Pogoń za miłością - Nancy Mitford - ebook + książka

Pogoń za miłością ebook

Nancy Mitford

3,7
29,27 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nancy Mitford (1904-1973), angielska powieściopisarka, dziennikarka i biografka, pochodziła  z rodziny arystokratycznej i była najstarszą z sześciu sióstr Mitford, w swoim czasie bardzo sławnych w londyńskiej socjecie, między innymi dzięki radykalnym poglądom politycznym – od faszyzmu do komunizmu.

Sama jednak sławę zawdzięcza głównie pisarstwu. W trylogii przygotowywanej przez „Czytelnik” daje barwny portret ziemiańskiej rodziny, ironiczny i nostalgiczny zarazem,  czerpiąc obficie z własnych wspomnień. Część pierwsza, Pogoń za miłością, dotyczy okresu międzywojennego, II wojny światowej i czasów bezpośrednio po niej. Narratorka Fanny spędza wakacje w posiadłości swojego wujostwa, Alconleigh, wśród licznego ciotecznego rodzeństwa. Najbliżej jest ze swoją rówieśnicą Lindą, i to Linda, piękna wrażliwa i nieobliczalna,  jest właściwą bohaterką powieści. Życie we dworze toczy się blisko natury, głównymi wydarzeniami – do wojny – są polowania. Pan domu, kapitalnie odmalowany wuj Matthew – druga centralna postać – typ ultrakonserwatywnego szlagona, utrzymuje twardy reżim. Ale dzieci mają własne sekrety, swoją kryjówkę i tajemne zebrania, a nastoletnie Fanny i Linda marzą o miłości i  snują  na jej temat najrozmaitsze fantazje. W dorosłym życiu ich losy ułożą się pod tym względem według wzoru „rozważna i romantyczna”. Tymczasem nowe wyzwania dla całej rodziny przyniesie wojna.

W przygotowaniu dalsze części trylogii, Love in a Cold Climate i Don’t Tell Alfred.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 285

Oceny
3,7 (6 ocen)
1
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Nancy Mitford

Pogoń za miłością

Przekład Aleksandra Ambros

Czytelnik

Warszawa 2016

1

Istnieje fotografia ciotki Sadie i jej sześciorga dzieci siedzących w hallu Alconleigh wokół stołu z zastawą do herbaty. Stół stoi, tak jak stał wtedy, jak stoi dzisiaj i jak będzie stał zawsze, naprzeciwko wielkiego kominka, w którym ogień z polan bucha wysokim płomieniem. Nad gzymsem kominka, wyraźnie widoczny na fotografii, wisi szpadel wojskowy, którym w roku 1915 wuj Matthew zarąbał na śmierć jednego po drugim ośmiu Niemców wypełzających z ziemianki. Ów szpadel, nadal pokryty krwią i włosami, stanowił dla nas, dzieci, przedmiot fascynacji. Zawsze piękna twarz ciotki Sadie wydaje się na fotografii dziwnie okrągła, jej włosy są dziwnie puszyste, a ubiór dziwnie zaniedbany, ale nie ma wątpliwości, że to ona tu siedzi i trzyma na kolanach Robina tonącego w powodzi koronek. Wygląda, jakby nie za bardzo wiedziała, co zrobić z jego głową, i obecność niani, która ma ochotę go zabrać, jest wyczuwalna, acz niewidoczna. Pozostałe dzieci, od jedenastoletniej Louisy do dwuletniego Matta, siedzą wokół stołu w odświętnych ubraniach bądź falbaniastych śliniakach, trzymając filiżanki lub kubki w zależności od wieku i wpatrując się w aparat wielkimi oczami, szeroko otwartymi przez błysk flesza; wszystkie z buziami w ciup, wyglądające na absolutne niewiniątka. Tkwią tak, uwięzione niczym muchy w bursztynie tamtej chwili – aparat pstryka, życie się toczy, minuty, dni, lata oddalają je od tego błogostanu i obietnic młodości, od nadziei, jakie musiała żywić wobec nich ciotka Sadie, i od marzeń, jakie same snuły. Często myślę, że nie ma nic aż tak dojmująco smutnego jak stare rodzinne fotografie.

Jako dziecko spędzałam regularnie w Alconleigh ferie Bożego Narodzenia i o ile niektóre z nich przemknęły, pozostawiając niewiele w pamięci, to inne wyróżniały się gwałtownymi wydarzeniami i posiadały zdecydowanie własny charakter. Kiedyś na przykład wybuchł pożar w skrzydle zamieszkiwanym przez służbę, innym razem mój koń upadł na mnie w strumieniu i o mało co mnie nie zatopił (nie tak bardzo „o mało co”, szybko go odciągnięto, ale nim to się stało, podobno dostrzec można było bąbelki). Pewnego razu rozegrał się też dramat, kiedy Linda w wieku dziesięciu lat usiłowała popełnić samobójstwo, żeby dołączyć do starego, śmierdzącego szkockiego teriera, którego wuj Matthew kazał uśpić. Nazbierała i zjadła pełen koszyk jagód cisu, odkryła to niania i zaaplikowała jej wodę z musztardą, by spowodować wymioty. Następnie Linda otrzymała reprymendę od ciotki Sadie, kuksańca od wuja Matthew i musiała wiele dni spędzić w łóżku, a w końcu dostała szczeniaka labradora, który wkrótce zajął w jej sercu miejsce starego teriera. Do znacznie gorszego nieszczęścia doszło, kiedy Linda w wieku lat dwunastu ujawniła córkom sąsiadów, które przyszły na podwieczorek, to, co uważała za prawdę o życiu seksualnym. Przedstawienie owej „prawdy” w wykonaniu Lindy było tak ponure, że dziewczynki opuściły Alconleigh, szlochając rozpaczliwie, ich system nerwowy doznał trwałego uszczerbku, a szanse na zdrowe i szczęśliwe życie seksualne zostały mocno pomniejszone. Rezultatem była seria straszliwych kar, od prawdziwego lania zaordynowanego przez wuja Matthew po obiad na górze przez tydzień. Niezapomniane pozostały też ferie, kiedy to wuj Matthew i ciotka Sadie pojechali do Kanady. Dzieci Radlettów pędziły codziennie po gazetę w nadziei na wiadomość, że statek rodziców zatonął ze wszystkimi na pokładzie; marzyły, żeby zostać zupełnymi sierotami, szczególnie Linda, która widziała siebie w roli Katy z What Katy Did, kiedy lejce, jeśli chodzi o prowadzenie domu, ujmują małe, ale kompetentne dłonie.

Ale najlepiej pamiętam Boże Narodzenie, kiedy miałam czternaście lat i ciotka Emily się zaręczyła. Ciotka Emily była siostrą ciotki Sadie i wychowywała mnie od niemowlęctwa, jako że moja matka, ich najmłodsza siostra, czuła się zbyt piękna i zbyt płocha, aby w wieku dziewiętnastu lat obciążać się dzieckiem. Zostawiła mojego ojca, kiedy miałam miesiąc, i od tego czasu uciekała tak często i z tyloma różnymi mężczyznami, że zyskała w rodzinie i wśród przyjaciół przydomek Narowista, natomiast druga, a następnie trzecia, czwarta i piąta żona mojego ojca nie miały, co całkiem naturalne, specjalnej ochoty zajmować się mną. Od czasu do czasu któreś z tych impulsywnych rodziców pojawiało się niczym rakieta, rozświetlając mój horyzont nienaturalnym blaskiem. Emanowali ogromnym czarem, bardzo chciałam znaleźć się na ich ognistym szlaku i zostać uniesiona hen daleko, w głębi duszy rozumiałam jednak, jakie to szczęście, że mam ciotkę Emily. Stopniowo, w miarę mojego dorastania, tracili dla mnie wszelki urok; zimne szare łuski rakiet niszczały tam, gdzie przypadkowo wylądowały, matka z jakimś majorem na południu Francji, ojciec, którego majątek został sprzedany na pokrycie długów, ze starą rumuńską hrabiną na Bahamach. Nawet zanim jeszcze dorosłam, zblakło wiele z otaczającego ich czaru, aż w końcu nie zostało nic, żadnej podstawy dla dziecięcych wspomnień, dzięki którym mogliby się odróżniać od innych ludzi w średnim wieku. Ciotka Emily nigdy nie wydawała się czarująca, ale zawsze była moją matką i kochałam ją.

Jednakże w czasie, o którym piszę, byłam w wieku, w jakim nawet dziecko obdarzone minimalną wyobraźnią widzi siebie jako podrzutka, księżniczkę indiańskiej krwi, Joannę d’Arc czy przyszłą carycę Rosji. Wzdychałam do rodziców, robiłam idiotyczne miny, mające wyrażać cierpienie pomieszane z dumą, kiedy ich wspominano, i myślałam o nich jako pogrążonych w głębokim, romantycznym, śmiertelnym grzechu.

Grzech bardzo zajmował Lindę i mnie, a naszym wielkim bohaterem został Oscar Wilde.

– Ale co on takiego z r o b i ł?

– Spytałam kiedyś papę, ale on się na mnie wydarł. Boże, przeraził mnie. Powiedział: „Jeśli jeszcze raz wspomnisz nazwisko tego łajdaka w tym domu, zleję cię, słyszysz, do cholery!”. Więc zapytałam Sadie, zrobiła bardzo niepewną minę i powiedziała: „Och, kotku, nigdy dokładnie nie wiedziałam, ale to, co zrobił, było gorsze niż morderstwo, okropnie złe. I, kochanie, nie mów o nim przy stole, dobrze?”.

– Musimy się dowiedzieć.

– Bob mówi, że się dowie, jak pójdzie do Eton.

– To dobrze! Czy myślisz, że on był gorszy niż mama i tata?

– No chyba nie mógł. Ach, jaka ty jesteś szczęśliwa, że masz złych rodziców!

W tamto Boże Narodzenie, kiedy miałam czternaście lat, weszłam do hallu w Alconleigh, potykając się oślepiona światłem po sześciomilowej jeździe ze stacji w Merlinford. Co roku wyglądało to tak samo, zawsze przyjeżdżałam tym samym pociągiem w porze podwieczorku i zawsze zastawałam ciotkę Sadie oraz dzieci przy stole pod szpadlem wojskowym, dokładnie tak, jak na fotografii. Był to niezmiennie ten sam stół i ta sama zastawa do herbaty: porcelana w wielkie róże, czajnik oraz srebrne naczynie na babeczki maślane grzejące się nad drobnymi płomykami; ludzie oczywiście niepostrzeżenie stawali się starsi, niemowlęta zmieniały się w dzieci, dzieci dorastały i pojawił się dodatek w postaci Victorii, obecnie dwuletniej, która dreptała koło stołu, ściskając w zaciśniętej piąstce czekoladowe ciasteczko. Z buzią usmarowaną czekoladą przedstawiała widok straszny, ale spoza tej lepkiej maski lśnił niewątpliwy błękit dwojga upartych Radlettowskich oczu.

Weszłam – i rozległo się potworne szuranie krzeseł, sfora Radlettów rzuciła się na mnie z gwałtownością i niemal zaciekłością sfory psów rzucających się na lisa. Wszyscy z wyjątkiem Lindy. Ona najbardziej ucieszyła się na mój widok, ale postanowiła tego nie okazywać. Kiedy wrzawa ucichła, a ja siedziałam, mając przed sobą babeczkę maślaną i filiżankę herbaty, odezwała się:

– Gdzie Brenda?

Brenda była moją białą myszką.

– Zrobiła jej się jakaś odleżyna na grzbiecie i zdechła – odpowiedziałam.

Ciotka Sadie popatrzyła z niepokojem na Lindę.

– Jeździłaś na niej? – spytała dowcipnie Louisa.

Matt, który niedawno przeszedł pod opiekę francuskiej guwernantki, powiedział, naśladując jej wysoki głos:

– C’était, comme d’habitude, les voies urinaires1.

– O Boże – szepnęła ciotka Sadie.

Obfite łzy kapały na talerz Lindy. Nikt nie płakał tyle i tak często jak ona; byle co, ale szczególnie coś smutnego związanego ze zwierzętami, pobudzało ją do płaczu, a kiedy raz zaczęła, trzeba było nie lada wysiłku, żeby ją uspokoić. Była dzieckiem delikatnym, bardzo nerwowym i nawet ciotka Sadie, która, o ile chodziło o zdrowie dzieci, żyła z głową w chmurach, miała świadomość, że zbyt dużo płaczu nie pozwala Lindzie spać, odbiera jej apetyt i jest dla niej szkodliwe. Pozostałe dzieci, szczególnie Louisa i Bob, którzy uwielbiali dokuczać, dręczyli ją na tyle, na ile się ośmielili i byli regularnie karani za doprowadzanie jej do płaczu. Czarny Książę, Historia szlachetnego jelenia i wszystkie książki Setona Thompsona znajdowały się w pokoju dziecinnym na indeksie ze względu na Lindę, która przeczytawszy je kiedyś, pogrążyła się w rozpaczy. Musiały być schowane, bo gdyby leżały na wierzchu, nie można było mieć pewności, że Linda nie sięgnie po nie i nie zafunduje sobie orgii samobiczowania.

Niedobra Louisa ułożyła wierszyk, który niezawodnie wywoływał strumienie łez.

Mała, bezdomna zapałka, bez dachu nad głową,

bez strzechy,

Leży cichutko samotna i nie ma znikąd pociechy.

Kiedy ciotki Sadie nie było w pobliżu, dzieci wyśpiewywały to żałobnym chórem. W pewnych okolicznościach wystarczyło tylko spojrzeć na pudełko zapałek, żeby biedna Linda rozpłynęła się we łzach, natomiast gdy czuła się silniejsza, bardziej zdolna stawić czoło życiu, takie dokuczanie wydobywało z samej głębi jej brzucha mimowolny rechot. Linda była nie tylko moją ulubioną kuzynką, ale i wtedy, i przez wiele lat później również moją ulubioną istotą ludzką. Uwielbiałam wszystkich moich kuzynów, a w Lindzie skupiła się, psychicznie i fizycznie, sama esencja rodziny Radlettów. Jej czyste rysy, proste włosy szatynki i duże niebieskie oczy stanowiły temat, którego twarze pozostałych były wariacją; wszystkie ładne, ale żadna tak absolutnie wyrazista jak jej. Była w niej jakaś furia, nawet kiedy się śmiała, co czyniła bardzo często, a zawsze jakby zmuszona, wbrew woli. Coś, co przypominało portrety młodego Napoleona, rodzaj chmurnej intensywności.

Widziałam, że ona rzeczywiście przejmuje się śmiercią Brendy bardziej niż ja. Prawdę mówiąc, mój miesiąc miodowy z tą myszą dawno się skończył; weszłyśmy w okres relacji bezbarwnej, rodzaj, by tak rzec, małżeńskiej śniedzi i kiedy na grzbiecie Brendy pojawiła się obrzydliwa odleżyna, potrafiłam się zdobyć jedynie na to, by zachować się przyzwoicie i traktować ją po ludzku. Niezależnie od szoku, czym jest zawsze znalezienie kogoś sztywnego i zimnego w jego klatce, odczułam wielką ulgę, że cierpienia Brendy wreszcie się skończyły.

– Gdzie jest pochowana? – z pasją wymamrotała Linda, wpatrując się w talerz.

– Koło rudzika. Ma śliczny krzyżyk i trumnę wyścieloną różowym atłasem.

– Lindo, kochanie – wtrąciła ciotka Sadie – jeśli Fanny już wypiła herbatę, może pokażesz jej swoją ropuchę?

– Ona śpi na górze – odparła Linda. Ale przestała płakać.

– To zjedz gorącą grzankę.

– Czy mogę ją posmarować pastą sardelową? – spytała Linda, szybko wykorzystując przychylność ciotki Sadie, jako że pasta sardelowa była przeznaczona wyłącznie dla wuja Matthew i uważana za niezdrową dla dzieci. Rodzeństwo Lindy ostentacyjnie wymieniło między sobą znaczące spojrzenia. Te zostały przechwycone, jak zresztą miały być, przez Lindę, która wydała z siebie straszliwie głośne buu! I pomknęła na górę.

– Dzieci, chciałabym, żebyście przestały dokuczać Lindzie – powiedziała zirytowana ciotka Sadie, tracąc swoją zwykłą łagodność, i poszła za Lindą.

Odczekawszy, aż ciotka Sadie zniknie na schodach, które prowadziły prosto z hallu na piętro, i nic już nie usłyszy, Louisa wyrecytowała:

– Gdyby życzenia były końmi, żebracy by jeździli konno2. Jutro polowanie na dzieci, Fanny.

– Tak, mówił mi Josh. Przyjechaliśmy razem samochodem. Był u weterynarza.

Wuj Matthew miał cztery imponujące posokowce, których używał do polowań na swoje dzieci. Dwoje z nas wyruszało dużo wcześniej, na wabia, a wuj Matthew i reszta podążali za nami konno. To była świetna zabawa. Kiedyś wuj przyjechał do mojego domu i ścigał mnie i Lindę po błoniach Shenley. Spowodowało to olbrzymie poruszenie w Kent, podążający do kościoła weekendowicze byli zaszokowani widokiem czterech olbrzymich psów uganiających się z głośnym ujadaniem za dwiema dziewczynkami. Mój wuj musiał na tych ludziach robić wrażenie złego barona z powieści, a mnie w jeszcze większym stopniu uznali za szaloną, złą i niebezpieczną jako towarzystwo dla ich dzieci.

Polowanie na dzieci pierwszego dnia tych świątecznych wakacji udało się nadzwyczajnie. Rola zajęcy przypadła Luisie i mnie. Pędziłyśmy przez okolicę, piękne, ponure wyżyny Cotswold, rozpocząwszy nasz bieg zaraz po śniadaniu, kiedy słońce było jeszcze czerwoną kulą, ledwie wyłonioną ponad horyzont, a drzewa rysowały się granatowo na tle bladoniebieskiego, liliowego i różowawego nieba. Słońce wznosiło się, a my posuwałyśmy się naprzód, marząc o złapaniu drugiego oddechu; świeciło, aż wstał przepiękny dzień, bardziej przypominający jesień niż okres Bożego Narodzenia.

Raz udało nam się wstrzymać psy, gdy przebiegłyśmy przez stado owiec, ale wuj Matthew szybko skierował je na właściwy trop i po mniej więcej dwóch godzinach naszego intensywnego biegu, kiedy byłyśmy w odległości zaledwie pół mili od domu, niezmordowane w pościgu, ociekające śliną stworzenia dopadły nas i otrzymały w nagrodę kawały mięsa i mnóstwo pieszczot. Wuj Matthew był w promiennym nastroju, zsiadł z konia i szedł z nami do domu, tocząc miłą pogawędkę. Co najdziwniejsze, zachowywał się uprzejmie nawet wobec mnie.

– Słyszałem, że Brenda zdechła – powiedział. – Mała strata, moim zdaniem. Ta mysz śmierdziała jak wszyscy diabli. Pewnie trzymałaś jej klatkę za blisko grzejnika, zawsze ci mówiłem, że to niezdrowo. Czy też zmarła ze starości?

Wuj Matthew potrafił być uroczy, kiedy chciał, ale w owym czasie ja zawsze śmiertelnie się go bałam i zrobiłam ten błąd, że pozwoliłam mu to widzieć.

– Powinnaś mieć orzesznicę, Fanny, albo szczura. Są o wiele ciekawsze niż białe myszy, choć muszę przyznać, że w życiu nie widziałem równie koszmarnej myszy jak Brenda.

– Była niepociągająca – podlizałam się.

– Kupię ci orzesznicę, gdy pojadę do Londynu po świętach. Widziałem jedną któregoś dnia w Domu Towarowym Armii i Marynarki.

– Och, papo, to niesprawiedliwe! – zawołała Linda, która jechała stępa obok nas. – Wiesz, że zawsze marzyłam o orzesznicy.

„To niesprawiedliwe” było wiecznym okrzykiem młodych Radlettów. Wielkim plusem życia w dużej rodzinie jest ta wczesna lekcja niesprawiedliwości życia. Muszę powiedzieć, że w tym wypadku działało to niemal zawsze na korzyść Lindy, którą wuj Matthew uwielbiał.

Dzisiaj jednak złościł się na nią i błyskawicznie się zorientowałam, że ta życzliwość okazywana mnie, ta sympatyczna pogawędka o myszach, miała jedynie na celu dokuczenie Lindzie.

– Masz dosyć zwierząt, panienko – powiedział ostro. – Nawet ich nie potrafisz utrzymać w ryzach. I nie zapominaj, co ci powiedziałem: ten twój pies ma iść prosto do psiarni, gdy tylko wrócimy, i tam pozostać.

Twarz Lindy się skurczyła, łzy trysnęły z oczu, trąciła konia nogą i pogalopowała do domu. Zdaje się, że jej pies Labby po śniadaniu zwymiotował w gabinecie wuja. Wuj nie znosił, kiedy psy robiły nieporządek, wpadł we wściekłość i w tej wściekłości zarządził, że Labby’emu nigdy więcej nie wolno wchodzić do domu. Podobne sceny ciągle miały miejsce, z tego czy innego powodu, wobec tego czy innego zwierzaka, a ponieważ wuj Matthew mocniej szczekał niż gryzł, zakaz rzadko trwał dłużej niż dzień czy dwa, po czym rozpoczynało się to, co wuj nazywał „powolutku aż do skutku”.

– Czy mogę go przyprowadzić na chwilę, kiedy przyjdę po rękawiczki?

– Jestem taka zmęczona, nie mam siły iść do stajni, pozwól mu tylko zostać, aż zjemy podwieczorek.

– Oho, już widzę powolutku aż do skutku. Dobrze, tym razem może zostać, ale jeśli znów narobi nieporządku albo przyłapię go na twoim łóżku czy pogryzie jakiś przyzwoity mebel (w zależności od tego, które przestępstwo spowodowało wypędzenie), każę go zlikwidować i nie mów, że cię nie ostrzegałem.

Niemniej za każdym razem, kiedy zapadał wyrok banicji, właścicielka skazańca wyobrażała sobie, jak jej ulubieniec wiedzie żałosny żywot w izolatce zimnej i ponurej psiarni.

– Jeśli nawet wezmę go codziennie na trzygodzinny spacer, a także pójdę porozmawiać z nim przez jeszcze godzinę, to i tak zostanie dwadzieścia godzin, kiedy będzie siedział sam, nie mając nic do roboty. Och, czemu psy nie potrafią czytać?

Dzieci Radlettów, należy zauważyć, traktowały swoich pupilów w sposób wysoce antropomorficzny.

Dzisiaj jednak wuj Matthew był w cudownym humorze i kiedy wychodziliśmy ze stajni, powiedział do Lindy, która siedziała w psiarni z Labbym i płakała.

– Masz zamiar trzymać tutaj to nieszczęsne zwierzę przez cały dzień?

Zapominając o łzach, jakby żadnych łez w ogóle nie było, Linda pomknęła do domu z Labbym przy nodze. Radlettowie zawsze albo przebywali na wyżynach szczęśliwości, albo tonęli w odmętach czarnej rozpaczy, ich emocje nie znały zwykłego poziomu, kochali albo nienawidzili, śmiali się albo płakali. Funkcjonowali w świecie wykrzykników. Ich życie z wujem Matthew było rodzajem nieustającej gry w „Jak daleko można się posunąć?”. Posuwali się tak daleko, jak śmieli, czasami istotnie bardzo daleko, podczas gdy innym razem, bez żadnego widocznego powodu, on rzucał się na nich, niemal zanim przekroczyli linię. Gdyby byli dziećmi biednymi, prawdopodobnie zostaliby odseparowani od ryczącego, wściekającego się, rozdzielającego razy ojca i umieszczeni w ośrodku opiekuńczym lub też, co nawet bardziej prawdopodobne, on sam byłby odseparowany od nich i umieszczony w więzieniu za to, że nie pozwalał im się kształcić. Jednakże natura zapewnia własne lekarstwa; niewątpliwie Radlettowie mieli w sobie wystarczająco dużo z wuja Matthew, żeby móc uodpornić się na burze, które zupełnie by załamały zwyczajne dzieci, takie jak ja.

2

W Alconleigh pogodzono się z faktem, że wuj Matthew mnie nie znosi. Ten gwałtowny, niepanujący nad sobą człowiek nie znał, podobnie jak jego dzieci, pośredniej drogi; albo kochał, albo nienawidził, a trzeba powiedzieć, że na ogół nienawidził. Mnie nienawidził dlatego, że nienawidził mojego ojca, byli starymi wrogami z Eton. Kiedy stało się oczywiste, a oczywiste stało się z chwilą mojego poczęcia, że moi rodzice mają zamiar porzucić mnie na progu, ciotka Sadie chciała wychowywać mnie razem z Lindą. Byłyśmy w tym samym wieku, plan więc wydawał się rozsądny. Wuj Matthew kategorycznie się sprzeciwił. Nienawidził mojego ojca, oświadczył, że nienawidzi mnie, ale przede wszystkim nienawidzi dzieci, wystarczy mu w zupełności dwójka własnych. (Najwyraźniej nie przewidział, że wkrótce będzie siódemka; istotnie, on i ciotka Sadie nie wychodzili ze zdumienia, że napełnili tak wiele kołysek, tym bardziej że wobec ich lokatorów nie mieli, zdaje się, żadnej strategii wychowawczej). Zatem kochana ciotka Emily, której serce złamał niegdyś jakiś pozbawiony skrupułów flirciarz i która po tym doświadczeniu zdecydowała się nigdy nie wyjść za mąż, wzięła mnie do siebie i poświęciła się mojemu wychowaniu, a ja jestem jej za to nieskończenie wdzięczna. Była bowiem gorącą zwolenniczką kształcenia kobiet, zadała sobie wiele trudu, żebym mogła otrzymać solidną edukację, posuwając się nawet do tego, że zamieszkała w Shenley, by być bliżej dobrej szkoły dziennej. Radlettówny nie pobierały praktycznie żadnych lekcji. Lucille, francuska guwernantka, uczyła je czytać i pisać, zmuszano je, choć były zupełnie pozbawione słuchu, do gry na fortepianie godzinę dziennie w lodowatej sali balowej; z oczyma utkwionymi w zegar odbębniały Wesołego wieśniaka i parę gam; każdego dnia oprócz tych, kiedy odbywało się polowanie, musiały chodzić z Lucille na spacery, na których praktykowały francuską konwersację – i na tym kończyła się ich edukacja. Wuj Matthew nie cierpiał mądrych kobiet, uważał jednak, że szlachcianki oprócz umiejętności jazdy konnej powinny też opanować francuski i grę na fortepianie. Choć jako dziecko zazdrościłam im oczywiście wolności od przymusu i obowiązków, od obliczeń i nauk ścisłych, to jednak odczuwałam obłudne zadowolenie, że nie wyrosnę na analfabetkę jak one.

Ciotka Emily rzadko przyjeżdżała ze mną do Alconleigh. Może uważała, że będę się lepiej bawiła, kiedy pojadę sama, niewątpliwie też stanowiło dla niej odmianę to, że mogła wyrwać się z domu i spędzić święta z przyjaciółmi z czasów młodości, uwalniając się na chwilę od obowiązków podeszłego wieku. Ciotka Emily miała w tym czasie lat czterdzieści i my, dzieci, dawno już zrezygnowaliśmy w jej imieniu z cielesnych i diabelskich pokus. Tamtego roku jednak wyjechała z Shenley jeszcze przed rozpoczęciem ferii, oświadczając, że zobaczymy się w styczniu w Alconleigh.

Po południu tego dnia, kiedy wyprawiono polowanie na dzieci, Linda zwołała posiedzenie Honsów3. Honsowie było to tajne stowarzyszenie Radlettów, każdy, kto nie sprzyjał Honsom, był anty-Honsem, a bojowy okrzyk stowarzyszenia brzmiał: „Śmierć okropnym anty-Honsom!”. Ja należałam do Honsów, ponieważ mój ojciec, podobnie jak ich, był lordem.

Istniało jednak także wielu honorowych Honsów, nie trzeba było koniecznie urodzić się Honsem, żeby nim zostać. Jak to kiedyś ujęła Linda: „Dobre serce znaczy więcej niż diadem, a prosta wiara więcej niż normańska krew”. Nie jestem pewna, do jakiego stopnia w to wierzyliśmy, w owych czasach byliśmy wrednymi snobami, ale kupiliśmy ogólną ideę. Liderem honorowych Honsów był Josh, masztalerz, którego wszyscy uwielbialiśmy i który był wart kubłów normańskiej krwi; szefem okropnych anty-Honsów był Craven, leśniczy, z którym toczyliśmy wieczną walkę na śmierć i życie. Honsowie skradali się do lasu i chowali stalowe sidła Cravena, wypuszczali zięby, które trzymał w drucianych klatkach bez jedzenia i picia, żeby służyły za przynętę dla sokołów; grzebali godnie ofiary tej spiżarni leśniczego, a przed odprawą myśliwych odblokowywali korytarze w lisich norach, które Craven tak starannie pozatykał.

Biedni Honsowie przeżywali męki z powodu wiejskich okrucieństw, natomiast ja dzięki wakacjom w Alconleigh odkrywałam bestialstwo w pełnej krasie. Domek cioci Emily na wsi był prostopadłościanem z epoki królowej Anny; czerwona cegła, biała wykładzina, drzewo magnolii i rozkoszny świeży zapach. Między nim a polami znajdował się schludny ogródek, ozdobne żelazne ogrodzenie, zielone wiejskie błonia i sama wioska. Idąc dalej, na pola i w kierunku lasu, napotykało się krajobraz zdecydowanie różny od tego w Gloucestershire, wytrzebiony, osłonięty, zbyt wymuskany, niemal jak ogród na przedmieściu. W Alconleigh okrutne lasy podchodziły pod sam dom. Nie było nic niezwykłego w tym, że budziły cię piski królika obiegającego w panice gronostaja czy potworne wycie lisa, nic dziwnego w widoku żywej kury niesionej w pysku liszki, a bażanty lub sowy napełniały każdą noc dzikimi, pierwotnymi dźwiękami. Zimą, gdy śnieg pokrył ziemię, można było wytropić ślady wielu stworzeń. Często kończyły się kałużą krwi, kłębowiskiem sierści i piór, zaświadczając o udanym polowaniu mięsożerców.

Po drugiej stronie domu, o rzut kamieniem, znajdował się folwark. Tutaj zabijanie drobiu i bicie świń, kastrowanie jagniąt i znakowanie bydła odbywało się jak gdyby nigdy nic, na widoku każdego, kto akurat tędy przechodził. Nawet kochany stary Josh nic sobie nie robił z potraktowania rozpalonym do czerwoności żelazem ulubionego konia po zakończeniu sezonu polowań.

– Można robić tylko dwie nogi naraz – mówił, świszcząc przez zęby, jakby było się koniem, którego oporządzał – inaczej nie wytrzymają bólu.

Linda i ja byłyśmy mało wytrzymałe na ból i nie mogłyśmy pogodzić się z tym, że zwierzęta muszą doświadczać takich katuszy za życia i cierpienia przy śmierci. (Nadal jestem temu przeciwna, i to bardzo, ale w tamtym okresie w Alconleigh stało się to naszą absolutną obsesją).

Humanitarna działalność Honsów była zabroniona pod groźbą kary przez wuja Matthew, który zawsze trzymał zdecydowanie stronę Cravena, swojego ulubionego sługi. Bażanty i kuropatwy miały być pod ochroną, przynoszącą szkody drobną zwierzynę należało bezwzględnie tępić; wyjątkiem był lis, dla którego szykowano bardziej podniecającą śmierć. Niejedno lanie wycierpieli biedni Honsowie, całymi tygodniami pozbawiano ich kieszonkowego, wysyłano wcześniej do łóżka, kazano dodatkowo ćwiczyć, a jednak mimo wszelkich prób zniechęcania i znikomych szans powodzenia nie zaprzestawali swojej działalności. Olbrzymie paki pełne stalowych wnyków przybywały regularnie z Domu Towarowego Armii i Marynarki i czekały przy chacie Cravena w głębi lasu, aż będą potrzebne (jego kwaterą był stary wagon kolejowy usytuowany, bardzo nieodpowiednio, wśród pierwiosnków i krzaków jeżyn na uroczej polance); setki pułapek, które kazały wątpić w celowość zagrzebywania mizernych paru, a tym samym ryzykowania życia i własności. Czasami znajdowaliśmy w pułapce wyjące zwierzę, trzeba było zmobilizować całą odwagę, by podejść i je wypuścić, i patrzeć, jak ucieka na trzech łapach, podczas gdy czwarta dynda zmasakrowana. Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie padnie w swoim legowisku z powodu zatrucia krwi; wuj Matthew wbijał nam ten fakt do głowy, nie szczędząc żadnych makabrycznych detali przedłużającej się męki, ale chociaż wiedzieliśmy, że tak byłoby miłosierniej, nigdy nie potrafiliśmy się zdobyć na to, żeby je zabić, było to dla nas nie do zniesienia. Często po takich epizodach musieliśmy odejść na bok i zwymiotować.

Miejscem spotkań Honsów była nieużywana suszarnia na bieliznę pościelową na samej górze domu, mała, ciemna i intensywnie gorąca. Podobnie jak w wielu innych dworach centralne ogrzewanie w Alconleigh zostało zainstalowane we wczesnym okresie wprowadzania na rynek, za ogromną cenę, i obecnie było już beznadziejnie przestarzałe. Choć kocioł nadawałby się raczej na atlantycki liniowiec, choć codziennie konsumował tony koksu, miało to znikomy wpływ na temperaturę w salonie, a całe ciepło zdawało się gromadzić w kryjówce Honsów, w której można się było udusić. Siadywaliśmy tu, stłoczeni na sztachetowych półkach, i godzinami gadaliśmy o życiu i śmierci.

Podczas ostatnich ferii mieliśmy obsesję na punkcie rodzenia dzieci, na który to fascynujący temat zdobyliśmy informacje wyjątkowo późno, żywiąc długo przekonanie, że brzuch matki puchł przez dziewięć miesięcy, po czym pękał niczym dojrzała dynia i wyrzucał dziecko. Kiedy zaświtało nam, jak to jest naprawdę, poczuliśmy zawód, dopóki Linda nie znalazła w pewnej powieści i nie odczytała nam grobowym głosem opisu kobiecego porodu.

„Łapie powietrze spazmatycznymi haustami… pot ścieka jej z czoła jak woda… wycia jakby dręczonego zwierzęcia przeszywają powietrze… i czyż ta twarz wykrzywiona bólem może być twarzą mojej ukochanej Rhony… czyż ta komnata tortur to naprawdę nasza sypialnia, to koło tortur to nasze małżeńskie posłanie? – Doktorze, doktorze! – wołam. – Niech pan coś zrobi!… Wybiegam w noc”. I tak dalej.

Dość nas to zaniepokoiło, zdawałyśmy sobie bowiem sprawę, że i my prawdopodobnie w swoim czasie będziemy musiały znosić te straszliwe męczarnie. Kiedy zwróciłyśmy się do ciotki Sadie, która właśnie zakończyła, po siedmiorgu, rodzenie dzieci, ta nie bardzo nas uspokoiła:

– Rzeczywiście, to najgorszy ból na świecie. Dziwne jednak, że zawsze zapomina się pomiędzy, jak to jest. Za każdym razem, kiedy się zaczyna, mam ochotę zawołać: „Och, pamiętam już, dosyć, dosyć!”. Ale oczywiście wtedy na „dosyć” jest o dziewięć miesięcy za późno.

W tym momencie Linda się rozpłakała, mówiąc, jakie okropne to musi być dla krów, i rozmowa się skończyła.

Nie dało się rozmawiać z ciotką Sadie o seksie, coś zawsze człowieka powstrzymywało; poród to było wszystko, na co się zdobyłyśmy. Obie ciotki, Sadie i Emily, czuły, że w jakimś momencie powinnyśmy się dowiedzieć więcej, będąc jednak zbyt zażenowane, aby nas oświecić, dały nam współczesny podręcznik na ten temat.

Zapoznałyśmy się z przedziwnymi ideami.

– Jassy – oświadczyła pogardliwie Linda pewnego dnia – ma bzika na punkcie seksu.

– Bzika na punkcie seksu! – wykrzyknęła Jassy. – Nikt nie ma takiego bzika na punkcie seksu jak ty, Lindo. Wystarczy, że popatrzę na jakiś obraz, a ty już nazywasz mnie pigmalionistką.

W końcu uzyskałyśmy znacznie więcej informacji z książki Kaczki i hodowla kaczek.

– Kaczki potrafią kopulować tylko w płynącej wodzie – oznajmiła Linda, wczytawszy się w tekst przez chwilę. – Powodzenia.

W ten wieczór wigilijny siedzieliśmy stłoczeni w kryjówce Honsów – Louisa, Jassy, Bob, Matt i ja – i czekaliśmy, co Linda ma do powiedzenia.

– Opowiedz o powrocie do macicy – poprosiła Jassy.

– Biedna ciocia Sadie – wtrąciłam. – Nie wydaje mi się, żeby chciała mieć was wszystkich z powrotem.

– Nigdy nie wiadomo. Króliki zjadają swoje dzieci. Ktoś powinien im wyjaśnić, że to tylko kompleks.

– Jak można coś w y j a ś n i ć   k r ó l i k o m? To takie przykre w przypadku zwierząt, że po prostu nie rozumieją, co się do nich mówi, biedne aniołki. Coś wam jednak powiem o Sadie: ona sama chciałaby wrócić do macicy, coś ma na punkcie różnych pudeł, to zawsze widać. Kto jeszcze? Fanny, a ty?

– Wątpię, czy bym chciała, ale, wiecie, wyobrażam sobie, że ta, w której przebywałam, nie była zbyt wygodna, zresztą nikomu więcej nie pozwolono w niej pozostać.

– Aborcje? – zainteresowała się Linda.

– W każdym razie dużo skoków i gorących kąpieli.

– A skąd ty o tym wiesz?

– Słyszałam, jak ciocia Emily i ciocia Sadie rozmawiały o tym, kiedy byłam bardzo mała i później mi się to przypomniało. Ciocia Sadie zapytała: „Jak ona to robi?”, a ciocia Emily odpowiedziała: „Narty, polowanie albo po prostu skakanie ze stołu kuchennego”.

– Jaka ty jesteś szczęśliwa, że masz złych rodziców.

Był to stały refren Radlettów i istotnie to moim złym rodzicom głównie zawdzięczałam ich zainteresowanie moją osobą – naprawdę byłam bardzo nudną małą dziewczynką pod innymi względami.

– Nowina, jaką mam dzisiaj dla Honsów – oznajmiła Linda, odchrząkując niczym osoba dorosła – choć ogólnie interesująca dla wszystkich, szczególnie dotyczy Fanny. Nie każę ci zgadywać, bo już prawie jest czas na podwieczorek, poza tym nigdy byś nie zgadła, więc wam po prostu powiem. Ciocia Emily się zaręczyła.

Rozbrzmiał chóralny okrzyk zdumienia.

– Lindo! – napadłam na nią z furią. – Wymyśliłaś to!

Ale wiedziałam, że nie wpadłaby na coś podobnego.

Linda wyjęła z kieszeni kartkę papieru. Była to połówka listu, najwyraźniej zakończenie, pokryta dużym, dziecinnym pismem ciotki Emily. Zaglądałam Lindzie przez ramię, kiedy odczytywała:

– „…nie mówić od razu dzieciom, że zaręczyliśmy się, jak uważasz, kochanie? Ale przypuśćmy, że on się Fanny nie spodoba, chociaż nie widzę, dlaczego miałby się nie spodobać, ale dzieci są takie dziwne, czy to nie byłby tym większy szok? Ojej, nie potrafię się zdecydować. W każdym razie, rób, jak uważasz, że będzie najlepiej, kochanie, przyjeżdżamy we czwartek, zatelefonuję w środę wieczór, żeby wiedzieć, na czym stanęło. Najserdeczniejsze ucałowania, Emily”.

Sensacja w kryjówce Honsów.

3

– Ale dlaczego? – zapytałam po raz setny.

Wraz z Lindą i Louisą tłoczyłyśmy się w łóżku Louisy, natomiast Bob przysiadł na brzegu. Rozmawialiśmy szeptem. Te północne pogawędki były jak najsurowiej wzbronione, ale w Alconleigh bezpieczniej było łamać zasady wczesną nocą niż kiedykolwiek indziej w ciągu doby. Wuj Matthew praktycznie zasypiał przy kolacji. Następnie drzemał w swoim gabinecie przez jakąś godzinę, by powlec się potem, niczym w lunatycznym transie, do łóżka, gdzie spał głębokim snem kogoś, kto spędził cały dzień na powietrzu, aż do piania koguta następnego ranka, kiedy to budził się niesłychanie rześki i pełen wigoru. Był to czas jego nigdy niekończącej się wojny z pokojówkami o drewno i popiół. Mianowicie pokoje w Alconleigh ogrzewano płonącymi polanami w kominkach i wuj Matthew słusznie utrzymywał, że jeśli palenisko ma funkcjonować właściwie, wszystek popiół winien zostać w nim w postaci wielkiego, gorącego, tlącego się zwału. Jednak pokojówki nie wiedzieć czemu (może tak zostały nauczone wcześniej) uważały za punkt honoru wygarnięcie całego popiołu. Kiedy szarpania, przekleństwa, napaści o szóstej rano wuja Matthew w szlafroku w „turecki” wzór przekonały je, że to niewykonalne, uparły się, żeby tak czy siak wygarniać popiół po trochu, po jednej szufli co rano. Mogę tylko przypuszczać, że czuły, iż w ten sposób zaznaczają swoją osobowość.

Skutkowało to niesłychanie podniecającą wojną podjazdową. Wiadomo, że pokojówki wstają bardzo wcześnie i zwykle mogą liczyć na trzy pełne godziny, kiedy dom należy tylko do nich. Ale nie w Alconleigh. Wuj Matthew zawsze, zima czy lato, był na nogach już przed piątą i aż do mniej więcej siódmej, kiedy to brał kąpiel, snuł się po domu, wyglądając w swoim szlafroku jak król Herod i popijając niezliczone filiżanki herbaty z termosu. Śniadanie dla wuja, ciotki, rodziny i gości, wszystkich bez wyjątku, było punktualnie o ósmej, spóźnień nie tolerowano. Wuj Matthew nie miał żadnych względów dla porannego snu innych ludzi, po piątej rano trudno było zresztą na to liczyć, jako że on tłukł się po domu, krzycząc na psy, rycząc na pokojówki, brzęcząc filiżankami, strzelając na trawniku z batów do zaganiania bydła – batów, które przywiózł z Kanady, a które robiły hałas większy niż strzały z karabinu – a wszystko to przy akompaniamencie Galli-Curci na gramofonie, nienaturalnie głośnym z olbrzymią tubą, przez którą wydobywało się wrzaskliwe „Una voce poco fa”, aria Łucji, „Lo, here the gen-tel lar-ha-hark” i tym podobne, grane na najwyższych obrotach, przez co brzmiały jeszcze wyżej i piskliwiej niż powinny.

Nic nie przypomina mi bardziej dni mojego dzieciństwa w Alconleigh niż owe pieśni. Wuj Matthew grał je bez ustanku przez lata, aż czar prysł, kiedy to specjalnie odbył podróż do Liverpoolu, żeby usłyszeć Galli-Curci na żywo. Rozczarowanie wywołane jej wyglądem było tak wielkie, że od tego czasu płyty z jej pieśniami umilkły już na zawsze, zastąpione przez najniższe basy, jakie można było dostać za pieniądze:

„Straszna musi być śmierć nurka

Samotnego w głę-ę-ę-bi mórz”.

Albo:

„Drake udaje się na zachód, chłopaki”.

Ogólnie biorąc, rodzina przyjęła te pieśni z ulgą, jako że brzmiały wczesnym świtem mniej przeraźliwie.

– Dlaczego ona chce wyjść za mąż?

– Przecież nie może być zakochana. Ma czterdzieści lat.

Podobnie jak wszyscy bardzo młodzi ludzie uważaliśmy za pewnik, że miłość to zabawa dla dzieci.

– Myślicie, że ile on może mieć lat?

– Chyba z pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt. Może ona myśli, że byłoby przyjemnie być wdową. Żałoba, rozumiecie.

– Może myśli, że Fanny przydałby się męski wpływ.

– Męski wpływ! – prychnęła Louisa. – Przewiduję kłopoty. Przypuśćmy, że on się zakocha w Fanny, to dopiero będzie bal, jak z Somersetem i księżniczką Elżbietą. Będzie cię macał i podszczypywał w łóżku, zobaczysz.

– Raczej nie w jego wieku.

– Starzy mężczyźni lubią małe dziewczynki.

– I małych chłopców – dodał Bob.

– Wygląda na to, że ciotka Sadie nic nie powie przed ich przyjazdem – zauważyłam.

– Jest jeszcze blisko tydzień, pewno się zastanawia. Omówi to z papą. Może by warto podsłuchać następnym razem, gdy będzie brała kąpiel. Mógłbyś to zrobić, Bob.

Dzień Bożego Narodzenia upłynął, jak zwykle w Alconleigh, na zmianę między przebłyskami słońca a krótkimi ulewami. Wyrzuciłam z myśli, zgodnie z właściwą dzieciom tendencją, niepokojące wieści o ciotce Emily i skupiłam się na przyjemnościach pobytu. Około szóstej rano otworzyłyśmy z Lindą nasze zaspane oczy i zaczęłyśmy od zajrzenia do pończoch. Właściwe prezenty pojawiały się później, przy śniadaniu, ale pończochy pełne skarbów stanowiły wyśmienite hors d’oeuvre. Potem przyszła Jassy i zaczęła nam sprzedawać swoje rzeczy. Jassy dbała tylko o pieniądze, bo oszczędzała na ucieczkę z domu; wszędzie nosiła ze sobą swoją książeczkę oszczędnościową i zawsze wiedziała co do grosza, ile ma. To następnie przekładało się – jakimś cudem determinacji, bo Jassy była bardzo słaba w rachunkach – na tyle a tyle dni pobytu w wynajętym pokoju.

– Jak ci idzie, Jassy?

– Bilet do Londynu oraz miesiąc, dwa dni i półtorej godziny w pokoju z umywalką i śniadaniem.

Skąd miałyby pochodzić inne posiłki, pozostawało sprawą wyobraźni. Co rano Jassy studiowała w „Timesie” ogłoszenia o wynajmowanych pokojach. Jak dotąd najtańsze znalazła w Clapham. Tak rwała się do gotówki, która przemieni jej marzenia w rzeczywistość, że można było z całą pewnością liczyć na korzystny interes w okolicach Bożego Narodzenia czy jej urodzin. Jassy w owym czasie miała osiem lat.

Muszę przyznać, że moi źli rodzice stawali na wysokości zadania, gdy chodziło o Gwiazdkę, i moje prezenty od nich wzbudzały zawsze zazdrość całego domu. Tamtego roku matka wprost z Paryża przysłała mi złoconą klatkę pełną wypchanych kolibrów. Nakręcone ćwierkały, podskakiwały i piły z małego wodotrysku. Dostałam też futrzany kapelusz i złotą bransoletkę z topazami, której urok był tym większy, że ciotka Sadie uznała ją za nieodpowiednią dla dziecka i nie omieszkała tego powiedzieć. Ojciec podarował mi kucyka i dwukółkę, bardzo elegancki ekwipaż, który przybył parę dni wcześniej i został ukryty przez Josha w stajni.

– Typowe dla tego przeklętego głupca Edwarda przysyłać to tutaj – powiedział wuj Matthew. – I my mamy się martwić, jak dostarczyć to do Shenley. Założę się, że biedna Emily nie będzie zachwycona. Kto u licha ma doglądać tego kucyka?

Linda popłakała się z zazdrości.

– To t a k i e niesprawiedliwe – powtarzała – żebyś to ty miała złych rodziców, a nie ja.

Uprosiłyśmy Josha, żeby po obiedzie wziął nas na przejażdżkę. Kucyk był anielsko łagodny, a całość łatwa w obsłudze dla dziecka, nawet zaprzęganie. Linda, w moim kapeluszu, powoziła. Spóźniłyśmy się na choinkę – dom już wypełniali dzierżawcy i ich dzieci. Wuj Matthew, usiłujący włożyć strój Świętego Mikołaja, zrugał nas tak gwałtownie, że Linda musiała pobiec na górę się wypłakać i nie wróciła, by odebrać od niego swój własny prezent. Wuj Matthew, który zadał sobie pewien trud, żeby zdobyć dla niej wymarzoną orzesznicę, bardzo się tym przejął; ryczał na każdego po kolei i zgrzytał protezami. W rodzinie się mówiło, że starł już cztery komplety protez w swoich atakach wściekłości.

Przemoc osiągnęła tego wieczoru apogeum, kiedy Matt pokazał pudełko zimnych ogni, które moja matka przysłała mu z Paryża. Na pudełku widniał napis pétards. Ktoś zapytał Matta: „Jak one działają?”, na co ten odpowiedział: „Bien, ça pète, quoi?”4. Ta uwaga, podsłuchana przez wuja Matthew, została skwitowana tęgim laniem, co, prawdę mówiąc, było bardzo niesprawiedliwe, bo biedny Matt powtórzył tylko to, co Lucille powiedziała mu tego dnia wcześniej. Ale Matt uważał lanie za coś w rodzaju naturalnego zjawiska, niezwiązanego z żadnym jego własnym działaniem, i przyjmował je dość filozoficznie. Często się zastanawiałam, jakim cudem ciotka Sadie mogła wybrać Lucille, uosabiającą szczyt wulgarności, na wychowawczynię swoich dzieci. Wszyscy kochaliśmy Lucille, wesołą i pełną fantazji, czytała nam głośno bez przerwy, ale jej język był rzeczywiście przedziwny i na nieświadomych zastawiał straszliwe pułapki.

– Qu’est-ce que c’est ce custard, qu’on fout partout?5

Nigdy nie zapomnę, gdy Matt całkiem niewinnie wypowiedział tę uwagę u Fullera w Oksfordzie, dokąd zabrał nas wuj Matthew, żeby nas uraczyć jakimiś pysznościami. Konsekwencje były straszne.

Chyba nigdy nie przyszło wujowi Matthew do głowy, że Matt nie znał tych słów sam z siebie i że naprawdę byłoby sprawiedliwiej wstrzymać je u źródła.

4