Póki żyjemy - Żwirełło Katarzyna - ebook

Póki żyjemy ebook

Żwirełło Katarzyna

4,6

Opis

SPRAWIEDLIWOŚĆ MA WYSOKĄ CENĘ

Z więzienia ucieka seryjny morderca - Wilk. Zamierza rozliczyć się z komisarzem Bergiem, który go złapał i swoimi wrogami. W tym samym czasie do Warszawy powraca szef najpotężniejszej grupy przestępczej w kraju, który również ma Berga na celowniku. Sytuacja przestaje być oczywista, kiedy Wilk porywa syna niebezpiecznego bossa. Rozpoczyna się potrójne emocjonujące polowanie, w którym przestaje być jasne, kto jest drapieżnikiem, a kto potencjalną ofiarą. Osaczony ze wszystkich stron komisarz musi zawrzeć rozejm ze swoim śmiertelnym wrogiem. Zostaje wciągnięty w batalię, której wyniku nikt nie jest w stanie przewidzieć.

"Byłem między nimi i powiem ci, że to nic ciekawego. To cię zjada kawałek po kawałku. Nie zauważasz tego z początku, bo podgryzają cię delikatnie. Jak szczury. Nagle spostrzegasz, że brakuje ci palca! Później odczuwanie już nie jest takie samo. Najpierw dobierają się do umysłu, a później do serca i powoli przestajesz poznawać samego siebie. Z „poznawaniem środowiska” trzeba ostrożnie, bo to środowisko mocno toksyczne. Raz odpuścisz, a później masz problem z powrotem. Erozja zasad postępuje stopniowo. Mimo to, będziemy walczyć, Póki żyjemy, co? Choćby nawet dna nie było?"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (69 ocen)
47
18
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melchoria

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria jest świetna. Bogata narracja, wnikliwe pokazanie środowiska, które z autopsji znamy tylko powierzchownie.
00
lalulineczka

Dobrze spędzony czas

Fajo
00
annakostro

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, jak i poprzednie części
00
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

warto przeczytać
00

Popularność




Póki żyjemy

Między prawami IV

Vera Eikon

Copyright © by Katarzyna Woźniak

Projekt okładki i DTP: Katarzyna Woźniak

Redakcja: Jacek Ring

FRAGMENT

Wydanie I, Warszawa 2020

Format wydania: mobi

Zdjęcie na okładce: santoelia/Shutterstock

ISBN: 978-83-951686-4-2

Wydawnictwo HOLOGRAM

[email protected]

Strona autorska:

www.veraeikon.net

Zamówienia:

http://veraeikon.shoplo.com

Najbliższym

Jahwe-Bóg sprawił, że z ziemi wyrosły różne drzewa o pięknym wyglądzie i smacznych owocach;

także drzewo dające życie – w środku ogrodu – i drzewo dające wiedzę o dobru i złu.

(Księga Rodzaju 2,9)

Contents

„To był najgorszy dzień mojego życia”

„Mój Bóg dał mi drugie życie, a to dość hojna nagroda”

„Cieszę się, że mamy cię z powrotem”

„Złapałeś go raz, zrobisz to ponownie”

Vera Eikon

Inne książki

„To był najgorszy dzień mojego życia”

– Nie jestem mordercą, za jakiego mnie uważają – powiedział ciemnowłosy mężczyzna o śmiałym spojrzeniu.

Czerń obecna w jego powierzchowności stanowiła odbicie stanu jego duszy, co do której wypaczenia nikt nie miał wątpliwości. Jednak miał prawo do obrony i uczciwego procesu. Przymrużył swoje dzikie oczy i szczerze przyznał:

– Z premedytacją zabiłem tylko raz, i to całkiem niedawno.

– Alan Berg.

– Co chcecie wiedzieć?

– Panie Vlacić, wiemy, że znacie się z komisarzem Bergiem nie od wczoraj…

– Czyli interesuje was, jak to wszystko się zaczęło. Opowiem wam, ale możecie usłyszeć rzeczy, które wam się nie spodobają.

Rozmówca przysłuchiwał mu się z uwagą, którą oskarżony bardzo sobie cenił. Choć znaczną część swojego życia spędził na ukrywaniu się przed policją i nieprzychylnymi mu konkurentami na narkotykowym rynku, był człowiekiem lubiącym i potrafiącym błyszczeć w centrum zainteresowania. Wbrew wschodniemu akcentowi w rozmowach z Polakami wypowiadał się swobodnie. Teatralnie przedłużył chwilę wyczekiwania. Miał szczęście znaleźć się w pokoju z osobą traktującą go po ludzku. W oczach rozmówcy nie dostrzegał więc zniecierpliwienia czy gniewu, tylko ciekawość oraz dyscyplinę. Mieli mnóstwo czasu i obaj zamierzali wykorzystać go jak najlepiej. Aż dziw, że znajdowali się po przeciwnych stronach barykady.

Vlacić uśmiechnął się gorzko do swoich wspomnień, do przeszłości, która ukształtowała go właśnie takim.

– Mieszkaliśmy z Alanem na tym samym osiedlu, w sąsiednich kamienicach. Już wtedy obaj byliśmy ambitni, na przekór rzeczywistości, z której wyrośliśmy. Jego ojciec był alkoholikiem, ja swojego w ogóle nie znałem. Powinniśmy dogadać się od początku, znaleźć wspólny język, jednak z jakiegoś powodu dużo bliższy był mi jego brat – Maks. Może dlatego, że był młodszy. Podziwiał mnie, nie oceniał. Kiedy nieco wyrośliśmy, ja miałem osiemnaście, a Maks szesnaście lat, znalazłem sposób na szybki i dobry zarobek. Handel prochami. Ten temat mnie fascynował. Substancje te otwierały takie zakamarki ludzkiego umysłu, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Fascynowało mnie też, jak ludzie okazywali się podatni na działanie tych narkotyków. Potrafili poświęcić dla nich pieniądze, tracili majątki, zdrowie, rodzinę, a nawet życie. Maksa skusiła wizja posiadania. Pieniądze. Chciał handlować, ale popełnił podstawowy błąd. Jeśli chcesz osiągnąć coś w tym biznesie, nie bierzesz swojego towaru. On nie tylko go spróbował – co zresztą robiłem również ja (w sumie trzeba wiedzieć, jaki produkt wypuszcza się do ludzi) – ale zaczął brać regularnie. Uzależnił się. Stał się moim klientem, a przestał być przyjacielem. Stracił kontakt z rzeczywistością. Zawalił szkołę, okradał matkę, gardził bratem. Rozumiem, że Alan szukał winnego. Szczególnie kiedy Maks przedawkował, musiał z czymś lub z kimś walczyć. Wydałem mu się najlepszym do roli winnego. – Vlacić zapatrzył się na skute kajdankami ręce i po chwili kontynuował. – Później obwiniał mnie za całe zło tego świata. Ale pomyślmy przez chwilę logicznie, porzucając wszystkie utarte zasady i prawo. Jeśli ugodziłem kogoś nożem, to czy go zabiłem? Nie. Człowiek zmarł na skutek wykrwawienia. Ktoś mógł go ocalić, zawsze jest taka szansa. Kto więc jest prawdziwym mordercą, podkomisarzu? Bóg! To on skazuje ludzi na śmierć. Prawda nie jest piękna, wiem o tym. Szczególnie Alan się przed nią broni. Z tą jego wrażliwością… – Mężczyzna urwał w pół zdania, odetchnął, po czym spojrzał rozmówcy prosto w oczy. – Jeśli podałem komuś dawkę, to czy ponoszę odpowiedzialność za marną wolę i słaby organizm tego człowieka? Ty jesteś żywym dowodem na to, że nawet moja „próba” nie musi być fatalna w skutkach. Bez przyzwolenia podawałem ci narkotyki w dawkach, które być może zakończyłyby życie niejednej osobie. Jednak siedzisz tu przede mną w zdrowym ciele. Dlaczego? Po pierwsze, masz silny organizm, ale to nie wszystko. Był też Alan Berg, który pojawił się na czas i cię uratował. Na taką przyjaźń trzeba zapracować. Trzeba sobie zjednać człowieka, żeby tamten postawił swoje życie ponad nasze. Alan ci zaufał. Może nawet pokochał cię jak brata.

Otwartość Rodiona Vlacicia zaskoczyła podkomisarza Sikorskiego nie mniej jak pojednawczy ton jego wypowiedzi. Będąc aroganckim i dumnym funkcjonariuszem, policjant powinien zignorować przyjacielskie zapędy przesłuchiwanego. Mówić mu „na pan”, zachowywać dystans, a nawet pewną wyższość. Szczególnie po wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach. Zastanowił się jednak, co w takiej sytuacji zrobiłby Berg. Alan był jak kameleon. Potrafił dostosować się do sytuacji i rozmówcy. Walił prosto z mostu, rzucał epitetami, zgrywał głupiego albo udawał przyjaciela. Zależnie od okoliczności.

Sikorski postanowił zagrać w rozdanie proponowane przez Rodiona. Facet musiał się wygadać, chciał opowiedzieć swoją wersję historii. Może po raz pierwszy miał ku temu okazję. Podkomisarz nachylił się ku przesłuchiwanemu i spokojnie zaproponował:

– Opowiedz mi o dniu, w którym umarł Maksymilian Berg.

– To był najgorszy dzień mojego życia. Jak już wspomniałem, mieszkałem po sąsiedzku, w nieco gorszej kamienicy. Bergowie mieli lokum na czwartym piętrze. Mieszkali z matką, pielęgniarką, za sąsiadów mieli dość kiepski element. Najlepszy był ich sąsiad z naprzeciwka, policjant alkoholik, który prawie codziennie wychodził do pracy napruty. Pamiętam, że pewnego razu obrzygał sobie mundur. – Vlacić zamyślił się przez chwilę nad malującymi się w jego głowie obrazami z przeszłości – Alan coś tam wtedy studiował, a Maks przechodził przez przymusową kwarantannę. Zamykali go w pokoju, żeby nie brał. Taki domowy odwyk. W niektóre dni wył tak głośno, że było go słychać na podwórku. Ja się nie wtrącałem. Chcieli ratować chłopaka, to życzyłem im powodzenia. Szczerze liczyłem na to, że im się uda. Po kilku tygodniach zebrałem się na odwagę, żeby odwiedzić Maksa. Nie bałem się Alana czy policji, bałem się tego, w jakim stanie będzie chłopak i ile znajdę w nim z mojego przyjaciela. Zapukałem do ich mieszkania. Było zamknięte, a Maks siedział w środku. Powiedziałem: „Cześć, stary! Jak się czujesz?”, a on na to: „Masz działkę?”. Odpowiedziałem: „Człowieku, przyszedłem się przywitać i dowiedzieć, jak sobie radzisz”, a on na to znowu: „Masz działkę?”. Miałem. Usłyszałem, jak odrywał uszczelkę na dole drzwi. Szarpał ją. Później poprosił, żebym wsunął działkę przez szparę. Posłuchałem. Dalej poradził sobie sam. Poddałem się i odszedłem. W korytarzu minąłem się jeszcze z Alanem. Nie rozmawialiśmy, tylko spojrzał na mnie wrogo. Nie wiem, czy kiedyś tego doświadczyłeś, podkomisarzu, ale jest coś dziwnego w oczach Alana Berga. Są łagodne i wzbudzają zaufanie, ale kiedy patrzą na ciebie z nienawiścią… To jakby sam anioł cię oceniał. Jego spojrzenie przeszywa duszę. Patrzył kiedyś na ciebie z nienawiścią?

– Zdarzyło się. Raz.

– Więc się rozumiemy – ocenił mężczyzna z uśmiechem zdradzającym smutną satysfakcję. – Myślałem, że na tym się skończy. Alan wszedł do mieszkania, a ja byłem już na drugim piętrze. Nagle słyszę dudnienie. Mieli tam taką metalową poręcz… Trzymałem się jej, a ona cała drżała, jakby budynek miał się zawalić. Sekundę później jakaś niewiarygodna siła cisnęła mną o ścianę. Wiesz, co to była za siła? Nie siła braterskiej miłości czy troski, ale taka biorąca się z nienawiści w najczystszej postaci. Przyznam, że przez chwilę bałem się o własne życie. Alan mówił coś do mnie, nie bardzo pamiętam co, bo czułem, że tonę w tych jego oczach. Był w nich tak głęboki gniew. Znaliśmy się od lat i zawsze pragnąłem tylko jednego w naszych relacjach. Wzajemnego szacunku i zrozumienia. Wiem, że popełniłem błąd, ulegając Maksowi. Nie powinienem dawać mu tych prochów. Wtedy już nie. Ale stało się. I tym sposobem straciłem jednego przyjaciela na zawsze. A drugi… chyba rzeczywiście mnie znienawidził.

– To było 31 października 1994 roku. Co się stało potem?

– Potem? Potem Alan zaczął na mnie polować, ale ja byłem już w drodze do Rosji. Dalszą część tej historii znasz przecież z moich kartotek.

– Porozmawiajmy teraz o tym „jednym morderstwie”.

– O tym jednym morderstwie usłyszysz na sali sądowej, podkomisarzu Sikorski, i przekonasz się, że choć był to czyn powszechnie uważany za grzeszny, niemoralny czy niezgodny z prawem, w zaistniałej sytuacji był właściwy i w pełni usprawiedliwiony.

„Mój Bóg dał mi drugie życie, a to dość hojna nagroda”

Trzy tygodnie wcześniej. Amsterdam, wrzesień 2019

Aleksander Dach, choć sprawiał wrażenie człowieka wiodącego przeciętne życie, nie był typowym imigrantem ekonomicznym. Przyjechał do Amsterdamu pół roku temu, ponieważ otrzymał propozycję nie do odrzucenia – dobrze płatną pracę w porcie przy rozładunku kontenerów i święty spokój. W Polsce nie miał ani jednego, ani drugiego. Mimo to wcale nie planował opuszczać kraju, który szczerze kochał; miłością bezinteresowną, bo ze wszystkimi polskimi wadami. Dlaczego więc tkwił tutaj? Z daleka od domu?

Czekał. Czekał, aż będzie gotowy wrócić, aż wszystkie skomplikowane sprawy, które złożyły się na jego przyjazd do Holandii, zostaną rozwiązane.

Żuraw rozładunkowy trzeszczał i skrzypiał. Zbliżał się fajrant i Aleksander nadzorował rozładunek ostatniego pudła z ogromnego kontenerowca. Metalowa skrzynia opuszczana była powoli, delikatnie, z najwyższą ostrożnością. W kilku naprowadzali kontener, by ustawił się równo we wskazanym miejscu. Gdy osiadł na ziemi, Aleksander oparł o niego drabinę i wspiął się na górę. Odczepił masywny hak i sięgnął za plecy po krótkofalówkę.

– All set, Adın, pull it up!

W dokach pracowali przedstawiciele różnych ras i wielu narodowości. Nie wszyscy znali niderlandzki. Posługiwanie się angielskim było dla nich najprostszą metodą komunikacji. Siedzący na szczycie żurawia Adın podciągnął hak, gdy Aleksander schodził z kontenera.

– Good job, Al! We’re done for today – rzucił jeden z pracowników, którego akcent bezczelnie zdradzał słowiańskie pochodzenie. Mężczyzna położył dłoń na ramieniu Aleksandra i z szerokim uśmiechem zapytał:

– Work time’s over. Beer time now?

– It’s like Friday everyday for you, Nikolay. I’m out today.

– Why? How dare you to break my heart, slavic brother?

Wokół nich rozległ się gromki śmiech towarzyszy. Mężczyźni byli już rozluźnieni i myślami przebywali w barze, gdzie do późnej nocnej godziny upiją się, aż ich obsługa nie wyprosi.

– It was a hard day – wyjaśnił Aleksander. – You know a few boys were cut loose this week. Their deportation was as useful as a hole in a bridge, as we say in my country.

– I get it. You did a lot of overtime this week.

– I’m exhausted!

– You’ve got absolution. But just this time.

– Thanks. God will repay you.

– Your god or mine? I hope it’s mine – dodał Nikolay.

Aleksander uśmiechnął się szeroko i stwierdził:

– I don’t know about your god, but mine gave me a second life and that’s pretty fucking generous!

Aleksander oddalił się pokrzepiony własnym spostrzeżeniem. Rzeczywiście, otrzymał tu nowe życie. Nie było ono jednak lekkie. Już od kilku godzin marzył o powrocie do domu, prysznicu i ciepłym łóżku. Szczyt pragnień, na jaki mógł sobie teraz pozwolić.

Odpiął łańcuch od roweru i przełożył go sobie przez ramię i głowę. Po krótkiej przejażdżce znalazł się nad kanałem na kładce, przy której co kilkanaście minut cumował niewielki biało-błękitny prom. Odbijał właśnie od przeciwległego brzegu. Aleksander przejechał wzrokiem po całej linii brzegowej. Od lewej do prawej. W oddali widział zarys dworca centralnego, a na całej szerokości brzegu wyrastał piękny, architektonicznie przemyślany rząd budynków. Każdy z nich inny, każdy wyjątkowy.

Nagły podmuch wschodniego wiatru uderzył mężczyznę w twarz. Przyniósł ze sobą zapach morza. W powietrzu rozległo się nawoływanie mew, a zaraz potem przeciągłe buczenie syreny kontenerowca, który zaczął odpływać z pobliskiego doku. Wzmogły się fale, gdy do brzegu podpłynął prom. Kołysał się lekko, a woda rytmicznie pluskała o burtę. Aleksandra ogarnął nagły niepokój, który pojawił się nie wiadomo skąd. Jakby ten nagły podmuch wiatru zwiastował nadciągające zmiany.

Po drodze do domu wstąpił do ulubionej tajskiej restauracji. Zamówił makaron na wynos. Było go stać na wiele drobnych przyjemności. Chociaż żył oszczędnie (uzbierał dość sporą sumę na koncie i w dobrej tradycyjnej skarpecie), nie odmawiał sobie smacznego jedzenia i lepszego alkoholu.

Po kilku minutach otrzymał torebkę z kolacją i ruszył w dalszą drogę. Jego domek mieścił się na kameralnym osiedlu otoczonym z obu stron kanałami. Powietrze tutaj było morskie i rześkie. Całkiem inne od tego, które pamiętał z Polski.

Otworzył furtkę i oparł rower o ogrodzenie. Spojrzał w kierunku wejścia i przewrócił oczami. Przed drzwiami jego domu siedziały trzy koty. Każdy innego koloru: czarny, biały i biały w brązowe łaty.

– Wiem, na co czekacie, obiboki! – rzucił do nich z lekkim wyrzutem, otwierając drzwi. – Powinniście łapać myszy. Mało ich tutaj? – Mówił do kotów po polsku święcie przekonany, że jakimś cudem rozumieją każde jego słowo.

Odstawił torbę z jedzeniem na blat w kuchni i otworzył lodówkę. Po chwili wrócił do kotów, które rozbudzone patrzyły nań z wyczekiwaniem i pomiaukiwaniem.

– Pewnie polska kiełbasa jest lepsza od holenderskich myszy… – dodał i każdemu kotu podsunął sprawiedliwie po plasterku kiełbasy, którą kupował w sklepie z polskimi delikatesami. Po raz pierwszy podkarmił zwięrzęta z litości – myślał, że są bezdomne. Szybko jednak się zorientował, że koty należą do sąsiada i jedzenia im z pewnością nie brakuje. Jeśli jednak uległ tym żarłocznym bestiom raz, nie było już odwrotu. Przychodziły do niego prawie codziennie, po apetyczny kawałek kiełbasy.

Koty, otrzymawszy swoje porcje, ruszyły zadowolone w stronę domu. Jedynie biały pochłonął plasterek na miejscu i dalej stał, wlepiając dzikie oczy w Aleksandra.

– Ty też zwalaj do domu, Impuls – rzucił mężczyzna, machając na kota ręką. – Więcej kiełbasy nie będzie.

Zamknął drzwi przed nosem białego Impulsa. Nie było to oczywiście prawdziwe kocie imię. Jednak Aleksander uznał, że skoro już dokarmia koty sąsiada, to ma prawo nazywać je, jak mu się podoba.

Otworzył laptop i wszedł na stronę Radia Warszawa. Właśnie rozpoczynał się serwis informacyjny. Słuchał go, zjadając kolację, dzięki czemu nie miał dołującego wrażenia samotności. Potęgowało się jednak w nim uczucie izolacji. Był tak daleko od domu.

Wybiła zaledwie dziewiąta, a on czuł, że zamykają mu się oczy. Zgasił światło, upewnił się, że zamknął drzwi i że rower wciąż stoi na swoim miejscu. Przeszedł na piętro, gdzie się wykąpał. Włożył świeże bokserki i podkoszulek. W sypialni stało wąskie jednoosobowe łóżko. Cały dom był mały – jednoosobowy. Stanowił wąski segment z kuchnią i niewielką jadalnią na dole oraz pokojem z łazienką na piętrze. Na tyłach znajdował się dość zaniedbany taras z kładką prowadzącą do kanału, w którym cumowała prosta łódka zaopatrzona w zdezelowany silnik. Aleksander już parokrotnie myślał o lepszym zagospodarowaniu tarasu i naprawieniu silnika. Za każdym razem odkładał to jednak na później. Nie mógł (a może nie chciał) pozbyć się wrażenia, że przebywa tu wyłącznie tymczasowo.

Położył się i kilka minut później zasnął. Niestety nie czekał na niego spokojny sen. Człowiek, taki jak Aleksander, z burzliwą przeszłością i rozszarpanym na strzępy sumieniem nie może spać spokojnie.

Najpierw znajdował się w zamknięciu. W jakimś ciasnym, mocno ograniczającym ruchy pudle. Z góry dochodziło trudne do zidentyfikowania dudnienie. Jakby ktoś regularnie walił w drewniane wieko pudła. Dobijał się, by wejść do środka. Aleksander próbował krzyknąć, zawołać o pomoc, jednak z jego ust nie wydobywał się nawet najcichszy dźwięk. Kiedy twarz wykrzywiała się w grymasie głuchego wrzasku, wieko pudła uniosło się nagle. Mocne światło oślepiło Aleksandra, który ślamazarnie wydostał się ze swojego więzienia. Rozejrzał się wokoło i rozpoznał to miejsce. Pochodziło ono z odległej przeszłości, z czasów, kiedy był dzieckiem. Było to podwórko, po którym niegdyś biegało mnóstwo dzieciaków. Grali w piłkę, ganiali się, czasami również bili. Teraz na podwórzu panował niezrozumiały bezruch. Wokół nie było żywego ducha. Nawet liście zawieszone na drzewach wydawały się drętwe, jakby zamrożone. Kiedyś tu mieszkałem – pomyślał Aleksander i momentalnie zapragnął odnaleźć swoje rodzinne mieszkanie. Wkroczył do brudnej, rozpadającej się kamienicy. Kiedyś było tu inaczej – zauważył zdziwiony. Ale przecież minęło wiele lat od czasu, gdy był tu po raz ostatni. Czas niszczy wiele rzeczy. Na klatce schodowej znajdowały się niegdyś betonowe stopnie, teraz tworzyły je zbutwiałe drewniane deski. Brakowało kilku z nich. Nie mając pewności, czy te, które pozostały, utrzymają ciężar dorosłego człowieka, Aleksander stawiał kroki z największą ostrożnością. W końcu udało mu się wspiąć na czwarte piętro. Tam ściany były najbrudniejsze, a schody najbardziej zniszczone. Oblepione pleśnią i spróchniałe. Między poszczególnymi stopniami widział przepaść ciągnącą się w dół ciemnej klatki schodowej.

Drzwi prowadzące do jego dawnego mieszkania stały otworem. Wszedł jak do siebie. Pewnie. Szybko jednak stracił rezon, gdy zobaczył ściany czarne od brudu. Minął kuchnię, łazienkę oraz pokój, który niegdyś zajmował.

W pokoju dziennym panował mrok, jakby słońce nagle schowało się za horyzontem. Na podłodze leżała zielonkawa wykładzina. Przed laty miękka i puszysta, teraz wyblakła i wytarta, a pośrodku pustego pomieszczenia znajdowały się resztki paleniska. Jakby kupka popiołu. Pozostałość po ognisku, które ktoś palił w samym środku mieszkania.

Aleksander obszedł stos, by dostać się do okna i sprawdzić, co stało się ze słońcem. Wtedy za plecami usłyszał warkot. W drzwiach stał duży czarny wilk o błyszczących oczach. Obnażył zęby i Aleksander gwałtownie odsunął się na ścianę. Zwierzę weszło do pomieszczenie i zaczęło krążyć od ściany do ściany, bezustannie wlepiając dziki wzrok w stojącego za paleniskiem Aleksandra. Mężczyzna trząsł się z przerażenia i przez chwilę zdawało mu się, że jedno z polan leżących w popiele poruszyło się z lekka. Czy to strach zaczął mieszać mu w umyśle?

Po chwili polano poruszało się płynnie i wypełzło z popiołu, ukazując swoją prawdziwą naturę.

Wąż nie był długi, ale sprawiał wrażenie mocnego i zdecydowanego do podjęcia walki. Uniósł łeb i wyprężył ciało, skupiając uwagę na kluczącym wilku. Aleksander zrozumiał, że nie jest częścią tej walki. Wilk szedł za kobrą, a kobra za wilkiem. Człowiek był im całkiem obojętny. Próbował wycofać się z pokoju, jednak za każdym razem jeden z drapieżników zastawiał mu drogę. Wtedy Aleksander zauważył leżący pod oknem pistolet. Przesunął się do niego ukradkiem, by nie przykuwać uwagi zajętych sobą zwierząt. Kiedy podniósł broń z podłogi, zwierzęta spojrzały na niego. Teraz on też był drapieżcą i stanowił zagrożenie dla każdego z nich. Spróbował przeładować pistolet, lecz dłoń ześlizgnęła się z zamka. Spojrzał na broń z konsternacją. Jego dłonie oblepiała czerwona, śliska krew. Nie miał pojęcia, skąd się na nich wzięła! Zignorował to i ponownie spróbował przeładować. Bezskutecznie. Dłonie ślizgały się po broni, sprawiając, że była całkiem bezużyteczna. Do świadomości Aleksandra dotarło, że to, czego doświadcza, jest wyłącznie snem. Przecież to tylko sen – powiedział do siebie i ponownie znalazł się w niewielkim drewnianym pudle.

***

Amsterdamskimi kanałami płynęła czarna woda. Tonął w niej sierp bladego księżyca, delikatnie kołysany przez malutkie fale. Wieczór był cichy i spokojny. Osiedle leżało z dala od zgiełku centrum szeroko pojętej wolności. Metalowe uchwyty żagli i wzmocnienia lin obijały się o stalowe maszty. Grały melodię nieregularną, lecz dźwięczną. Wiatr tańczył wdzięcznie nad powierzchnią fal i kołysał pobliskimi łodziami, dyrygując, jak należy zagrać melodię tej nocy.

Przy ulicy van der Meylaan stał zaparkowany czarny furgon. Spokój okolicy nie udzielał się tym, którzy siedzieli w jego wnętrzu. Sześciu mężczyzn czuło już w żyłach przypływ adrenaliny, lecz cierpliwie czekali, aż nadejdzie odpowiedni moment, by rozpocząć zaplanowaną akcję. Obserwowali pobliski dom i światło bijące z jego z okien. Wszyscy trzymali między nogami karabiny. Wyglądali potężnie, groźnie w kamizelkach kuloodpornych i kominiarkach na twarzach. Już na sam ich widok przeciętny człowiek decydowałby się na całkowitą kapitulację, a jedynie głupcy stawiliby opór.

Wnętrze wozu wypełnił szum krótkofalówki.

– Obiekt szykuje się do wyjścia.

– Pojedziemy za nim – odparł przedstawiciel polskiej policji. – Bądźcie gotowi do przechwycenia. Czekamy, aż dotrze na miejsce realizacji. Holendrzy mówili, że zatrzymanie musi być na gorącym uczynku.

– Zrozumiałem.

Chwilę później okna w budynku zalała ciemność. Obiekt opuścił mieszkanie, a następnie budynek. Dowódca obserwował go uważnie i po chwili zaklął.

– Obiekt przemieszcza się pieszo – oznajmił, rozpinając kamizelkę. Zdjął kominiarkę, odłożył karabin i wcisnął do ucha słuchawkę. – Wychodzę z wozu. Utrzymujemy dystans i, kurwa, nie zgubmy go!

– Tak jest, Młody.

Po cichu otworzył drzwi furgonetki. Owiało go świeże, wilgotne powietrze.

– Czekajcie tutaj – poinstruował resztę grupy szturmowej. – Jak dotrze na miejsce, dam wam znać, gdzie przyjechać.

Szerokim krokiem ruszył w kierunku, w którym podążał obiekt. Lewą dłoń schował do kieszeni, prawą trzymał swobodnie, gotową, by w każdym momencie sięgnąć po glocka ukrytego pod koszulką. Utrzymywał dużą odległość od obiektu, lecz ciągle miał go w zasięgu wzroku.

– Przechodzi przez drugi most – informował Młody szeptem. – Skręcił w prawo w Zeeburgerdijk. Widzisz go, Impuls?

– Jeszcze nie.

– Zaraz powinien was minąć.

– Widzę. Zaraz ktoś go od ciebie przejmie.

Młody nie skręcił za obiektem. Nie mógł śledzić go zbyt długo, to groziło zdemaskowaniem. Wiedział, że na każdej pobliskiej ulicy czeka chociaż jeden funkcjonariusz, gotowy przechwycić podejrzanego. Policjant stanął na rogu i obserwował dalszą drogę mężczyzny. Gdy ten przeszedł na drugą stronę, rzucił:

– Skręcił w lewo, w „horontalostrat”.

– W co? Nie ma takiej ulicy…

– Druga w lewo, kurwa, jest tam któryś z naszych?

– Na Kramatweg i Gorontalstraat – wyjaśnił Impuls.

–„Horontal”! Holenderskie „g” czyta się „h”!

– Cholerny język. Dwójka, odbiór, obiekt idzie w twoją stronę.

– Zrozumiałem – oznajmił Dwójka spokojnie i po chwili ruszył w ślad za obserwowanym.

Obiekt czuł się bezpiecznie. Nie podejrzewał, że może być śledzony, ale w jego branży przezorność jest cnotą, której nie zostawia się w domu. Nie ruszył prosto na miejsce realizacji. Zawsze wybierał okrężną drogę. Dosłownie – zataczał koło, by upewnić się, że nikt za nim nie idzie, i dać sobie czas na ewentualne zgubienie ogona. Skręcił jeszcze kilkukrotnie w lewo, aż znalazł się pod wiaduktem, którym jeździły tramwaje. Przystanął w półmroku i rozejrzał się wokoło. Nie dostrzegł Młodego, który czekał kilkanaście minut, aż obiekt skończy okrążać osiedle, i wrócił w pobliże miejsca, gdzie podkomisarz uprzednio zostawił go innym.

Obiekt dużymi skokami pokonał schody prowadzące na szczyt wiaduktu, przeszedł przez ulicę i dotarł do niewielkiej drogi. Ta była wąska, przeznaczona wyłącznie dla ruchu pieszego. Po jej prawej stronie rosły drzewa i bujne krzewy. Po lewej znajdował się szereg niewielkich domków. Każdy otoczony lekkim ogrodzeniem i kilkumetrowym trawnikiem. Obiekt zatrzymał się przed jednym z nich.

– Jesteśmy na miejscu – szepnął Młody, obserwując, jak podejrzany obchodzi dom dookoła. Na tyłach znajdowały się drugie drzwi wychodzące na kanał. Na piętrze paliło się światło.

– Wchodzimy? – zapytał Impuls, który dołączył do współpracownika.

Młody nie odpowiedział – decyzja nie należała do niego. Sięgnął po krótkofalówkę i podjął rozmowę z prowadzącym akcję komisarzem holenderskiej policji.

– Should we take him down?

– Not yet – odparł policjant z nienagannym akcentem. – We wait ’till he gets in.

– It’s risky.

– Yah, that’s your man inside, but we have to catch Azam in the act.

Azam Cali – płatny zabójca, ścigany listem gończym przez Europol, był diamentem całej operacji. Jego potencjalna ofiara, na której zależało funkcjonariuszom z Polski, była jedynie dodatkiem. Sprawą drugorzędną. Młody zacisnął pięść na krótkofalówce i odetchnął głęboko, by zapanować nad głosem.

– It won’t take long for him to eliminate the target…

– Let’s hope, that your man won’t give up his life easily.

– Kurwa – syknął podkomisarz, po przerwaniu połączenia.

Był to jeden z tych najgorszych momentów jego pracy, kiedy osąd stojących wyżej w hierarchii służbowej różnił się od jego osobistej opinii. Pozostawało jedynie ugryźć się w język i czekać, aż zezwolą mu działać. A umiejętność czekania nie należała do jego najmocniejszych stron.

Impuls bacznie obserwował przyjaciela. Rozumiał jego stres. Mieli za sobą sześć miesięcy poszukiwań, a teraz, gdy znajdowali się zaledwie kilkadziesiąt metrów od celu, nie mieli pewności, czy odnajdą go żywego.

– Poradzi sobie – wyszeptał Impuls, dodając przyjacielowi otuchy.

***

Aleksander Dach śnił o Polsce i o dniu, kiedy z niej wyjechał. Był to dzień, w którym umarł. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. W piersi poczuł ogromny ciężar. Jakby ktoś przyciskał go do ziemi z całej siły. Wokół brakowało powietrza. Walczył o każdy kolejny oddech.

Obudził się nagle, zlany potem, dziękując w duchu, że ten przerażająco rzeczywisty sen dobiegł już końca. Usiadł na brzegu łóżka. Musiał wstać, by nie zasnąć ponownie zbyt szybko. To nie był pierwszy raz. Wiedział, że jeśli zaśnie od razu, sen powróci. Wziął głęboki wdech i sięgnął po szklankę stojącą przy łóżku. Była pusta. Przetarł zaspane oczy i powoli wkroczył na schody.

Blade światło księżyca wpadało przez okna. Parter wydawał się wystarczająco jasny, by odnaleźć bezkolizyjną drogę do butelki wody mineralnej. Nagle Aleksander przystanął. Na parapecie za oknem siedział biały kot. W pierwszym odruchu gospodarz chciał go przegonić, ale coś dziwnego było w postawie tego zwierzęcia. Siedział nieco przykurczony. Jego tył unosił się lekko, a łopatki uwydatniły. Jakby szykował się do skoku. Nie był na polowaniu, bo wpatrywał się we wnętrze kuchni, od której dzieliło teraz Aleksandra zaledwie parę metrów. Kot dostrzegał coś, co go zaniepokoiło, coś, czego gospodarz nie mógł jeszcze zobaczyć. Intruza.

Impuls wyszczerzył zęby w krótkim syknięciu i zeskoczył z parapetu. Aleksander zrobił niepewny krok do tyłu. Przez jego głowę przemknęło wiele myśli. Gdzie może uciekać, czym się obronić? Najbliższą potencjalną bronią wydawały się kuchenne noże, lecz właśnie tam znajdował się intruz. Najpewniej złodziej, który liczył na obłowienie się podczas snu gospodarza. Zerknął kątem oka na tylne drzwi. Były lekko uchylone. Gdy zrobił krok w ich kierunku, usłyszał skrzypnięcie drewnianej podłogi. Nie wywołała go jego stopa, lecz but włamywacza. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Z ciemności wyłoniła się postać, która trzymała w dłoniach jakiś przedmiot. Aleksander nie miał cienia wątpliwości, co to takiego, i wiedział, że albo zostanie teraz ofiarą, albo zaskoczy napastnika atakiem. Instynktownie ruszył w kierunku bandyty i złapał go za nadgarstek. Pchnął intruza całą siłą na kuchenny kontuar i zewnętrzną częścią jego dłoni uderzył o kant blatu. Dłoń otworzyła się, wypuszczając na ziemię broń. Napastnik zacisnął lewą pięść i uderzył gospodarza w nerkę, po czym założył mu duszenie. Aleksander nie poddawał się łatwo, a że był mężczyzną silnym i samoobrona nie była mu obca, nie ułatwiał zadania napastnikowi. Szarpał się. Intruz, czując, że zaczyna rozluźniać uścisk, wykonał obrót i przycisnął Aleksandra do blatu. Leżał na nim notatnik, służący do zapisywania listy zakupów oraz ołówek. Nie był to wprawdzie nóż, ale i tak wiele zmienił. Aleksander z całej siły, wbił ołówek w udo napastnika. Nie wszedł za głęboko, ale wywołał niemały ból, który dał szansę ofierze na wyrwanie się z uścisku. Wtedy stało się coś, czego Aleksander nie przewidziałby w żadnym z możliwych scenariuszy tej walki. W powietrzu rozległ się niemożliwy do zniesienia huk. Nagle, jakby nie wiadomo skąd, ze wszystkich stron pojawili się uzbrojeni, odziani w czerń mężczyźni, a hałas, jaki zrobili, trudno byłoby porównać do czegokolwiek innego. Być może wrażenie to spotęgował mały metraż pomieszczenia.

We wszechobecnym hałasie Aleksander był w stanie wyodrębnić trzy słowa: „grond!”, „yere!” i „gleba”. Z czego zrozumiał każde i nie zastanawiał się ani sekundy nad reakcją. Położył się na podłodze i założył ręce na głowę. Nie przejmował się już swoim napastnikiem. Wiedział, że teraz ma się nim kto zająć. Zastanowił się jednak, czy przypadkiem nie podzieli z nim jednej celi. Przecież nie zajmował się wyłącznie rozładunkiem kontenerowców…

Gdy krzyki ucichły, z urywków rozmów i pojedynczych słów Aleksander zaczął sobie układać obraz całości.

– Sprawdzić piętro! – rzucił jeden z polskich funkcjonariuszy. Ktoś z tupotem pognał na górę. Inny, kopniakami rozłożył szerzej nogi Aleksandra, który nie miał zamiaru wdawać się teraz w dyskusję ani tłumaczyć, że jest tu gospodarzem i ofiarą. Domyślał się, że stojący nad nim mężczyzna jest pokaźnych rozmiarów i pewnie celuje teraz z karabinu w jego plecy.

– Szefie, jest broń – powiedział głośno kolejny funkcjonariusz, ostrożnie podnosząc z podłogi srebrnego S&W 66 z tłumikiem.

Aleksander usłyszał, że ktoś przekroczył próg domu, zaszurał butami, a po chwili odparł:

– Zabezpieczyć.

Znajomy głos. Nie miał wątpliwości. Nie pomyliłby go z żadnym innym. Zapominając na sekundę o stojącym nad nim policjantem, Aleksander uniósł głowę, by przekonać się, że nie śni.

– Cześć, Proca – rzucił podkomisarz Julian Sikorski do leżącego.

Znalazł go. Jednak po sześciu miesiącach Młody go znalazł. Tak daleko od domu… Aleksander, a raczej Proca – komisarz Alan Berg – ciężko opuścił głowę z powrotem na podłogę. To nie będzie spokojna noc, o jakiej marzył od kilku ostatnich dni.

– As we agreed – powiedział inny funkcjonariusz, mocnym, zachrypniętym głosem. – Fifty-fifty. Azam goes with us. Polak’s all yours. You can even have him in one piece.

Zaciśnięto kajdanki na nadgarstkach napastnika i wyprowadzono go na zewnątrz. Młody rozejrzał się po kuchni. Gdy wszyscy holenderscy funkcjonariusze wyszli, podszedł do leżącego na ziemi Procy i wyciągnął ku niemu dłoń. Kiedy pomagał mu podnieść się z podłogi, przeszło mu przez myśl, czy stoi naprzeciw tego samego człowieka, z którym przyjaźnił się pół roku temu. Proca uśmiechnął się z wdzięcznością i objął Młodego mocnym, niedźwiedzim uściskiem.

– Czyli to już koniec? – zapytał po chwili z nadzieją w głosie.

– Pogadamy o tym później.

Odpowiedź Młodego była co najmniej zastanawiająca. Spodziewał się, że gdy w końcu się zobaczą, będzie to oznaczało koniec wszelkich zmartwień. Jego założenie było bardzo dalekie od prawdy. Adrenalina zaczęła opadać i zrobiło mu się zimno. Oparł się o blat i odetchnął.

Młody patrzył na niego w milczeniu przez dłuższą chwilę. Pół roku próbował odnaleźć przyjaciela, który zniknął nagle w nie do końca jasnych okolicznościach. Pierwszy trop prowadził do zakopanej półtora metra pod ziemią trumny, w której jednak znaleziono ciało kogoś innego. Dokładna analiza zwłok i drewnianej skrzyni wykazała jednak, że uprzednio leżał w niej również Proca. Żywy bądź martwy. Młody nieugięcie wierzył w to pierwsze, choć nie mógł wykluczyć drugiego.

Sprawa, nad którą pracowało tych dwóch funkcjonariuszy, była zagmatwana i wiele pytań wymagało odpowiedzi. Małe mieszkanie, w którym kręcili się teraz policjanci, nie było idealnym miejscem do prowadzenia dyskusji na ten temat i obaj o tym wiedzieli. Ich nieme porozumienie zostało przerwane przez wejście kolejnego funkcjonariusza. Mężczyzna poruszał się pewnym krokiem, ściągając z twarzy kominiarkę. Zatrzymał się nagle na widok Procy.

– Cześć, Impuls – przywitał się komisarz, lecz Impuls nie odpowiedział. Skinął tylko lekko głową, prawie niezauważalnie, po czym zwrócił się wyraźnie do Młodego.

– Pojadę teraz z Holendrami. Spotkamy się w bazie.

Szef przytaknął, a gdy Impuls wyszedł, rzucił:

– Pakuj się, Berg. Masz piętnaście minut. Pora wracać do domu…

Komisarz odetchnął, jakby ogromny ciężar zwalił się przed sekundą z jego ramion. „Pora wracać do domu”. Te słowa wydawały się najważniejsze. Nie był jedynie pewien, do jakiej wraca rzeczywistości. Do takiej, w której będzie figurował jako podejrzany? Przykrywkowiec? Czy oficer Centralnego Biura Śledczego Policji? Domyślał się, że Młody będzie miał wcale nie mniej pytań niż on.

„Cieszę się, że mamy cię z powrotem”

Jazda busem z Holandii do Polski miała zająć około jedenastu godzin. Większość funkcjonariuszy zasnęła już kilka minut po wyruszeniu w tę nużącą podróż. Adrenalina już całkiem opadła, a po nocnej akcji pozostało jedynie zmęczenie i satysfakcja, że nie wracają do kraju z pustymi rękami.

Komisarz Alan Berg siedział z tyłu samochodu, przy oknie, a miejsce obok niego pozostawało puste. W wozie było jeszcze sześciu innych policjantów, ale Berg rozpoznawał jedynie dwóch. Założył ręce na piersi i zamknął oczy. Liczył na kilka godzin nieprzerwanego snu. Wóz sunął gładko po autostradzie i tak miało być do popołudnia. Idealne warunki do odpoczynku. Nie zdążył zasnąć.

– Mogę? – zapytał Młody, stojąc nad wolnym miejscem. Proca przytaknął i wyprostował zgarbione plecy.

Kolega podał mu jego paszport, który prawdopodobnie przed chwilą skończył sprawdzać.

– Kto załatwił panu paszport, panie Aleksandrze? – rzucił podkomisarz Sikorski z wyraźnym uśmiechem na twarzy. Był to pierwszy swobodny uśmiech, na który zdobył się od czasu akcji.

Proca schował fałszywy dokument do kieszeni bluzy i wyjaśnił:

– Rafalski. Załatwił paszport, dom, robotę…

– I płatnego zabójcę. All inclusive.

Berg wzruszył ramionami, powątpiewając w słuszność teorii przyjaciela.

– Chyba nie wyciągałby mnie spod ziemi, nie osadzał w Amsterdamie, tylko po to, żeby mnie po sześciu miesiącach odstrzelić.

– To on cię wyciągnął? Znaleźliśmy w trumnie twoje odciski palców i Sobiecha z dziurą w twarzy.

Blady krajobraz obszernych holenderskich równin przyciągnął uwagę komisarza. Powoli wschodziło słońce. Młody czekał spokojnie na jakieś wyjaśnienia, choć w środku gotował się z niecierpliwości.

– Pamiętam, że ktoś ogłuszył mnie przed kościołem, i pamiętam Sobiecha, który mówił, że to za zamordowanie jego syna. Kiedy się obudziłem, była tylko ciemność i głucha cisza. Nigdy wcześniej takiej ciszy nie słyszałem i nie wiedziałem, że można usłyszeć bicie własnego serca. Nie wiem, ile czasu upłynęło, ale zaczynało brakować mi tlenu, bo odpływałem. Potem ziemia zaczęła dudnić. Aż w końcu uniosło się wieko. Był tam Sobiech, jego koleś – Masa, Szogun z żoliborskiej i oczywiście Rafalski. Wkurzył się, że Sobiech zakopał mnie bez zapytania go o zdanie. Miał wobec mnie inne plany. Sobiech tłumaczył, że zabiłem mu dzieciaka, że musi być sprawiedliwość. Wiesz, co zrobił Rafalski? Spokojnie zapewnił, że bardzo mu przykro, po czym strzelił do niego. Potem jeszcze poprawił, dla pewności, strzałem w twarz. Powiedział, że teraz zawdzięczam mu życie i muszę spłacić dług.

Widmo tamtego dnia powróciło do niego, przypominając wiele rozmaitych szczegółów. Liczył, że może kiedyś uda mu się zapomnieć. Jednak nie. Nigdy nie zapomni.

– Co było potem? – wyrwał go z zamyślenia Młody.

– Pojechaliśmy na zachód.

– Zarejestrowały was kamery na stacji pod Berlinem.

– Przyjechaliśmy do Amsterdamu. Rafalski załatwił mi dokumenty i kazał tam siedzieć. Zostawił ludzi, którzy mieli mnie pilnować, żebym nie wyjechał i nie nawiązał z wami kontaktu. Paru pracowało ze mną w dokach. Sam z chłopakami się ulotnił.

– Dokąd?

– Nie wiem. Mnie potrzebował na miejscu, przy rozładunku kontenerów.

– Przemyt?

– Tak. Nie wiem ile ani czego. Miałem po prostu odwracać wzrok w odpowiednim momencie i upewniać się, że nikt inny nie patrzy. Chodziło o kontenery z Meksyku. Przypływały raz w miesiącu. W nocy przyjeżdżała ekipa, wyciągała z nich, co chciała, i tyle. Kasowałem monitoring, zagadywałem ochronę. Umożliwiałem tym skurwysynom przerzucanie ogromnej ilości towaru i nie mogłem kiwnąć palcem.

– Kiedy zrobiło się o nim głośno, media nazwały go Kobrą. Pisali, że zmienia skórę jak wąż. Z milionera został narkobossem, a teraz nawet nie wiadomo, gdzie się podziewa. „Szef najgroźniejszej grupy przestępczej, jaką widziała Polska!” – tak to ujęli. Nie miałeś wyjścia, Proca. Rafalski to Wujek. Zabiłby cię jak innych, gdyby się dowiedział, że pracujesz dla Biura.

– Śmierć to też jakieś tam wyjście.

– Daj spokój…

– Czyli do tej pory nie złapaliście Rafalskiego?

– Nie wiemy, gdzie on jest.

– Skoro nadal przebywa na wolności, to dlaczego przyjechałeś? Dlaczego mnie wyciągnęliście?

– Płatny morderca w twoim domu nie jest wystarczającym powodem, żeby wyciągać cię z przykrywki?

– Miałem trzymać się ludzi Rafalskiego, żebyście mogli go wytropić, żebyście dotarli do niego przeze mnie. Straciłem z nim kontakt prawie pół roku temu, ale byli blisko mnie ludzie, którzy go widywali! Byłem jednym z ogniw tego łańcucha, Młody! Dlaczego mnie wyciągnęliście, zanim zakończyliście sprawę?!

– Berg, twoja przykrywka przestała funkcjonować, kiedy cię porwano. Nie miałem pewności, co się z tobą działo! Na jakich zasadach Rafalski zabrał cię ze sobą, czy wiedział, że pracujesz dla nas? Nie szukałem w Holandii Rafalskiego, tylko ciebie! – Młody westchnął i po chwili kontynuował: – Ten, który przyszedł cię odstrzelić, nazywa się Azam Cali. To płatny morderca, na którego Europol polował od paru lat. Podsłuchiwali Azama, czekali z zatrzymaniem na kolejne zlecenie. Dostał je dwa tygodnie temu – na „polskiego psa”. Zadzwonili do nas z holenderskiej policji i zaproponowali współpracę.

– To w końcu byłem pod przykrywką czy nie?

– Co?

– Najpierw powiedziałeś, że nasłanie na mnie mordercy było powodem wyciągnięcia mnie z przykrywki, później, że przykrywkę mieliście w dupie po moim wyjeździe z kraju. Więc jak, kurwa, było?

Młody zacisnął zęby. Oczekiwałby po przyjacielu większej wdzięczności, udzielenia jakichś wyjaśnień, zamiast zadawania dodatkowych pytań. W końcu spojrzał na niego wyzywająco i odparł:

– Nie wiem. Nie ja podejmuję takie decyzje, Berg. Brocki ci wszystko wyjaśni.

Wzrok powędrował w kierunku siedzącego po przekątnej starszego aspiranta Adama Grabowskiego, Impulsa.

– Impuls ciągle jest wściekły – stwierdził cicho Proca.

– Nie będę kłamał. Ma do ciebie duży żal za Chaberskiego.

Komisarz spojrzał na kolegę wyczekująco. Nie musiał pytać.

– Żyje – poinformował Młody. Z piersi komisarza wydobyło się westchnienie niewyobrażalnej ulgi. Przez sześć ostatnich miesięcy myślał o Chaberskim codziennie, zastanawiając się, czy wylizał się z postrzału, czy już do końca życia komisarz będzie miał na sumieniu śmierć tego dobrego, oddanego jemu i służbie policjanta.

– Z jednym płucem – dodał Młody – ale żyje.

– Impuls ma rację. Byłem przy tym i dopuściłem, żeby tak się stało.

– No to czeka cię pokuta. Zacznij może od powiedzenia nam, kto pociągnął za spust.

– Chaber wam nie powiedział?

– Twierdzi, że nie widział.

Proca zbył odpowiedź milczeniem i obrócił głowę ku wschodzącemu za oknem słońcu. Młody zrozumiał, że teraz już niczego więcej się nie dowie, wrócił więc na swoje miejsce.

Myśli komisarza skierowały się ku przeszłości, do dnia, w którym omal nie umarł Kacper Chaberski – jego przyjaciel. Ostatnie słowa Chaber wypowiedział do niego w gniewie, z głębokim poczuciem żalu i zawodu, których nawet nie próbował maskować. Mimowolnie myśli wędrowały dalej. Przez miejsca, w których niegdyś bywał, gdy mieszkał w Warszawie, do ludzi, których opuścił. Tęsknił za byłą żoną – Ewą. Nigdy nie próbował o niej zapomnieć i nie trudził się, by ktoś inny zajął jej miejsce w jego sercu. Już dawno zrozumiał, że to niewykonalne. Nie miał jednak w zwyczaju torturować się myślą o samotności. Przyjął rzeczywistość jako taką – kochał Ewę, lecz nie mógł dzielić z nią życia. Całkiem jakby umarła. Minuty mijały, wspomnienia przewijały się w umyśle komisarza niczym kolejne sceny dość burzliwego filmu. W końcu, kołysany płynnym tempem jazdy i uspokojony równomiernym szumem silnika, zapadł w płytki sen.

Kiedy bus dojechał do garażu policyjnego, Młody rozkazał Bergowi przesiąść się do srebrnej škody i czekać. Komisarz czekał prawie godzinę. Był wyczerpany podróżą, podczas której zasypiał wielokrotnie i budził się nagle na każdym kolejnym postoju. Nikt oprócz Młodego nie zamienił z nim słowa przez całą drogę. Impuls wyraźnie go unikał, odchodząc od podkomisarza Sikorskiego za każdym razem, gdy Berg miał zamiar podejść.

Oparł głowę o szybę i ponownie zmorzył go sen. Otwarcie drzwi przerwało drzemkę. Wybudzony po raz kolejny stracił już poczucie, co jest jawą, a co snem. Wszystko, co wydarzyło się przez ostatnich kilkanaście godzin, wydawało mu się odrealnione.

Młody przywiózł go do mieszkania operacyjnego przy Olimpijskiej na Mokotowie. Było marne, śmierdziało starymi meblami i zakurzonymi zasłonami. Proca nie marudził. Wolał takie mieszkanie niż ławkę w parku bądź celę w areszcie. Nie miał gdzie się zatrzymać, nie miał już tutaj swojego domu. Młody nie zaprosił go do siebie. Sytuacja również dla niego nie była jeszcze jasna. Musieli poczekać przynajmniej do jutra, do spotkania z przełożonym, żeby określić, co dalej z komisarzem.

– Przyjadę po ciebie rano i zabierzemy się do biura. Mamy tam pudło z kilkoma twoimi rzeczami z mieszkania przy Pejzażowej. Z prawdziwym paszportem włącznie…

Młody położył klucze do mieszkania na kuchennym stoliku i przez chwilę jakby się zawiesił. Jego również dopadło zmęczenie. Berg podszedł bliżej i wyciągnął ku niemu dłoń, a kiedy podkomisarz ją chwycił, sprzedał mu porządny niedźwiedzi uścisk.

– Dzięki, Młody…

– Nie ma sprawy. Cieszę się, że mamy cię z powrotem – odparł Sikorski i chwilę później wyszedł.

Berg miał spędzić noc sam. Nie rozmawiać z nikim, nigdzie nie wychodzić ani nie dzwonić. Przydzielono mu całonocny nadzór policyjny. Zasnął w okamgnieniu.

„Złapałeś go raz, zrobisz to ponownie”

Gdzieś przy granicy polsko-niemieckiej

Szeroki w barkach mężczyzna przemierzał korytarze budynku, w którym mieściła się wielopowierzchniowa fabryka obuwia. Zarówno stary budynek, jak i młody mężczyzna wyglądali na mocno doświadczonych upływem czasu. Nie bez powodu barczystego nazywano Urkiem. Jego twarz stanowiła zaskakujący obraz nieprzewidywalnie przebiegających linii. Blizn od ran ciętych i poparzeń. Niewielu znało historię ich powstania. Urek nie należał do ludzi wylewnych. Był introwertykiem. Jedyną rzeczą, którą dzielił się z innymi, był nieustanny gniew.

Przed chwilą otrzymał telefon, który podniósł jego złość z poziomu umiarkowanego do zagrażającego otoczeniu. Może właśnie dlatego szedł krokiem tak sprężystym, że było go słychać z oddali. Chciał jak najszybciej przekazać informacje.

Korytarze wiły się w ciemności. Gdzieniegdzie wlewały się w nie łuny światła z jaskrawo oświetlonych pomieszczeń. W nich z kolei odbywała się koronkowa robota, wymagająca skupienia i uwagi. Zatrudnieni oficjalnie w fabryce obuwia pracownicy upychali torebeczki z białym proszkiem w niewielką przestrzeń między podeszwą a cholewką. Przyklejali do siebie obie części ze szczególną uwagą, by produkt nie wzbudzał żadnych podejrzeń w razie kontroli podczas przewozu.

Tam gdzie nie odbywała się praca przy przemycie narkotyków, panował półmrok. Gdy Urek dotarł do końca korytarza i otworzył drzwi, oświetlenie niewiele się zmieniło. Pokój tonął w takim samym mroku, a rozpraszało go tylko blade pasmo światła płynące z niewielkiej lampki biurowej.

– O co chodzi? – rozbrzmiał głęboki głos z ciemności. Postać nie była widoczna. Jedynie rozbłyskający od czasu do czasu żar papierosa zdradzał, w którym miejscu siedzi palacz.

Zajmował miejsce w fotelu w najdalszym rogu pokoju. U jego stóp siedziała jakaś postać, której wątła budowa ciała mówiła Urkowi, że to kobieta. Przybysz zawahał się przez moment. Zrozumiał, że pojawił się w nie najlepszym momencie. Przełknął ślinę i wyjaśnił.

– Znaleźliśmy go, szefie – odparł Urek. Dostrzegł, że mężczyzna wstał z fotela, chwilę potem usłyszał dźwięk zapinanego rozporka. Barczysty zrobił pół kroku w tył, gdy mężczyzna zbliżył się do światła. Najpierw z mroku wyłoniła się czarna koszula i złoty zegarek umieszczony na lewej dłoni.

– Wywieźli go do Warszawy – dokończył Urek niepewnie.

Zainteresowany informacją szef nachylił się nad biurkiem, ukazując twarz. Było to oblicze człowieka zepsutego do szpiku kości, jakby wszystkie mroczne zakamarki jego duszy znajdowały odbicie w  rysach i oczach. Tadeusz Rafalski niespiesznie zaciągnął się papierosem.

– Mam wysłać ekipę do Polski? – spytał Urek zniecierpliwiony milczeniem. Zerknął na kobietę w ciemności i odniósł wrażenie, że spogląda na manekina. Nieruchomą kukłę tkwiącą w bezruchu.

– Nie, nikogo nie wysyłaj – odparł Rafalski, a jego oblicze przysłonił papierosowy dym. – Mam tam kilka spraw do załatwienia. Pojadę osobiście.

Urek pospiesznie opuścił pokój. Rafalski zgniótł papierosa w popielniczce i po chwili zamyślenia warknął:

– Zmieniłem zdanie. Ściągaj majtki.

Kobieta skryta w ciemności podniosła się z podłogi. Drgnęła, gdy mężczyzna jednym ruchem zrzucił zawartość blatu na podłogę, zostawiając na nim jedynie lampkę. Złapał ją agresywnie za ramię i przeciągnął siłą na biurko. Obrócił ją plecami do siebie. Jedną ręką dociskał ją do blatu, a drugą wsunął sobie w spodnie. Rozkazał kobiecie, by wypięła się bardziej. Jak pobudzone zwierzę, pchał ją gwałtownymi ruchami, nie zważając na jej jęki, będące oznaką bólu, nie rozkoszy. Doszedł po kilku sekundach, po czym syknął:

– Wynoś się…

***

Polska, Warszawa

Przejechali przez miasto zaledwie dwa kilometry. Samochód skręcił w bramę przy ulicy Podchorążych. Berg przypomniał sobie, że już od dawna snuto ambitne plany, by przenieść jednostkę z Komendy Głównej Policji do nowej, a raczej odnowionej lokalizacji przy Podchorążych. Najwyraźniej plany te urzeczywistniono. Oznaczało to jedno – jeszcze więcej zmian. Nie będzie już tego samego biura, pokoju, w którym pracował, marnego, niewygodnego krzesła i biurka z zacinającą się szufladą. Nie będzie również naderwanej obudowy jarzeniówki. Wprowadzono go do całkiem mu obcego budynku. Przechodził obojętnie przez korytarz nienasuwający zupełnie żadnych skojarzeń. Dostrzegł kilka znajomych twarzy, lecz były to osoby, które znał pobieżnie. W końcu Młody wszedł do jednego z pokoi. Berg nie miał wątpliwości, że był to pokój wykorzystywany do przesłuchań.

– Usiądź i zaczekaj. Pójdę po szefa – oznajmił podkomisarz.

Wrócił po paru minutach w towarzystwie nadinspektora Waldemara Brockiego.

– No i proszę! Znalazła się zguba… – rzucił szef, położył na stole teczkę z dokumentami i usiadł naprzeciwko komisarza. Młody zajął miejsce obok.

Nadinspektor Brocki nigdy nie darzył Berga sympatią. Można nawet powiedzieć, że niewielu ludzi na świecie dostąpiło zaszczytu bycia lubianym przez tego człowieka o dość obleśnej powierzchowności. Nie był grubasem, ale daleko mu było do atlety, nie dbał o kondycję swojego ciała, a jedynie o kondycję wydziału. Nie byłoby może w tym nic złego, gdyby w parze z ową troską o wydział szła troska o jego pracowników. Brocki miał jednak tę parszywą cechę, że współczucie włączało mu się jedynie w momentach kryzysowych, kiedy już czyjeś życie wisiało na włosku. Jeżeli sprawy miały się ogólnie dobrze, wymagał od pracowników niemożliwego. Liczyły się wyłącznie wyniki, wyniki i wyniki. Należał do gatunku ludzi prostych. Obca mu była perfidna, wyrachowana gra pozorów i podchody. Zawiedziony, od razu groził zwolnieniem. Niezadowolenie malowało się na jego twarzy w postaci czerwonych plam, zdenerwowanie owocowało jąkaniem się, a wściekłość manifestowało niezamierzone opluwanie rozmówcy. Dlatego roztropny pracownik starał się zadowalać przełożonego, a w razie niepowodzenia zachować bezpieczny dystans.

Zdarzało się Brockiemu zaskakiwać wszystkich ludzkimi odruchami. Jedno trzeba było mu przyznać – nienawidził bandytów. Kiedy więc któryś z pracowników padał ofiarą bandyckich porachunków albo któremuś z nich groziło niebezpieczeństwo, Brocki najpierw wrzeszczał na poszkodowanego, a potem poruszał niebo i ziemię, by zapewnić mu bezpieczeństwo. Tak właśnie zachował się w czasie zniknięcia Alana Berga. Zmobilizował do pracy ludzi, poruszył zakurzone od lat kontakty z zagranicą i robił wszystko, co w jego mocy, by sprowadzić komisarza do domu.

Nie można było mieć pewności, czy oszczędny uśmiech na twarzy Brockiego oznaczał radość z faktu, że odnaleziono Berga żywego, czy był wyrazem samozadowolenia. Poklepaniem się po ramieniu za dobrze wykonaną robotę.

– Ty to umiesz zachodzić ludziom za skórę, Proca. Nawet w Holandii – powiedział po chwili nad wyraz spokojnie.

– Nie mam pojęcia, kto wynajął tego całego Azama – przyznał uczciwie komisarz.

– Posłuchaj. – Brocki nachylił się ku niemu. – Nie interesuje mnie, kto i dlaczego znowu próbuje cię dojechać. Chcę widzieć Rafalskiego i tego drugiego za kratami.

– Jakiego „drugiego”? – zapytał niepewnie komisarz. Brocki spojrzał na Młodego, który chwilę przedtem spuścił głowę i wlepił wzrok w podłogę.

– Nie powiedziałeś mu jeszcze?

Podkomisarz Sikorski pokręcił głową. Brocki westchnął niezadowolony, że to na niego spada ta niewdzięczna rola i wyjaśnił krótko:

– Vlacić spierdolił nam podczas transportu.

– Nie rozumiem… – przeciągle powiedział Proca. Rodion Vlacić (wielokrotny morderca i boss starego mokotowskiego gangu narkotykowego) odsiadywał wyrok w rosyjskim więzieniu w okręgu Ostrov, pośrodku jeziora Novozero i miał tam przebywać do końca swoich dni!

– Obiecałeś Vlacicowi przeniesienie do innego pierdla, jeśli wskaże nam Wujka. Wskazał Rafalskiego? Wskazał! No to załatwiliśmy mu transfer, żeby nie było, że go w chuja zrobiłeś! Spierdolił podczas przewozu, czego, kuuurwa, nie rozumiesz?!

Brockiemu podniosło się ciśnienie. Zaczynał przeciągać samogłoski, by uniknąć jąkania, a to denerwowało go jeszcze bardziej. Proca również nie pozostawał w pełni spokojny. Wiele wysiłku i poświęcenia kosztowało go wsadzenie Vlacicia za kraty. Wystarczyło pół roku nieobecności i nawet to się zmarnowało!

– Jak to się stało? – zapytał po chwili, gdy dla uspokojenia wziął parę głębszych oddechów.

– Grupa jego ludzi zablokowała drogę konwojowi. Odbili go – wyjaśnił Młody, nie podnosząc wzroku.

– Byli uzbrojeni po zęby – dodał Brocki gwoli usprawiedliwienia.

– My też…

– Ale granatów, kuuurwa, nie mieliście! A oni tak! Ciesz się, że żyjesz…

– Zginęło trzech naszych.

Zapadła pełna nerwowości cisza.

– Rosyjskich… – dodał Brocki, przerywając milczenie.

– Naszych – poprawił go Młody, po czym wstał i opuścił pomieszczenie.

– To nie jego wina – cichym głosem zapewnił nadinspektor, ku zaskoczeniu Berga, który zdziwił się, że szef potrafi tłumaczyć kogokolwiek innego niż siebie. – Pojechał tam na własne życzenie. Chciał dopilnować, żeby wszystko poszło… dobrze. To trwało sekundy. Wrzucili granat pod przedni radiowóz, furgon ostrzelali…. – Nadinspektor zawiesił głos. Ta porażka najwyraźniej dotknęła również i jego. – Słuchaj mnie teraz uważnie, Berg. – Brocki sięgnął do teczki. Wyciągnął z niej bordowy paszport i położył go przed komisarzem. – Podczas swojej nieobecności cały czas pracowałeś dla Biura. Twój paszport znaleźliśmy w mieszkaniu przy Pejzażowej. Młody ma jeszcze jakieś pudło z twoimi rzeczami. Do końca miesiąca możesz zostać w mieszkaniu operacyjnym, ale zacznij sobie czegoś szukać. Masz pieniądze?

– Tak. Miałem normalną pensję w Amsterdamie. Tylko że konto jest na fałszywe nazwisko.

– Zrób porządek wokół siebie, jasne?

Nadinspektor przewalał jakieś rzeczy w swojej teczce, szukając czegoś jeszcze. Zaklął pod nosem, po czym sprawdził kieszenie marynarki. Na stole wylądował kolejny dokument.

– Biuro wita pana na służbie – wydusił oficjalnie. – Broń możesz odebrać z magazynu. Berg, nie spraw, żebym tego żałował.

Proca wlepił spojrzenie w dokument będący służbową legitymacją, ale nie wziął jej do ręki. Nerwowo pocierał jedną dłoń o drugą, aż w końcu odparł jak najspokojniej:

– Nie chcę tego wszystkiego.

– Chyba się przesłyszałem…

– Nie chcę wracać do tej roboty.

Oczy Brockiego niemalże wystrzeliły z orbit. To po to prowadzili półrocznie dochodzenie?! Żeby sprowadzić do kraju człowieka, który chciał ich teraz kopnąć w dupę?

– Chyba holenderskie zioło uderzyło ci do głowy, Berg. Vlacić to twój klient. Złapałeś go raz i zrobisz to ponownie. Myślisz, że po cholerę ściągaliśmy cię teraz z tej twojej sielanki w Amsterdamie? Po co cała ta operacja? Chyba nie z czystej sympatii! Jak dla mnie mógłbyś tam siedzieć do usranej śmierci, tkwić przy Rafalskim aż do momentu, w którym by cię zajebał, albo razem z tobą wylądował w tamtejszym więzieniu. Jesteś tu, żeby robić to, do czego cię wyszkolono. Jaśniej już się, kuuurwa, nie wyrażę i dopóki sprawy Vlacicia i Rafalskiego nie są zamknięte, nie chcę więcej słyszeć o twoich pomysłach na życie.

Komisarz ugryzł się w język i zacisnął spoczywającą na kolanie dłoń w pięść. Odwykł od nieprzebierającego w środkach stylistycznych sposobu wyrażania się Brockiego. Właśnie przypomniał sobie, jak to jest pracować pod dyktando tego zrzędliwego głupca.

– Dołączysz do grupy Sikorskiego – dodał Brocki, wstając z krzesła. – Pamiętaj tylko, że teraz to on jest szefem. Siedzą na końcu korytarza po lewej. Ponieważ masz za sobą sześć miesięcy pracy operacyjnej, czekam na szczegółowe, pięknie zredagowane, pozbawione literówek raporty! Zrozumiano?

– Tak jest. – Słowa przechodziły mu przez gardło z niemałym trudem. Przez krótką chwilę podejrzewał, że sprawy zmieniły się w Biurze na lepsze. W sumie Brocki był nieco spokojniejszy niż zazwyczaj – zająknął się tylko trzy razy! Berg skarcił się w myślach za podejrzenie, iż szczodrość i wyrozumiałość Waldemara Brockiego mogły być bezinteresowne.

Czas na odpoczynek jeszcze nie nadszedł i nie zanosiło się na zmiany. Przynajmniej nie na zmiany na lepsze. Powrócił dawny wróg i dawne stanowisko – uzależnione od decyzji innych.

Kiedy wszedł do środka nowego biura, pokój wypełniła nagła cisza. Pod jedną ze ścian siedziało dwóch młodych funkcjonariuszy. Ich biurka ustawiono ciasno, a brak przestrzeni uwydatniał się jeszcze bardziej przez szeroką posturę jednego z policjantów. O wiele więcej luzu miał Impuls, siedzący pod drugą ścianą, i Młody, który jako dowódca grupy zasługiwał na najwięcej przestrzeni i największe biurko. Obok drzwi stało jeszcze jedno stanowisko pracy. Blat zawalony papierami, ułożonymi w czterech nierównomiernych wieżach, pod spodem stały stosy książek i dokumentów, pozostawiając jedynie miejsce na krzesło.

Impuls wstał zza biurka. Zgarnął z niego kilka zbędnych papierów i usiadł z powrotem. Niemo wskazał na drzwi. Proca podążył za jego spojrzeniem i dostrzegł stojące obok wyjścia dodatkowe krzesło. Jego krzesło. Niewielkie, niewygodne, lekko skrzypiące, na którym pracował w starym biurze w Komendzie Głównej Policji. Poruszył go ten nieznaczny gest dawnych współpracowników i dał mu do myślenia, że jednak nie został w stu procentach skreślony.

Leżące na krześle dwa segregatory przeniósł na bezpańskie biurko i usiadł naprzeciwko Impulsa. Ten pozostawał poważny, a nawet niechętny obecności komisarza. W przeciwieństwie do starszego aspiranta podkomisarz Sikorski uśmiechał się życzliwie.

– Biuro ciasne, ale własne! Jest cień szansy, że jeśli spełnimy jedno ze świątecznych życzeń Brockiego, dostaniemy dodatkowy pokój. Jak zauważyłeś, grupa nam się trochę rozrosła. Młodszy aspirant Antek Neścior i aspirant Wiktor Todorowski. Polują na naszego Wilka.

– Todorowski? – wtrącił Proca, zwracając się do wielkiego aspiranta. – Skąd jesteś? Masz wejścia za wschodnią granicą?

– Jestem Polakiem, podobnie jak pan, komisarzu Berg… Wejścia mam i dzięki nim ustaliliśmy, że Vlacić wrócił do Polski.

Proca przytaknął, przyjmując z uznaniem śmiałą postawę drągala.

– Z jednej strony grupa się rozrosła, a z drugiej nieco ukruszyła –  wtrącił Młody, kontynuując swoje wprowadzenie.

– Nie dziwię się, że Chaber miał dosyć – odparł Proca pewnym tonem. Impuls odchylił się na krześle, zaplótł ręce na piersi i po raz pierwszy odezwał się do komisarza:

– Tego to akurat trudno złamać.

– Mazurski się wykruszył – wyjaśnił podkomisarz Sikorski, widząc na twarzy Berga spore zaskoczenie. – Odszedł z Biura zaraz po twoim zniknięciu, ale pomagał nam nieoficjalnie. To on wyczaił was na monitoringu spod Berlina, współpracując z jakimś znajomym z tamtejszej policji. Dzięki temu wiedzieliśmy chociaż, że żyjesz. Ludzi takich jak Mazurski trudno jest zastąpić. Bez urazy, Neścior! – rzucił w kierunku młodszego aspiranta, który najwyraźniej zajął miejsce Mazurskiego przy sprawach technicznych.

– I niektórzy ludzie nie potrafią odpuścić – dodał komisarz, spoglądając na puste biurko, które, jak wydedukował, należało do Chaberskiego.

– Chaber jest teraz na przesłuchaniach. Niezmiennie robi to, w czym jest najlepszy.

Po chwili refleksyjnego milczenia komisarz usiadł na skrzypiącym krześle i podjął:

– Powiecie mi coś więcej o Vlaciciu? Co z jego polskimi kontaktami? Skoro tutaj wrócił, musiał się z kimś kontaktować.

– Obserwujemy jego dawnych ludzi. Niewielu z nich jest na wolności. Borys i Szczena siedzą. Tarkina do tej pory nie namierzyliśmy, ale mamy oko na Kozaka…

Młody zawiesił głos, wyczekując reakcji komisarza. Kozak, czyli Bartosz Krzysztofiak, odsiadywał wyrok za handel narkotykami i postrzelenie funkcjonariusza – Alana Berga we własnej osobie, za co ten, nie pozostając mu dłużnym, zwichnął Kozakowi bark, co stało się na oczach Młodego.

– Zaraz! Myślałem, że posiedzi przynajmniej parę lat!

– Odwołał się, posiedział rok i wyszedł za dobre sprawowanie.

– W takim razie Vlacić musiał się z nim kontaktować. Kozak był jego człowiekiem od organizowania składów. Pracowali razem przez lata!

Pokój wypełniła cisza przyprawiona zawstydzeniem. Wszyscy wiedzieli, że Proca ma rację, jednak nie istniały żadne dowody, które potwierdziłyby tę tezę. W końcu odezwał się aspirant Todorowski:

– Miesiącami siedzieliśmy mu na ogonie. Dostaliśmy nawet pozwolenie na zamontowanie podsłuchu w jego mieszkaniu. Koleś jest czysty i grzeczny jak nawrócony Święty Paweł! Płaci alimenty, odwozi dzieciaka do szkoły, odwiedza matkę w domu starców i pracuje na budowie.

Znowu cisza. Proca zapatrzył się w podłogę i zacisnął usta. Po chwili zamknął oczy i z grymasem na twarzy, jakby przełykał gorzką ślinę, zapytał:

– Jaką, kurwa, matkę?

– Swoją. Barbarę Krzysztofiak czy jakoś tak… – odparł Todorowski i zaczął kartkować dokumenty.

– Kozak nie ma matki. Barbara Krzysztofiak zmarła kilka lat temu na zawał serca. Próbowaliśmy udowodnić, że została otruta, bo chciała wsypać synka, który zaczął współpracę z Vlaciciem, ale nikt nas wtedy nie słuchał i sprawa przeszła bokiem. Kurwa, Chaberski o tym nie pamiętał?!

– Nie rozmawialiśmy o tym z Chaberskim. On zajmował się sprawą Rafalskiego… – wytłumaczył Todorowski. Młody i Impuls, nie czekając na dalszy rozwój dyskusji, zerwali się z miejsc.

– Adres tego domu starców! – rzucił Młody nerwowym tonem. Todorowski przekartkowywał notatki, lecz Neścior go uprzedził.

– Bruzdowa trzydzieści.

Biegiem opuścili budynek Biura. Wsiedli do granatowego passata B5 należącego do Impulsa i ruszyli na Bruzdową. Młody obrócił się do tyłu, gdzie siedział Berg.

– Masz już broń?

– Nie. Nie byłem jeszcze w magazynie.

– To trzymaj się z tyłu.

Berg przytaknął, choć czuł się nieswojo, przyjmując rozkazy od Młodego.

Gdy zajechali na miejsce, ich oczom ukazał się uroczy domek, który wcale nie sprawiał wrażenia smutnego miejsca, z jakim kojarzone są przybytki nazywane domami spokojnej starości. W rzeczy samej dom ten wydawał się emanować spokojem i harmonią.

– To się skurczybyk urządził – rzucił Impuls, obrzucając posiadłość wrogim spojrzeniem. – Idylla, kurwa. Staruszki nic nie widzą, nic nie słyszą, albo jest im już obojętne, a pracowników pewnie sowicie wynagrodził.

– Spokojnie, Impuls – powiedział Proca z tylnego siedzenia. – Musimy tam wejść trochę na luzie. Nie alarmować nikogo, nie ostrzegać Rodiona.

Impuls odburknął coś pod nosem, co, jak Berg miał nadzieję, oznaczało zgodę. Młody podał komisarzowi kajdanki, patrząc na niego znacząco.

– Złapałeś go raz. Złapiesz go ponownie – zapewnił budująco. Berg był mu wdzięczny za ten mały gest uznania.

Opanowani, lecz czujni weszli do budynku. Podeszli do młodej, uśmiechniętej kobiety, siedzącej w recepcji. Przestała się uśmiechać, gdy trzej goście, których witała, wylegitymowali się jako funkcjonariusze CBŚP.

– My do pani Barbary Krzysztofiak – oznajmił Proca z nutą ironii w głosie.

Młody i Impuls już rozglądali się uważnie po pomieszczeniu. Typowo policyjnym nawykiem analizowali otoczenie pod kątem ewentualnej konfrontacji. Gdzie są drzwi? Gdzie schody? Jakie są możliwe drogi ucieczki podejrzanych?

Nie mieli pewności, kto wiedział o przekręcie Vlacicia. Czy obsługa zamieszana była w tę maskaradę. Żeby nabrać pewności, że kobieta nie ostrzeże Rodiona przed policją, Berg został przy głównym wejściu wraz z nią. Młody i Impuls ruszyli we wskazanym im przez kobietę kierunku. Minęli kilku niemrawych staruszków, którzy wcale nie zwrócili na nich uwagi, i kilku takich, którzy widzieli już w życiu tak wiele, że widok uzbrojonych funkcjonariuszy nie zrobił na nich zbyt dużego wrażenia.

Drzwi, za którymi miała przebywać rzekoma Barbara Krzysztofiak, otworzyli z impetem. Obiły się o ścianę.

Pokój był pusty. Przeszli przez cały budynek, lecz nigdzie nie znaleźli poszukiwanego.

KONIEC DARMOWEGO FRAGMENTU

Vera Eikon

Urodziłam się w Łodzi, a wychowałam w miasteczku o wdzięcznej nazwie – Aleksandrów. Piszę od kiedy pamiętam. Zaczęło się od wierszy, na których ćwiczyłam wrażliwość. Potem przyszedł czas na opowieść młodzieżową, historię z dreszczykiem i romans filozoficzny, na których ćwiczyłam warsztat. Gdy zajrzałam do szuflady opatrzonej plakietką „kryminał”, powrót do szarej rzeczywistości stał się niemożliwy. Świat wyobraźni został nieodłączną częścią mojego życia. Nie było już ważne, czy mieszkałam w Aleksandrowie, Łodzi, Amsterdamie czy Warszawie. Każdy z etapów mojego życia okazywał się przesiąknięty twórczością.

Wielu autorów powieści kryminalnych twierdzi, że fascynuje ich zło i brutalizm. W moich książkach znajdujecie coś innego. Dostrzegacie fascynację dobrem w otoczeniu najbardziej ekstremalnym, obdartym z wszelkiego współczucia. Jak chronić to dobro i czy jego przetrwanie jest w ogóle możliwe? Dowiecie się tego, wchodząc w świat „między prawami”, zawieszony między dobrem a złem. Jest to świat policjantów i gangsterów; bohaterów, których trudno zapomnieć, i których perypetie pozwolą wam zajrzeć do wnętrza was samych.

 Studiowałam filologię polską na Uniwersytecie Łódzkim. Po pięciu latach życia w Amsterdamie, wróciłam do kraju, by zamieszkać w sercu Warszawy, w której rozgrywa się akcja moich książek. Zaczynałam od self-publishingu, a moja seria kryminalna została opublikowana w 2019 roku przez poznańskie wydawnictwo Filia. W swojej prozie stawiam na moc wrażeń, autentyzm i tworzenie wiarygodnych postaci. Jak mawiają czytelnicy, komisarz Berg na stałe wpisał się do kanonu najbardziej lubianych bohaterów polskiego kryminału.

ZOSTAW OPINIĘ O KSIĄŻCE NA „LUBIMY CZYTAĆ”

www.veraeikon.net

[email protected]

Facebook

Inne książki

„Polowanie na Wilka” - tom 1

„Przedpiekle” - tom 2

„Prochem i cieniem” - tom 3

„Cienka granica” - zbiór wywiadów z funkcjonariuszami