną, lecą i lipiec gotów minąć na namyślaniu, a potem żal po szkodzie.

Nie namyślajmy się, nie kombinujmy, przestańmy się głowić nad szczegółami wyprawy. Gdzie jechać i za ile, poradzi Wam „Orbis”, biuro podróży, które siecią swoich placówek obejmuje Polskę jak długa i szeroka. „Orbis” już wczesną wiosną przygotował plany, programy, kosztorysy wycieczek krajowych kolejowych, autobusowych, wodnych. Już dawno czekają zorganizowane i przygotowane pobyty w miejscowościach wypoczynkowych od najskromniejszych do najbardziej luksusowych, i w miejscowościach kuracyjnych, doskonale zastępujących, a nawet przewyższających słynne „bady” zagraniczne.

Ponad 50 miejscowości oczekuje na Was – drodzy urlopowicze, aby dać Wam możność wypoczynku po trudach całorocznej pracy20.

Pięć groszy na chleb

Do widoku morza Irena była przyzwyczajona od dziecka. Do szóstego roku życia mieszkała z rodzicami na Oksywiu. Z tamtejszego wzgórza, na którym stoi XIII-wieczny kościół pod wezwaniem Michała Archanioła, rozciąga się wspaniały widok na morze i morski port wojenny zbudowany w latach dwudziestych XX wieku.

– Towarzyszami moich zabaw byli przeważnie chłopcy, podobnie jak ja dzieci oficerów marynarki wojennej – wspomina po latach Irena Czerwińska, dzisiaj Oborska. – Pomimo ostrych zakazów czasem „wślizgiwaliśmy” się do portu, naszym zdaniem niezauważeni.

W pamięci zapadła jej scena. Biegają grupką po nadbrzeżu i biją się – komu uda się pierwszemu usiąść na polerze, czyli stojącym na krawędzi nabrzeża żelaznym, masywnym pachołku do cumowania okrętów. Oczywiście łapią ich koledzy ojców – marynarze – i odstawiają do domów, gdzie dzieci czeka awantura.

– Gdy opowiadam o tym dzisiaj, uśmiecham się do swoich wspomnień – mówi w 2018 roku. – Mamie niezbyt podobały się te samodzielne wyprawy, tym bardziej że szybko nauczyłam się szokującego słownictwa. Bardzo w domu pilnowano, żebym się z tym nigdzie nie wyrwała. Co to były za słowa? Pewnie powszechnie znane, żadne oryginalne. Nauczyłam się ich chyba od dzieci kaszubskich. Na pewno nie od ordynansów, którzy przychodzili do naszego domu.

Oficerowie przed wojną cieszyli się w społeczeństwie dużym szacunkiem i respektem, otrzymywali niezłe uposażenie, zależne oczywiście od posiadanego stopnia. Każdemu oficerowi przysługiwał ordynans.

Według Franciszka Kusiaka, autora książki o życiu codziennym oficerów, marynarzy obowiązywał oficjalny piękny strój:

W latach dwudziestych na ubranie oficera marynarki wojennej składały się: „kurtka granatowa, spodnie, surdut salonowy, płaszcz z naramiennikami, biała koszula, krawat, czarne kamasze i trzewiki, tego samego koloru pas służbowy oraz rękawiczki”. Po roku 1928 wprowadzono mundur galowy. Wkładano go z okazji powitań Prezydenta RP i głów państw obcych, a także w czasie zagranicznych wizyt naszych okrętów i rewizyt. Mundur ten składał się z czarnego kapelusza stosowanego, surduta ze złotymi epoletami, białej koszuli ze sztywnym gorsem, półbutów, złotego pasa z szablą i białych rękawiczek irchowych21.

Zdarzało się, że oficerowie marynarki wkładali stroje wieczorowe wzorowane na brytyjskim „mess dress”.

Był to rodzaj smokingu, półfrak lub frak granatowy, czarna kamizelka, obcisłe spodnie ze złotymi lampasami, koszula ze sztywnym gorsem, kołnierzyk wykładany z granatową muszką, lakierki, białe rękawiczki galowe, peleryna granatowa oraz nowy pas paradny22.

– Pamiętam, że do stroju paradnego należał jeszcze mały sztylet, tak zwany kordzik. Bardzo mi się podobał – mówi Irena Oborska.

Ale z funkcją oficera związane były także obowiązki.

Na przykład kandydatka na żonę powinna mieć średnie lub wyższe wykształcenie, pochodzić z dobrego domu i mieć przede wszystkim nieskazitelną opinię.

– Mama skończyła wyższą uczelnię, chyba SGH. Nie pracowała, zajmując się domem i wychowaniem mnie, jedynaczki. Nie było bony, tylko gosposia – mówi. – Dzieci nie mogły się źle zachowywać, choć nieraz wyłamywaliśmy się z zakazów. Byliśmy dobrze wychowanymi dziećmi pełnymi niesamowitych pomysłów!

Na Oksywiu oficerowie marynarki wojennej mieszkali na niedużym, bardzo ładnie skomponowanym osiedlu składającym się z czterech dwupiętrowych budynków. Domy ustawione były w czworokąt wzdłuż osi zakończonej stojącą na wzniesieniu willą dowódcy floty – admirała Józefa Unruga.

Po osiemdziesięciu latach Irena Oborska opisuje swoje pierwsze miejsce zamieszkania i wspomina też wielu kolegów ojca, którzy jeszcze jako bardzo młodzi ludzie, często kawalerowie, odwiedzali ich dom.

– Wielu z nich i ich bohaterskie czyny opisywane są w powojennej literaturze marynistycznej. Pamiętam ich doskonale, oczywiście jest to pamięć kilkuletniego dziecka – dodaje.

Na osiedlu oficerskim, gdzie dzieci cieszyły się dużą swobodą, spotykała różnych ludzi, ale najlepiej wspomina pana Peliwo i jego rodzinę. Pan Peliwo był dozorcą, do którego należało dbanie o porządek i zieleń wśród domów-willi. Jego rodzina mieszkała w suterenie jednego z tych budynków.

Irena dostawała w domu różne smakołyki, ale wyżej ceniła sobie to, co można było spróbować u pani Peliwo.

– Szłam tam, pukałam w szybę i po otwarciu okna prosiłam panią gospodynię o kawałek chleba ze smalcem. Ze smalcem i cebulą smakował najlepiej. Choć najbardziej marzyłam o chlebie żołnierskim. I nie tylko ja, ale również dwaj moi towarzysze dziecięcych zabaw. Wszyscy mieliśmy po sześć, siedem lat i postanowiliśmy, że taki chleb zdobędziemy. Potrzebowaliśmy piętnaście czy dwadzieścia groszy na zakup wymarzonego smakołyku i wymyśliliśmy, jak zdobyć samemu potrzebną kwotę. W najbliższym otoczeniu znali nas wszyscy, ale naiwnie uważaliśmy, że w bloku podoficerskim nikt nas nie rozpozna. Poszliśmy sami i każde z nas miało zdobyć pięć groszy. Pamiętam do dzisiaj taką scenę, gdy stoję przed drzwiami, dzwonię, dygam, najładniej jak potrafię, i proszę o pięć groszy na chleb. Pani, która mi otworzyła – żona podoficera – miała rzeczywiście dziwną minę, ale bez pytania wręczyła mi żądany pieniążek. Całej naszej trójce udało się zdobyć potrzebną kwotę i uszczęśliwieni kupiliśmy czarny żołnierski chleb. Dzieląc się sprawiedliwie, zjedliśmy go ze smakiem. Nikt z nas nie pisnął w domu o całym wydarzeniu. Następnego dnia wybuchła wielka awantura w sprawie „wyciągania pieniędzy przez dzieci”. Nasza trójka była bardzo zdziwiona, o co tyle krzyku. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z niestosowności naszego postępku, tym bardziej że w tamtym czasie społeczność oficerska i podoficerska nie utrzymywały ze sobą kontaktów towarzyskich. To były dwa zupełnie inne światy.

Ojca Ireny bardzo często nie było w domu. Wypływał w morze na ćwiczenia lub wyjeżdżał za granicę. Niektóre zagraniczne pobyty, gdy w stoczniach angielskich i francuskich budowano polskie okręty, trwały nawet parę miesięcy.

– Tata przywoził z tych podróży prezenty – wspomina Irena – były to najczęściej „nowinki” nieznane jeszcze w kraju, jak na przykład pierwszy przeciwdeszczowy zielony półprzezroczysty płaszczyk, albo wysokie, również półprzezroczyste nakładane na buty kalosze. Mama wyprawiła mnie w tym stroju do szkoły. Szłam z płaczem, czując się okropnie. Moi rodzice byli nowocześni i wysłali mnie na parę miesięcy do zwykłej szkoły, w której uczyły się dzieci kaszubskie. Jak na warunki szkolne mój płaszczyk był zbyt wymyślny. Wstydziłam się go okrutnie, wiedząc, że dzieci mnie wyśmieją. W końcu uznałam, że tak być nie może. Przed wejściem do budynku zdjęłam nieszczęsny strój, zwinęłam go w kłębek i już cała mokra śmiało wkroczyłam do szkoły.

* * *

– W wieku pięciu albo sześciu lat przeżyłam największe rozczarowanie mojego dzieciństwa – przypomina sobie Irena Oborska. – Otóż moim marzeniem była podróż do Nowego Jorku. Skąd taki pomysł? Przyjaciel mojego ojca, pan Nagel, młody, nieżonaty oficer, pływał w marynarce handlowej na statku „Batory”. Często odwiedzał moich rodziców, a ja, elokwentna, wścibska dziewczynka, wypytywałam go o wspaniałe podróże. Polubił mnie i dużo opowiadał o wszystkich cudownych miejscach, które odwiedzał. Byłam pod ogromnym wrażeniem jego opowieści. Wkrótce nauczyłam się pokazywać na mapie, gdzie leży Nowy Jork, gdzie Honolulu, a gdzie Singapur. Pan Nagel zorientował się, że bardzo chciałabym zobaczyć te wszystkie miejsca na własne oczy – najbardziej Nowy Jork – i obiecał, że zabierze mnie ze sobą w następny rejs. Przygotowałam się więc do podróży, pakując małą walizeczkę ze wszystkimi rzeczami, niezbędnymi moim zdaniem w tak dalekiej wyprawie, misiem, kredkami i zeszytem do rysowania. Oczywiście mamie nic nie mówiłam, bo to była tajemnica moja i pana Nagla! Stałam w oknie naszego mieszkania na pierwszym piętrze w środę o umówionej godzinie. Ze spokojem obserwowałam morze. Z wykuszu w salonie widać było doskonale port wojenny i nieco dalej, z prawej strony, nabrzeże Gdyni, budynek portu morskiego i przycumowanego „Batorego”. Nagle patrzę, „Batory” jakby się poruszył. Płynął! Tak. Nie mogłam w to uwierzyć. Wychodził na pełne morze beze mnie na pokładzie!! Dzisiaj jeszcze pamiętam swoją potworną rozpacz i pełen zdumienia okrzyk niewtajemniczonej mamy. „O co chodzi?” Był to mój pierwszy w życiu ogromny zawód, jak również przestroga dla dorosłych – nie wolno obiecywać dzieciom rzeczy niemożliwych do zrealizowania.

* * *

– Na wakacje, a właściwie w odwiedziny u dziadków mieszkających na Wołyniu jeździłyśmy z mamą o różnych porach roku. Bardzo rzadko towarzyszył nam ojciec. Mieszkaliśmy nad morzem, więc znajomi i rodzina częściej przyjeżdżali do nas. Chodziliśmy na plażę w kierunku Oksywia, a dalej skarpą na Babie Doły. To nie były słynne plaże Gdynia Orłowo czy Sopot, tylko skromne za Oksywiem. Pięknymi jarami schodziło się w dół nad morze. Idąc jeszcze dalej na północ wzdłuż brzegu, docierało się do budynków kasyn. Gdyby z kolei wsiąść na jacht i popłynąć na północny wschód, można byłoby dotrzeć na Hel, a stamtąd jeszcze dalej, aż do brzegów Szwecji. Rodzice ze znajomymi odbywali takie podróże. W Szwecji byli chyba raz czy dwa razy na dwutygodniowej wyprawie, ale beze mnie. Ja zostawałam w domu pod opieką prawie dorosłej córki państwa Peliwo – Luci i gosposi.

Irena często jeździła z mamą – bez ojca – do Gdańska.

– Podobno ojcu nie wypadało jako polskiemu oficerowi marynarki wojennej odwiedzać niemieckiego miasta, a nie chciał jeździć w cywilnym ubraniu – tłumaczy. – W Gdańsku mieszkała szkolna przyjaciółka mojej mamy, z pochodzenia Niemka z Wołynia, z grupy Wolhyniendeutsche. Pani Elza była wykładowczynią na uczelni. Bardzo się z mamą lubiły i często odwiedzały.

Niestety nie miała dzieci, więc podczas tych wizyt Irena trochę się nudziła. Za to bardzo ciekawie bywało podczas wyjazdów do Warszawy. Razem z mamą zatrzymywały się u jej przyjaciółki, a mamy chrzestnej Ireny, mieszkającej na Mokotowie. Panie od razu biegły do sklepów z eleganckimi strojami, a Irena z dziadkiem, ojcem matki chrzestnej, szła do Łazienek karmić wiewiórki orzeszkami.