Pogrzebowa sygnaturka. Spaghetti Western - Marek Pietrachowicz - ebook

Pogrzebowa sygnaturka. Spaghetti Western ebook

Marek Pietrachowicz

0,0

Opis

 

„Pogrzebowa Sygnaturka” to historia osadzona w klimacie westernu. Oprócz krajobrazów Stanów Zjednoczonych XIX wieku ukazuje ówczesną sytuację polityczną, a także codzienne dylematy i tragedie mieszkańców. Opowieść intrygująca i tajemnicza, jak sama główna bohaterka.

 

„Pogrzebowa Sygnaturka” to książka, której akcja rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, w okolicach wojny secesyjnej. Rude Skały to osada górnicza, na której polski ksiądz, Kazimierz Niemojewski, prowadzi plebanię, gdzie daje schronienie indiańskim imigrantom, którzy ukrywają się przed towarzystwem kolejowym poszukującym ludzi do ciężkiej, niewolniczej pracy. Pomysł ten nie podoba się szeryfowi i jego kompanii, którzy pewnego dnia przybywają i dokonują brutalnych zabójstw oraz gwałcą Sygnaturkę – milczącą Meksykankę, która na plebanii pełniła funkcję gosposi oraz obsługiwała przycmentarny dzwonek, od którego wzięło się jej przezwisko. Traumatyczne wydarzenia budzą w kobiecie chęć mordu i zemsty. Wyrusza więc w podróż w poszukiwaniu złoczyńców a gdy już któregoś dorwie, nad umierającym rozbrzmiewa dźwięk dzwonka – sygnaturki z przycmentarnej kapliczki. Czy Meksykance uda się dorwać wszystkich oprawców? Jeśli tak, jakie będą tego konsekwencje?

 

„Pogrzebowa Sygnaturka” to lektura, która wciąga, zaskakuje i trzyma w napięciu do ostatniej chwili.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 65

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Pietrachowicz

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Marek Pietrachowicz „Pogrzebowa sygnaturka. Spaghetti Western”

Copyright © by Marek Pietrachowicz, 2018

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Korekta: Dominika Urbanik, Joanna Gębicka

Projekt okładki: Robert Rumak

Skład epub, mobi i pdf: Kamil Skitek

Odwiedź profil autora na:

autorzy365.pl

oraz jego gabinet na

strefa-zrozumienia.pl

ISBN: 978-83-8119-341-2

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Duch Kansas to amerykański duch, podwójnie dystylowany. To nowo przeszczepiony produkt amerykańskiego indywidualizmu, amerykańskiego idealizmu, amerykańskiej nietolerancji. Kansas to mikrokosmos Ameryki.

Carl L. Becker, esej „Kansas”

Wstęp

– Widziałeś ją, Jack? – farmer z pęczkiem rzep pod pachą szturchnął łokciem swojego kolegę z targu, pchającego wózek z rybami. – Znowu tu jest! Ta latynoska piękność! Ależ figura! – gwizdnął cicho.

W tle orkiestra dęta przygotowywała się do występu. Postawny, wąsaty szeryf lustrował przewijający się tłum z wysokości końskiego siodła, leniwie rzując tytoń.

– Señorita Ferrero nieczęsto przyjeżdża do miasta, ponieważ pochodzi z daleka – wyjaśnił im zamiatacz ulic, przy którym przystanęli, wiodąc za nią wzrokiem. To samo uczynili faceci zawieszający rocznicowe flagi na pobliskim balkonie. Szeryf przywołał tamtych do rzeczywistości gwizdnięciem i niecierpliwym ruchem głowy.

– A ty, skąd mógłbyś wiedzieć? – rybak zmierzył zamiatacza krytycznym spojrzeniem.

– Zapytałem ją.

– Ty, ze wszystkich ludzi pod słońcem? Taką paniusię? – zachłysnęli się obaj sprzedawcy i pożałowali, że im samym nie przyszło to do głowy.

A to dlatego, że ich zwyczajnie onieśmielała – godną postawą, choć bez wyniosłości, oraz tym dziwnym, milczącym spojrzeniem jej pięknych, kasztanowych oczu, podkreślonych czernią makijażu. Jak prozaicznej czynności by nie dokonywała – czy to uciskała melony na stoisku warzywnym, czy oglądała krytycznie sumy i pstrągi rozłożone na wózku rybaka – w każdej z tych sytuacji pozostawała pełna wewnętrznej godności i jakby majestatu arystokratki.

– Jest z Rudych Skał, tej polskiej osady na drugim końcu prerii – wyjaśnił im gość z miotłą.

– Bujasz pan, przecież tam nic nie rośnie! Nikt by nie wytrzymał w takich dzikich ostępach.

– A jednak. I wiecie co, moi panowie? Pierwsze, co zaczęli budować, zaraz po szopie na narzędzia, to szkoła i kościół!

Sprzedawca warzyw zdjął kapelusz z szacunku. A może od upału.

– Sól tej ziemi, odważni i pełni determinacji koloniści. Podobno wygnano ich z ojczyzny za udział w powstaniu.

– To oni też podpadli Anglikom?

– Każdy ma swoich Anglików, Jack. My mieliśmy swoich, oni mają swoich. Z carskim orłem.

Ruszyli dalej śladami powabnej Meksykanki, pozostawiając zamiatacza jego zajęciu.

– Gdyby tylko byli porządnymi protestantami – westchnął rybak.

– No jasne. Takimi jak McFarlane czy inne świnie, które obniżają dniówki i obcinają racje robotnikom? – Farmer zasiedział się kiedyś na odczycie manifestu Karola Marksa z Niemiec. Na szczęście dla niego, jego świętej pamięci rodzice nauczyli go również uczciwej i ciężkiej pracy. – I dają pożyczki na ubrania i żywność na taki procent, że stajesz się ich niewolnikiem?

– Cóż, taka jest cena swobody gospodarczej, Ralph. Jeden wygrywa, inni tracą. Ktoś się trudzi, a inny zbiera dywidendy. Zjedz, albo zostań zjedzony – łapiąc za rozwarty pysk, przerzucił wielką rybę do rynienki z solą.

– I uważasz, że to jest fair? Że Bóg daje nam prawo uciskać innych i wyrzucać ze swojej ziemi?

– Gadasz jak katolik, a nie prezbiterianin. Pamiętaj, że to wiara zbawia, a nie nasze uczynki.

– Jestem metodystą, a nie żadnym prezbiterianinem.

– Możesz być nawet baptystą, i tak brak ci lotności. Jako grzebiący motyką w glebie nie pojmiesz wzniosłej potrzeby braku jakichkolwiek ograniczeń i daru wolności od Pana.

– Myślałby kto, ze nabrałeś finezji od gapienia się w fale i pusty horyzont. Czyli co mi powiesz? Że ten, kto ma pieniądze, może robić z nami co chce i nie liczy się wcale wola i gniew ludu? To Kapitał, a nie Kapitol, jest centrum władzy? I Republiki, Za Którą Się Opowiada?[1]

Tymczasem, zauważyli nowy ciekawy obiekt, który chwilowo przykuł ich uwagę i zmienił temat rozmowy. Dwaj handlowcy żywnością przystanęli, obserwując dystyngowanego, starszego jegomościa, który wyglądał, jakby kij połknął, opuszczającego pospiesznie piętrowy budynek Primrose Lodge, swoistego pierwowzoru biurowca.

– Widziałeś tego faceta w cylindrze, Ralphie? Tego z dwojgiem służących, ale co sam wygląda jak kamerdyner? To Malcolm F. Fitzgerald, jego ekscelencja sędzia okręgowy.

Farmer otarł spocone czoło chustą, patrząc w ślad za dygnitarzem.

– Ciekawe, co on tutaj robił? Myślałem, że do takiej poważnej figury trzeba przychodzić samemu, ze zmiętym kapeluszem w dłoniach, a on i tak nie ma dla ciebie czasu.

– Sprawa stanie się jasna, kiedy ci powiem, że biuro w Primrose wynajmuje prawnik McFarlane'ów. Wiem, bo jego asystent przychodzi do mnie po kawior i węgorze. Przechwalał się, że jego szef częstuje nimi przyjaciół z ratusza i sądu.

– Nie mów! Facet gania do niego, jak chłopak na posyłki – farmer pokręcił z niedowierzaniem głową. – Czyli szanowny McFarlane ma Fitzgeralda w kieszeni? Nie powiesz mi, że to jest w porządku!

– Widzisz, pan sędzia ma swoich czarnuchów do służby i sam jest czyimś czarnuchem. Takie jest prawo dżungli. W końcu mógł zostać ranczerem, tak jak my, i trzymać się z dala od polityki.

– Tylko, że polityka nie chce trzymać się z dala od nas, Rybo. A z McFarlanem jest taki kłopot, że podczas gdy on się bogaci i rośnie we siłę, wszyscy inni biednieją. Ssie całe hrabstwo jak pijawka. On powinien mieć obowiązek dzielenia się z poszkodowanymi i dotowania miasta.

– Nie, no, teraz to już zupełnie gadasz jak katolik. Chłopie, to jest jego forsa i może nią palić w piecu, jeśli zechce. Ty rób swoją robotę, a on robi swoją. Gdyby cię było tylko stać, mógłbyś sobie nakupować tyle służby, żebyś ją ledwie zdołał poupychać do szopy na narzędzia.

– Ten Murzyn i Murzynka sędziego mieliby nieco inne zdanie. Zresztą, oni jeszcze mają farta, bo chodzą bez bransoletek, ale ci od McFarlane'ów nie opuszczą plantacji słoneczników przez całe swoje życie.

– Czarni mają 3/5 głosu białego człowieka, więc mogą ostatecznie wybrać kogoś, kto się będzie nad nimi litował, tak jak ty. A może zostaniesz ich rzecznikiem i wystartujesz na gubernatora, co Ralph?

– Odwal się, Jack, bo ci rozłupię tę rzepę na głowie. Oho, zobacz! Nasza Meksykanka wyszła z piekarni Ripley'a. Ach, odprowadził ją aż do progu, otwiera jej drzwi i kłania się uniżenie, a ona jak zwykle milczy.

– Bo ona zawsze milczy. Powiedziała kiedyś do ciebie coś innego niż: „Poproszę ziemniaki i worek kukurydzy”, albo: „Dziś tylko fasola”? To właśnie dlatego jest taka onieśmielająca. Ach, i ten czerwonoskóry chłopak, nie odstępuje jej ani na krok, jak ochroniarz. Chodźmy za nią.

– Widzisz? On nie jest żadnym jej służącym, a jednak chodzi za nią jak cień. Jest na świecie siła potężniejsza od lewych wyroków i uzbrojonych goryli, która trzyma ludzi razem.

– Gdybyś był ponętną, elegancką damulką, też bym za tobą łaził. Psiakrew, przecież ja i tak z tobą ciągle łażę, o mój parszywy losie!

Przyjaciele, a zarazem konkurenci na rynku spożywczym, mogliby kłócić się jeszcze godzinami, zwłaszcza że z racji odległości, jaka ich dzieliła, widywali się niezbyt często. Ale mogli też równie długo gapić się na latynoską dziewczynę, która wraz z młodym indiańskim pomocnikiem paradowała między straganami, niczym na pokazie mody. Niestety, pani i małżonka Ralpha wychynęła właśnie z zakładu fryzjerskiego i od razu – swoim szóstym, siódmym, a może i ósmym kobiecym zmysłem – odkryła obiekt spojrzeń obu panów i wyczuła konkurencję. W domu, na rancho, farmer oberwie porządnie parasolką po głowie.

W końcu nadszedł czas, aby się rozstać.

– No dobra, Jack. Trzymaj się i wesołych urodzin 1859! Nasz Kansas ma pięć latek jako stan USA.

– Trochę duży ten pięciolatek, co Ralph? Pierce z Douglasem mieli, bracie, rozmach, kiedy kreślili na mapie nasze granice.

– Prezydent Pierce na pewno był wtedy na bani, jak zwykle – prychnął farmer. – Inaczej nie zafundowałby nam takiego gigantycznego pustkowia bez dróg, osad i żadnej wartości.

– Spokojnie. Sąsiedzi z Missouri dbają o to, żeby na każde wybory było trzy więcej głosujących niż mieszkańców. Już oni dopilnują, żeby sprawy szły zgodnie z planem. Ich planem.

– Cholerne „łotry pogranicza”. Oni nie pozwolą zbiednieć McFarlane'owi i innym parszywym plantatorom. Niewolnicy to czarne złoto Ameryki.

– Może Lincoln, adwokat wdów i sierot, położy temu kres, jeżeli wygra za rok. Wtedy będziecie sobie mogli budować tę swoją wspólnotową utopię.

– Nie licz na to. Tutaj będzie zawsze rządził ten, kto ma miejsca pracy, maszyny i koneksje z sędziami. Trzeba się najpierw z nimi wszystkimi rozprawić.

*

Górnicza osada Rude Skały swojską nazwę zdobyła dzięki nadziei na odnalezienie tutaj i możliwość wytapiania żelaza niezbędnego do wyrobu gwoździ, narzędzi i strzeleckiej broni. Przejeżdżający tamtędy dopytywali się, gdzie można spotkać owego Grubiańskiego Scully'ego[2], na którego cześć ochrzczono osiedle i czym takim się zasłużył. Niektórzy przyjezdni pozostawali tu zresztą na stałe, przyciągnięci egzotycznym czarem i gościnnością wspólnoty z Polski. Głównie byli to współwyznawcy ich Kościoła.

Do tej kategorii należał Złamane Pióro, mieszkający dotąd w ponad stuletniej redukcji jezuickiej Indianin Arapaho. Ojcowie z Societas Iesu nie przymuszali nikogo, żeby się ochrzcił, gdyż nie był to warunek konieczny do mieszkania w redukcji i do korzystania z jej udogodnień – ale Pióro i tak się nawrócił. Jego dziadek, czcigodny Siedzący Bawół, tak się w niej „zasiedział”, że gdy przybyli protestanccy koloniści z urzędowym nakazem eksmisji, odmówił spakowania manatków. I tak Złamane Pióro, któremu Bawół zastępował rodziców, został sierotą.

A potem przyjechała tu aż z El Paso Ona. Śniada, czarnowłosa piękność, nazwiskiem Lucía Adoración Ferrero. Była skarbnicą ciekawych opowieści z pogranicza – o ile ktoś zdołał nastroić ją pozytywnie do rozmowy, bo zwykle całymi dniami milczała, zamknięta w swoim autystycznym świecie. Podobno podczas wojny, w chaosie nawały ogniowej US Navy w 1847, zapodziała się swemu ojcu (jak utrzymywała z dumą, samemu wicegubernatorowi Kalifornii, na dowód czego pokazywała złotego orzełka – odłupaną szrapnelem górę od Orderu Guadalupe) i została wywieziona, niczym w starożytnych, barbarzyńskich czasach, jako branka i zakładniczka do sztabu armii generała Taylora. Tego samego, który po laniu pod Buena Vista pogonił kota Santa Annie i wypchnął meksykańskiego generała z Teksasu – nad czym Lucía otwarcie ubolewała. Tak samo jak nad proamerykańską Rewoltą Niedźwiedziej Flagi w Kalifornii – o czym nie omieszkała wspomnieć, ilekroć próbował zalecać się do niej jakiś naiwny gringo. A z racji swej urody, mogłaby mieć u swych stóp jankesów na pęczki.

Jako arystokratka – rzekoma lub prawdziwa – nie potrafiła nic pożytecznego robić poza strzelaniem na prerii z Lewisa do skorpionów, dlatego znaleziono jej pracę zakrystianki i gosposi w parafii świętego Jacka (zresztą, jedynej parafii w promieniu 30 mil, nie licząc paru wielkomiejskich zborów). I trzeba przyznać, że Łucja vel Lucía Sygnaturka, jak dla obsługi dzwonka przycmentarnej kapliczki przezwali ją mieszkańcy, stała się wartościowym i wiernym członkiem lokalnej społeczności. Nie żądała specjalnego traktowania, robiła swoje i nikomu nie wchodziła w drogę, a to już było wiele. Była też dla parafianek ratunkową i pewną drogą dotarcia do księdza proboszcza, który nigdy nie miał czasu i jeździł konno po swojej gigantycznej parafii. W filcowym kapeluszu z szerokim rondem i chustą zaciągniętą na twarz, jak u bandyty z napadu na dyliżans, która miała go chronić od pyłu, niejednokrotnie potrafił zniknąć na parę tygodni.

Zawsze wyczuwał, kiedy ma się upłynnić, zwłaszcza wtedy, gdy poszukiwali go uprzykrzeni urzędnicy – siedzący w kieszeni u McFarlane'a, miejscowego plantatora słoneczników i potentata na rynku pokostu, mydła i w ogólności, kwasu linolowego. W porównaniu z carską Ochraną byli dość przewidywalni i łatwo było ich wywieść w pole.

Ilekroć jakieś podejrzane typki wypytywały o jej ukochanego padre, Lucía zbywała ich krótkim:

– Jest na parafii.

I pokazywała przy tym niedbałym gestem ręki całą resztę

Koniec Wersji Demonstracyjnej

[1]     Fragment amerykańskiej przysięgi.

[2]     Gra słów: rude to po angielsku grubiański. Scully – imię anglosaskie, brzmi jak Skały.

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok