Póki śmierć nas nie rozłączy - Paulina Sarnowska - ebook

Póki śmierć nas nie rozłączy ebook

Paulina Sarnowska

0,0

Opis

Dziesięć par i dziesięć historii, które pokazują, jak różne mogą być oblicza miłości. Poczynając od słynnego trójkąta starożytności skupionego wokół Kleopatry, autor prowadzi nas przez wieki aż do czasów współczesnych. Opisuje życie uczuciowe słynnych władców, polityków, artystów i ukochanych przez nich kobiet. Przedstawione tu pary mimo trudów, kryzysów i najrozmaitszych zawirowań potrafiły pozostać ze sobą dopóty, dopóki nie rozłączyła ich śmierć. Ich historie wzruszają, a jednocześnie pokazują, jak silne mogą być więzy łączące dwoje ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja

Joanna Drzazga

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Fotografie i ilustracje wykorzystane w książce

© Maciej Nabrdalik/East News (okładka);© Krzysztof Niemiec/Narodowe Archiwum Cyfrowe; Louis le Grand/Wikimedia Commons; karmel.katowice.pl; Hubert Śmietanka/Wikimedia Commons; Wikimedia Commons; fanpop.com; Abbie Row/Wikimedia Commons; ratocine.blogspot.com; tinsky.blox.pl

Wydanie I, Chorzów 2015

Wydawca

Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej

DICTUM Sp. zo.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2015

ISBN 978-83-7835-410-9

Miłość mocna jak śmierć. MARIA MACKIEWICZ—LECH KACZYŃSKI

Fortis est ut mors dilectio.

Bo miłość jest mocna jak śmierć.

Pieśń nad Pieśniami 8,6

Sala Kolumnowa, piękna, reprezentacyjna, największa w całym Pałacu Prezydenckim. Po lewej stronie od wejścia dwa katafalki. Na nich dwie trumny przykryte biało-czerwonymi sztandarami. W te pamiętne, smutne, a zarazem ciepłe dni kwietnia 2010 roku przyjechała tu płakać niemalże cała Polska. Zewsząd ciągnęły nieprzeliczone tłumy — w poczuciu obowiązku, w chęci oddania hołdu, w potrzebie modlitwy. A właściwie nie żadne tłumy, lecz Polska. Ta, o której marzył…

Szeroka kolejka ludzi posuwała się wolno przez kilka kilometrów, przez znaczną część Krakowskiego Przedmieścia, oplatając kilkakrotnie kolumnę Zygmunta. Zapewne nikt nie spodziewał się, że będzie ich tu aż tak wielu i że tak zdeterminowani będą czekać na wejście kilkanaście godzin. Do końca.

Staruszkowie na rozkładanych stołeczkach i studenci odpoczywający na karimatach. Młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Klerycy z Elbląga, emeryci z Poznania, górnicy ze Śląska, stoczniowcy z Wybrzeża, licealiści z Wrocławia. Wszyscy. I szczypiorniści Bogdana Wenty w czerwonych dresach z napisem „Polska”. Znana dziennikarka telewizyjna wyszła z Sali Kolumnowej zapuchnięta od łez. Powiedziała, że ma wyrzuty sumienia. Aby się pożegnać, ludzie czekali dniami i nocami. Ona weszła „na legitymację”, nie składając tego rodzaju ofiary. Trudno, widać po prostu nie miała czasu.

Skala żałoby narodowej po tragedii 10 kwietnia zaskoczyła wszystkich. Przybrała charakter ceremonii, w której wspólnota utwierdza swoją tożsamość. Żal po utracie wybitnych rodaków stanowił również manifestację pamięci o nich, a więc próbę ocalenia tego, co zostawili najlepszego, wpisania ich życia i działania w nasze narodowe dzieje, w długie trwanie wspólnoty.

Przed bramą Pałacu morze migających zniczy i miękki kolorowy kobierzec utkany z setek tysięcy kwiatów. Wśród nich tak ulubione przez Marię Kaczyńską tulipany. Ile kwiatów i światełek, tylu żałobników. Harcerze znosili je pod ogrodzenie, na dziedziniec. Zapach milionów płatków łączył się z zapachem zniczy. Biało-czerwone sztandary przewiązane czarnym kirem, nastrój powagi, skupienia, modlitwy i narodowej żałoby. I powtarzane często przez łzy słowa: „Boże, czemu daliśmy się tak ogłupić? Czemu nikt nam nie powiedział wcześniej, że to byli tacy wspaniali ludzie? Czemu słyszeliśmy tylko o tym, że prezydent nie zna języków i ma niedopiętą marynarkę?”.

Rzeczywiście, prezydent Lech Kaczyński nie cieszył się sympatią polskiego społeczeństwa, a przynajmniej znacznej jego części.Bez żadnej przesady powiedzieć można, iż żaden polityk po odzyskaniu suwerenności w 1989 roku nie miał tak złej prasy. Najbardziej dotkliwe drwiny, oskarżenia i wyzwiska sypały się na jego głowę jak konfetti. Pomiatano nim w sposób bezprzykładny, nękano go bezustannie i poniżano, straszono „wyginięciem, jak dinozaury”. Zarzucano mu, że jest kłótliwy, że nie potrafi wyzbyć się przywiązania do partyjnych interesów, że stawia na szalę powagę swojego urzędu dla spraw absolutnie nieadekwatnych do zaistniałej sytuacji, że wetuje wiele reform niezbędnych dla kraju z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Że zacytował w pracy doktorskiej Lenina, podczas gdy inni walczyli o wolność… Gdyby polegać na opiniach lansowanych przez tak zwane opiniotwórcze media, można by odnieść wrażenie, że prezydent Kaczyński to największe zło, jakie przydarzyło się Polsce od czasu hitlerowskiej okupacji.

We wrześniu 2009 roku drużyna polskich siatkarzy wróciła tryumfalnie do kraju z Turcji, z tytułem mistrza Europy. Lech Kaczyński czekał w Pałacu Prezydenckim na umówione wcześniej spotkanie, by złożyć siatkarzom gratulacje. A oni najpierw poszli z wizytą do premiera Tuska, po czym ogłosili, że do prezydenta już nie pójdą, bo — sami wiecie — chłopcy są zmęczeni, więc może innym razem. I ten „Kartofel” został tam z tym całym swoim śmiesznym urzędem, jak głupi, z tym głupio wykrzywionym ryjem, a śmiechu było co niemiara. I żartom nie było końca.

Tego samego wieczoru kilku zawodników owej tak strasznie zmęczonej drużyny znalazło czas i siły, by pojawić się w paru telewizyjnych programach i się tam odpowiednio poudzielać. A my przed telewizorami mogliśmy podziwiać ich elokwencję i dowcip, no i znów się pośmiać z tego, jak to „Kartofel” został wdeptany w tę swoją śmieszność…

Nawoływano powszechnie do obywatelskiego nieposłuszeństwa, z pogardą zwracano mu przyznane ordery. W każdym „dobrym” towarzystwie do dobrego tonu należało wyśmiewanie się z głowy państwa, to warunkowało przynależność do „elity”. Prezydenckie poszanowanie historii i tradycji, jego odwołania do moralnych prawd, narodowej dumy czy polskiej racji stanu przedstawiano jako sianie nienawiści, ksenofobię i zaściankowość.

Wysuwane argumenty szybko przeniosły się w żenujące rejony kpin z wyglądu zewnętrznego, dykcji czy urody małżonki. Z wygłaszanych pod adresem prezydenta RP inwektyw można by utworzyć grubą księgę.

Kiedy w końcu lutego w prawyborczej kampanii padły radosne słowa, że oto już za dwieście dziewięćdziesiąt siedem dni będzie można powiedzieć: „były prezydent Lech Kaczyński”, ich autor nie przypuszczał zapewne, że jego marzenia staną się rzeczywistością znacznie szybciej…

A potem coś się odmieniło. Media przestały montować programy składające się w trzech czwartych z docinków na temat polskiego prezydenta. Ucichły dyskusje o jego rzekomym alkoholizmie, nikt zapewne nie powie już: „jaki prezydent, taki zamach”. W ciągu kilku dni od owej tragicznej soboty usłyszeliśmy o tym pogardzanym polityku więcej ciepłych słów niż przez ponad cztery lata sprawowanej kadencji.Trzeba było śmierci człowieka, i to śmierci poniesionej w tragicznych okolicznościach, aby można było docenić jego zasługi dla kraju. Dopiero po katastrofie samolotu prezydenta pod Smoleńskiem zaczęto przypominać jego działalność w opozycji, związaną z Komitetem Obrony Robotników, który powstał po wydarzeniach radomskich już w 1976 roku. Nagle przywrócono w ludzkiej pamięci fakt, że to właśnie Lech Kaczyński, znakomity specjalista od prawa pracy, walczył o ochronę praw pracowniczych jako współautor porozumień sierpniowych, a potem jeden z najważniejszych doradców Solidarności. Jego koledzy z opozycji pokonali amnezję i przypomnieli sobie raptownie, jak to razem walczyli o wolną Polskę, chociaż jeszcze tak niedawno nie potrafili wykrztusić z siebie jednego chociażby życzliwego słowa.

Gazety pochowały gdzieś publikowane dotąd z lubością zdjęcia prezydenta, na których wyglądał wręcz odpychająco, a wyciągnęły ze swych archiwów skrzętnie pochowane fotografie prezentujące sympatycznego, ciepło uśmiechającego się człowieka.

Był politykiem, więc jako polityk sam nieraz ostro atakował i bywał atakowany — zaczęto mówić. — To atrybut polityki w ogóle, a polskiej, niestety, w szczególności. Warto jednak mieć świadomość, że doczepiany mu wizerunek osoby wyniosłej i mściwej nie miał wiele wspólnego z rzeczywistością. Świętej pamięci Lech Kaczyński był impulsywny, nie potrafił czasem wytrzymać stresu związanego z politycznym starciem, ale miał wielkie serce.

Jak chociażby wtedy, gdy wojował z ministrem spraw wewnętrznych Ludwikiem Dornem o to, by ratować stado łabędzi, któremu groziła likwidacja w związku z epidemią ptasiej grypy.

Okazało się nagle, że był politykiem całkowicie poświęcającym swoje życie odbudowie niepodległego państwa polskiego, zarówno w jego wymiarze międzynarodowym, jak i w wymiarze formowania się ładu społeczno-gospodarczego oraz kształtu prawnego Rzeczypospolitej. Wyszło na jaw, że byłczłowiekiem do gruntu uczciwym, konsekwentnym w swoich działaniach i pełnym patriotycznych uczuć. Przypomniano społeczeństwu, że niezwykłą troską otaczał ludzi wykluczonych, którzy nie ze swojej winy nie weszli w proces transformacji ustrojowej po 1989 roku i którzy nierzadko nawet stali się jej ofiarami. Przyznano z zadziwiającą szczerością, że działalność prezydenta zmierzała do tego, by nie było równych i równiejszych, tych, którym wolno wszystko, i tych, którym nic nie wolno.

Odkryto niespodziewanie prawdziwe oblicze Lecha Kaczyńskiego, który udowodnił czarno na białym, że polityk może być zarazem prawym, uczciwym, odważnym i mądrym człowiekiem, a polityka służbą narodowi i polskiej racji stanu.

Wypowiadałem o nim sądy nie zawsze sprawiedliwe, ale zawsze widziałem w Nim wielkiego polskiego patriotę, człowieka, dla którego Polska była najważniejsza — napisał Adam Michnik na łamach „Gazety Wyborczej”, dodając przy tym: — Lech Kaczyński służył polskiej niepodległości od marca 1968 roku. Często powtarzał, że wtedy wybrał drogę sprzeciwu wobec dyktatury. I tę jego decyzję będę zawsze wspominał z wielkim szacunkiem i sentymentem. Różniliśmy się, także w ostatnich latach, w ocenach zdarzeń politycznych. Wszelako zawsze myślałem o Lechu Kaczyńskim z szacunkiem dla Jego patriotyzmu. I te myśli towarzyszą mi od chwili, gdy usłyszałem straszną wiadomość o katastrofie lotniczej. Lech Kaczyński był człowiekiem prawym, życzliwym, rozumnym. I był człowiekiem szalenie sympatycznym, czego nierzadko doświadczyłem. Takim będę go pamiętał.

Leszek Kaczyński to nie tylko moja młodość, ale również taki ciężki czas, gdy ludzi z odwagą nie było tak wielu, jak dzisiaj — wtórował mu w tym samym dzienniku Władysław Frasyniuk. — Takie przyjaźnie długo się pamięta i trzeba naprawdę wiele zrobić w dalszym życiu, by taką przyjaźń zabić.

W czasie mszy żałobnej przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskup Józef Michalik zaznaczył, że tragicznie zmarły prezydent był „mężem stanu, który nie bacząc na poprawność polityczną, potrafił bronić swoich wartości”.

Z całego świata doszły do nas głosy, że Lech Kaczyński nie był wcale zagrożeniem destabilizującym Unię Europejską, lecz politykiem europejskiego formatu. Napływające z różnych stron wyrazy współczucia i szacunku ukazały zupełnie nowe oblicze prezydenta. Spoza tych słów, tych gestów, wyłonił się obraz nie tyle polityka, ile męża stanu, dla którego najważniejszą ideą była nie władza sama w sobie, ale dobro Ojczyzny, jej siła i ranga na międzynarodowej arenie.

Czy jedna tragiczna chwila może zmienić aż tak bardzo postrzeganie człowieka i wszystkiego, co sobą reprezentuje? A może chodzi tu o coś zupełnie innego?

Poprzedni prezydent, Aleksander Kwaśniewski, powiedział przy okazji smoleńskiej tragedii, że Polacy o wiele lepiej traktują zmarłych niż żywych.Prawda to niewątpliwa. Wyraża ją najlapidarniej stare polskie przysłowie: „Jak żyje, to mu żyć nie dadzą, jak umrze, to mu trumnę kadzą”. Zbyt często ludzi doceniamy dopiero wtedy, gdy odchodzą. Tak było w przypadku wielu postaci naszej historii: Romana Dmowskiego, Józefa Piłsudskiego, Wincentego Witosa… Atakowani za życia bez pardonu — często we wzajemnym konflikcie — odsądzani od czci i wiary w trakcie czynnej działalności, pozostawiali po sobie pustkę trudną do wypełnienia. Czy tak będzie również z prezydentem Lechem Kaczyńskim?

Kilka dni później, po decyzji pochowania zmarłego tragicznie prezydenta na Wawelu, znów pojawiły się głosy niezadowolonych i transparenty z napisami w rodzaju: „Pełnił tylko obowiązki, tym zasłużył na Powązki”. Wielu obywatelom przeszkadza po śmierci jeszcze bardziej niż za życia…

Człowiek wyśmiewany przez wiodące media stał się symbolem narodu — napisał w „Gościu Niedzielnym” Franciszek Kucharczak. — Trudno teraz będzie drwić z polskich tradycji i patriotyzmu, gdy ich ucieleśnienie spoczęło na Wawelu. Trudno będzie przywracać aurę oszołomstwa wokół kogoś, kto spoczął jako równy pośród królów i bohaterów. Jak kogoś takiego nazwać małym, skoro Łokietek był jeszcze niższy? Nic też dziwnego, że świadomi tego desperaci w środku żałoby zorganizowali hałaśliwy protest. […] Teraz mogą knuć i pluć, niczym belgijska gazeta, która pozwoliła sobie na taki żart rysunkowy: orzeł z polskiego godła wbity w ziemię i napis „Orzeł wylądował”. Nic to nie da. Gdy zobaczyłem wiezioną na lawecie trumnę prezydenta otoczoną mrowiem zapłakanych ludzi, pojąłem, że teraz dopiero orzeł zerwał się do lotu.

Kim naprawdę był zmarły tragicznie prezydent naszego państwa? Wielkim mężem stanu czy zaledwie dobrym i sympatycznym człowiekiem? Gorącym patriotą czy może politycznym zerem i ksenofobem, symbolem zaściankowości i obskurantyzmu? Poniższa historia nie jest próbą odpowiedzi na te pytania. Jest opowieścią o miłości dwojga ludzi.

*

Po obronie pracy magisterskiej na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego w 1971 roku bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy bezskutecznie starali się dostać na aplikację sądową, a potem prokuratorską. Zaszkodził im przypuszczalnie pewien student aktywista, któremu Lech dał kiedyś po gębie na zajęciach w studium wojskowym. Lech przeprowadził się więc do Sopotu, by podjąć pracę naukową w Zakładzie Prawa Pracy na Uniwersytecie Gdańskim pod kierunkiem docenta doktora habilitowanego Romana Korolca, a po jego śmierci — profesora doktora habilitowanego Czesława Jackowiaka. W 1980 roku obronił tam doktorat z prawa pracy pt. Zakres swobody stron w zakresie kształtowania treści stosunku pracy, a w roku 1990 uzyskał stopień doktora habilitowanego, na podstawie rozprawy zatytułowanej Renta socjalna. W latach 1996—1997 był profesorem nadzwyczajnym Uniwersytetu Gdańskiego, a od 1999 roku profesorem na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.

„Lubiany przez studentów, bezpośredni” — tak wspomina go jego była studentka Jolanta Konty, później po mężu Kwaśniewska.

Wcześniej jednak, bo w styczniu 1976 roku, Lech Kaczyński poznał, dzięki wspólnej przyjaciółce, sześć lat starszą od niego pracownicę naukową Instytutu Morskiego w Gdańsku, Marię Mackiewicz…

Urodziła się 21 sierpnia 1942 roku w Machowie, jako córka Czesława Mackiewicza i Lidii z domu Piszczako. Po zakończeniu II wojny światowej rodzina została przymusowo wysiedlona z Wileńszczyzny. Osiedli na Ziemiach Odzyskanych, a konkretnie w Człuchowie. Czesław Mackiewicz nosił pseudonim konspiracyjny „Szczygieł” i był żołnierzem IV Brygady Armii Krajowej. Jeden z jego braci walczył w szeregach II Korpusu Polskiego generała Władysława Andersa pod Monte Cassino, drugi stał się ofiarą zbrodni katyńskiej — zamordowany wiosną 1940 roku w Charkowie. W roku 1949 Czesław Mackiewicz został skazany na karę pięciu lat więzienia za działalność w AK (karę anulowano w wyniku amnestii), po czym utracił zatrudnienie w nadleśnictwie i rodzina przeniosła się do położonego nieopodal Złotowa. Rodzice urodzonego w Warszawie 18 czerwca 1949 roku Lecha Kaczyńskiego, Rajmund i Jadwiga z domu Jasiewicz, także byli żołnierzami AK, uczestnikami powstania warszawskiego — Rajmund Kaczyński został nawet odznaczony Orderem Virtuti Militari.

Maria urodziła się z wadą serca, ponadto często chorowała na zapalenie płuc, w związku z czym w 1951 roku jej rodzice przeprowadzili się do Rabki, znanego uzdrowiska. W roku 1955 przeszła operację serca. „Często mówię, że zaczęłam swoje życie z opóźnieniem — wspominała pani Maria. — Rodzice bardzo się o mnie troszczyli. Byłam dzieckiem chowanym pod kloszem, nie mogłam bawić się na podwórku. W pewnym momencie byłam w kiepskim stanie, miewałam często krwotoki”.

Po zdaniu matury w I liceum Ogólnokształcącym w Rabce rozpoczęła studia na Wydziale Handlu Zagranicznego w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Sopocie (kierunek: transport morski), które ukończyła w roku 1966. Po ukończeniu studiów podjęła pracę w Instytucie Morskim w Gdańsku, w pracowni badań koniunkturalnych, gdzie przeprowadzała badania perspektyw rozwoju rynków frachtowych na Dalekim Wschodzie. Świetnie znała aż cztery obce języki: angielski i francuski, rosyjski i hiszpański. Koleżanki mówiły na nią „Muszka”.

Nigdy nie była klasyczną pięknością — napisała o niej Anna Poppek w książce Obrączki. — Nie poprawiała urody za pomocą skalpela czy botoksu, uważała, że damie nie wypada oszukiwać natury. Miała jednak zniewalający uśmiech i nienaganną figurę, którą podkreślała wysmakowanym strojem. Symptomatyczne, że dopiero po jej śmierci archiwa większości polskich gazet zaczęły tonami wypluwać zdjęcia, na których widać prawdziwą Marię Kaczyńską — bez sztucznego retuszu, ciepłą, pełną uroku, elegancką. Przez lata fotografie te leżały odłogiem, a publikowano głównie takie, na których prezydentowa wyglądała niekorzystnie.

*

Rok 1976 okazał się w życiu Marii zarówno tragiczny, jak i szczęśliwy. Tragiczny, bo w tym roku zginął w wypadku jej ukochany ojciec, Czesław Mackiewicz. Prowadzony przez niego samochód wpadł w poślizg i sturlał się z nasypu. W szpitalu nie zauważono, że pan Czesław ma pęknięte żebro, a kość przebiła płuco… Rodzina do dzisiaj jest przekonana, że gdyby zrobiono mu wtedy prześwietlenie, dałoby się go uratować.

Na przełomie 1975 i 1976 roku Lech Kaczyński poszukiwał nowego lokum. Przez ostatnie lata zajmował mały pokoik sublokatorski.

Nauczyłem się mieszkać w obcym mieszkaniu, chociaż dziś wydaje mi się to bardzo dziwne — wspominał. — Mieszkało się nam dobrze, chociaż komandor Sowa, właściciel tego mieszkania, był zaprzysięgłym wrogiem Warszawy. Wierzył, że warszawiacy zarabiają tyle, że zgarniają pieniądze szufelkami. Przestałem z nim w końcu rozmawiać.

W tym samym czasie Maria Mackiewicz poszukiwała współlokatora, z którym mogłaby dzielić piętro w jednej z sopockich kamienic. Traf chciał, a może przeznaczenie, że obydwoje zwrócili się z tym problemem do Mirosławy Żukowskiej, która ich ze sobą poznała. Jego urzekł „charakterystyczny błękit” jej oczu, a ją burza jego rozczochranych loków i inteligencja. „Żona zażądała, żebym się uczesał — wspominał potem tę chwilę Lech. — Wyjęła grzebień i sama to zrobiła”.

Leszek miał bujną fryzurę, trudną do okiełznania — uzupełniła jego wypowiedź Maria. — To był styczeń 1976 roku. Pamiętam, że tego dnia było bardzo mroźno. Z Leszkiem od razu przypadliśmy sobie do gustu. Trudno jest opowiedzieć, jak się rodzi miłość. Leszek był ciepły, troskliwy, miałam do niego zaufanie. Wiedziałam, że jeśli coś mi obiecał, to dotrzyma słowa. Imponował mi wiedzą, doskonale znał historię, tę prawdziwą wersję. Zdawałam sobie sprawę, że prawda jest inna niż to, czego uczono mnie w szkołach. […] Ujmował wszystkich serdecznością, szczerością i wiedzą. Zaskakiwał mnie ciągle tym, że tak dużo wie. […] O geografii, o historii, szczególnie o polityce. […] On miał wszystko poukładane w głowie w taki nowoczesny sposób. Nie sentymentalny, tylko właśnie polityczny.

Niedługo potem wybrali się na pierwszy wspólny spacer. Następnie był pierwszy pocałunek i pierwszy symboliczny prezent: Leszek kupił Marylce bursztynowe serduszko na skórzanym rzemyku. Później, przez całe życie, z wyjątkiem wpadki, jaką była osobliwa sukienka mini z fioletowego pluszu, przy każdej okazji obdarowywał żonę biżuterią.

Lech Kaczyński opowiadał w jednym z wywiadów prasowych, że już po paru tygodniach od zapoznania czuł, że Marię, którą nazywał Marylką, zna bardzo dobrze. „Można powiedzieć, że byliśmy jak dwie połówki jednego owocu” — dodał.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że Lech miał w tym czasie dziewczynę, o kilka lat młodszą od siebie absolwentkę Uniwersytetu Gdańskiego, o czym wspomniała w Biografii politycznej Lecha Kaczyńskiego Sławomira Cenckiewicza i innych Mirosława Żukowska. Urok Marylki sprawił jednak, że szybko o niej zapomniał.

Od tej chwili byli już na zawsze razem, wzajemnie się wspierając i darząc wyjątkową czułością, którą złośliwi starali się wyśmiewać.

Przez trzydzieści cztery lata, w tym trzydzieści dwa małżeństwa, aż do końca byli nieodmiennie sobą zafascynowani, zachowując się jak para zakochanych nastolatków.

On często głaskał ją po twarzy, delikatnie, wierzchem dłoni — wspomina ich wspólna przyjaciółka. — Robił to nawet w sytuacjach publicznych, co Marylkę irytowało. Ale ona sama też nie wytrzymywała i pod ostrzałem aparatów fotograficznych często poprawiała mężowi marynarkę lub krawat. I nie robiła tego dla żadnego „ocieplenia wizerunku”. Po prostu taka była, troskliwa, czuła i dbająca o jego wygląd.

Lech i Maria Kaczyńscy udowodnili, że wielka miłość do końca życia naprawdę się zdarza. Gdyby Lech ze świecą szukał odpowiedniej partnerki, nie mógłby lepiej trafić. Odpowiadali sobie nie tylko fizycznie, ale i duchowo; mieli takie same poglądy polityczne, pochodzili z rodzin o podobnej historii i tradycjach.

Leszek szybko wtajemniczył Marylkę w swoją działalność opozycyjną. Imponowało jej, że narzeczony pracuje dla Biura Interwencyjnego KOR. Podziwiała go za odwagę, determinację, a przede wszystkim za to, że działa dla wolnej Polski. Wkrótce sama również zaczęła się angażować w te działania.

Prowadzenie działalności zmierzającej do obalenia ustroju (tak przynajmniej określał to obowiązujący wtedy kodeks karny) spowodowało, że siłą rzeczy Lech znalazł się pod stałą obserwacją Służby Bezpieczeństwa.

Leszek był zaangażowany w działalność Biura Interwencyjnego KOR — wspominała pani Maria Kaczyńska. — Zatrzymali nas do rewizji na Dworcu Centralnym. On, prawnik przecież, prosi o nakaz. Musieli zostawić nas w spokoju. Ale w Sopocie czekali inni, dwóch mundurowych. Skierowali nas na posterunek milicji, przejrzeli bagaże i moją torebkę. Niczego nie zrobili, ale tak strasznie się wtedy bałam… W tamtych czasach ludzie bali się milicji nawet wtedy, gdy nic nie robili.

Zaczęły się też szykany na uczelni. Od wyrzucenia uratowała go ciężka choroba, po prostu zniknął na wiele tygodni.

*

W kwietniu 1978 roku postanowili wziąć ślub; Lech postawił warunek: najpierw doktorat, potem małżeństwo. Po latach przyznał, że „to była dziecinada”. O ile rodzina Marii od razu zaakceptowała jej przyszłego męża, o tyle pani Jadwiga i Rajmund Kaczyńscy mieli pewne obiekcje. Szczególnie pani Jadwiga. Dla damy o przedwojennych poglądach prawie siedmioletnia różnica wieku nupturientów była trudna do przyjęcia. (W chwili zawierania związku małżeńskiego Lech miał ukończone dwadzieścia dziewięć lat, Maria trzydzieści pięć). Jednak z upływem lat, widząc, jak wspaniałą osobą jest Maria, jak kocha jej syna i jak poświęca się dla rodziny, wyrobiła sobie o synowej jak najlepsze zdanie.

W 1980 roku na świat przyszła córka Marii i Lecha Kaczyńskich, Marta. Lech Kaczyński pisał do przebywającej w szpitalu żony piękne liściki, z których jeden przytacza Sławomir Cenckiewicz:

Najukochańszy Babusiku, napisz, kochanie, jak się czujesz, czy jesteś taka słaba jak wczoraj. […] Wszyscy bardzo mocno Ciebie całują. Najmocniej ze wszystkich ja — Twój Lech.

Od momentu, kiedy 16 października 1978 roku kardynał z Krakowa, Karol Wojtyła, został wybrany na papieża, komuniści wiedzieli dobrze, czym to grozi. Czuli niebezpieczeństwo, a jednocześnie nie mogli przeciwstawić się woli wiernych, którzy — wspierani przez hierarchię kościelną — domagali się pielgrzymki papieskiej do ojczyzny. Przed papieżem Polakiem nie można już było zamknąć granicy tak, jak uczyniono to wcześniej w stosunku do Jana XXIII i Pawła VI.

W czerwcu następnego roku Jan Paweł II przyjechał z pierwszą pielgrzymką do ojczyzny… „Niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze Ziemi. Tej Ziemi” — gromkim głosem papież Polak modlił się na placu Zwycięstwa w Warszawie. W takim miejscu, w takim czasie, odważył się wezwać na pomoc Ducha Świętego, a nie Armię Czerwoną…

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. W sierpniu 1980 roku czołówki największych gazet światowych i programy głównych sieci telewizyjnych wypełniły się doniesieniami z polskiego Wybrzeża. Przeżywaliśmy chwile niezwykłe, uroczyste i radosne.Przyszedł czas walki o ludzką godność. Z nabożną niemalże czcią wymawiano nieznane dotąd nazwiska: Lech Wałęsa, Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda… Fala strajków gwałtownie rozlała się po kraju. Władza nie miała już wyjścia. Musiała iść na ustępstwa. 31 sierpnia, w światłach reflektorów, na oczach milionów telewidzów, uroczyście sygnowano porozumienie gdańskie. Z dnia na dzień ludzie stali się po prostu lepsi.

I nastąpiły dni cudowne. Dni, których po prostu opisać się nie da. Dni upojenia wolnością. W biednym i znękanym kraju brakowało wszystkiego, w sklepach tworzyły się kilometrowe kolejki po byle co, coraz więcej produktów dostępnych było tylko na kartki bądź na czarnym rynku po paskarskich cenach, władza prowokowała wciąż nowe i nowe konflikty, ale był to czas wspaniały, chociaż — szczególnie pod koniec — przypominał trochę bal na Titanicu. Kto tego nie przeżył, nigdy się nie dowie, jak po latach zniewolenia smakuje wolność.

Trzeba zaznać głodu, by odczuć niebiański smak zdobytej skibki chleba. Trzeba przeżyć furię piorunowych burz, by ocenić szczęście pierwszego promyka słońca. Trzeba żyć długo podwójnym życiem: wolnym w katakumbach, zniewolonym na ziemi — by odczuć aż do najgłębszych tajników duszy potęgę misterium, gdy wychodząca z katakumb wolność zaczyna pokonywać niewolę.

Zanim Marta ukończyła drugi miesiąc życia, Lech poszedł do stoczni, noszącej wówczas imię Włodzimierza Iljicza Lenina, aby wziąć udział w strajku. Popędził tam na złamanie karku, nie wziąwszy ze sobą nawet szczoteczki do zębów ani ręcznika. Tylko raz udało mu się zorganizować zmianę ubrania. Sypiał na podłodze w stoczniowym szpitalu.

Tam można się było przynajmniej umyć — wspominał z pewnym rozbawieniem te sierpniowe upalne dni. — Jedzenie w stołówce było fatalne, trudno zresztą było się do niej dopchać. Dowiedziałem się pewnego dnia, że w pokoju ekspertów jest coś do jedzenia. Od samego rana nie miałem nic w ustach. A Mazowiecki patrzył na mnie zawsze podejrzliwie jako na człowiekaKOR-u.Podchodzę do drzwi, a on mi je zatrzaskuje przed nosem. Musiałem obejść się smakiem.

Lech Kaczyński pełnił funkcję doradcy Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, jako prawnik był autorem sporej części porozumień sierpniowych, a także współautorem statutów Solidarności dotyczących strajków, sekcji branżowych i układów zbiorowych.

W sierpniu Marta miała dwa miesiące — wspominała z kolei Maria. — Leszek w stoczni, ja z maleństwem sama, nasłuchiwałam wiadomości. Nie było komórek, czasami jacyś dziennikarze docierali, ktoś kiedyś przyszedł wziąć dla Leszka koszulę na zmianę…

*

Maria zajmowała się maleństwem i — tak jak inne żony strajkujących — przychodziła pod bramę stoczni z córką w wózku. Komunistyczna prasa straszyła, że władze rozwiążą problem siłą. Maria bała się powtórki z 1970 roku. W ciężkich chwilach pomagała jej odwaga i optymizm.

Życie w ogóle jest niebezpieczne, ale nie sposób żyć w ciągłych obawach — zwierzyła się w jednym z późniejszych wywiadów. — Żyć w trwodze… to dziękuję bardzo. Zawsze zakładałam, że musi być dobrze.

Lech przyznawał, że na początku lat osiemdziesiątych widywał Martę rzadko, a jeśli już — to na krótko.

To wynik działalności związkowej i trwającej równolegle pracy na uczelni — tłumaczył Michałowi Karnowskiemu i Piotrowi Zarembie (O dwóch takich…Alfabet braci Kaczyńskich). — […] Do czasu wyjścia z internowania słabo ją pamiętam.

Po długim urlopie macierzyńskim i wychowawczym Maria Kaczyńska nie wróciła już do pracy w zawodzie. Zarabiała tłumaczeniami z angielskiego i francuskiego oraz udzielała korepetycji, zajmując się przy tym córką i wspierając męża w działalności opozycyjnej. Chciała stworzyć ciepły dom, „z klimatem”, i prawdziwą, kochającą się rodzinę.

Maryla wnosiła w moje życie ciepło i poczucie bezpieczeństwa — opowiadał Lech Kaczyński. — Jako mężczyzna bardzo tego potrzebowałem. Szczególnie w czasie stanu wojennego. Świat polityki jest światem trudnym. Nie przetrwałbym bez żony.

13 grudnia 1981 roku, próbując ratować za wszelką cenę rozsypujący się komunizm, generał Jaruzelski rozpoczął swą wojnę z narodem. W mroźną grudniową noc ruszyło do ataku siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy, trzydzieści tysięcy milicjantów i funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, tysiąc siedemset pięćdziesiąt czołgów, tysiąc czterysta pojazdów opancerzonych i pięćset wozów bojowych piechoty. Wywalano siekierami drzwi do mieszkań i wyciągano ludzi przemocą z domów. Pięć tysięcy osób zostało internowanych. Władzę w Polsce przejęła istniejąca nieformalnie junta wojskowa, określająca siebie jako Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, zwana popularnie WRON-ą. W setkach zakładów pracy rozpoczęły się strajki. Ulicami chodziły nieforemne postacie w mundurach i hełmach. Grzały dłonie przy koksownikach, rozglądając się wokół z pogardą i nienawiścią. Miasto wypełniał chłód, smutek i strach. Generał Jaruzelski tryumfował.

Zaraz po północy, po wprowadzeniu stanu wojennego, Lech Kaczyński został internowany. Następne jedenaście miesięcy, do października 1982 roku, spędził w Strzebielinku, ośrodku zamiejscowym więzienia w Wejherowie.

Miałam starego malucha, akumulator się rozładował, więc wsadziłam małą Martę w futrzany śpioszek, na sanki i do przyjaciół — opowiadała pani Maria. — Naiwnie myślałam, że od nich zatelefonuję, bo telefon w domu nie działał, a Leszek prosił, żebym zawiadomiła „kogo trzeba”. Tamtej nocy już nie zasnęłam. Przesiedziałam w oknie do rana, trzęsąc się. Rozpłakałam się dopiero, gdy spotkałam mamę, która z wielogodzinnym opóźnieniem przyjechała pociągiem z Warszawy, nieświadoma tego, co stało się w nocy.

Aż do świąt Bożego Narodzenia nie wiedziała, gdzie Lech siedzi. Potem odwiedzała go w Ośrodku Odosobnienia dla Internowanych w Strzebielinku. Spotykali się w obecności strażnika.

Syberyjska zima, las, kraty w oknach… To wszystko budziło skojarzenia z gułagiem — pisze Anna Poppek. — Maria przyznawała w późniejszych wywiadach, że trudno jej było wtedy uwierzyć, że Polska odzyska pełną suwerenność, a Lech i pozostali opozycjoniści wyjdą na wolność. Bardzo bała się o męża, o jego nerki, bo miał tendencję do zapaleń. Nie mogąc psychicznie wytrzymać w pustym mieszkaniu, przeprowadziła się z córką do państwa Padlewskich, teściów jednej z jej przyjaciółek.

Po zwolnieniu z ośrodka odosobnienia Lech wrócił do pracy na uczelnię. Jego sympatycy powierzyli mu tam funkcję społecznego inspektora pracy, co chroniło przed wypowiedzeniem. Z drugiej strony trzymano go możliwie daleko od studentów studiów dziennych i od egzaminów wstępnych.

Powrócił do działalności związkowej i włączył się w działalność konspiracyjną, zmierzającą — a jakże — do obalenia ustroju, który wprawdzie mocno trzeszczał już w szwach, ale obalić ciągle jeszcze się nie dawał. Niemałe rzesze obywateli robiły zresztą wszystko, aby tak się nie stało. Całkiem spora grupa ludzi lansuje przecież do dzisiaj teorię „mniejszego zła”, uzasadniającego wszystkie przeszłe honory, honoraria i bruderszafty. Według tych osobników stan wojenny nie tylko uratował Polskę przed obcą interwencją, ale jeszcze przyśpieszył proces demokratycznych przemian(!).

*

Skompromitowany do końca komunizm umierał w potwornych bólach. We wrześniu 1988 roku Lech Kaczyński wziął udział w rozmowach opozycji z przedstawicielami władz w Magdalence pod Warszawą. Następnie wszedł w skład powołanej przez Krajową Komisję Wykonawczą tak zwanej „szóstki”, czyli kierownictwa Solidarności wyznaczonego do rozmów przy Okrągłym Stole, rozmów trwających od lutego do kwietnia 1989 roku. Uczestniczył w obradach w zespole do spraw pluralizmu związkowego. Decyzja o udziale w przygotowaniach i rozmowach Okrągłego Stołu była naturalną konsekwencją obranej przez niego drogi. Utożsamiany później z kontestatorami pokojowej rewolucji, w książce O dwóch takich… przyznał:

Tak, godziłem się na Okrągły Stół. […] Nie należało czekać, ten system miał jeszcze sporo siły, a sytuacja w Rosji była niejasna. Nikt nie miał pewności, co będzie dalej. Należało korzystać z okazji. Nawet jeśli w przemianach 1988—1989 był element reżyserii przez rosyjskie i szerzej — komunistyczne, służby specjalne. Nie bylibyśmy pierwsi w rozmontowaniu komunizmu, a ostatni. I tak nasza rola w rozmontowaniu była niedoceniona. To myśmy wpłynęli na wydarzenia w Berlinie, w Pradze. Co by było, gdybyśmy się znaleźli w ogonie przemian? Mamy w Europie dostatecznie wielu wrogów, którzy by to przeciw nam wykorzystali. A poza tym, ten ustrój należało zlikwidować jak najszybciej. Każdy miesiąc jego trwania był szkodliwy dla polskiego narodu. Inną sprawą jest, jak porozumienie Okrągłego Stołu traktowano później. Pewna część elity solidarnościowej potraktowała je niestety jako coś wieczystego.

17 kwietnia ponownie zarejestrowano Solidarność. W czerwcu odbyły się wolne wybory do senatu, a w sejmie opozycja uzyskała decyzją rządu trzydzieści pięć procent miejsc. 24 sierpnia Sejm powołał Tadeusza Mazowieckiego na urząd premiera. Wkrótce pan Tadeusz ogłosił politykę grubej kreski, od której zaczęło się całe późniejsze zło. Ale na razie lud upijał się odzyskaną po latach wolnością. Kompozytorzy mogli wreszcie komponować, pisarze pisać, opozycjoniści oponować, a importerzy importować. Śladem Polski podążyły niebawem Węgry, Czechosłowacja i Bułgaria, a następnie Niemcy Wschodnie i Rumunia. Zburzenie 9 listopada muru berlińskiego, największej hańby powojennej Europy, zapoczątkowało zjednoczenie Niemiec.

Z końcem kwietnia Lech Kaczyński został członkiem Prezydium Krajowej Komisji Wykonawczej NSZZ Solidarność, zastępującym przewodniczącego. Wałęsa nieraz wówczas powtarzał, że gdyby z nim coś się stało, związkiem ma kierować właśnie Kaczyński.

14 lutego 1992 roku został prezesem Najwyższej Izby Kontroli, zastępując zmarłego tragicznie w nigdy do końca niewyjaśnionych okolicznościach Waleriana Pańkę.

Jako prezes NIK-u Lech Kaczyński w ogromnym stopniu wzmocnił zaufanie społeczne do tej instytucji (wzrost zaufania z trzydziestu do sześćdziesięciu procent), przekształcając ją w skuteczny organ kontroli państwowej. Zrekonstruował NIK niemal od podstaw, stwarzając zespół, z którego wywodziło się późniejsze grono najbardziej oddanych mu i zaufanych współpracowników. Zlikwidował różne zespoły czysto branżowe, np. zespół przemysłu lekkiego czy chemicznego, tworząc jeden — przemysłu. Utworzył zespół do spraw prywatyzacji, ochrony środowiska i spółdzielczości, opanowanej bez reszty przez nomenklaturę i stare układy. Wprowadził zasadę kontroli całościowych, na przykład systemu bankowego, lasów państwowych, policji czy procesów prywatyzacji, chcąc ujawnić rządzące różnymi aferami mechanizmy. Nie wszystkim się to podobało… To właśnie wtedy zaczęła się ugruntowywać opinia o Lechu Kaczyńskim jako państwowcu oraz nieprzejednanym wrogu afer i podejrzanych interesów.

Spełniło się wreszcie marzenie Marii Kaczyńskiej o ciepłym domu, „z klimatem”. Dostali przydział, a potem wykupili na własność stutrzydziestometrowe mieszkanie w Sopocie przy ulicy Armii Krajowej 55. Przedwojenne, tradycyjne, z dużymi oknami i dwuskrzydłowymi drzwiami do salonu. Do wykupu mieszkania, w wysokości jednej trzeciej dołożyła się matka Marii…

Wnętrze urządzone było skromnie, ale ze smakiem. Z przedwojennym, inteligenckim sznytem. Pokój Lecha wypełniały głównie książki. Mieli też sporo płyt. Obydwoje lubili muzykę: Leonarda Cohena, Chrisa Reę, Alicję Majewską… No i zwierzęta. Do Pałacu Prezydenckiego wprowadzili się z dwoma psami: Tytusem i Rudolfem oraz dwoma kotami. Burą kotkę Molly Lech przygarnął jeszcze przed przeprowadzką do Warszawy. Błąkająca się i wycieńczona Lula sama wypatrzyła go na stacji benzynowej.

Pani Maria była bardzo przywiązana do Sopotu i ich mieszkania przy Armii Krajowej. Kiedy Lech został prezesem NIK-u, nie za bardzo chciała przeprowadzić się do Warszawy. W efekcie tego po stolicy zaczęły krążyć opowieści o oryginalnych „kreacjach” prezesa szacownej instytucji kontrolnej, na przykład o dwóch butach nie do pary, w których paradował cały dzień, nie dostrzegając różnicy.

*

Z funkcji prezesa NIK-u odwołano go 8 czerwca 1995 roku, przed końcem sześcioletniej kadencji. Przeżył to jako osobistą klęskę i skierował wiele ostrych słów z trybuny sejmowej do posłów, którzy go odwołali.

Potem życiorys Lecha Kaczyńskiego zdominowała praca naukowa — prowadził zajęcia na Uniwersytecie Gdańskim i Uniwersytecie im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego (dawnej ATK), był wykładowcą prawa pracy w koszalińskiejBałtyckiej Wyższej Szkole Humanistycznej. W pamięci władz uczelni, pracowników i samych studentów zapisał się jako szlachetny człowiek i znakomity nauczyciel akademicki.

Na scenę publiczną wrócił 12 czerwca 2000 roku, kiedy po wyjściu Unii Wolności z koalicyjnego rządu Jerzego Buzka premier zaoferował mu funkcję ministra sprawiedliwości, którą przejął po urzędującej dotychczas na tym stanowisku Hannie Suchockiej. Gdy wiadomość o powierzeniu Kaczyńskiemu wspomnianego stanowiska doszła do wiadomości publicznej, otrzymał telefon od Barbary Labudy z Pałacu Prezydenckiego, w którym rezydował wówczas Aleksander Kwaśniewski: Leszku, ty wiesz, co się dzieje? Panią Hanię trzeba było cucić, jak się dowiedziała, kto będzie jej następcą.

Jak głosi plotka, na spotkanie z premierem w celu odebrania nominacji Lech nie miał nawet odpowiedniego garnituru. Premier zaproponował, aby pożyczył ubranie od jeszcze niższego od niego ministra skarbu, Emila Wąsacza.

To mnie naprawdę rozzłościło — wspominał sam bohater tej historii. — Wtedy premier: „To pożycz od Jarka”. Ja na to: „Będzie za szeroki, dużo za szeroki”. Jarek wtedy rzeczywiście był sporo grubszy niż dzisiaj. Ale przyznaję też szczerze, że trochę się wykręcałem od tak wielkiego pośpiechu. Nie byłem psychicznie przygotowany do natychmiastowego rozpoczęcia urzędowania, chciałem choć na chwilę wrócić przedtem do domu i na uczelnię, pozamykać najważniejsze sprawy.

To ona [Maria] dbała o wygląd męża — czytamy w Obrączkach. — Doskonale znała jego wymiary, sama kupowała mu ubrania, buty. Sytuacja zmieniła się, gdy został ministrem sprawiedliwości. Przyjaciele zaprowadzili ich do dobrego krawca, który zdjął miarę i potem Maria dzwoniła z prośbą o odpowiedni strój dla męża. I Lech, i Jarosław znani byli z nieprzywiązywania uwagi do stroju. Pozostawieni samym sobie, ubierali się jak Chochoł z Wesela, w „com miał”. Do legendy przeszły wlokące się za braćmi niezawiązane sznurówki. Tę troskę Marii o ubiór Lecha widać było zwłaszcza w Pałacu Prezydenckim. Potrafiła jeszcze w ostatniej chwili przed oficjalnym wystąpieniem prezydenta poprawić mu marynarkę czy strzepnąć nitkę z klapy.

Lech pod pewnym względem był nietypowym mężczyzną. Sam, kompletnie pozbawiony gustu, potrafił dostrzec kreację żony, a bywało, że i skrytykować. Nie cierpiał kapeluszy i stanowczo odradzał Marii noszenie tych, jak twierdził, pretensjonalnych nakryć głowy. Nie lubił też mocnego makijażu.

Kierując resortem sprawiedliwości, Lech Kaczyński dał się poznać jako polityk zarządzający twardą ręką organami ścigania, nie wahający się przed wydawaniem prokuratorom bezpośrednich poleceń w konkretnych sprawach.

Postanowiłem skoncentrować się na roli prokuratora generalnego, a nie na administracyjnej funkcji ministra sprawiedliwości — wyjaśniał. — Nie znaczy to, że tę drugą rolę ministra zaniedbywałem, ale najważniejsza była pierwsza — nadzorowanie śledztw, kontrola, polityka karna. Chciałem zrobić coś ważnego i dobrego, bez żadnej kalkulacji. Zakładałem bowiem, że to będzie wspaniała, ale krótka przygoda. Byłem przekonany, że Unia Wolności nie poprze projektu budżetu, co doprowadzi do rozwiązania Sejmu. […] Cechą charakterystyczną [prokuratur] była — i jest — niechęć do jakiegokolwiek działania. To było widać wszędzie, nawet na szkoleniach, gdzie w latach dziewięćdziesiątych uczono na następujących przykładach: najpierw pokazywano topornie napisaną decyzję o wszczęciu postępowania w sprawie gospodarczej. A potem pokazywano napisane piękną polszczyzną postanowienie o odmowie wszczęcia postępowania. […] Prokuratorzy to ludzie inteligentni, zrozumieli, o co chodzi. A jak nie rozumieli, to i tak dostawali instrukcje nakazujące łagodność przy przestępstwach. […] Pamiętam, jak jeden z prokuratorów skarżył mi się, że już nie może tego wytrzymać, bo sprawę człowieka skopanego na śmierć, który dostał kilkaset potężnych uderzeń nogami i oczywiście zginął, każą mu zakwalifikować jako pobicie ze skutkiem śmiertelnym, a nie zabójstwo. Żeby w statystyce było mniej zabójstw. Żeby można bronić teorii, że przestępczość nie wzrasta.

Skutecznie walcząc z przestępczością, korupcją i mafią, dążąc do zerwania z obowiązującą w Polsce od lat liberalną polityką karną, Lech Kaczyński szybko stał się jednym z najbardziej popularnych członków rządu i drugim najpopularniejszym politykiem w kraju, po ówczesnym prezydencie Aleksandrze Kwaśniewskim.

Przede wszystkim był odważny. Miał odwagę robić to, o czym inni tylko mówili, najczęściej zresztą po cichu. Działał konsekwentnie i bez udawania, zgodnie z zasadami: wszyscy są równi wobec prawa; bać się ma przestępca, nie obywatel; wymiar sprawiedliwości nie jest własnością kilku prawniczych korporacji, a korporacje — kilku rodzin… Wydaje się to oczywiste. Tylko że nikt wcześniej — wbrew deklaracjom — nie odważył się otwarcie przeciwstawiać mafiom. Zarówno tej brutalnej, bandyckiej, mordującej i rabującej, jak i tej z pogranicza polityki i szemranych interesów, w białych kołnierzykach i garniturach.

Ta sama popularność stała się też przyczyną jego odwołania z zajmowanego stanowiska, po dziesięciu miesiącach sprawowania urzędu. Lech Kaczyński zdążył zaledwie rozpocząć proces wdrażania przemian, w roli nieco osamotnionego szeryfa. Stopień popularności w społeczeństwie jest bowiem odwrotnie proporcjonalny do sympatii wśród elit III RP: tych politycznych, tych biznesowych i tych medialnych. Coraz mniej lubiano go na salonach. Do obydwu braci bliźniaków przylgnęła etykietka oszołomów.

*

18 listopada 2002 roku Lech Kaczyński wygrał jednak — i to ze znaczną przewagą — w bezpośrednich wyborach na prezydenta miasta Warszawy. W pierwszej turze otrzymał czterdzieści dziewięć i pięćdziesiąt osiem setnych procent głosów, w drugiej zaś pokonał kandydata koalicji SLD — UP Marka Balickiego, uzyskując siedemdziesiąt i pięćdziesiąt cztery setne procent głosów.

Jarosław Kaczyński:

Leszek nie chciał być prezydentem Warszawy. Bał się zarzutów, że są dziury w chodnikach, bał się ogromnych ataków za rzeczy, za które nie może odpowiadać […]. Była jednakże ogromna nadzieja, że uda się tam pokazać, że Polską można inaczej rządzić. Mądrzej i uczciwiej.

Rządy w stolicy rozpoczął pod hasłami zlikwidowania układów korupcyjnych oraz przywrócenia ładu i porządku. Podjął skuteczne działania na rzecz poprawy bezpieczeństwa w mieście. Podczas jego kadencji — w porównaniu z rządami poprzednich władz miasta — w budżecie miejskim wzrosły środki na oświatę, bezpieczeństwo, kulturę i opiekę społeczną. Za jeden z największych sukcesów prezydentury Lecha Kaczyńskiego uważane jest rozbicie tak zwanego „układu warszawskiego”, czyli istniejącej tam sieci nieformalnych powiązań pomiędzy rządzącą miastem koalicją Platformy Obywatelskiej (wcześniej Unii Wolności) i Sojuszu Lewicy Demokratycznej a lokalnymi biznesmenami. W ramach tych powiązań dochodziło do wielu nieprawidłowości, w tym do ustawianych przetargów. Jednocześnie krytykowano zastój w inwestycjach, brak planów zagospodarowania przestrzennego i unieważnianie kolejnych przetargów.

Zetknęliśmy się w stolicy z monstrualnym bałaganem — twierdził Lech Kaczyński. — Znaczna część instytucji nie odpowiadała podstawowym wymogom nie tylko urzędu państwowego, ale po prostu zwykłego zakładu pracy. Opanowanie tego i uporządkowanie zajęło sporo czasu. Podobnie jak dużo czasu i energii zajmowało pilnowanie, by nie kradziono. Nasze prawo służy przetargom ustawionym. Przetarg nieustawiony trwa latami.

Głośną decyzją Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta Warszawy było powołanie w Urzędzie Miasta zespołu, który obliczył straty, jakie stolica poniosła w czasie II wojny światowej. Wyniosły one czterdzieści pięć miliardów trzysta milionów dolarów. Obliczenie strat stało się elementem dyskusji na temat roszczeń, jakie wobec Polski wysuwały niektóre środowiska w Niemczech.

W 2004 roku prezydent zabronił przejścia ulicami Warszawy Paradzie Równości. Wywołało to ogromne kontrowersje oraz zarzuty o homofobię. Kaczyński tłumaczył początkowo odmowę obroną publicznej moralności, potem zaś, pod naciskiem homofilów, brakami formalnymi, oraz tym, że tego samego dnia w stolicy przewidziano uroczyste odsłonięcie pomnika Stefana „Grota” Roweckiego1.

W tym samym roku 2004 wydarzyło się coś, co zaskarbiło Lechowi Kaczyńskiemu wdzięczność mieszkańców stolicy. 31 lipca nastąpiło uroczyste otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego, w przeddzień sześćdziesiątej rocznicy jego wybuchu. Muzeum jest hołdem dla tych, którzy złożyli naszej wspólnocie ofiarę największą — życie. A pamięć jest niezbędna, tak dla istnienia osoby ludzkiej, jak i wspólnoty. Wspólnota narodowa istnieje dzięki wzajemnej lojalności osób, które się w niej rozpoznają, dzięki skłonności do wzajemnych wyrzeczeń, a nawet poświęceń. Jeśli zbiorowość nie potrafi uznać i choćby symbolicznie wynagrodzić owych poświęceń — traci busolę moralną. Jeśli nie odróżnia bohaterów od zdrajców — zatraca podstawowy instynkt moralny, który pozwala jej przetrwać. Przestaje istnieć jako wspólnota. Otwarcie Muzeum dobitnie zaprzeczyło tezom, że historia jest nudna i nikogo — a zwłaszcza młodzieży — już nie interesuje…

Pod koniec owego roku, w czasie pomarańczowej rewolucji, Lech Kaczyński odwiedził Kijów. Był to symboliczny początek jego proukraińskiej polityki, którą kontynuował jako głowa państwa.

Kiedy Lech został prezydentem Warszawy, Maria, chcąc nie chcąc, przeprowadziła się do wynajętego mieszkania na Powiślu, przy ulicy Czerwonego Krzyża. Charakterem przypominało na szczęście ich mieszkanie w Sopocie i ku swojemu zdumieniu pani prezydentowa szybko zaaklimatyzowała się w nowym miejscu. Nawiązała znajomości z sąsiadami i sprzedawczyniami z okolicznych sklepików. Mieszkanie było na tyle przestronne, że bez problemu mogło pomieścić całą rodzinę: Marię, Lecha i Martę, która często przyjeżdżała z Sopotu wraz z mężem i córeczką Ewą. Dla ukochanej wnuczki dziadkowie zamontowali nawet w drzwiach huśtawkę. W późniejszym czasie „dorobili się” jeszcze jednej wnuczki, Martyny.

Media od razu zaatakowały Kaczyńskiego pytaniami, kto płaci za duże, luksusowe mieszkanie w drogiej dzielnicy. Wielokrotnie zmuszony był wyjaśniać przed kamerami, że płaci z własnej kieszeni.

19 marca 2005 roku Lech Kaczyński ogłosił publicznie, że zamierza startować w wyborach na prezydenta RP z ramienia PiS-u. Hasłem jego kampanii wyborczej było: „Odwaga i Wiarygodność”, to samo, z którym szedł do wyborów prezydenckich w Warszawie trzy lata wcześniej. Swoją wizję IV RP określał jako program „Polski solidarnej, która szuka swoich korzeni w wielkiej potrzebie wspólnoty i która moralne początki znajduje w Sierpniu 1980 roku”. Dynamiczna kampania dała mu początkowo bardzo wysokie poparcie, szybko stał się liderem większości sondaży. Jeszcze bardziej dynamiczna okazała się jednak kampania wicemarszałka sejmu, Donalda Tuska, kandydata Platformy Obywatelskiej. Dzień przed wyborami nie dawano Kaczyńskiemu większych szans.

A jednak… W pierwszej turze wyborów prezydenckich zajął drugie miejsce po Tusku, otrzymując trzydzieści trzy procent głosów. W drugiej turze, 23 października, otrzymał osiem milionów dwieście pięćdziesiąt siedem tysięcy czterysta sześćdziesiąt osiem głosów, co stanowiło pięćdziesiąt cztery i cztery setne procent głosujących (Tusk — czterdzieści pięć i dziewięćdziesiąt sześć setnych procent), przy ogólnej frekwencji wynoszącej pięćdziesiąt i dziewięćdziesiąt dziewięć setnych procent. Mandat prezydenta stolicy oddał w przeddzień objęcia urzędu prezydenta RP. 23 grudnia 2005 roku złożył przysięgę przed Zgromadzeniem Narodowym.

*

Lech Kaczyński okazał się najbardziej aktywnym polskim prezydentem po 1989 roku. Ilustruje to choćby liczba skierowanych przez niego do sejmu projektów ustaw. W ciągu czterech lat zgłosił czterdzieści trzy inicjatywy ustawodawcze. Podpisał osiemset czterdzieści ustaw, a stojąc na straży interesu publicznego i jakości stanowionego prawa, siedemnaście skierował do Trybunału Konstytucyjnego. Osiemnaście ustaw przekazał do ponownego rozpatrzenia przez parlament. Pierwsze weto prezydenckie zostało postawione 10 sierpnia 2006 roku i dotyczyło nowelizacji kodeksu cywilnego w zakresie zrzeczenia się prawa własności nieruchomości. W jednym z wywiadów, tuż po objęciu prezydentury, stwierdził:

Zamierzam przeglądać każdą ustawę i zastanawiać się: może do Trybunału Konstytucyjnego? A może weto? Regułą będzie oczywiście podpis, ale nie bezrefleksyjny.

W związku z tym po kraju krążyła lansowana przez media i politycznych przeciwników prezydenta opinia, że rząd nie może rządzić, bo prezydent blokuje wszystkie ustawy. A on po prostu nie godził się na pewne rzeczy. Nie zgodził się na przykład na rządowy pakiet reformujący służbę zdrowia, w myśl którego zakłady opieki zdrowotnej miały zostać przekształcone w spółki. Obawiał się bowiem, że będzie to pierwszy krok do wprowadzenia płatnej opieki medycznej.

„Zdrowie ludzkie to nie jest towar i w towar zmienione być nie może” — argumentował decyzję o postawieniu weta w listopadzie 2008 roku.

Gdy Lech został prezydentem RP, Maria długo zwlekała z przeprowadzką do Pałacu Prezydenckiego. Mieszkanie przy ulicy Czerwonego Krzyża odpowiadało jej zdecydowanie bardziej. Przekonana była, że nie polubi przestronnych sal, urządzonych zgodnie z gustem poprzednich Pierwszych Dam. „To nie mieszkanie, ale komnaty!” — wtórował jej, sarkając, Lech. W końcu musiała się przenieść. Szybko jednak oswoiła ogromny pałac. Pogodziła się też z obowiązkami męża i znakomicie odnalazła się w roli Pierwszej Damy RP. Pochłaniała ją działalność charytatywna i wspieranie kultury.

Rano szybko zjadamy śniadanko, które ja szykuję — zwierzała się „Gazecie Lubuskiej”. — A to jakaś wędlinka jest, serek, jakieś jajeczko… Oboje lubimy jajka na miękko. Chwilkę przy stole jeszcze porozmawiamy o sprawach osobistych, a potem każde z nas idzie w swoją stronę. Widzimy się najczęściej dopiero po północy, bo mąż dość długo ma narady, rozmowy, spotkania. I jestem wtedy wściekła i zła, że tak późno wraca. „Leszeczku, dbaj o siebie, bo padniesz” — ciągle mu powtarzam. A on i tak robi swoje. Za bardzo się przemęcza, za długo siedzi, ma za dużo spraw.

Lech i Maria nigdy nie mieli cichych dni, choć zdarzyło im się na siebie pogniewać. Szybko jednak wszystko sobie wyjaśniali. W jednym z wywiadów Lech Kaczyński tak zdefiniował miłość: „To przywiązanie. To chęć dawania drugiej osobie jak najwięcej dobra”.

Maria martwiła się nie tylko o zdrowie, ale i o wygląd męża. Jej troskliwość o zapięte odpowiednio guziki czy nieskazitelny wygląd marynarki Lecha, znanego z tego, że nie przywiązuje wagi do tak prozaicznych spraw, gorliwie rejestrowały kamery. Tego typu obrazki często później pokazywały stacje telewizyjne, szczególnie TVN, nie szczędząc przy okazji parze prezydenckiej złośliwości.

Warto w tym kontekście wspomnieć szczególnie jedną historię, która była w istocie dowodem na miłość i głębokie oddanie małżeńskie — czytamy w artykule Doroty Łosiewicz Historia pewnej miłości. Maria i Lech Kaczyńscy2 [„W Sieci” nr 15(71)/2014]. — Zaprezentowana została jednak w mediach w krzywym zwierciadle i wyniesiono ją niemal do rangi skandalu. Chodzi o historię z reklamówką, którą Maria Kaczyńska przekazała Lechowi do samolotu. Drwiono wówczas, że prezydentowa przygotowała dla męża kanapki. Kpiono, że nie umie się zachować i nie zna etykiety. Tymczasem Lech Kaczyński wyszedł właśnie z groźnej infekcji, a musiał odbyć wielogodzinną podróż w klimatyzowanym samolocie. Żona martwiła się o to, żeby mąż nie zamarzł, a choroba się nie odnowiła. W drodze na lotnisko kupiła mu więc sweter. Nie mając czasu na przepakowanie ubrania, podała małżonkowi reklamówkę. To wystarczyło do rozpętania kampanii dowcipów, która ciągnęła się przez kilka tygodni.

Maria Kaczyńska wszystko obróciła w żart i wysłała Szymonowi Majewskiemu, który żartował z tego w swoim show, kanapki z jajkiem, pisząc: „Teraz wie Pan, co jest w środku, proszę nie nakruszyć”.

Oboje rozważali następujące rozwiązanie: jeśli w 2010 roku Lech nie zostanie wybrany na drugą kadencję, przeniosą się do jakiegoś skromnego, ale wygodnego domu z ogrodem w którymś z urokliwych zakątków Trójmiasta. Nie zdążyli…

18 kwietnia 2010 roku Lech i Maria Kaczyńscy zostali pochowani w bazylice archikatedralnej Świętego Stanisława i Świętego Wacława w Krakowie, w krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów na Wawelu.

Tron we krwi. KLEOPATRA VII—JULIUSZ CEZAR—MAREK ANTONIUSZ

Kto urodził się na władcę,

kto dokonał tego, że co dnia w jego ręku spoczywa los tysięcy,

ten zstępuje z tronu jakby do grobu.

Johann Wolfgang Goethe

Jak wiemy z historii, największą biegłością w sztuce miłosnej swojej epoki odznaczały się kobiety Egiptu, mimo iż najsłynniejsza z nich, Kleopatra VII, była z pochodzenia Greczynką — ostatnią z greckiej dynastii założonej przez Aleksandra Wielkiego w 323 roku przed naszą erą. Stała się bohaterką dwóch wielkich sztuk Szekspira i jednej George’a Bernarda Shawa, a jej legenda przetrwała dwa tysiące lat. Piękna królowa Egiptu przeszła do historii jako kobieta o nieokiełznanym temperamencie i chciwości, silna i kochająca władzę. Jej ambicja, nie mniej niż jej czar, wywierała wielki wpływ na rzymskich polityków; jak żadna inna przedstawicielka płci pięknej czasów starożytnych może być uznana za prototyp romantycznej femme fatale. Uosabiała wszystko, czego Rzymianie nie znosili. Uważali ją za śmiertelnie niebezpieczną, za prawdziwe wcielenie zła. A mimo to była o krok od władania Imperium Rzymskim.

*

Po śmierci Ptolemeusza XII w roku 51 przed naszą erą egipski tron odziedziczył jego najstarszy syn, dziesięcioletni Ptolemeusz XIII. Władzę miał sprawować wspólnie z dorosłą już żoną, a zarazem siostrą — Kleopatrą, co zapewne wprawia w radosne drżenie wybitnego polskiego naukowca, filozofa, bioetyka, wydawcę, publicystę (laureata nagrody Grand Press), wykładowcę akademickiego, wiceprezesa B’nai B’rith Polska, wiceprzewodniczącego Rady Polityczno-Programowej SLD, byłego doradcę Janusza Palikota, etc., etc., profesora Jana Hartmana z Zakładu Filozofii i Bioetyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Kazirodczy związek Kleopatry z bratem wkrótce jednak się rozpadł, co doprowadziło do wojny domowej. W roku 48 przed naszą erą Ptolemeusz XIII wygnał Kleopatrę z Egiptu. Schroniła się w Palestynie i zaczęła zbierać wojska, żeby dokonać odwetu, licząc przy tym na poparcie Rzymu. Rzym bowiem czuł się uprawniony do wsadzania nosa w wewnętrzne sprawy bogatego Egiptu i w rzeczywistości już od roku 168 przed naszą erą sprawował nad nim swoisty protektorat.

Kleopatra była kobietą niezwykle inteligentną, wykształconą, elokwentną, o szerokich horyzontach, władającą sześcioma językami (jako jedyna przedstawicielka dynastii Ptolemeuszów mówiła po egipsku), interesującą się nie tylko władzą i polityką, ale również filozofią i kulturą. Nikt bardziej niż ona nie zdawał sobie sprawy z tego, że aby zrealizować swoje ambicje i osiągnąć wyznaczone cele, musi mieć dobre stosunki z Rzymem oraz jego władcami. I właśnie wydarzenia w Imperium Rzymskim stworzyły jej możliwość powrotu na tron.

W październiku roku 48 przed naszą erą, w pogoni za swym wrogiem Pompejuszem, do Egiptu przybył Gajusz Juliusz Cezar. Pochodzący ze znanej patrycjuszowskiej rodziny, był głównym sprawcą upadku rzymskiej Republiki. Mimo to historia po dzień dzisiejszy widzi w nim wielkiego wodza i polityka, który po zwycięskiej wojnie przeciwko Pompejuszowi został władcą Rzymu. Sławę przyniosły mu przede wszystkim: podbój Galii oraz świetne pod względem literackim opisy prowadzonych tam kampanii wojennych. Przeprowadził również reformę kalendarza, zwanego od jego imienia juliańskim, na którym opiera się dzisiejszy kalendarz gregoriański. Wszyscy późniejsi władcy Rzymu przybierali oficjalny tytuł cezarów, zapewne w nadziei, że w ten sposób spłynie na nich choć część sławy, jaką cieszył się ich wielki poprzednik.

Dokonawszy podboju Galii, Cezar zdecydował się pozostać w niej na czele armii i zarządzać podbitą prowincją do czasu, aż otrzyma konsulat, co wprawiło w popłoch senatorów. Jego przeciwnicy żądali tymczasem, żeby wrócił do Rzymu i stanął przed sądem, aby oczyścić się z zarzutów stawianych mu w związku z jego poprzednim konsulatem. Cezar zdecydował się wówczas na krok, który oznaczał początek Republiki. Na czele swej armii przekroczył Rubikon, graniczną rzekę oddzielającą Galię od Italii. Wypowiedział wtedy słynne słowa Alea iacta est3, i rozpoczął marsz, który w rezultacie doprowadził go do Rzymu. Jego wojska nie napotkały na swej drodze większego oporu i szybko zajęły Rzym, z którego wcześniej uciekł Gnejusz Pompejusz wraz ze swymi stronnikami. Potem Cezar wyruszył do opanowanej przez jego wrogów Hiszpanii, oblegając po drodze Marsylię. Po odniesieniu zwycięstwa na zachodzie, w grudniu 49 roku przed naszą erą wymusił ogłoszenie się dyktatorem, a następnie — w roku 48 przed naszą erą — konsulem.

W 48 roku przed naszą erą Juliusz Cezar przeprowadził przeciwko Pompejuszowi kampanię na terenach dzisiejszej Albanii, gdzie 10 lipca 48 roku przed naszą erą poniósł klęskę w bitwie pod Dyrrachium. Tylko błąd przeciwnika uratował wówczas Cezara przed ostateczną katastrofą. Stronnik Pompejusza, Labienus, stracił mianowicie na jego rozkaz wszystkich pojmanych jeńców, co zniechęciło do Pompejusza wielu potencjalnych stronników. Cezar natomiast zachowywał się w tym okresie bardzo rycersko w stosunku do pokonanych nieprzyjaciół, co zasługiwało na pochwałę, zwłaszcza że niejednokrotnie zdarzało się, iż na polu bitwy przeciw sobie stawali bliscy krewni. Strategia ta spowodowała, że większość senatorów przeniosła się w końcu do obozu Cezara i Pompejusz nie mógł już głosić, że jest obrońcą Republiki i senatu.

Wobec ogromnych strat i trudności zaopatrzeniowych Cezar postanowił wycofać się na wschód, w kierunku nadchodzącej armii Kwintusa Metellusa Scypiona, mającej wzmocnić siły Pompejusza. Założył obóz na wzgórzu nad rzeką Enipeus niedaleko Farsalos, gdzie 9 sierpnia 48 roku przed naszą erą doszło do decydującego starcia. Przeciwko dwudziestu dwóm tysiącom żołnierzy Cezara stanęły dwukrotnie liczebniejsze siły Pompejusza. Dobra taktyka, szczęście oraz błędy Pompejusza pozwoliły jednak Cezarowi pokonać przeważające siły wroga i zdobyć jego obóz. Dzięki umiejętnej propagandzie, łagodnemu traktowaniu jeńców oraz nagradzaniu tych, którzy zdecydowali się zmienić front, Cezar wkrótce powiększył znacznie grono swych zwolenników, stając się panem całej Italii. Pompejusz zbiegł do Egiptu, zaś Cezar ruszył jego śladem.

Poza tym Egipt był krajem miodem i mlekiem płynącym. Wylewy Nilu zapewniały dwukrotne zbiory w ciągu roku. Dla rzymskiego dowódcy, trapionego ciągłymi finansowymi troskami, był więc co najmniej wart zainteresowania.

Dnia drugiego października okręty wiozące Cezara i dwa towarzyszące mu legiony wchodziły do portu w Aleksandrii — pisze Aleksander Krawczuk w książce Gajusz Juliusz Cezar. — Na spotkanie przybywającego wypłynął Teodot [który wraz z Potinosem i Achillasem stanowili grono doradców Ptolemeusza XIII, a właściwie w jego imieniu rządzili krajem], wioząc zabalsamowaną głowę Pompejusza i jego pierścień. Na ich widok Cezar odwrócił się i oczy zaszły mu łzami. Nie był to ból i żal udany. Cezar nie chciał śmierci Pompejusza. Ścigał go, by zmusić do pojednania się i powrotu do Rzymu […].

Miasto, do którego wjeżdżał teraz Cezar, było największym i najwspanialszym w całym ówczesnym świecie. Zbudowane zostało na rozkaz Aleksandra Wielkiego na wąskim przesmyku między morzem a słodkowodnym jeziorem Mareotis, łączącym się z Nilem, z którego znowu odnoga i kanał wiodły do Morza Czerwonego. Leżała więc Aleksandria w punkcie przecięcia się morskich dróg handlowych Morza Śródziemnego i Bliskiego Wschodu, co zapewniało jej olbrzymie bogactwa. Prócz portu mareockiego miała dwa porty od strony morza, oddzielone szeroką groblą, wiodącą na długą i wąską wyspę Faros. Stała na niej stumetrowej wielkości latarnia morska, jeden z cudów ówczesnego świata. Port wschodni, zwany Wielkim, był zamknięty od wschodu półwyspem Lochias, na którym wznosił się kompleks pałaców królewskich, wybiegających jednak daleko w miasto. Wielopiętrowe domy, budowane z cegły i kamienia, stały wzdłuż regularnej sieci ulic. Choć główne ulice miały po kilkadziesiąt metrów szerokości, było na nich tłoczno. Aleksandria liczyła przecież chyba milion mieszkańców, ludzi różnych ras, języków i religii. Panującą warstwę stanowili Grecy; Żydów było bardzo wielu; rodowici Egipcjanie zamieszkiwali dzielnice zachodnie, uboższe; było też sporo Syryjczyków, Persów, a nawet przybyszów z Italii.

Ten różnorodny i wielojęzyczny tłum stanowił jednak pewną całość. Wszyscy byli przede wszystkim aleksandryjczykami, czuli się obywatelami najświetniejszego miasta świata, z pogardą i nienawiścią patrzyli na każdego, kto ośmielał się wtrącać w wewnętrzne sprawy ich kraju.

*

Przybycie Cezara było dla Kleopatry wymarzoną wręcz okazją do realizacji własnych planów.

Postanowiła uwieść dyktatora Rzymu, a zarazem słynnego kobieciarza, o którym legiony śpiewały piosenkę: „Pilnujcie swoich żon i córek. Cezar nadchodzi”. A była mistrzynią inscenizacji. Uwielbiała grać i robiła to z brawurą, która zadziwiała współczesnych.

Do odpoczywającego w swej komnacie Rzymianina przemycił ją — owiniętą w dywan — sowicie opłacony niewolnik, imieniem Apollodorus. Kiedy rozwinięto tkaninę, zdziwiony Cezar ujrzał piękną dziewczynę o migdałowych oczach, której wdzięk, fantazja i melodyjny głos urzekły go natychmiast. Rozpoczęła się gra o majątek i władzę, w której jedna strona zamierzała wykorzystać drugą. Dwudziestojednoletnia królowa i pięćdziesięciodwuletni cesarz…

Czy rzeczywiście Kleopatra była taka piękna? Czy unieśmiertelniony przez Szekspira i Hollywood wizerunek jednej z największych uwodzicielek wszech czasów ma pokrycie w faktach? Jej podobizna, znana z medali, monet i posągów przedstawia kobietę raczej przeciętnej urody, ze zbyt niskim czołem, spiczastą brodą i szeroką talią. Potwierdza ten fakt również Plutarch, pisząc:

Nie było w niej nic wyjątkowego, co porażałoby na pierwszy rzut oka […] Była jednak czarującą rozmówczynią i dopiero połączenie doskonałości jej osoby, siły przekonywania jej słów i wykwintu jej obejścia pozostawiało niezatarty ślad w męskich sercach.

Nie wyróżniała się więc może tak uderzającą urodą, jak podają niektóre przekazy, ale miała urok sprawiający, iż wydawała się dużo piękniejsza, niż była w rzeczywistości, przynajmniej w oczach tych, którzy mieli okazję się z nią zetknąć, a przede wszystkim umiejętnie radziła sobie z męskim ego. W filmach jej postać odtwarzały dwie piękne aktorki: Vivien Leigh i Elizabeth Taylor, chociaż przypuszczalnie przypominała bardziej Barbrę Streisand. W każdym razie tak jak Kleopatrze był potrzebny Cezar, tak Cezarowi była potrzebna Kleopatra, a właściwie były mu potrzebne pieniądze, które — jak twierdził — należały mu się jako pokrycie kosztów związanych z przywróceniem tronu jej ojcu. Zwycięzcą w tej grze okazała się Kleopatra. Nie od razu jednak i nie do końca…

Jej powrót do władzy oznaczałby zgubę doradców Ptolemeusza XIII. Z tego powodu też Potinos intrygował w pałacu, Achillas zaś ruszył spod Peluzjon na Aleksandrię z armią liczącą dwadzieścia tysięcy piechoty i dwa tysiące jeźdźców.

Przeszło cztery miesiące Cezar i Kleopatra byli oblężeni w dzielnicy królewskich pałaców. Cztery miesiące pełne napięcia i grozy. I zapewne obopólnej namiętności…

Rzymianom udało się podpalić egipską flotę i zdobyć wyspę Faros, mieli jednak zbyt szczupłe siły do obsadzenia całej linii obrony. By wznieść fortyfikacje, a zarazem oczyścić przedpole, burzyli pewne bloki domów, inne zaś umacniali. Do walki z najeźdźcą wystąpili wszyscy mieszkańcy milionowego miasta. Zewsząd czyhała zdrada. Przez pewien czas miastu groziło odcięcie słodkiej wody. Knującego spisek Potinosa zabito, ale młodszej siostrze Kleopatry, Arsinoe, udało się zbiec z pałacu do Achillasa, którego zresztą wkrótce zgładziła, oddając dowództwo swemu doradcy, Ganimedesowi.

Posiłki nadchodziły, ale zbyt skąpe, by przeważyć szalę zwycięstwa. Aby wprowadzić do portu okręty z trzecim legionem Cezara, trzeba było stoczyć bitwę morską z nowo zbudowaną flotą egipską. Cezar omal nie stracił w niej życia. Jego okręt zatonął, a on sam uratował się tylko dzięki przepłynięciu wpław trzystu metrów do najbliższej łodzi. W walkach o utrzymanie grobli łączącej Faros z lądem zginęło czterystu legionistów, ale grobli nie utrzymano.