Póki jeszcze pamiętam… - Barbara Kamińska-Samborska - ebook

Póki jeszcze pamiętam… ebook

Barbara Kamińska-Samborska

5,0

Opis

Pierwsza część wspomnień wilnianki, rocznik 1927: dzieciństwo, wybuch wojny, aresztowanie ojca, okupacyjna walka o przetrwanie, w końcu opuszczenie rodzinnych stron. Relacja ze świata, który odszedł na zawsze: życie codzienne, nadzieje i marzenia młodej dziewczyny na tle dramatu wojny i wielkiej historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Barbara Kamińska-Samborska

Póki jeszcze pamiętam…

1. WILEŃSKIE WSPOMINKI

Redakcja, indeksyRenata Maciejczyk

Projekt okładki i edycja e-bookaAnna Samborska

© Barbara Kamińska-Samborska, 2017

Pierwsza część wspomnień wilnianki, rocznik 1927: dzieciństwo, wybuch wojny, aresztowanie ojca, okupacyjna walka o przetrwanie, w końcu opuszczenie rodzinnych stron. Relacja ze świata, który odszedł na zawsze: życie codzienne, nadzieje i marzenia młodej dziewczyny na tle dramatu wojny i wielkiej historii.

ISBN 978-83-8126-198-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Od Autorki

Rozruch był trudny, początki szły bardzo powoli, z długimi przerwami. W zasadzie większość tekstu to plon ostatnich dwóch lat. Bardzo pomógł mi doping ze strony młodego pokolenia — dzieci, siostrzenic, wnuków. Bo okazało się z brutalną jasnością, że jestem ostatnią osobą w kręgu rodziny, która jeszcze tak wiele pamięta. Przestałam więc myśleć o układzie tekstu, stylu, kompozycji. Chodziło o to, żeby zapisać jak najwięcej „póki jeszcze pamiętam…”. Tak powstał ten zapis.

Moja młodość nie była bohaterska. Nie ma w niej jakichś fascynujących przygód. Byłam zwykłą dziewczyną, która żyła w trudnych czasach z Historią toczącą się w tle. Są więc w tym tekście rzeczy ważne i bardzo powszednie — zwykła codzienność. Tak właśnie jak w życiu, w każdym życiu.

I. Rodzina

Ojciec. Jaki był? Tak trudno dziś go opisać. A przecież wciąż go żywo pamiętam — jego postać, sposób mówienia, głos, uśmiech, ruchy — aż po ostatnie spotkanie przez więzienną kratę. To wszystko, co mi zostało w pamięci, było jednak widziane oczyma dziecka. Nigdy nie było między nami prawdziwej rozmowy, stawiania ważnych pytań, słuchania opowieści. Mój obraz ojca jest zbitką dziecinnej pamięci i tego, co nałożyło się na tę pamięć z różnych późniejszych okruchów — rozmów dorosłych, jakichś zasłyszanych zdań czy bardzo już późnych opowieści mamy. Boleję nad tym, że za mało pytałam ją o rodzinę ojca, chociaż ona nie umiałaby pewnie udzielić wyczerpujących odpowiedzi. Moje niedawne poszukiwania w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie, choć dostarczyły mi wielu wzruszeń i dały sporo informacji, też nie wyjaśniły wszystkiego. Są wreszcie zdjęcia, zwłaszcza kijowskie albumy z młodości. Może to dużo — może mało. Wszystko to składa się na sylwetkę ojca zarysowaną w mojej pamięci bardzo wyraziście.

Witold

Kamiński 1888—194?

Więc jaki był? — wysoki, przystojny, wysportowany, pogodny, szalenie towarzyski. Nie psuje tego obrazu siwizna — kiedy się żenił, był już szpakowaty. Jego sprawności fizycznej nie umniejszał fakt, że krótko przed wojną zaczął chodzić z laseczką. Wiązało się to z nękającym go czasem gwałtownym bólem w nodze, może jakimś rodzajem skurczu. Dzisiaj stwierdzono by pewnie niedobór składników mineralnych albo witamin. Lecz w tamtych czasach badania analityczne nie były jeszcze tak powszechne, a chodzenie z laseczką zdarzało się nawet młodym panom. Czasami po prostu dla elegancji.

W młodości uprawiał sporty, był też chyba silny. Pamiętam, że na wakacjach w Posolczy zaimponował Jurkowi Kobylińskiemu demonstrowaniem ćwiczeń gimnastycznych, których ten, młody i sprawny wówczas chyba 18-latek, nie był w stanie wykonać. Ojciec potrafił też doskonale sprostać wszelkim pracom wymagającym manualnej zręczności. Dziś powiedziano by pewnie, że był złotą rączką. Ale ja widziałam po prostu, że „tatuś wszystko potrafi!”. Chyba lubił domowe majsterkowanie. Pamiętam np. zrobiony przez tatę z grubej sklejki przepiękny karmnik dla ptaków. Wyglądał jak ażurowa altanka z wzorami wyciętymi precyzyjnie laubzegą. To właśnie wtedy — w głębokim dzieciństwie — zobaczyłam, co można zrobić taką piłką i że to się właśnie tak nazywa. Być może pamięć tatowego majsterkowania i obecność różnych narzędzi w rodzinnym domu sprawiła, że w moim dorosłym życiu nie buntowałam się nigdy przed narastającymi latami zasobami mężowskiej „grajberni”. Pamiętam ciągle moje dziecięce dialogi z ojcem: „Skąd tatuś to potrafi?” — „Wiesz, terminowałem sześć lat u stolarza”. Innym razem: „Terminowałem sześć lat u ślusarza”, kiedyś znowu: „Terminowałem sześć lat u elektryka”. Chyba jeszcze wtedy nie chodziłam do szkoły lub ledwie ją zaczynałam, ale widocznie umiałam już liczyć, bo zaczęłam sumować te lata i zapytałam: „Kiedy tatuś zdążył odbyć tyle terminów?”. Wszyscy się roześmiali, a ja okropnie się zawstydziłam. Chyba dlatego to pamiętam. Dzieci nie zawsze znają się na żartach.

Zdolności taty do robót ręcznych dotyczyły także typowo kobiecych prac. Mama nie miała wielkiego zamiłowania do tzw. robótek, ale było to modne i czasem coś się jej podobało — chciała wtedy to zrobić dla siebie albo komuś na prezent. Czasem były to jakieś hafty, czasem roboty na kanwie. I to właśnie tata przenosił wybrany wzór na płótno czy kanwę, nieraz go powiększając, co wymagało pewnych wyliczeń. Pomagał też zaczynać trudniejsze fragmenty, a mama wypełniała resztę. Do dzisiaj zachował się duży „gobelin”, nad którym rodzice pracowali chyba przez cały rok, i kilka innych robótek.

Wszystko wskazuje na to, że tata był człowiekiem zdolnym. Znał kilka języków, ale raczej nie był humanistą. Lubił przedmioty ścisłe, zwłaszcza matematykę. Zanim poszedł do wojska, zaczął studia medyczne. Potem już do nich nie wrócił. Miał pewne zdolności rysunkowe, podobnie jak jego brat. Po wojsku myślał trochę o studiach plastycznych i też do nich nie doszło. Bo kryzys, bo rodzina, bo wreszcie wojna.

Często pamiętam go z książką w ręku, ale sądzę, że były to raczej czytadła. Był człowiekiem inteligentnym, ale chyba bez szerszych zainteresowań intelektualnych. Mam nadzieję, że nie krzywdzę go tą opinią. Natomiast miał w sobie ogromną pogodę ducha i bardzo dużo prawdziwej dobroci. Był lubiany przez wszystkich i błyskotliwy towarzysko. Myślę, że musiał bardzo podobać się kobietom. Kiedy rodzice się pobierali, koledzy ojca zapytywali mamę, czy nie boi się wiązać z takim szaławiłą. Jednak ich małżeństwo okazało się trwałe i udane. Ale to właśnie mama była w domu osobą dominującą. Ojciec kochał ją bałwochwalczo i znosił jej wszelkie kaprysy, a także ataki zazdrości, którymi go zadręczała. Jestem pewna, że prawdziwych powodów do tej zazdrości nie było, ale miłość mamy była w jakiś sposób zaborcza. Nawet niewinna kawa w cukierni z najbliższą jej przyjaciółką, panią Wiktorią, była powodem do sceny. Tata to znosił pogodnie. Jeszcze dziś brzmi mi w uszach jego ciepły głos — mówił do mamy „Reniątko”. A mama, w przeciwieństwie do taty, była zapalczywa, łatwo wpadała w gniewne podniecenie, nie panowała nad emocjami. Szczęśliwie po burzy szybko nie zostawało ani śladu. Nie była pamiętliwa.

Był też chyba tata człowiekiem cokolwiek naiwnym czy lepiej — łatwowiernym. W odległej pamięci swarów między rodzicami brzmią mi w uszach wymówki mamy o jakieś kłopoty finansowe wynikłe z zawierzenia niewłaściwym ludziom. Może chodziło o jakieś nierozważne pożyczki czy żyrowanie weksli. Nie było też w ojcu życiowego sprytu czy żyłki do interesów. Po wyjściu z wojska niektórzy z jego kolegów nieźle się dorobili, zakładając firmy, budując domy, trafnie inwestując. Rodzice żyli na bieżąco. Z wysokiej pensji oficerskiej niczego nie zaoszczędzili. Prowadzili otwarty dom, kwitło życie towarzyskie, zawsze pełno gości, obfite przyjęcia. Po wojsku była jeszcze intratna posada w LOPP–ie (Lidze Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej). Tata miał dużo satysfakcji, prowadził liczne kursy. Nie potrafię określić, jak długo to trwało, ale chyba do połowy lat trzydziestych. Kiedy umierała babcia, ojciec stracił pracę. Były to czasy kryzysu, dekoniunktury. Z relacji mamy wynikało, że utrata posady była wynikiem nie tylko redukcji, ale jakiegoś konfliktu z szefem. Konflikt to może niewłaściwe słowo, bo tata był człowiekiem bardzo łatwym w kontakcie z ludźmi. Mama bardzo krytycznie wypowiadała się o szefie i uważała za słuszne, że tata nie wchodził z nim w żadne układy, nie chciała, żeby uczestniczył w częstych, quasi-służbowych, mocno zakrapianych spotkaniach. Rezultatem była dymisja przy pierwszej redukcji.

Zaczęły się lata trudne. Wysługa lat w wojsku nie była długa i emerytura była niska. Jeżeli dobrze pamiętam padała chyba suma 160 zł[1]. Pensja w służbie czynnej to było bodajże 1000 zł, a na posadzie w LOPP-ie gaża porównywalna. Początkowo rodzice z wrodzonym optymizmem liczyli, że nowa posada szybko się znajdzie. Okazało się, że są to pobożne życzenia. Trwał kryzys. Być może ojciec był za mało operatywny, o co mama wciąż mu robiła wymówki. Ten stan zapaści finansowej trwał chyba co najmniej dwa lata. Byłam wtedy małą dziewczynką, ale — chcąc nie chcąc — sytuację domową rozumiałam lepiej, niż się dorosłym zdawało. Dobrze pamiętam ten okres.

Mama za wszelką cenę chciała zachować dotychczasowy status rodziny. A więc nadal duże mieszkanie (pięć — sześć pokoi), nadal służąca (czynsz za mieszkanie w naszej dzielnicy chyba 100 zł, pensja służącej 20 — 25 zł plus ubezpieczenie i utrzymanie). Budziło to krytykę wujka Edmunda, do którego czasem w desperacji mama zgłaszała się o doraźną pożyczkę. Sprzeczali się ostro. Wujek grzmiał, że nie wolno żyć ponad stan, mama broniła się, że to są przejściowe trudności i że powinien pomóc. Chyba czasem pomagał.

Ratunkiem było podnajmowanie pokoi, przeważnie dwóch. W sześciopokojowym mieszkaniu zostawało jeszcze dość miejsca dla rodziny. Wspominam ten okres z sympatią. Sublokatorkami były przeważnie studentki, miłe i sympatyczne. Wieczorami przychodziły na pogawędki, było wesoło. Jakiś czas mieszkała stateczna urzędniczka banku (pani Żebrowska), która nas bardzo lubiła. Pamiętam, że zabrała mnie na dziecięcą zabawę karnawałową w banku. Wyprowadziła się jednak po jakimś czasie i wstąpiła do klasztoru w podwarszawskich Laskach. Już na Lwowskiej mieszkał też u nas porucznik ułanów Majewski. Był bardzo atrakcyjny i adorował mieszkającą u nas w tym czasie uroczą studentkę germanistyki — Zosię Misiewiczównę. Dla mnie przystojny porucznik był chyba pierwszym mężczyzną, którego urodę zauważałam. Podżartowywał sobie ze mną, co mnie ogromnie peszyło. Mamę bawiły podchody między młodymi. Zosia była bardzo wesoła. Zaśmiewałyśmy się z jej opowieści o domu rodzinnym w Siedlcach. Barwnie opowiadała o młodszej, okropnie roztrzepanej siostrze, która w nieopanowany sposób rozrzucała swoje rzeczy po całym domu. Po latach przypominały mi się te opowieści, kiedy nasza Ania wykazywała podobne cechy.

Ostatnie lata przed wojną to już powrót do pewnej stabilizacji finansowej w naszym domu. Ojciec dostał posadę, ale niestety poza Wilnem. Najpierw było to w Łodzi, a potem już bliżej nas — w Wołkowysku. Do domu dojeżdżał na krótkie pobyty, chyba co tydzień, i na urlopy. Cudowne były powitania i oglądanie prezentów. Z Łodzi przywoził różne materiały, z których obszywająca nas panna Wera szyła śliczne sukienki. Kiedy nadeszła wojna, ja z moich wyrosłam w błyskawicznym tempie, ale to już dalsza historia. Latem 1939 roku tata dostał wezwanie powrotu do służby czynnej. Nie wiem, gdzie go przydzielono, ale chyba na kresach wschodnich, bo tam go zastał 17 września i nie zdążył wcześniej znaleźć się w rejonach objętych walką z Niemcami. Tak szybko i dramatycznie wtedy się wszystko toczyło. Nie wiem, czy jego garnizon był niedaleko Wołkowyska, czy też po decyzji rozwiązania jednostki on się tam przedarł. W każdym razie, kiedy już całe kresy były zagarnięte przez wojska sowieckie, tata właśnie w Wołkowysku przebrał się po cywilnemu, a swój mundur i szablę zostawił w wynajmowanym tam pokoju. Chyba jeszcze we wrześniu zjawił się u nas na Lwowskiej.

Powrót taty dał nam namiastkę poczucia bezpieczeństwa, chociaż było to całkowicie złudne. Walk w mieście nie było, ale życie zamarło. Szkoły wprawdzie działały, ale sklepy opustoszały. Zaczęło się mówić, że przyjdą Litwini i wszyscy czekali na to z utęsknieniem. Tymczasem sowieci wywozili z miasta wszystko, co się dało. Ciężarówki załadowane rozlicznymi dobrami wyjeżdżały z miasta. Mama, w której ciągle tkwiła pamięć przeżytej w Petersburgu rewolucji, była pełna lęku. Wtedy właśnie zniszczyła wszelkie pamiątki po „Łączności” (listy, zdjęcia itp.). Bała się także, że nasze pięć pokoi zostanie uznane za burżujstwo i że mogą nam dokwaterować jakichś sołdatów. Kiedy się dowiedziała, że w niedalekim sąsiedztwie jest wolne trzypokojowe mieszkanie, rodzice zdecydowali się na przeprowadzkę. Tak się zaczęła nasza wojenna epopeja na Kalwaryjskiej 2 m. 9. Z tym mieszkaniem wiąże się najwięcej wspomnień. Tam przeżywaliśmy chwile trudne, czasem dramatyczne, tam wyrastałam z dzieciństwa. Stamtąd zabrali nam ojca i stamtąd opuściłyśmy nasze miasto — na zawsze. Ale tam też był czas formowania charakteru, przygotowania do życia. I mimo mrocznych czasów bywało w tym domu wesoło. Zawsze przewijało się tam masę osób. Często było ciasno, przeważnie biednie, ale zawsze dominowała pogoda ducha, niezachwiana wiara w przetrwanie i wbrew okolicznościom młodzieńcza radość życia i humor.

Rodzina ojca. Jak poskładać jej obraz z kruchych ułomków pamięci, kiedy się wie tak mało i nie ma kogo zapytać. Jest tylko książka medyczna dziadka, zdjęcia z albumów ojca, w większości dziś anonimowe, choć ciągle na nas patrzące, i jeszcze ta mała książeczka do nabożeństwa dedykowana ojcu przez jego babkę, a więc naszą prababkę z okazji pierwszej komunii: „Kochanemu Tolowi na pamiątkę i z błogosławieństwem od Jego Babuni. d 24 Maja 1900 roku Kijów”. W książeczce trochę świętych obrazków, niektóre w ładnej ażurowej otoczce. Musiała ta książeczka być w domu od zawsze, ale zupełnie jej nie pamiętałam. W naszych życiowych peregrynacjach w jakimś momencie znalazła się u mojej siostry Musi i u niej pozostała. Kiedy będąc w Poznaniu, trzymałam ją w ręku, ogarnęło mię dziwne uczucie. Oto sto lat przeminęło, a ja czytam słowa nie znanej mi prababki. Nie wiem nawet, jak miała na imię. Ale w jakiś sposób nieznana przeszłość staje się obecna w rzeczywistości.

Od mamy niewiele dowiedziałam się o rodzinie ojca, ona sama jej przecież nigdy nie poznała. Z jakichś szczątkowych opowieści wyłania się zaledwie kilka punktów zaczepienia. Pierwszy pewnik to zawód dziadka. Był lekarzem specjalizującym się (tak się to dziś mówi) w wodolecznictwie. Świadczy o tym zachowana do dziś książka, oczywiście w języku rosyjskim, napisana przez dziadka i stanowiąca rodzaj poradnika. Jest w niej sporo ilustracji przedstawiających sposoby kuracji, a model demonstrujący poszczególne ćwiczenia czy kąpiele w kilku wypadkach jest dziwnie podobny do taty. Być może ilustracje są dziełem jego brata, który był, zdaje się, uzdolniony plastycznie. Z czasów mego dzieciństwa pozostały mi też mgliste wspomnienia rozmów na temat leczenia wodą i chyba zdarzało się tacie udzielać czasem rad na ten temat. Najdokładniej zapamiętałam, że ojciec jakimiś kąpielami czy okładami kurował zwichniętą nogę wujka Jana.

Po ślubie rodziców mama próbowała nawiązać kontakt z teściem. Było to po wojnie polsko-bolszewickiej, więc dla bezpieczeństwa podawała się za pacjentkę dziadka, jednocześnie przemycając konspiracyjnie informacje o ojcu, jego losie i swoim z nim ślubie. Zapytywała też, czy może przesłać zdjęcia. Bardzo szybko dziadek przerwał korespondencję, pisząc że zdjęcia nie są mu potrzebne, gdyż przebieg choroby jest mu znany i dalsza konsultacja nie jest konieczna. Wiadomo, jakie to były czasy — dziadek wyraźnie się bał utrzymywania kontaktów. Listy oczywiście się nie zachowały. Rozmawiałam o tym z mamą, kiedy już byłam dorosła i sama miałam rodzinę. Wypytywałam ją czasem o różne dawne sprawy, dziś z żalem stwierdzam, że pytałam za mało. W jakimś momencie zainteresowałam się, czy mama pamięta adres, bodaj dzielnicę. Powiedziała mi wtedy, że chyba pisało się po prostu Kijów, stacja Bucza. Bliższych szczegółów nie umiała mi podać. Życie sprawia jednak czasem niespodzianki. Oto przed kilku laty Litka, siostra mego męża, skierowała do nas, ściślej do Mietka, młodego architekta z Ukrainy, Polaka z pochodzenia, który zaczął pracować w Warszawie. Chodziło o to, żeby mu trochę pomóc, wyjaśniając nasze przepisy, może pożyczając jakieś książki. Któregoś dnia zjawił się więc na Słonecznej młody człowiek (chyba po trzydziestce) — przystojny, postawny, zachowujący się elegancko, a przede wszystkim mówiący piękną, czystą polszczyzną, bez żadnych wschodnich akcentów. Zupełnie mnie zadziwiło, jak wielka jest siła języka wyniesionego z rodzinnego domu. Dyplom architekta uzyskał w Kijowie i tam miał też kilka realizacji swoich projektów. Spytałam go w pewnym momencie, czy słyszał coś może o miejscowości Bucza. „Ależ tak — odpowiedział — to uzdrowisko z wodami leczniczymi na obrzeżach Kijowa”. I oto koło się zamknęło. Ale dalej to już wielka niewiadoma. Czy ktoś z tej rodziny przetrwał i przeżył komunizm? A jeśli tak, to czy zdołał przechować swą polską tożsamość i rodzimą tradycję? Pewnie pozostanie to na zawsze pytaniem bez odpowiedzi. A może kiedyś najmłodsze pokolenie zechce jeszcze podrążyć przeszłość. Czasem chciałabym tego, a jednocześnie boję się rozczarowań.[2]

Rodzina

Kamińskich, Bucza 1914? Od lewej: siostry ojca Maria, Eleonora. Siedzą: brat Józef, Witold senior, Witold junior.

Znane jest imię dziadka — także Witold (1859—1931), syn Bolesława. Mój ojciec urodził się w Kijowie 6 czerwca (według dawnego stylu 24 maja) 1888 roku. Matka miała na imię Berta, nazwisko rodowe Dragonat. Mówiło się zawsze, że babcia pochodziła z Kaszubów i to jest jedyna informacja o niej. Nie ma jej chyba na zdjęciach w albumach, nie wiem, czy wtedy jeszcze żyła. Na kilku fotografiach, na których jest z pewnością cała rodzina i o których rozmawiało się z tatą, można rozpoznać dziadka z patriarchalną brodą siedzącego na parkowej ławce. Jest tam także nasz ojciec i jego dorosłe rodzeństwo — brat, dwie siostry i dziecko któregoś z nich. Siostry były zapewne młodsze. Na tej ławeczce są to już dojrzałe kobiety. Jest też piękne zdjęcie obu sióstr, chyba wcześniejsze. Wyglądają na nich jakby wyjęte ze sztuki Czechowa — przystojne, stylowe i bardzo podobne do ojca. Ich imiona to Maria i Eleonora. Natomiast brat nazywał się Józef. Miał pewne zdolności rysunkowe i malarskie. Zachował się jego zeszyt z rozlicznymi karykaturami. Był też jeszcze jeden brat, który zmarł w wieku chłopięcym i jest w albumie jego zdjęcie w trumnie. To o najbliższej rodzinie chyba wszystko — bardzo, bardzo mało.[3]

W albumowych fotografiach oczywiście króluje tata doskonale rozpoznawalny i w przeróżnych sytuacjach: tata w mundurku gimnazjalisty w klasie, w stroju sportowym, na studiach, w gronie młodzieży, rodziny, przyjaciół, kobiet. W późniejszych latach już jako wojskowy. Zawsze młody, fotogeniczny, wyprostowany, pogodny. W dzieciństwie uwielbiałam oglądanie albumów taty. Zwłaszcza pasjami zabawiałam się tym, który rozkładał się jak harmonijka i można z niego było ustawiać pokoje dla lalek. Jakże żałuję, że tak mało pytałam o te zdjęcia, że nie zostały opisane. Ale najpierw byłam dzieckiem, a potem przyszła wojna i działy się rzeczy ważniejsze. Dopiero pod koniec życia mamy sięgnęłam kiedyś po albumy, żeby ją trochę przepytać. I tu nastąpiło całkowite zaskoczenie. Mama mnie prawie ofuknęła, że nie chce oglądać tych zdjęć, że tego nie lubi. A na moje zdziwienie bąknęła: „Za dużo tam zdjęć różnych kobiet, a zwłaszcza tej pierwszej żony taty”. Zupełnie mnie zamurowało. Mama też się speszyła, bo w tym momencie uświadomiła sobie, że nigdy o tym nie było mowy i żadna z nas, córek, o tym nie wiedziała. Mimo oporów mamy nie dałam za wygraną i pytałam dalej. Po raz pierwszy usłyszałam wtedy od mamy garść zaskakujących dla mnie informacji — że ojciec jeszcze w Kijowie ożenił się z Rosjanką i miał ślub w cerkwi prawosławnej. Potem była wojna i rozdzieliła ich granica. Kiedy poznał mamę, poprzednie małżeństwo zostało przez konsystorz unieważnione i rodzice mogli wziąć ślub w kościele katolickim. Było to 5 stycznia 1922 roku.

Potwierdzenie tych faktów znalazłam w dokumentach archiwalnych w Rembertowie. Tam wymienione jest też nazwisko pierwszej żony: Tacjanna z Kiełdyszów. Myślę, że gdybym nie uzyskała tych informacji od mamy jeszcze za jej życia, przeżyłabym spory szok, dowiadując się o pierwszej żonie ojca dopiero z dokumentów wojskowych. To małżeństwo zapewne trwało krótko. Dzieci nie było. Kiedy wojna wybuchła, ojciec miał 26 lat i był chyba w połowie studiów medycznych. W kwestionariuszach wojskowych wymienia się, że podróżował do Austrii, Niemiec i bodajże do Włoch[4]. W rubryce: znane języki, poza rosyjskim i polskim, wymienia się niemiecki i francuski. Więc gdzieś między maturą i rokiem 1914 były i wymienione podróże, i zaczęte studia, i to małżeństwo. Daty ślubu nie znalazłam w dokumentach, ale wydaje się mało prawdopodobne, żeby zostało zawarte w czasie trwania wojny. Szczegółów nie da się już odtworzyć.

W mojej pamięci i tej najdawniejszej, i tej ciągle żywej do dziś, tata jawi się zawsze jako wojskowy. A przecież miałam zaledwie cztery lata, kiedy został przeniesiony do rezerwy. W domu zawsze było pełno atrybutów wojskowości. Był mundur, w różnych okolicznościach jeszcze nakładany, była czapka i szabla. Dużo różnych pamiątek i zdjęć. Do końca też funkcjonował zwrot „panie majorze”. Takie były obyczaje i nawet w stosunkach prywatnych tak się mówiło. Szabla budziła mój respekt, ale była dla mnie za duża i za ciężka. Za to czapkę wojskową zdarzało mi się nakładać przed lustrem, jako że od zawsze lubiłam wszelkie przymierzania. Najbardziej fascynował miniaturowy model armaty osadzony na granitowym cokole. Było to bardzo ciężkie i stało na biurku taty. Pasjami lubiłyśmy kręcić licznymi korbkami, które sterowały lufą i wprawiały w ruch obrotowy całe działo. Ojciec dostał to w prezencie od kolegów pułkowych i była tam chyba stosowna plakietka z dedykacją. Zdarzało się, że do zabawy służyły też ostrogi, bo kółka na zakończeniu znakomicie wprawiały się w ruch obrotowy i wydawały wtedy delikatny dźwięk.

Zachowałam też ciepłe wspomnienie o instytucji ordynansa. Pamiętam opowieści, że poborowi dobijali się o przydział do taty, bo była znana opinia, że „u pana majora, to dobrze”. W różnych domach traktowano żołnierzy rozmaicie, nieraz wykorzystywano. Ostatni ordynans w naszym domu był w Kałuszu i właśnie jeszcze stamtąd pamiętam ważne zdarzenie. Oczywiście nie wiem, jak się nazywał ten żołnierz, ale pochodził ze wsi, gdzieś z niedalekich okolic. Dostał wiadomość, że właśnie spaliła mu się chałupa i był zrozpaczony. Mama natychmiast podjęła decyzję, że musimy tam pojechać. Do dzisiaj mam w oczach obraz pogorzeliska, płaczącej kobiety, bosych, brudnych dzieci. To było moje pierwsze zetknięcie się z prawdziwym nieszczęściem i nędzą. Wiem, że mama zorganizowała natychmiast jakąś pomoc. Myślę, że skutecznie.

Koleje służby zawodowej ojca były w domu znane i wspominane. Wiadomo było o kursach, szkoleniach, przenosinach, także manewrach. Mówiło się nie tylko o Wilnie, ale dużo o Skierniewicach i Kałuszu. Padały nazwiska kolegów, z niektórymi były kontakty. Tak było do wojny, a nawet potem po wojnie w rozmowach z mamą. Wszystkie te opowieści dotyczyły jednak czasów, kiedy rodzice byli już małżeństwem i tu nie było niewiadomych. Bardzo późno zdałam sobie sprawę, że nic nie wiem o losach ojca w czasie I wojny. Zupełna dziura. Uświadomiłam to sobie, kiedy już zabrakło mamy i nie było nikogo, kto mógłby udzielić jakichkolwiek informacji. A przecież coś musiało się dziać w życiu ojca. Była wojna, rewolucja, rok 1920. I kiedy zdałam sobie sprawę ze swojej niewiedzy, wydawało się że nie ma już na to rady. Że tak już musi pozostać.

Kiedy zabrakło ojca, najpierw było czekanie. Wiara, że przeżył, że wróci. Że łatwo nas odnajdzie, nawet po repatriacji. Były też rozliczne próby poszukiwań przez Czerwony Krzyż w kraju i zagranicą. Szukanie tropów wśród znajomych, przepytywania… i coraz mniej nadziei… Właściwie trudno określić czas, kiedy przestałam myśleć o ojcu jako o żywym. Mówiło się „zaginiony”. Ale lata mijały i niepostrzeżenie trzeba było oswoić się z myślą, że go nie ma i już nie będzie. Że pozostał na zawsze gdzieś na rozległych przestrzeniach dalekiej rosyjskiej Północy. I tylko coraz bardziej bolało, że nie wiadomo, jak się to stało i kiedy.

Upadek komunizmu w Związku Radzieckim przywrócił możliwość wznowienia poszukiwań. Już można było mówić otwarcie o aresztowaniach, wywózkach, obozach. Otworzyły się niektóre archiwa. Pojawiło się kilka możliwości: „Memoriał” w Rosji, Związek Polaków w Wilnie, Ośrodek „Karta”. Wszystkie te próby nie wniosły nowych informacji. Powtarzała się znana nam data aresztowania i wywiezienia, i wyrok: 8 lat, Peczorski łagier. Jedyna dodatkowa informacja zawarta jest w piśmie z rosyjskiego Czerwonego Krzyża. Poza datą aresztowania i wywózki podają, że przebywał w Peczorskim łagrze do 19 września 1941 roku, że jako polski obywatel został zwolniony i wyruszył do Buzułuku. O dalszych losach nic nie jest wiadomo. Jeżeli wierzyć tej informacji, to znaczy, że przetrwał transport i w obozie Peczorskim doczekał zwolnienia po układzie z Sikorskim. Ale co działo się dalej? Po lekturze licznych ostatnimi laty publikacji i wspomnień można sobie tylko wyobrazić, że nie przeżył drogi z dalekiej północy i nie udało mu się dotrzeć do Andersa. Zbliżała się zima, podróż była długa i trudna. Wszyscy byli wyczerpani i słabi. Wielu nie zdołało dojechać. Zapewne i ojciec został gdzieś na szlaku, jak tysiące innych. To przypuszczenie potwierdza po latach relacja Basi Kobylińskiej. Jej ojciec i nasz znali się dobrze sprzed wojny. W tym samym czasie byli aresztowani i uwięzieni na Łukiszkach. Major Stanisław Kobyliński też został skazany na 8 lat. Z Wilna został wywieziony już w marcu 1941 i do innego niż nasz ojciec obozu. Po zwolnieniu zdołał szczęśliwie dotrzeć do formującej się polskiej armii i dalszą koleją losu znalazł się na Zachodzie, a potem wrócił do Polski. Jeszcze w Związku Radzieckim próbował odnaleźć naszego ojca i bardzo się o niego dopytywał. Zdołał uzyskać tylko pośrednie, niepewne informacje, że podobno zmarł gdzieś po drodze. Jeszcze za swojego życia w Warszawie nigdy tego mojej mamie nie powiedział, bo „nie chciał odbierać nadziei”. Po latach przekazała mi tę relację jego córka. Niczego więcej chyba już się nie da ustalić.

Moja wizyta w warszawskim Ośrodku „Karta” okazała się jednak nieoczekiwanie ważna z zupełnie innych powodów. Poradzono mi tam, żebym się skontaktowała z Centralnym Archiwum Wojskowym. Powiedziano mi, że przechowało się u nich wiele dawnych dokumentów i że może znajdę coś interesującego. Trop okazał się niebywale cenny. Przesłałam dane ojca i wystąpiłam pisemnie o udostępnienie akt. Trochę to trwało, bo główne archiwum, jak się okazało, jest w Górze Kalwarii (pewnie dzięki temu ocalało). Wreszcie zostałam powiadomiona, że akta są już w Rembertowie i że mogę się zgłosić.

Nigdy nie zapomnę emocji, jakie mnie przepełniały, kiedy w zimowy ranek w lutym 1995 r. jechałam na spotkanie z przeszłością. Co znajdę, czego się dowiem, co mogą zawierać stare archiwa? Na rozległy teren wojskowy wchodzi się przez bramę po uzyskaniu przepustki. Budynki wśród drzew, prawie jak w parku. Jeden z nich to archiwum. Wchodzę do dużej, jasnej sali zastawionej długimi stołami podzielonymi na rodzaj boksów. Cisza, spokój, ciepło. Sporo osób wertujących rozłożone papiery. Mam wybrać sobie miejsce, siadam, czekam. Jeszcze dziś czuję to napięcie, jakie mię wówczas przepełniało. Wreszcie przynoszą mi grubą teczkę i kładą przede mną. Tego pierwszego dnia, chyba z nadmiaru emocji, nie mogę się połapać w papierach. Szukam tych najdawniejszych, wertuję w kółko ankiety, zestawienia, formularze, gubię się w datach, informacje się powtarzają. Mam wrażenie chaosu. Co pewien czas natrafiam na własnoręczny podpis ojca czy jakieś oświadczenia pisane jego ręką. Chyba wzruszenie utrudnia mi koncentrację. Tyle tu biurokracji wojskowej, tyle zapisanego papieru. I wszystko to przetrwało, mimo wojny i historycznych zawirowań. Mam uczucie, że te dokumenty, pozornie nikomu niepotrzebne, lata całe leżały bezużyteczne, czekały aż przyjdzie ktoś, dla kogo okażą się ważne — czekały na mnie. Oto więc jestem. Czuję się odpowiedzialna za całą rodzinę. Mam się zmobilizować i wydobyć z tej sterty zapisów wszystko, co dla nas najważniejsze.

Spędziłam nad tymi archiwaliami w Rembertowie kilka długich seansów. Zorientowałam się w końcu, według jakiego klucza są gromadzone. Musiałam wybrać te, które zawierały najważniejsze zapisy i zamówić odbitki ksero. Listy ewidencyjne były prowadzone za każdy rok i ciągle uzupełniane. Jednocześnie każdy kwestionariusz powtarzał wszystkie dane od początku służby. Najbardziej szczegółowo w latach przeniesień i zmian jednostki. Najważniejsze są pierwsze dokumenty z r. 1919 i 1920 oraz lista z r. 1929 sporządzona przy przeniesieniu ze Skierniewic do Kałusza i doprowadzona do przejścia ojca w stan spoczynku w 1931 roku. Ten ostatni arkusz ma na końcu krótki wpis z datą 1 czerwca 1939 r. o przydziale do Grodna. A potem już nic. Za szybko potoczyła się wojna i nie ma o niej śladu w dokumentach. Dalej wiem tylko to, co zachowało się w mojej pamięci.

Więc co mi dał Rembertów? Ogromnie dużo. Ale może najpierw czego mi nie dał. Spodziewałam się znaleźć więcej informacji o czasach kijowskich i o rodzinie. Są tylko imiona rodziców oraz imię i nazwisko pierwszej żony. Nie ma daty ślubu. Jest informacja, że nie było dzieci i potem wpis, że małżeństwo zostało unieważnione przez konsystorz. Brak daty matury, ale jest mowa o studiach medycznych. Jest też piękny dyplom ukończenia kursów Warszawskiego Towarzystwa Sportowego z r. 1913. Ale dalej, od r. 1914, to już kopalnia informacji. Wypełnia się czarna dziura lat 1914—1922. Właśnie ten czas, którego najbardziej mi brakowało, kiedy myślałam o ojcu. A więc już w czerwcu 1914 jako student medycyny (6 semestr) zostaje powołany do carskiej armii. Od lipca jest na froncie galicyjskim, ale już od grudnia 1914 do października 1915 pełni funkcję felczera i zastępcy lekarza na oddziale chirurgicznym szpitala wojskowego w Kijowie. W tym czasie jest także na froncie w okolicach Dźwińska. Stopień wojskowy — strzelec. Od października 1915 do maja 1916: Mikołajewska Szkoła Artylerii w Kijowie, stopień — junkier. W czerwcu 1916 jest w dyonie moździerzy lekkich w Kazaniu w stopniu chorążego. Od sierpnia 1916 do grudnia 1917 na froncie w Rumunii. W lutym 1917 awans na podporucznika. Funkcje: adiutant, oficer łącznikowy. Koniec służby w armii rosyjskiej w grudniu 1917 „z powodu rewolucji w Rosji”. Ale, jak wynika z zapisu, jeszcze do marca 1918 r. był w rezerwie. Nie jest jasne, co się z nim działo przez te parę miesięcy. Przypuszczam, że nie wrócił już do Kijowa, a raczej z Rumunii przedostał się na tereny polskie, bo już w dniach 23—31 października 1918 służy w Straży Obywatelskiej w Lublinie jako ochotnik. Ze służby w armii carskiej zostało mu kilka odznaczeń i doświadczenie wojskowe. Od 1 listopada 1918, już w Wojsku Polskim, uczestniczy w rozbrajaniu armii zaborczej w Lublinie jako podporucznik. Od grudnia jest adiutantem w 3. Baterii Artylerii Konnej Grupa „Bug”. Tak się zaczyna służba ojca w formującym się Wojsku Polskim. Dla młodego człowieka urodzonego pod zaborami było to na pewno wielkie przeżycie. Niepodległość dopiero się rodziła i sytuacja nie była łatwa. Wojna światowa właśnie się skończyła, a granice Polski nie tylko nie były ustalone, ale wręcz zagrożone. Toczą się walki z Ukrainą. Oddziały polskie ruszają na odsiecz Lwowa. Za udział w tej batalii ojciec dostanie odznakę „Orląt”.

W pierwszej połowie roku 1919 przechodzi wojskowe szkolenia. Dwukrotnie w Łodzi i na kursie w Modlinie. Na początku r. 1920 jest w grupie szkoleniowej w Rembertowie. Toczy się wojna polsko-bolszewicka, stolica jest zagrożona. Ojciec bierze udział w obronie Warszawy. Awansuje na porucznika, zostaje adiutantem. W październiku 1920 kolejny awans — na kapitana. Wojna już wygasa. Toczą się rokowania w Rydze. Prawdopodobnie w tym czasie został przeniesiony do Wilna, które 9 października 1920 zostało zajęte przez wojsko polskie pod wodzą generała Żeligowskiego. Ustalenie, w jakim momencie ojciec znalazł się w Wilnie, stanowiło dla mnie sporą zagadkę. Właściwie do końca nie udało mi się jej rozszyfrować. A jest to istotne dla ustalenia, kiedy rodzice mogli się poznać. Przeniesienia wojskowe w notatkach archiwalnych operują wyłącznie symbolami jednostek, nie podając miejsca stacjonowania. Musiałabym przeprowadzić żmudną historyczną kwerendę, żeby ściśle ustalić, gdzie i kiedy stacjonowały 4. p.a.c. czy 20. D.A.C. Zwłaszcza że w r. 1920 trwały działania wojenne, a w 1921 też nie było spokojnie i nie ustawały ruchy wojska. Losy mamy także wiązały się z wojną — ewakuacja z Wilna i powrót. W jakimś momencie ich drogi musiały się skrzyżować. Myślę, że nastąpiło to jesienią 1920 roku. I od tego momentu prawie nie ma zagadek. Zaczynają się toczyć wspólne losy rodziców. (A 3. p.a.c. to już bez cienia wątpliwości jednostka stacjonująca w Wilnie).

Rodzina mamy była mocno zakorzeniona w Wilnie, a ściślej na Litwie w tym dawnym, mickiewiczowskim znaczeniu. Próbuję przypomnieć sobie wszystko, co kiedykolwiek opowiadała mi mama i czego sama byłam uczestnikiem.

Regina Hlebowiczówna urodziła się 24 czerwca 1893 r. w Wilnie jako czwarte dziecko Stanisława i Marii ze Stupienków. Najstarszym synem był Jan urodzony w 1885 roku. Kilka lat później przyszedł na świat Edmund. Córka Jadwiga zmarła w wieku dziecięcym. Wreszcie Regina — pupilka całej rodziny. Straciła ojca, kiedy miała niespełna rok.

Dziadek Stanisław nie był człowiekiem zamożnym. Chyba utrzymywał się z jakiejś posady urzędniczej. Sam był sierotą po powstańcu. Według opowieści mamy pradziad z dwoma synami poszedł do powstania i wszyscy troje zginęli. Sierotami po nich zaopiekowała się rodzina. Chyba było trzech chłopców. Jednego z nich zabrał na wychowanie bogaty krewny, wysokiej rangi oficer carski. O drugim nic nie wiadomo. Trzeci to właśnie Stanisław. Zmarł w r. 1894 w wieku 42 lat. Nie pozostawił żadnego bogactwa, a jako jedyny skarb — nazwisko. Umierając, mówił do młodej jeszcze żony: „Pamiętaj, strzeż nazwiska”. Było to o tyle ważne, że w transkrypcji rosyjskiej pisało się „Glebowicz” albo „Chlebowicz”, gdyż w cyrylicy nie funkcjonuje „H”. Wujowie i mama kultywowali to przywiązanie do nazwiska. Mama opowiadała także, że kiedyś dawno ktoś z krewnych sprzedał za duże pieniądze rodowe drzewo genealogiczne. Prawdopodobnie więc gdzieś funkcjonują jacyś „fałszywi” Hlebowiczowie. Zbiednienie rodziny spowodowało też problem z wpisaniem do ksiąg miejskich szlachectwa. Nie wiem, czy chodziło o dokumenty, czy o jakieś opłaty, ale dziadek zgodził się figurować w księgach jako „grażdżanin” (tzn. mieszczanin). Dzisiaj te sprawy wydają się mocno przebrzmiałe, ale jeszcze moją mamę bardzo to bolało. Bo przecież wiadomo, że Hlebowiczowie są herbu „Leliwa” i mają parantele wręcz arystokratyczne. A któryś z Radziwiłłów ożenił się z Hlebowiczówną. Jako dziecko lubiłam słuchać tych opowieści, ale później zupełnie nie przywiązywałam do tego wagi i traktowałam je niezbyt poważnie.

Po wielu latach, kiedy w r. 1990 „Czytelnik” wydał książkę Stanisława Mackiewicza „Dom Radziwiłłów”, kupiłam ją głównie ze względu na wieloletnią znajomość ze starszą koleżanką wydawniczą Izabellą Radziwiłłową. Czasy były socjalistyczne, więc nie mówiło się „księżna”, tylko „pani Iza”, ale wszyscy ją szanowali i lubili. Jej dzieci często bywały w PIW-ie, a na ślubie syna, Ferdynanda, było chyba całe wydawnictwo. Przeczytałam książkę z zainteresowaniem, a potem rozłożyłam załączone drzewo genealogiczne, gdzie oczywiście znalazłam naszą Izę, jej męża, dzieci, teścia. W różnych gałązkach drzewa powtarzały się nazwiska licznych Dembińskich, Szeptyckich, Czartoryskich, co też mię interesowało ze względu na kontakty mego męża z tymi rodzinami. I tak, od niechcenia wodząc wzrokiem, nagle widzę: Hlebowiczówna! A jednak! Trochę mnie zamurowało. Bo rzecz w tym, że to się działo w drugiej połowie szesnastego wieku! Helena z Hlebowiczów była drugą żoną Mikołaja Radziwiłła (1543—1589) łowczego litewskiego, wojewody nowogrodzkiego. Jakże nieprawdopodobna jest siła ustnej tradycji! Bo przecież nie z dokumentów wiedziała o tym mama. I chyba ona sama nie zdawała sobie sprawy, że powtarza informację przekazywaną z pokolenia na pokolenie przez całe cztery stulecia! To mnie kompletnie zaskoczyło.

Z informacji w herbarzach można się dowiedzieć, że linia „senatorska” Hlebowiczów dawno wygasła. Przetrwały boczne odnogi znacznie mniejszego kalibru. Do takich zapewne należą nasi protoplaści po kądzieli. Poza kultem nazwiska i herbu nie pamiętam, żeby się kiedykolwiek wspominało jakieś posiadłości ziemskie. Należy jednak sądzić, że w dalekiej przeszłości dobra ziemskie, bodaj niewielkie, musiały jednak być, bo to się wiązało ze szlachectwem. W pokoleniu dziadka Stanisława musiały być jeszcze żywe różne powiązania rodzinne, bo owdowiałą babcię wspierali bogaci krewni. Babcia Maria wyszła za mąż mając 16 lat i wcześnie owdowiała. W tamtych czasach ubogiej kobiecie, bez zawodu i majątku, musiało być bardzo ciężko. Nie mam pojęcia, z czego się utrzymywała. Mama nigdy nie poruszała tego tematu. Myślę, że bolało ją wspomnienie biednego dzieciństwa. Być może babcia miała skromną rentę po mężu. Może wykonywała jakieś prace chałupnicze. Na pewno musieli ją wspierać krewni. Mama już jako mała dziewczynka bywała po dworach ziemiańskich. Na pewno było to dla babci dużym wsparciem, a dla mamy odskocznią w lepszy świat.

Najżywsze kontakty były z rodziną Bolcewiczów. Mama od najwcześniejszych lat wiele przebywała w Szupieniach, ich majątku na Litwie. Musiała być dobrze traktowana, bo ciepło wspominała panią Bolcewiczową. Jej syn prowadził w Petersburgu kancelarię prawną. Wtedy mówiło się, że był prokurentem, co chyba tyle znaczy co dziś notariusz. Szesnastoletnią Renię zabiorą potem Bolcewiczowie do Petersburga. Kontakty z tą rodziną przetrwały wiele lat, bo jeszcze do wojny mama korespondowała z Bolcewiczem. Listy szły przez Rygę, bo z Litwą nie było kontaktów dyplomatycznych, także pocztowych.

Bywała też mama w majątku Taluny, dużej posiadłości chyba Giedroyciów. Do dziś zachowało się zdjęcie pięknej alei parkowej w Talunach. To zdjęcie zawsze pobudza moją wyobraźnię. Wysokie, potężne drzewa stoją majestatycznie w szeregu. Aleja jest pusta. A ja widzę, jak idzie nią drobna, szczupła dziewczynka w jasnej sukience i myśli o tym, co zdarzy się w czekającym ją życiu. Bo ta dziewczynka, mała Renia, na pewno spacerowała tą aleją. Mama była chyba grzeczną, dobrze ułożoną panienką. Nie zachowały się żadne jej zdjęcia z dzieciństwa, ale sądząc po tych późniejszych, z młodości, musiała być ładna i pełna uroku. Miała bardzo jasną karnację, co w tamtych czasach było wielkim atutem. Tej cery podobno zazdrościło jej wiele pań, troskliwie i nie zawsze skutecznie broniących się parasolką przed przyciemniającym działaniem słońca. Jakże zmieniły się czasy. Jasna cera odziedziczona po mamie była dla mnie zawsze raczej utrapieniem.

Od najmłodszych lat miała też chyba mama wrodzone skłonności do pewnej pedanterii, bo wspominając dzieciństwo opowiadała, że opiekunki dziwiły się bardzo, gdy jej sukienki tak długo były czyste i niepoplamione. Sądzę, że była osóbką pogodną i na ogół lubianą. Chyba od zawsze musiała być impulsywna i zapewne w miarę lat nieco rozkapryszona. W rodzinie jako najmłodsza była zawsze pupilką. Potem zwykle otaczał ją rój wielbicieli i adoratorów. Przyzwyczaiła się, że świat kręci się wokół niej, co zaowocowało pewnymi skłonnościami despotycznymi.

W domu i w środowisku, w którym dorastała, musiały być silne tradycje patriotyczne. Wspomnienia powstań były żywe, ucisk zaborcy dolegliwy. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak ciężkie to były czasy. Moje pokolenie może to porównywać z czasami ostatniej wojny i okupacją, ale mimo całej grozy, to trwało tylko pięć lat (jeśli nie brać pod uwagę późniejszego zniewolenia i czasów stalinizmu). Zabory trwały sto dwadzieścia lat i zwłaszcza po Powstaniu Styczniowym na Wileńszczyźnie ucisk był niewyobrażalny. Jeszcze w latach międzywojennych mama z grozą wymawiała nazwisko Murawjowa (wileńskiego generał-gubernatora), o którym nie mówiono inaczej jak „wieszatiel”. Język polski w miejscach publicznych był zakazany. W szkole nawet na przerwach nie wolno było rozmawiać po polsku. Język ojczysty był tylko w domach i w kościele. Ale nawet w domach śpiewanie pieśni patriotycznych było niebezpieczne. A jednak, chociaż cichutko, to przecież nuciło się wieczorami „Z dymem pożarów”, „Za Niemen, za Niemen…” czy wojskowe pieśni ułańskie. Mama wspominała to zawsze ze wzruszeniem. W moim dzieciństwie „Z dymem pożarów…” raczej się już nie śpiewało, ale „Za Niemen…” i śpiewki ułańskie rozbrzmiewały często i w szkole, i w domu, zwłaszcza gdy wpadali wujowie, którzy lubili sobie z mamą pośpiewać.

Język rosyjski dzieci musiały opanowywać od najmłodszych lat, bo szkoły były rosyjskie. Do takiej szkoły chodziła i mama. Nie wiem, ile to było klas, ale sądzę, że nie więcej niż sześć. Na dalsze kształcenie Reginy babci nie było stać, a zresztą w tamtych czasach uważano, że dziewczynkom nie jest to zupełnie potrzebne. Zamożne rodziny posyłały córki na prywatne pensje dla panienek, ale dla mojej mamy było to niedostępne. Języka polskiego dzieci się jednak uczyły. To nauczanie było potajemne i odbywało się konspiracyjnie po domach. Nauczycielki traktowały nauczanie jak misję i czyniły to bardzo skutecznie, bo mama po polsku pisała biegle i bezbłędnie. Po rosyjsku zresztą podobnie. Wśród starych fotografii zachowały się zdjęcia trzech kobiet. Jedna z nich to niania, a druga, a może nawet obie — to nauczycielki. Nie mam pewności, która jest którą, ale chyba ta w sukni z gładkim, białym kołnierzykiem zajmowała się edukacją mamy. Być może nauczaniem zajmowała się i ta trzecia, najstarsza. Na pewno była dla mamy kimś ważnym, skoro zachowała jej zdjęcie. Te ustalenia nie mają dziś większego znaczenia. Fotografie są echem czasów dawno minionych i ukazują postaci, które kiedyś spełniały swoją rolę i coś znaczyły w młodości mojej matki.

Początek dwudziestego wieku to wielkie rozbudzenie ruchów nie tylko narodowych, ale i społecznych. Dzieje się tak i w Rosji, i w całej Europie. Rodzi się pęd ku demokracji, ale też wyraźny kurs na lewo. Po 1905 roku w Petersburgu powstaje Duma — pierwsza forma parlamentu. Żyje się znacznie luźniej. Najbardziej czuje to młodzież, zawsze spragniona wesołości i zabawy. Chodzi się na tańce i bale. Starsi braci zabierają nastoletnią Renię na taneczne spotkania. Pasjonują ją tańce i chyba jest w tym dobra. Najbardziej lubiła iść w tany ze starszym bratem, który był świetnym tancerzem. Wuj Janek był zresztą wesołym lekkoduchem i duszą każdego towarzystwa. Znakomicie prowadził mazura. Wiele lat później nawet mnie uczył tego tańca. Młodziutka Renia już wtedy zaczyna podbijać męskie serca. Gdziekolwiek się pojawiła, chłopcy lgnęli do niej jak ćmy. Musiał być w niej jakiś nieuchwytny urok, który przyciągał jak magnes. Na stare lata sama się temu dziwiła. Mówiła: „Nie wiem, na czym to polegało, inne były ładniejsze, bardziej efektowne, a jednak chłopcy podkochiwali się we mnie”. Na pewno musiała być w jakiś sposób uwodzicielska, a jednocześnie była niedostępna jak księżniczka na szczycie góry lodowej, nie dopuszczała do jakichkolwiek poufałości. Być może ta niedostępność była dla niektórych mężczyzn dodatkowym wyzwaniem. Wychowała się w surowych zasadach moralnych i na pewno mówiła prawdę, kiedy opowiadała, że pierwszym mężczyzną, któremu pozwoliła się pocałować, był właśnie nasz ojciec. Chyba nie była typową flirciarą, ale umiała prowadzić rodzaj gry damsko-męskiej, w której jednocześnie przyciągała i odpychała. Ta męska adoracja sprawiała jej satysfakcję, chociaż sama nie odwzajemniała uczuć. Dziś pewnie by powiedziano, że w gruncie rzeczy była kobietą chłodną. Liczyły się dla niej emocje, nie temperament. Wielką miłość przeżyła tylko raz i była to miłość bardzo romantyczna, ale świadomie nie spełniona. Potem już była tylko miłość do ojca. Stosunkowo późna, spokojna i dojrzała.

O swoich adoratorach mama mi nieraz opowiadała. Niektórych znam z nazwiska. Zachowało się trochę zdjęć — nie wszystkie potrafię zidentyfikować. Ale jest sporo szczegółów, które zachowałam w pamięci. Najwięcej o swojej młodości opowiadała mi mama w czasie długich wojennych wieczorów, zwłaszcza zimą i przy wyłączeniach prądu. Hala była w Olgienianach, Musia na Litwie, a my siadałyśmy przytulone na zielonej kanapie i prowokowałam mamę do zwierzeń. Byłam zasłuchana i nawet nie próbowałam komentować. To przyszło dużo później. Kiedy mama opowiadała mi o swoich wielbicielach, nie brzmiało to jak przechwałki, było w tym zawsze trochę zdziwienia, ale niewątpliwie i nuta satysfakcji. Z rozbrajającą szczerością wspominała, że kiedy jakiś interesujący młodzieniec adorował inną dziewczynę, zawsze ją to drażniło i prowokowało. Nie wiem, jakie „czary” wówczas roztaczała, ale zwykle doprowadzała do tego, że na nią przenosił swoje względy. Kiedy spytałam starą już kobietę, czy nie miała wyrzutów sumienia, że odbijała chłopców koleżankom, nie ofiarowując nic w zamian, odpowiedziała: „Dlaczego? To nie moja wina, że się im podobałam i że mogłam się odwzajemnić wyłącznie przyjaźnią. Ale wiesz, to było takie miłe!”.

Wszystkie te cechy osobowości musiały się ukształtować już we wczesnej młodości w Wilnie. Z taką naturą szesnastoletnia dziewczyna ruszała w wielki świat. Zaczynał się nowy, ważny etap. Ten czas — to uporządkowanie swego stosunku do życia i wzięcie pełnej odpowiedzialności za własny los. Przyjeżdża do stolicy imperium w roku 1909. W pierwszym okresie na pewno jest otoczona troskliwą opieką Bolcewiczów. Być może trochę pomaga w kancelarii prawniczej. Dziś trudno określić, jak długo to trwało. Zapewne parę lat. W jakimś momencie pragnie się usamodzielnić, żyć na własny rachunek. Nie wiem, co było główną przyczyną. Na pewno nie było żadnego konfliktu, bo serdeczne stosunki z tą rodziną przetrwały lata. Do ich domu zresztą wróciła mama jeszcze w okresie rewolucyjnym. A może, ale to tylko mój domysł, młodej dziewczynie ciążyła kuratela starego kawalera, który inaczej na nią patrzył niż na małą dziewczynkę w Szupieniach.

Nie potrafię dziś ustalić chronologii, ale działo się to chyba na długo przed rokiem 1914. Mama zaczęła żyć samodzielnie, przyjęła posadę wychowawczyni dwóch córek generała gwardii carskiej Borodina. W tym domu czuła się bardzo dobrze. Generałowa traktowała ją serdecznie, a dziewczynki wręcz pokochały. Zachowało się trochę zdjęć z tego czasu. Mocno spłowiała fotografia przystojnej pani — to generałowa Borodina. Zdjęcie z dziewczynkami na ławeczce: mały chłopak w szkolnym uniformie to jakiś kuzyn dziewczynek, one same też w szkolnych mundurkach i kapeluszach, no i mama w kapelusiku z piórkiem, a przed nimi rozłożony leniwie duży, piękny pies. Wszystkie twarze uśmiechnięte. Nic nie mąci pogody ducha. Ciężkie chwile nadejdą dopiero za parę lat.

W okresie letnim