Pogoda dla Polski. Kraj, katolicyzm, kultura - Adam Szostkiewicz - ebook

Pogoda dla Polski. Kraj, katolicyzm, kultura ebook

Adam Szostkiewicz

0,0

Opis

W niniejszym wyborze moich tekstów publicystycznych staram się opisać, zanalizować i zrozumieć dobre i złe zmiany, jakie zaszły w Polsce i w świecie w polityce, religii, społeczeństwie, mediach i kulturze w ostatnich dekadach, zwłaszcza po odrodzeniu się naszej niepodległości. To rodzaj kroniki, ale i świadectwa zdarzeń widzianych oczami przedstawiciela pokolenia opozycji demokratycznej i Solidarności, tej jego części, która witała rok 1989 z nadzieją i radością, a dziś patrzy z niepokojem na przyszłość wolnej i demokratycznej Polski w dobie radykalnej kontestacji tego, co uważam za zdobycze transformacji ustrojowej po rozpadzie bloku radzieckiego i dobrowolnym przystąpieniu państw naszego regionu do wspólnoty demokracji zachodnich. Niepokój nie powinien się jednak przekształcać w defetyzm. Powinien mobilizować do myślenia i działania w obronie przed sprzedawcami dymu i orędownikami permanentnej wojny wszystkich ze wszystkimi.

Adam Szostkiewicz (1952) – absolwent polonistyki UJ, dziennikarz, publicysta, tłumacz prozy, poezji i eseistyki anglojęzycznej. W latach 1988–1999 redaktor ,,Tygodnika Powszechnego’’, od 1999 r. związany z ,,Polityką’’. Pisze o religiach, Kościele rzymskokatolickim, polityce polskiej i międzynarodowej, kulturze współczesnej i mediach. Działacz ,,Solidarności’’ przed 1989 r., internowany po wprowadzeniu stanu wojennego, współpracownik podziemnej prasy opozycyjnej. Współpracownik Tadeusza Mazowieckiego w kampanii prezydenckiej w 1990 r., rzecznik prasowy Małopolskiego Komitetu Obywatelskiego w 1989 r. Kawaler Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski, laureat nagrody za publicystkę Krakowskiej Fundacji Kultury. Autor trzech książek; przewodniczący kapituły Nagrody im. Beaty Pawlak, członek kapituły Nagrody im. Jerzego Turowicza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Skorzystałem z zaproszenia Andrzeja Nowakowskiego, dyrektora Towarzystwa Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, by opublikować wybór moich tekstów publicystycznych o naszych sporach na gorące tematy: Polski, Kościoła, zmian kulturowych, przez jakie przechodzimy, nie tylko w społeczeństwie, ale również w mediach, języku i edukacji.

Uczyniłem to tym chętniej, że pod dyrekcją Andrzeja Nowakowskiego wyszły w Wydawnictwie Universitas książki prezentujące dorobek pisarski ludzi kręgu „Tygodnika Powszechnego”, w którym pracowałem w latach 1988–1999. Po śmierci Jerzego Turowicza, który przyjmował mnie do redakcji wraz z Krzysztofem Kozłowskim, zacząłem pracować w ,,Polityce’’. Piszę w niej od niemal dwudziestu już lat. Moje fascynacje, zainteresowania i poglądy pozostały te same, choć dziś inaczej rozkładam akcenty.

W „Tygodniku Powszechnym” miałem szczęście poznać wielu wybitnych ludzi kultury, Kościoła, polityki i uczyć się od nich krytycznego zaangażowania w sprawy publiczne, choć wcześniej te sprawy nie były mi przecież obce jako współpracownikowi dawnej KOR-owskiej opozycji demokratycznej i działaczowi Solidarności internowanemu w stanie wojennym. Współpracowałem później z prasą podziemną, a po transformacji ustrojowej udzielałem się też w kampanii prezydenckiej Tadeusza Mazowieckiego i w Unii Demokratycznej pod jego kierownictwem.

Dzięki pracy w „Polityce” miałem okazję spotkać wielu ludzi z innego kręgu niż „krakowsko-tygodnikowy”, też wybitnych i oddanych sprawie demokratycznej Polski. Gdybym miał wskazać, co łączy te moje doświadczenia zawodowe i obywatelskie, odpowiedziałbym, że nadzieja, iż Polska może być krajem normalnym, w którym chce się żyć i pracować dla dobra własnego i wspólnego.

Przez pierwsze dekady po 1989 r. ta nadzieja się spełniała. Mimo kłopotów i porażek szliśmy do przodu, zyskując nie tylko we własnych oczach, ale i w oczach Europy i Zachodu. Kiedy piszę te słowa, nie jest to już takie oczywiste. Nie jest oczywiste nawet to, co wydawało się jakąś naszą niepisaną umową obywatelską: że chcemy iść dalej drogą obraną przez ojców założycieli naszej otwartej praworządnej demokracji konstytucyjnej we współpracy z innymi krajami demokratycznymi. Bez kompleksów niższości i wyższości.

Obecny bieg wydarzeń w Polsce i Europie mnie niepokoi, ale nadziei na racjonalną normalność wciąż nie tracę. O tym jest ta książka. Ułożyłem ją z tekstów opublikowanych głównie w „Polityce”, ale też jeszcze w „Tygodniku Powszechnym”, a także w miesięczniku ,,Dialog’’ oraz w innych pismach czy na stronach internetowych.

Uporządkowałem je nie według dat publikacji, lecz według linii tematycznych. Może coś bym w nich zmienił, gdybym pisał je teraz, ale niewiele. Nawet te sprzed wielu lat zachowują, jak sądzę, pewien walor historyczny. Tak widziałem narodziny i konsolidację systemu demokratycznego w Polsce po realnym socjalizmie. Ciekawe, że już u początków niepodległości tematem kontrowersyjnym staje się obecność Kościoła jako instytucji wpływu politycznego i społecznego. Argumenty ,,za’’ i ,,przeciw’’, jakie spisuję w tekście Kościół ’91, do dziś przerabiamy w niekończącej się debacie o miejscu Kościoła w polskim życiu publicznym.

Przeplatam większe formy publicystyczne niektórymi felietonami ze strony internetowej ,,Polityki’’. Mimo wszelkich uzasadnionych krytyk dotyczących ,,nowych mediów’’ i mediów elektronicznych RTV, czynne i bierne korzystanie z owoców rewolucji cyfrowej uważam za pożyteczne. Zgniłe lub zatrute potrafię odróżnić.

Horoskopy

Gdy w ośrodku dla internowanych w Nowym Łupkowie zrobiliśmy sondę, kiedy komuna upadnie, moja odpowiedź była pesymistyczna: nie za mojego życia. Byłem działaczem Solidarności w Przemyślu, gdzie pracowałem jako nauczyciel języka polskiego i angielskiego w jednym z liceów. Moi internowani koledzy, w większości robotnicy i rolnicy, byli optymistami: że upadnie w ciągu kilku lat. Okazałem się człowiekiem małej wiary. To wspomnienie przywołuję dziś w „nocnych rodaków rozmowach”, kiedy martwimy się, co będzie z Polską.

Piszę te słowa w roku stulecia odrodzenia się państwa polskiego. Wydawałoby się, że ta okrągła rocznica to wymarzona okazja do zjednoczenia obywateli ponad różnicami i podziałami wokół spraw najważniejszych i do świętowania polskości w całym bogactwie jej odmian. Ale chyba nic z tego.

W jubileusz stulecia weszliśmy podzieleni jak nigdy po 1989 r., kiedy to po raz kolejny odzyskaliśmy pełną niepodległość, na dobre i złe. Nie chcę generalizować. Nie wszyscy, ani wtedy, ani później, witali zmianę systemu z nadzieją. Wielu witało ją z niepokojem, a nawet lękiem. Do częściowo wolnych wyborów 4 czerwca 1989 r. nie poszła jedna trzecia uprawnionych. W drugiej turze frekwencja wyniosła jedną czwartą uprawnionych. Dla porównania: w pierwszych, rozłożonych na raty, wyborach do Sejmu (Ustawodawczego) w odrodzonej Rzeczpospolitej frekwencja wahała się od 60 do 90% uprawnionych do głosowania.

Ja pokojowe przejście z systemu fasadowej demokracji ludowej i nakazowo-rozdzielczej gospodarki niedoboru na system otwartej demokracji wielopartyjnej i gospodarki rynkowej witałem z radością i nadzieją. Niemal jak cud. Ale w historii cudów raczej nie ma. Kto wie, czy Polska sto lat temu odzyskałaby niepodległość, gdyby wojna narodów nie trwała aż cztery lata, wyniszczając zasoby walczących z sobą mocarstw. Kto wie, czy gdyby w ZSRR do władzy nie doszła ekipa Gorbaczowa, generał Jaruzelski zaakceptowałby rokowania z opozycją przy Okrągłym Stole, torujące – wbrew jego woli – drogę do likwidacji PRL.

Ale stało się. Po raz drugi w XX w. Polska znalazła się na politycznej mapie Europy jako państwo w pełni suwerenne. Gdyby nie II wielka straszna wojna, mój ojciec, warszawiak, nie umarłby w Zabrzu, które przed wojną nazywało się Hindenburg, a stryj dożyłby może emerytury w Chorzowie, gdzie pracował przed wojną w tamtejszej hucie jako inżynier chemik, a nie został zamordowany w Katyniu. Jak skomplikowane są polskie losy, wie każdy z historii własnej rodziny, jeśli nie z historii Polski. Zawsze coś było nie tak, zawsze komuś coś nie pasowało. I zaczynała się jazda.

Odrodzone państwo polskie przetrwało 21 lat. Suwerenna III RP przeżyła II RP już o osiem lat. Ale jest w głębokim wewnętrznym konflikcie, tak jak II RP. Tamtą podzielił spór między sanacją a endecją, obecną dzieli spór między wizjami modernizacji i suwerenności. Nie tylko w elitach i opinii publicznej, ale też w rodzinach, środowiskach zawodowych, w wielkich i mniejszych miastach, na wsi, a nawet w polskiej diasporze.

Boli mnie to i oburza, bo to wciąż mój kraj, na dobre i złe. Nie wykluczam z niego nikogo i nie chcę, by kogokolwiek wykluczano tylko dlatego, że ma inny pogląd na rzeczy publiczne. Czuję się źle z tym, ze niektórzy moi dawni przyjaciele i znajomi z demokratycznej opozycji i Solidarności nie protestują dziś przeciwko łamaniu praworządności i nowomowie. Że godzą się, by rządzący odwracali i wypaczali znaczenia tak bliskich nam pojęć, jak prawda, demokracja, patriotyzm. Wygląda na to, że straciłem dawnych przyjaciół bezpowrotnie, choć niektórzy śnią mi się do dzisiaj.

Na rok 2018 przypada nie tylko stulecie odrodzenia polskiego państwa, ale też czterdziestolecie wyboru Karola Wojtyły na papieża. Oj, to był dzień! Nawet ja, choć wtedy kościelnymi ścieżkami nie chadzałem jakoś regularnie, cieszyłem się na widok przechodniów ściskających się na krakowskim rynku z radości, że Polak został papieżem. A trzy lata później byłem pod wrażeniem pomocy Kościoła dla internowanych i ich rodzin. W Krakowie pod auspicjami kardynała Franciszka Macharskiego. W tutejszym komitecie pomocy udzielała się ciotka mojej żony, pani profesor również mojego Uniwersytetu Jagiellońskiego, o ziemiańskich korzeniach. Taka aktywność obywatelska nie była wtedy dobrze widziana, chyba że po stronie władz stanu wojennego.

Byłem też pod wrażeniem przyjazdów Jana Pawła II do Polski, by dodać narodowi otuchy. Co stało się z tamtym Kościołem? Gdzie się podziały jego złote lata, kiedy garnęli się do niego robotnicy, wychowywani na „nowych ludzi” socjalizmu, i inteligencja, która po części maczała palce w tej edukacji, aż dostrzegła, że „nowy człowiek” nie chciał przestać chodzić do kościoła? Dziś Kościół znów dla ludzi o nastawieniu liberalnym, nawet umiarkowanie liberalnym, stał się przykrą zagadką: z władzą trzyma czy z wykluczanymi przez władzę?

Doszło do tego, że Kościół milczy, gdy historyczną rolę Lecha Wałęsy sprowadzono na prawicy do jego wymuszonej i niepodjętej współpracy z tajną policją polityczną PRL. Gdy dyrektor Instytutu Pamięci Narodowej zestawia Okrągły Stół (przy którym zresztą zasiadał jego mentor polityczny Jarosław Kaczyński oraz przedstawiciele Kościoła) z Jałtą. I gdy inny koryfeusz obozu obecnej władzy dywaguje, że odwaga Adama Michnika była łatwiejsza, bo miał ustosunkowanych rodziców.

Uderza mnie pewna analogia między przedwojenną sytuacją polityczną a stanem obecnym. Wtedy rządził obóz sanacji, którego legitymacją był Marszałek i czyn legionowy. To wystarczyło, by zaakceptować majowy zamach stanu, który był przecież gwałtem na ówczesnej konstytucyjnej demokracji. Dziś rządzi w Polsce obóz, którego legitymacją jest Jarosław Kaczyński i samolotowa katastrofa, w której zginął jego brat, prezydent RP. I to wystarczy, by jego zwolennicy akceptowali niszczenie naszej demokracji konstytu­cyjnej.

Wiem, że Marszałek miał wielkie poparcie w społeczeństwie i przekonującą dla wielu obywateli „narrację” o złu „sejmokracji”, a jego obóz mógł się lękać, że Polska zmierza do konfliktu wewnętrznego, który przecież doprowadził do zabójstwa prezydenta Narutowicza w pierwszych latach niepodległości. A jednak z mojej perspektywy oba te wydarzenia – zabójstwo Narutowicza i pucz majowy – są piętnem, które naznaczyło historię polityczną II RP, ale też świadomość społeczeństwa.

Bo oto odrodzona Polska zobaczyła, że w państwie demokratycznym przemoc jest dopuszczalna w konflikcie politycznym i można nie ponieść za to odpowiedzialności. Marszałek Piłsudski po zamachu majowym odmówił pełnienia funkcji prezydenta po wyborze go na to stanowisko przez parlament. Najwyższy urząd w państwie zgodził się objąć Ignacy Mościcki. Zastanawiam się, czemu się zgodził, bo choć piłsudczyk, mógł przewidywać, że Polską będzie rządził Piłsudski, tylko z tylnego siedzenia. Po śmierci Marszałka jego ludzie zajęli się bardziej konsolidacją swej władzy, wpływów i interesów niż budową państwa wszystkich obywateli, w którym władza publiczna staje się stroną w sporach, porzucając pozycję arbitra i mediatora.

Czy, przy wszystkich wielkich różnicach, nie przypomina to sytuacji w Polsce pod rządami PZPR, a także w Polsce po 2015 r., pod rządami PiS? Jarosław Kaczyński uważany jest przez swych zwolenników za naczelnika Polski, jakiegoś drugiego Piłsudskiego, i sam od tych porównań się nie odcina. Nie uważam Kaczyńskiego za polityka formatu Piłsudskiego – a tym mniej za męża stanu, bo ten tym się zwykle wyróżnia, że w sprawach fundamentalnych dla bytu państwa i narodu łączy, a nie dzieli, ale mam coraz silniejsze wrażenie, że co najmniej od katastrofy smoleńskiej porzucił „jagielloński” projekt polityczny na rzecz projektu „piastowskiego”, czyli z piłsudczyka przekształcił się w narodowo-katolickiego populistę i tak ustawił swój obóz na dziś i na jutro.

Uważam, że to oznacza, iż sprawy polskie nie idą w dobrym kierunku, bo to jest program de facto reakcyjny, a nie modernizacyjny. Wyłącza nas ze świata zachodniego, do którego powróciliśmy i w którym radziliśmy sobie całkiem dobrze, zwłaszcza od momentu wstąpienia do NATO i Unii Europejskiej.

W Polsce próby modernizacji państwa i społeczeństwa kończyły się zaskakująco. W szlacheckiej Rzeczpospolitej – przyłączeniem się części obozu reformatorskiego, z królem na czele, do wspomaganej z zewnątrz rebelii ówczesnych wyznawców ideologii anarchicznego konserwatyzmu, a w konsekwencji utratą niepodległego państwa. W Polsce przedwojennej modernizacja mogła się pochwalić Gdynią, COP-em, Mościcami, ale przyszła za późno, by podnieść cywilizacyjnie warstwy biedniejsze. To powiodło się w Polsce Ludowej, ale ceną było odizolowanie kraju od powojennej modernizacji Zachodu, łączącej postęp społeczny z demokratyzacją systemu politycznego, edukacji i kultury, nielikwidującej zarazem, jak działo się to w bloku radzieckim, wartości liberalnych.

Do tego modelu nawiązywała modernizacja podjęta po 1989 r. Tadeusz Mazowiecki skłaniał się jako szef rządu do jej wersji niemieckiej. Główny architekt udanej transformacji gospodarczej, Leszek Balcerowicz, wbrew krytykom, nie ignorował jej społecznych kosztów, lecz skupił się na budowaniu niemal od zera gospodarki rynkowej. Nikt inny z ekonomistów jakoś się do tego nie kwapił, zaryzykował tylko Balcerowicz.

Gdy Polska weszła w 2004 r. do integrującej się Europy, nie traktowano jej bynajmniej jako pariasa czy teren do kolonizacji, lecz jako partnera o wielkim potencjale. Wykorzystała to znakomicie część prywatnych polskich przedsiębiorców i profesjonalistów, a także ludzie młodzi. A jaki projekt modernizacyjny chce realizować „zjednoczona prawica”? Gdy odsieje się propagandowe plewy, wyłania się wizja katolickiego państwa narodu polskiego gotowego do re-chrystianizacji Europy we współpracy z tak zwaną alter-prawicą w USA i innych krajach zachodnich. Jest to projekt ofensywy, może nawet konfrontacyjny, w radykalnej opozycji do liberalnej demokracji.

Niektórych zaskakuje, że zachodnia „alter-prawica” nie ma problemu z kontaktami z autorytarną Rosją Putina. Ale to logiczne, bo ideowym fundamentem tego obozu jest „konserwatywna kontrrewolucja”, której rosyjski wariant wciela w Rosji w życie obecna ekipa kremlowska we współpracy z odbudowywanym za państwowe pieniądze prawosławiem jako religią państwową. Poza wszystkimi innymi celami ta „kontrrewolucja” ma być odpowiedzią, jeśli nie karą, za „rewolucję” lat sześćdziesiątych, potocznie nazywaną „kontrkulturą”. Tamta była radykalnie lewicowa, ta jest radykalnie prawicowa.

Jeśli coś je łączy, to dwie rzeczy. Po pierwsze, energia, po drugie, chęć radykalnej zmiany społeczeństwa, wymiany elit, rozmontowania panującego systemu i przejęcia jego instytucji do swoich celów. Papież Franciszek ostrzegł, że droga populistów wiedzie do faszyzmu. Ten proces toczy się dziś również w Polsce.

Po wyjściu z internowania odmówiono mi pracy nawet w Bibliotece Jagiellońskiej i w Wydawnictwie Literackim. Żyłem z tłumaczeń z języka angielskiego i nauki tegoż. Mój ojciec, żołnierz AK i więzień polityczny Gross-Rosen, po wojnie został uznany za wroga klasowego. Ja też – z zachowaniem należnych proporcji – stałem się we własnym kraju podejrzanym obywatelem drugiej kategorii. Ale on był sam, stracił prawie cały swój przedwojenny świat. Ja miałem oparcie w środowisku Solidarności, dominikańskiego duszpasterstwa akademickiego w Krakowie, a od 1988 r. w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, do którego przyjęli mnie Jerzy Turowicz i Krzysztof Kozłowski.

Wkrótce potem polityka w Polsce zrobiła gwałtowny zwrot. Moje środowisko włączyło się w projekt odnowy państwa przez wprowadzenie pluralistycznej demokracji konstytucyjnej i gospodarki rynkowej.

System ten wspólnym wysiłkiem wielu środowisk zawodowych, grup społecznych, partii politycznych budowaliśmy w przekonaniu, że będzie lepiej służył Polsce i jej obywatelom niż autorytaryzm. Niedociągnięcia, błędy, zaniedbania na tej drodze są powszechnie znane. Nie powinny jednak przesłaniać dorobku i osiągnięć.

W moim odczuciu największym problemem, którego nie udało się rozwiązać żadnej z ekip przed 2015 r., był podział Polski po linii kulturowo-cywilizacyjno-społecznej. Demokratyczna wymiana rządzących, do jakiej doszło po podwójnym zwycięstwie ­PiS-owskiej prawicy, pozwala nowej ekipie na wiele, ale nie na wszystko. W szczególności nie powinno się pozbywać ludzi doświadczonych tylko dlatego, że nie są swoi. Na tym cierpi państwo. To w roku obchodów stulecia niepodległości bardzo mnie niepokoi.

(Tekst wcześniej niepublikowany)

Polskość i inne -ości

Już Wyspiański w Wyzwoleniu krzywił się na „robienie Polski na każdym kroku i codziennie”, na „manifestowanie polskości”. Przeszkadzało mu to, bo „to tak, jakby Polski nie było”, a przecież jest. Pisał to ponad sto lat temu, kiedy Polski jako niepodległego państwa faktycznie nie było, ale polskość miała się całkiem dobrze. Dziś mamy własne wolne i demokratyczne państwo, a spory o patriotyzm, o to, kto jest lepszym Polakiem, nie ustają, zwłaszcza przy okazji kampanii wyborczych, gdy pytanie, gdzie mieszkają i kogo popierają ci prawdziwsi Polacy, jest stawiane całkiem serio. Tworzy się czasami wizerunek wzorcowego Polaka, zasiedziałego na ojcowiźnie z dziada pradziada, tutejszego, w przeciwieństwie do „elementu napływowego”, bez korzeni, bez więzi, w domyśle – bez patriotycznego nastawienia. Tak rodzą się stereotypy.

Odradza się też polskość jako widowisko, czemu wydatnie pomaga telewizja. Mieliśmy po katastrofie smoleńskiej potężną dawkę owego manifestowania polskości. Trudno powiedzieć, czy z pożądanym skutkiem, to znaczy łagodzącym głębokie podziały w społeczeństwie. Bo tak jak nie ma jednej definicji patriotyzmu, nie ma też jednego rozumienia polskości. Ta wielość jest przejawem bogactwa naszej historii i kultury.

Świeżym przykładem tych dzisiejszych trudności z polskością wydaje się akcja polskiego księdza (zresztą o korzeniach ormiańskich) Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego zaaranżowana przeciwko organizatorom sesji naukowej ku pamięci grekokatolickiego metropolity Andrzeja Szeptyckiego, nieżyjącego od ponad 60 lat. Dla polskiego kapłana Szeptycki jest zapiekłym ukraińskim nacjonalistą, dla ukraińskich unitów i patriotów – bohaterem sprawy wolnej Ukrainy. Rodzony brat metropolity Stanisław Szeptycki walczył tymczasem o niepodległą Polskę w Legionach Piłsudskiego, dowodził w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 r., był ministrem obrony w II RP, a po roku 1945 szefem Polskiego Czerwonego Krzyża. Jeden brat wybrał ukraińskość, drugi polskość. Mieli do tego takie samo prawo. Prawo wolnych ludzi do wyboru własnej tożsamości. Tak samo było z wywodzącymi się z Litwy braćmi Narutowiczami. Gabriel, pierwszy prezydent odrodzonej po 1918 r. Polski, został zamordowany przez polskiego nacjonalistę. Brat Gabriela, Stanisław, stał się niepodległościowym działaczem litewskim.

Polak, czyli kto?

Wyrazu „polskość” nie znajdziemy w pomnikowym słowniku języka polskiego Samuela Bogumiła Lindego. Autor miał korzenie szwedzko-niemieckie, a wniósł wielki wkład w polską naukę i edukację. Był rzecz jasna Polakiem, tak jak Polakiem jest dla nas pół-Francuz Chopin czy pół-Czech Matejko. A iluż przybyłych z zagranicy architektów, malarzy – Niemców, Włochów, Francuzów, Holendrów – współtworzyło polską kulturę przed rozbiorami? Znaleźli w Rzeczpospolitej przystań, czasem do końca życia. Ileż mamy w późniejszej naszej historii takich przykładów wybitnych spolonizowanych przybyszy i ich potomków budujących polskość. Teraz znów Polska stała się atrakcyjna do życia w niej i zawodowo, zwłaszcza odkąd jest częścią Unii Europejskiej.

Słownik Lindego wydano w początkach XIX w. Polskość jako pojęcie pojawia się w odpowiedzi na wyzwania, jakie dla Polaków niosła utrata suwerenności, rozbiory. Trzeba się było na nowo określić: kim jesteśmy, co to znaczy być Polakiem, czy i jakie wiążą się z tym obowiązki? Narody, które były zawsze wolne lub utraciły niepodległość nie na długo, rzadko dyskutują o takich rzeczach. Dużo łatwiej znaleźć gorliwych dyskutantów o takiej czy innej „-ości” w narodach po przejściach, a jeszcze łatwiej w narodach stosunkowo młodych, jak Litwini, czy takich, które po raz pierwszy w historii cieszą się własnym, całkowicie niepodległym państwem, jak Ukraińcy.

Wymowne, że ci nasi sąsiedzi miewają kłopot z polskością. Widzą ją jako zagrożenie dla swej tożsamości. Tak jakby zapomnieli o dawnej wspólnocie historycznej i kulturowej, kiedy, nazwijmy to, cywilizacja polska działała jak magnes przyciągający elity na ziemiach dawnej Rzeczpospolitej. Echa tego są żywe do dziś. Ojciec odrodzonej poradzieckiej niepodległości litewskiej Vytautas Landsbergis (z rodu zresztą mającego korzenie niemieckie), dziś eurodeputowany, mówi biegle po polsku. Jego pradziad Kazimierz u początku XIX w. uważał, że polszczyzna stoi wyżej niż język litewski. Syn Kazimierza, Gabriel, był już działaczem litewskiego odrodzenia narodowego, ale jeszcze niemówiącym płynnie po litewsku i ożenionym z Polką.

Za czasów Związku Radzieckiego patrioci litewscy i ukraińscy, a także radzieccy dysydenci czerpali z Polski inspirację do myślenia o przyszłości swoich krajów, kiedy system radziecki się załamie. A kiedy wolność w końcu nadeszła, polskość stała się dla nich problemem. Odżyła nacjonalistyczna niechęć do Polski jako starszego brata, który chce być liderem i mentorem w regionie, jakby stanowił on jakąś Rzeczpospolitą wielu narodów w wersji 2.0. Z polskością na eksport trzeba uważać, aby nie przeholować. Młode nacjonalizmy kiedyś się ustatkują i powinniśmy ten proces z naszej strony wzmacniać, a nie dolewać oliwy do ognia, choć czasem, jak choćby w przypadku odmowy przez Litwinów urzędowego dopuszczenia polskiej pisowni nazwisk Polaków, obywateli Litwy, racja jest po naszej stronie.

Na co dzień i od święta

A co z polskością w samej Polsce? W czym się ona dziś wyraża? Bo przecież na symbolach i skrzydlatych słowach kończyć się nie powinna. A skoro mowa o symbolach, to porozmawiajmy chwilę o jednym z nich, naszym narodowym hymnie. To też może być jakiś test na naszą polskość praktyczną. Niedawno podczas piłkarskich mistrzostw świata w RPA stanęły przeciwko sobie drużyny Anglii i USA. Przed meczem zagrano oba hymny. I oto piłkarze razem z dziesiątkami tysięcy kibiców odśpiewali z uczuciem i bez fałszowania swoje pieśni. A u nas nawet Jarosław Kaczyński miał kłopot z poprawnym odśpiewaniem Mazurka Dąbrowskiego. A przecież nie tylko on. Ciekawe, ilu z nas zna cały tekst hymnu i rozumie jego treść. Wie, kto jest jego autorem (bo nie Dąbrowski) i jakie były okoliczności jego powstania. Dlaczego trzeba iść z ziemi włoskiej i przeprawiać się przez morze jak Czarniecki, kim on był, kim był sam Dąbrowski i co to są te tarabany?

Znajomość hymnu jest w tym sensie testem na polskość, że znajomość naszej historii jest elementem polskości. Jednym z najważniejszych. Nim zaczniemy się spierać o naszą historię, co w niej było i jest wartościowe, a co destrukcyjne, odróbmy lekcję podstawową z jej znajomości. Inaczej jesteśmy skazani na patriotyzm i polskość fasadowe, wyprane z konkretnej dramatycznej treści. Prof. Bronisław Łagowski mówił ostatnio, że istotą polskiego patriotyzmu jest kult patriotyzmu. Można to rozszerzyć na pojmowanie polskości. Im w nim więcej emocji i widowiska, tym mniej miejsca dla refleksji, czym polskość jest nie tylko od święta.

Czym ona jest od wielkiego dzwonu, to mniej więcej wiemy. Nie ma chyba wybitnego polskiego pisarza, myśliciela, reżysera, aktora, malarza, historyka, socjologa, psychologa, działacza, kapłana, który by nam tego nie tłumaczył. Czasem aż do zmęczenia i przesytu wywołującego w nas odruch buntu: „a wiosną, niechaj wiosnę, nie Polskę, zobaczę” (Jan Lechoń). Odruch zdrowy, rodzaj narodowej psychoterapii. Takiej, która pomogłaby nieco zintegrować „Polaka rozłamanego”. Określenia tego użył ponad 20 lat temu Donald Tusk. W ankiecie o polskości rozpisanej przez katolicki miesięcznik „Znak” napisał on: „Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń? Jest jakiś tragiczny rozziew w polskości – między wyobrażeniem a spełnieniem, planem a realizacją. I szarpię się między goryczą i wzruszeniem, dumą i zażenowaniem”. W tej samej ankiecie prof. Jerzy Jedlicki zwracał uwagę, że po raz pierwszy w dziejach dorasta w Polsce pokolenie, dla którego przywiązanie do kraju ojczystego nie jest rzeczą oczywistą, lecz kwestią wyboru (właśnie tak jak dla cytowanego przed chwilą młodego Tuska). „Dzięki łatwości podróżowania, dzięki nowoczesnej technice znają – i to w masie – świat lepiej niż jakiekolwiek poprzednie generacje. I porównują. I zadają rodzicom bardzo kłopotliwe pytania: z czego właściwie mam być dumny(a)? Nie zaspokoicie ich bitwą pod Grunwaldem ani obroną Jasnej Góry”.

Polskość – etyczna propozycja

Bo polskość to rzecz szersza niż romantyzm, katolicyzm, bohaterstwo wojenne, Bóg, honor i ojczyzna. Coś więcej niż tylko rytuały polskości. Polskość to dziś przede wszystkim pewna, jak by to powiedział nieodżałowany ks. Tischner, propozycja etyczna. Nie musimy jej przyjmować, ale możemy. Obejmuje język i kulturę, historię i pamięć, ale także cywilizację, obyczaj, kulturę masową, dostępną dla wszystkich, w tym polską kuchnię – a jakże, najlepszą na świecie. A czy można na serio rozprawiać o polskości bez dyskusji o tym, czemu polskość, dawniej i dziś, traci atrakcyjność i czy jej porzucenie, wybór jakiejś innej „-ości”, na przykład europejskości, mamy od razu potępiać jako akt narodowej zdrady? Bo do polskości się dorasta i wchodzi w nią, ale też się od niej odchodzi. Rzadko do końca i finalnie, ale jednak. Dlaczego? Bez odpowiedzi na to pytanie nie ogarniemy polskości.

W XIX w. odchodziło się na przykład dla chleba i kariery w państwach zaborczych. Ale też dlatego, że nie wszyscy byli gotowi do zrywów kończących się klęską. Albo dlatego, że należało się do elity społecznej, w której uczestnictwo w kulturze europejskiej było do pogodzenia z polskością. Mamy na to wspaniałe powojenne przykłady choćby w kręgu paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia. Bo polskość to także interakcja ze światem, dialog z kulturą powszechną. Nie tylko z Europą i Ameryką, także z nowymi aktorami na globalnej scenie, jak Indie, krąg muzułmański, nowa Afryka czy Chiny. Dlatego rzecznikami polskości są też tłumacze, dosłownie i w przenośni. Ci, którzy przyswajają nam dzieła obcych autorów, tłumacze zagraniczni przyswajający obcym literaturom i kulturom dzieła naszych autorów, wreszcie wszyscy ci, którzy starają się wyjaśnić nam i innym bez uprzedzeń i zacietrzewienia, co to jest ta polskość, jakie są jej meandry, zalety i wady.

To dzieło przekładania polskości na użytek nasz i świata ma znaczenie głębsze i trwalsze niż manifestowanie polskości. Tak rozumiana polskość – dzieło w ciągłym ruchu, w ustawicznym odważnym tworzeniu, nigdy niedomkniętym do końca, niezafiksowanym na tym czy innym temacie – jest może dla duchowej przyszłości Polski najważniejsza.

(„Polityka” 2010, nr 28)

Cerberzy polskości

Radykalna prawica przywłaszczyła sobie pojęcie patriotyzmu i wyklucza ze wspólnoty tych, którzy rozumieją go inaczej. Także historia Polski ma być wyłącznie heroiczna, a za wstydliwe incydenty zawsze odpowiada ktoś inny.

Każda partia polityczna ma w sobie coś z sekty. Ale nie każda zachowuje się jak Kościół, który czuje się w prawie określać, kto będzie zbawiony, a kto potępiony. Jarosław Kaczyński nie ma z tym problemu. Uznał, że niczym papież może obłożyć ekskomuniką politycznych rywali. Kaczyński chce ekskomunikować z narodu choćby tych, którzy mają inne niż on zdanie na temat stosunków polsko-niemieckich.

W istocie ekskomunika prezesa grozi też generalnie za inne niż PiS-owskie rozumienie lojalności wobec Polski, inne rozumienie współczesnego patriotyzmu, obecnych interesów państwa i narodu. Takie podejście jest nie tylko pychą, lecz także cofaniem poli­tyki ­polskiej do czasów PRL, gdy monopartia dyktowała narodowi, jak ma rozumieć polskość, i dzieliła Polaków na pełnowartościowych, czyli posłusznych linii partii, i patriotycznie niepełnosprawnych.

Tymczasem papież Jan Paweł II przestrzegał przed wykluczaniem z polskości kogokolwiek. Miał bardziej nowoczesne niż Kaczyński podejście do narodu i tożsamości. Rozumiał i akceptował to, że są to rzeczy złożone, wielowarstwowe, łączące wiele tradycji. Mówił to także w ówczesnym kontekście Europy podzielonej na Zachód i Wschód. Polakom przypominał o wielonarodowej, wielokulturowej i tolerancyjnej Rzeczpospolitej jagiellońskiej. To nie była nostalgia za bezpowrotnie minioną potęgą. To był ważny głos w aktualnej dyskusji o tym, kim jesteśmy. Narodem jako wspólnotą Polaków katolików czy narodem politycznym, obejmującym obywateli wolnej Polski bez względu na ich pochodzenie etniczne, wyznawaną religię, sympatie partyjne?

PiS-owska kontrreformacja

Wcale nie tak dawno, bo przed wybuchem II wojny światowej, Polska była jednym z najbardziej wielobarwnych społeczeństw Europy. Norman Davies opowiadał Katarzynie Janowskiej i Piotrowi Mucharskiemu, jak będąc młodym historykiem, odwiedził Instytut Piłsudskiego w Nowym Jorku. Drzwi otwarła mu kobieta, którą po urodzie wziął za Meksykankę. Tymczasem była polską Tatarką z Wilna, córką oficera przedwojennego pułku ułanów tatarskich.

Europie papież przypominał, że narody Wschodu są wykluczonymi II połowy XX w. A przełamaniem tego wykluczenia będzie Europa swobodnie oddychająca oboma płucami – zachodnim i wschodnim.

Na tym tle Kościół PiS-owski jawi się jako kontrreformacja, siła próbująca cofnąć Polskę do epoki masowych wykluczeń innowierców i każąca wierzyć, że prawdziwymi Polakami są tylko wyznawcy prezesa Kaczyńskiego. Obywatele III RP nienależący do Kościoła PiS są dysydentami, heretykami lub poganami, niezasługującymi na zaufanie i współpracę. Tylko w PiS jest prawda o narodzie i historii, tylko tam przechowuje się arkę polskości i patriotyzmu.

Otwartych polemistów należy dyskwalifikować pod każdym pozorem, choćby takim, że mają dziadków z KPP lub niemieckie nazwisko. Tylko ktoś o takiej inkwizytorskiej mentalności może rzucić w twarz urzędującemu, a demokratycznie wybranemu premierowi, że szkodzi Polsce i reprezentuje obce interesy. Można by na to wzruszyć ramionami, gdyby nie to, że PiS jest dziś główną partią opozycyjną wciąż aspirującą do władzy, że dysponuje urzędem prezydenta, a wiele wystąpień braci Kaczyńskich jest (i musi być) obficie relacjonowanych przez media. Ta trucizna codziennie przesącza się do naszego życia publicznego.

Gorzki to chleb jest polskość – pisał Cyprian Norwid. Polskie spory o rozumienie patriotyzmu mają długą i bogatą historię. Wielu ich uczestników należy do kanonu naszej kultury. Żyli często w dziwnym i bolesnym rozdwojeniu, prowadząc niekończące się dyskusje o sensie narodowych zrywów i pożądanym kształcie Polski, której realnie nie było, bo nie było państwa polskiego. Dopiero w roku 1918 i po raz drugi w 1989 ta nienormalność się skończyła. Naród odzyskał państwo, dyskusje o patriotyzmie nabrały sensu praktycznego. Wnioski można było wcielać w życie. Zmieniać Polskę, budować wspólnotę.

Tak, ale według jakiego rozumienia naszej historii i polskiego patriotyzmu? Okazuje się, że długi cień starych sporów i waśni jest wśród nas. Ale nikt prócz prezesa PiS nie posunął się tak daleko, by uzurpować sobie prawo do monopolu na polskość i patriotyzm. Oś sporu dawno temu wyznaczył choćby Norwid. Gdy wieszcz ­Mickiewicz kazał rodakom od cudzoziemców niczego się nie uczyć, za to ich uczyć cywilizacji chrześcijańskiej, samotnik Norwid wytykał Polakom, że „uważają sobie za patriotyzm słabych stron nie znać”.

W katolicyzmie ścierają się dwie wizje Kościoła: otwarta i zamknięta. Podobnie ze sporami o patriotyzm. Jest patriotyzm otwarty i zamknięty. Otwarty polemizuje z zamkniętym, ale nie neguje jego prawa do istnienia. Dopuszcza także poznawanie słabych stron naszej historii i tożsamości. Zamknięty woli historię heroiczną, kiedyś ku pokrzepieniu serc, dziś ku terapii kompleksów; otwarty woli historię krytyczną, taką, która buduje dumę raczej na tym, że jesteśmy zdolni do dyskusji, co w naszych dziejach było złe, nieudane, nikczemne i że wyciągamy z tego wnioski na przyszłość w polityce i edukacji. Patriotyzm zamknięty takich debat nie lubi, a jeśli już się w nie włącza, to przede wszystkim po to, by zbijać fakty i argumenty obozu krytycznego. Stara się zablokować pytania etyczne – o to, jak zło było możliwe, kto za nie ponosi odpowiedzialność – mnożeniem szczegółów rozmywających przedmiot sporu.

Naród czy motłoch

Wydawało się, że po wielkich debatach wokół książek Jana T. Grossa coś się zmienia. Że jesteśmy na drodze, którą przeszły inne kraje w Europie dość dawno temu. Że zaczynamy rozumieć, iż w dobie otwartych granic i Internetu taki otwarty, inkluzyjny patriotyzm i związana z nim krytyczna wizja własnej narodowej historii ma większą przyszłość niż podejście na siłę mitologiczne.

Ale nie – wszystkie te reakcje samoobronne wróciły w tych dniach, kiedy na tapetę polityków trafił raport „Spiegla” o europejskich wspólnikach hitlerowskiego ludobójstwa na Żydach. Kiedy etnograf Alina Cała stwierdziła, że Kościół i obóz endecki są współodpowiedzialne za tragedię polskich Żydów, natychmiast zarzucono jej brak profesjonalizmu. Bo przecież pogromów przed wojną było dużo mniej niż sto, a wśród ofiar byli też Polacy. Może i tak, ale dla mnie ważniejsze jest to, że w ogóle do nich doszło. Na podobnej zasadzie dyskredytowano Strach Grossa, odwracając w ten sposób uwagę od zasadniczego pytania: co w polskiej historii i kulturze sprawiło, że Polak tak traktował żydowskich współobywateli?

Tak, Polak, bo często słyszymy w takich sporach, żeby Polaków nie oskarżać. To nie Polacy, to motłoch sprowokowany przez komunistyczną bezpiekę urządził pogrom kielecki. Niestety, ten motłoch też należał do naszego narodu i też chodził do kościoła.

Dzisiaj postawa taka jak Grossa czy Całej wydaje mi się bardziej patriotyczna niż pomniejszanie problemu współodpowiedzialności pod pretekstem wytykania błędów warsztatowych. Jak pisała Hannah Arendt: „zło wyrządzone przez mój naród smuci mnie bardziej niż zło wyrządzone przez inne narody”. To w tę stronę idzie dziś Europa: w stronę historii krytycznej, wybijającej z samozadowolenia i szukającej konsensu.

Dlatego z mniejszą podejrzliwością, niż czyni to nasza narodowa prawica (i lewica), przyjmuje się w Europie raport „Spiegla” o europejskich wspólnikach Hitlera. Takie bowiem są fakty: wspólnicy nazizmu mordującego Żydów dzielą z nim hańbę. I wcale nie zdejmuje to głównej winy z III Rzeszy. Podobnie z niefortunnym zdaniem w eurowyborczej uchwale niemieckiej chadecji. W Europie przyjęto je raczej jako słuszne potępienie wszelkich wypędzeń, będących narzędziem polityki jakiegokolwiek państwa, niż jako oznakę wymierzonego w Polskę rewizjonizmu.

Wypędzenia są przecież zawsze straszne. Także wtedy, gdy wypędzanymi czy przesiedlanymi są Niemcy. I kiedy winę za to ponoszą przywódcy Niemiec, choć wypędzają Rosjanie, Czesi czy Polacy. Przyznanie tego nie jest fałszowaniem historii czy rozmywaniem odpowiedzialności, lecz przejawem pewnej – normalnej w dzisiejszej Europie – empatii.

Tej empatii, dążenia do rozumienia drugiej strony, często nam dziś brakuje w naszych relacjach z sąsiadami. Także tymi ze Wschodu, a oni mają nie mniejsze niż my kłopoty we własnych rozrachunkach z historią i budowaniem patriotycznej tożsamości w zmienionych historycznych warunkach.

Patriotyzm strachu

Czasem zwykli, doświadczeni przez historię Polacy potrafią okazać więcej zrozumienia niż polscy politycy. W cennym tomie wspomnień Polaków i Niemców Wypędzeni ze Wschodu… (Borussia, Olsztyn 2001) czytamy na przykład w relacji Polki z Wileńszczyzny Danuty Śleszyńskiej: „Tu nasze drogi zaczęły się krzyżować z podążającymi w odwrotnym kierunku wysiedlanymi rodzinami Niemców. Ich wyjazdy były różne, opuszczali swe osiedla indywidualnie, a najczęściej w sposób bardziej zorganizowany, pozwalający na zebranie pewnej ilości dobytku. Widziałam płaczące kobiety, całujące na pożegnanie próg chaty. Dobrze to rozumiałam, przecież opuszczały na zawsze dotychczasową ojczyznę i kawał swego życia. Widziałam siebie w ich sytuacji, gdy byłam zmuszona porzucić moje rodzinne strony i udać się na tułaczkę”.

W Polsce dyskutuje się namiętnie o polityce historycznej. Chyba jeszcze tylko w Rosji jest podobnie. Ale jak dotąd niewiele te dyskusje dały. Wciąż żywy jest plemienny odruch Pawłowa: dawać odpór, bo biją Polaków – raz Niemcy, raz Żydzi, raz łże-Polacy. Wmawia się nam, że musimy stworzyć i narzucić naszą narrację na temat historii. Ale prof. Davies ostrzega, że historycy przeważnie nie potrafią sprzedać swojej historii innym narodom, „za mało zastanawiają się nad odbiorem tej wiedzy za granicą”. Dopowiedzmy, że z politykami może być znacznie gorzej (choć trzeba oddać prezydentowi Kaczyńskiemu, że w dziedzinie relacji polsko-ukraińskich i polsko-żydowskich reprezentuje stanowisko rozsądne, często wbrew własnemu elektoratowi).

Spór nie dotyczy tego, czy obecnej Polsce potrzebny jest patriotyzm. Tak, jest potrzebny – także w liberalnej demokracji i Europie otwartych granic. Spór idzie o to, wokół czego patriotyzm budować. Patriotyzm straszenia Krzyżakami jest żałosny, patriotyzm płacenia podatków jest słuszny, ale nieciekawy.

Chciałoby się budować patriotyzm wokół państwa. Ale państwo mamy wciąż mało przyjazne Polakom i rozdzierane waśniami polityków. Po dwudziestu latach nie udaje się nam nawet ustalić ważnych dat narodowych i godnie ich świętować. Cóż, tak było i w pierwszym wolnym dwudziestoleciu, dopiero w 1937 r. zaczęto oficjalnie obchodzić święto 11 listopada. A na wieść o śmierci Marszałka endecka młodzież otwierała szampana.

Być może dziś dla młodszej części naszego społeczeństwa atrakcyjne okaże się tworzenie narodu obywatelskiego, w którym jest miejsce dla Polaków, Ukraińców, Białorusinów, Niemców, Romów, Żydów, katolików, muzułmanów, protestantów, niewierzących, demokratów i republikanów, połączonych wspólnotą języka i świadomości odrębnych, lecz splątanych ze sobą korzeni. Ale też wspólnotą dążenia do Polski nie tylko dobrych autostrad i szkół, lecz także dobrych standardów publicznej moralności. Bo to w takim kraju chce się żyć i, nie daj Boże, za niego umierać.

(„Polityka” 2009, nr 24)

Ciasnota wspólnoty

Do wzmożenia moralnego, patriotycznego, mesjańsko-romantycznego dochodzi nowe: wspólnotowe. Równie zmitologizowane. Prawica namawia do narodowej wspólnoty, ale to ona sama decyduje, kto do niej należy.

Na dźwięk słowa „wspólnota” rewolweru nie odbezpieczam, ale mam bardzo mieszane uczucia. Wspólnota, tak jak solidarność, to są wartości społeczne, mobilizują w obliczu zagrożenia. Ale to nie są wartości wprost demokratyczne, a te w czasie pokoju są najważniejsze. Kłopot ze wspólnotą polega na tym, że zwykle zamyka się ona w sobie i najeża na tych, których ze wspólnoty wyłącza, co może być zarzewiem poważnych tarć społecznych.

W modę weszło u nas ostatnio mówienie o wspólnocie narodowej. Z upodobaniem używają tego pojęcia zwłaszcza przedstawiciele nurtów prawicowych i Kościoła, ale nie ma chyba polityka, który by nie deklarował czegoś w imię Polaków. A przecież w wolnej i demokratycznej Polsce, w jakiej żyjemy od ponad dwudziestu już lat, polityk powinien pamiętać, że Polska jest krajem nie tylko Polaków, ale także wielu mieszkających w Rzeczpospolitej mniejszości.

Wskutek nieustannego powtarzania w mediach fraz: „wspólnota narodowa”, „Polacy” powstaje wrażenie, że obywatele polscy niebędący etnicznymi Polakami po prostu się nie liczą. Utrwalił się też stereotyp, że Polacy to tylko katolicy. W demokracjach zachodnich mówi się o narodzie politycznym, akcentuje się lojalność wobec prawa i instytucji politycznych, a nie pochodzenie etniczne czy wyznaniowe. To jest prawdopodobnie kierunek ewolucji społeczeństw typu zachodniego. W tym sensie kult wspólnoty narodowej jest anachronizmem.

Termin „wspólnota narodowa” ma swoją historię polityczną. Trudno zapomnieć, że tego określenia chętnie używała przed wojną radykalna faszyzująca prawica.

Ale i dziś w mediach i polityce odzywają się czasem głosy jakby z późnych lat trzydziestych, kiedy o rząd dusz walczył z sanacją obóz narodowych radykałów, mącący Polakom w głowach i sumieniach wizją „katolickiego państwa narodu polskiego”. Kościół oficjalny się od tego obozu dystansował, bo bliżsi mu byli endecy czy chadecy, lecz zdecydowanie współpracy z radykałami nie potępiał.

Szermowali oni hasłami narodowymi i katolickimi na potęgę. Oto garść cytatów z publicystyki ONR-owskich radykałów z późnych lat trzydziestych: „Naród jest myślą polityczną i typem życia na podkładzie wspólnoty biologicznej. Jest świadomością, przeżyciem, poczuciem łączności, myślą, obowiązkiem, prawem, zespołem reakcji psychicznych, obyczajem”. „Naród jest osobowością, jest najpełniejszą wspólnotą ludzi. Osnowa Narodu jest metafizyczna, wiąże się z Wielką Tajemnicą. Dla Polaka wewnętrzną prawdą i motorem postępowania jest Bóg jako cel ostateczny i Naród jako najwyższy cel doczesny. Młody nacjonalizm polski to nacjonalizm katolicki”. „Chcemy zmienić nasz własny charakter, przeistoczyć psychikę polską, wyrwać z niej elementy słabości”.

Przedwojenni faszyzujący radykałowie katoliccy dzielili Polaków na naród właściwy i Polaków „metrykalnych”. Metrykalni i nie kochają Polski namiętnie, i nie nienawidzą „bezwzględnie i bezkompromisowo zła ideowego”. Jest to objaw „degeneracji, głębokiego rozkładu duszy polskiej”, której istotą są silne uczucia i romantyzm. Bo „zasadą duszy polskiej jest romantyzm”, a „Katolickie Państwo Narodu Polskiego poprowadzi przeciw komunizmowi i pangermanizmowi narody Europy Środkowej”.

Te cytaty wziąłem z książki właśnie pod tytułem Katolickie Państwo Narodu Polskiego. Napisał ją Jan Józef Lipski, nieżyjący już polonista, pisarz polityczny i działacz demokratycznej opozycji i Solidarności. Był żołnierzem AK i powstańcem warszawskim. Jako socjalista stał na antypodach idei narodowo-radykalno-katolickiej, lecz uważał, że tej idei nie należy lekceważyć, bo wtedy łatwiej dostrzec niebezpieczeństwa, które mogą grozić Polsce odrodzonej po komunizmie. We wstępie do książki Adam Michnik podkreślał, że Lipskiemu bliska była wizja pokomunistycznej Polski jako kraju otwartego, życzliwego sąsiadom i mniejszościom narodowym, tolerancyjnego i wielokulturowego i dlatego polemizował z narodową megalomanią, w której dostrzegał wyraz kompleksu niższości.

Bardzo brakuje w dzisiejszych sporach i debatach o narodzie, patriotyzmie, dumie i przyszłości takiego tonu, jaki wnosił Lipski. Jego esej Dwie ojczyzny – dwa patriotyzmy z 1981 r. można czytać niemal jak polityczny reportaż z naszej współczesności. Mistyczny kult narodu i wspólnoty budowanej na emocjach kieruje energię społeczną ku urojeniom wyzbytym praktycznej konstruktywnej treści.

Trzeba więc podchodzić do hasła wspólnoty z pewną ostrożnością, tak jak do wszelkich mitologii politycznych. Mitologii się oczywiście nie wykorzeni, ale patrzeć na ręce ich orędownikom należy w imię wartości demokratycznych.

A te z mitologiami są w napięciu. Bo jaka może być wspólnota antydemokratów z demokratami? Jeśli się zdarza, to na moment, od wielkiego dzwonu historii. A nawet wtedy wcześniejsze podziały odradzają się.

Narodowa jedność moralno-patriotyczna jest mitem. Ten mit jest atrakcyjny politycznie, ale nie w demokracji. Lansowali go przedwojenni falangiści i działacze ONR, a po wojnie propagował obóz nacjonal-komunistów i, w wersji miękkiej, reformiści epoki gierkowskiej. Służył do budowania fikcji, że „prawdziwa” Polska jest za: katolickim nacjonalizmem, realnym socjalizmem: naród z Partią, Partia z narodem.

W słowniku antyliberałów wspólnota jest środkiem przeciwbólowym i afrodyzjakiem, twierdzi amerykański politolog Stephen Holmes. To polityczny ekwiwalent miłości, ale zwykle bez żadnej konkretnej treści. Mamy się zakochać i już. Jeśli się nie zakochamy, oskarżą nas o zimne serca. Że nie mamy poczucia wspólnego losu i wspólnej przynależności do społeczeństwa i jego historii. To oczywiście nieprawda, ale nie o prawdę tu chodzi, lecz o mobilizowanie poparcia. A nic tak w Polsce nie mobilizuje jak wezwanie do obrony polskości – ale takiej, jaką głoszą prawica i sprzyjający jej Kościół. Inne rozumienia i realizacje polskości są spychane na margines życia publicznego, jakby na to miano nie zasługiwały. Jaką można czuć wspólnotę – poza językiem i miejscem zamieszkania – z publicystami atakującymi Andrzeja Wajdę za zapalenie znicza na cmentarzu żołnierzy radzieckich lub porównującymi reformy Balcerowicza do stanu wojennego?

Ponad dziesięć lat temu katolicki miesięcznik „Więź” zapytał grupę cudzoziemców od lat mieszkających w Polsce o to, jak widzą Polaków. Autorzy odpowiedzi malują nasz portret wieloma barwami, nie tylko i nie przede wszystkim ciemnymi. Tessa Capponi-Borawska przytacza tam słowa pewnego uczestnika powstania warszawskiego: „Polacy umieją się bić, Włosi – śpiewać”. I komentuje: „Czy nikomu nie przyszło do głowy, że nieumiejętność bicia się może być czymś pozytywnym?”. Amerykanka Carol Miłosz, żona poety, zaznacza, że Polacy nie chcą uwierzyć w to, że świat nie jest taki zły, a niektóre polityczne wydarzenia mogą się obrócić na dobre. A zdaniem Meksykanki Susany Osorio-Mrożek, żony pisarza, „nikt lepiej nie obmówi Polaka niż inny Polak. Nikt nie zatruje mu życia skuteczniej niż urażona rodzina czy grupa przyjaciół”. Nasza wspólnota, nie ta mityczna, lecz realna, społeczna, bywa więc tyrańska i nic dziwnego, że „najgwałtowniejszymi krytykami polskości byli zawsze Polacy”.

Mityczna jest nasza domniemana wspólnota i w tym, że tworzy się pozory zgody narodowej. Takie chwile zdarzają się w istocie niezwykle rzadko.

Na przykład po śmierci papieża Jana Pawła II, a teraz przez pierwsze godziny po katastrofie smoleńskiej. Ale już kontrowersja wawelska ten mit zburzyła nieodwołalnie. Wspólnota posmoleńska trwała więc zaledwie kilka dni, wliczając w to pogrzeby ofiar, ale też nie wszystkie, bo części pochówków nadano charakter demonstracji politycznej, niemającej wiele wspólnego z jakimś narodowym pojednaniem.

Mamy w Polsce silną skłonność do barokowej celebry religijnej i narodowej. Wygląda może i efektownie, lecz nie wnosi niczego do dyskusji o wyzwaniach, jakie stają przed państwem i społeczeństwem. Źródłem dumy może być historia, ale dziś są nim przede wszystkim osiągnięcia cywilizacyjne. To, jak funkcjonuje demokracja, gospodarka, administracja państwowa i samorządowa. To społeczności lokalne oraz efektywność rządu, a nie zmitologizowana wspólnota narodowa, są na co dzień punktem odniesienia dla większości obywateli. Dreszcz emocji, zbiorowe uniesienia, ­liturgie religijne i świeckie to rzeczy wkodowane w naturę ludzką, ale ­budowanie na tym jakiegoś modelu społeczeństwa czy państwa to nieporozumienie. To już znamy z czasów nazizmu i stalinizmu. Była ekstaza, ale skończyła się największą masakrą w dziejach.

Po skutkach poznamy wartość wspólnoty. Nie ta jest dobra, która wywołuje emocje, lecz ta, która wywołuje dobre społecznie skutki. Nie ta jest dobra, która buduje braterstwo, ale z wykluczeniem takich czy innych „obcych”, „metrykalnych”, ale ta, która buduje szacunek dla państwa prawa oraz praw człowieka i swobód obywatelskich, niezależnie od tego, gdzie się ktoś urodził, jaki jest jego język ojczysty, pochodzenie etniczne, rasa, płeć czy religia.

W nowoczesnym świecie na takim szacunku buduje się poczucie wspólnego losu i wspólnej przynależności; bardziej skutecznie i trwale niż na mitologiach wspólnoty.

(„Polityka” 2010, nr 22)

Dumania narodowe

Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem – oświadczył w programie Tomasza Lisa poseł Ryszard Czarnecki. Ale czy wszyscy Polacy są dumni, że reprezentuje ich Czarnecki?

Za pasem mamy wybory do Parlamentu Europejskiego. Powodem do satysfakcji byłaby frekwencja wyższa niż 30%. Niestety, zanosi się, że będzie nas przy urnach trzy razy mniej, a może i gorzej. A to przecież zaledwie drugie nasze wybory europejskie.

Na czym polega duma narodowa w XXI w.? Może właśnie na robieniu czegoś pożytecznego dla Polski i Europy, jak choćby na pójściu do wyborów? Bo chyba nie na deklamowaniu przed kamerami TV frazesów patriotycznych czy rozdawaniu biało-czerwonych chorągiewek. Nie na przywoływaniu chybionych analogii historycznych, przyrównujących przeciwników politycznych do targowiczan. Ani na maniakalnym powtarzaniu, że Polsce należy się miejsce w G20 (tak nawiasem, Polska jako członek Unii Europejskiej i tak należy do G20).

Nie ma niczego złego w dumie z wygranych zawodów i hałaśliwym kibicowaniu naszym, ale na samych emocjach wiele się nie zbuduje. Tak powstaje tylko produkt marketingowy na użytek polityków i elektoratu – tej jego części, która lubi być dumna na sposób posła Czarneckiego. „Polak” to brzmi dumnie i kropka. Idole wyręczają mnie w działaniu. Siadam przed telewizorem i konsumuję obrazy narodowej euforii, a przez sam ten akt spływa na mnie jakaś cząstka polskiej chwały. Tyle że emocje szybko się wyczerpują i wtedy wraca zmysł rzeczywistości. Polacy są coraz mniej podatni na manipulacje marketingu. Patrzą trzeźwo na stan kraju i społeczeństwa.

Stąd zaskakujące wyniki badań socjologicznych przeprowadzonych w 2006 r. w 34 krajach przez amerykański ośrodek badania opinii przy Uniwersytecie Chicagowskim. Badano poziom i powody zadowolenia z takiej, a nie innej przynależności narodowej. W owym rankingu dumy pierwsze miejsce zajęli Amerykanie, drugie Wenezuelczycy, a Polacy – 29. Polskie media załamały ręce: tak źle jeszcze nigdy nie było.

Tak źle, a może tak dobrze? Wyniki można przecież czytać jako wyraz realizmu. Albo jako wyraz buntu przeciwko dumie dętej, forsowanej na przekór temu, co Polacy widzą dokoła. A widzą – i widzieli zwłaszcza pod rządami PiS, kiedy przeprowadzono badanie – kłótnie przywódców i hamowanie modernizacji. W amerykańskim rankingu ciekawe jest to, że wysokie miejsca zajmują kraje spoza Europy. Prymat Stanów Zjednoczonych nie jest zaskoczeniem. To naród polityczny, a nie etniczny. Wspólnotę buduje się tam poprzez rytuały: przyznawanie obywatelstwa, śluby lojalności w szkole, wywieszanie, gdzie się tylko da, flag narodowych, odgrywanie hymnu na otwarcie prawie każdej publicznej imprezy.

Nieotarte łzy

Pouczająca była internetowa dyskusja o węgierskiej dumie narodowej. Według tamtejszych badań w 2005 r. 40% Węgrów deklarowało dumę z tego, że są Węgrami, w czerwcu 2008 poczucie dumy spadło do poziomu 32%. Uczestników dyskusji to bardzo nie martwiło. Część mówiła wprost: przecież to przypadek, że urodziliśmy się Węgrami. Nie wybieraliśmy ojczyzny, języka, systemu edukacji. Czemu mamy być dumni z czegoś, na co nie mieliśmy wpływu? A przecież są też rzeczy, których jako naród powinniśmy się wstydzić – mówi tak 57% ankietowanych Węgrów. Takie podejście nie podoba się węgierskiej prawicy. Próbuje ona wskrzeszać wielkowęgierski nacjonalizm, wykorzystując ignorancję historyczną (np. w sprawie kolaboracji węgierskich nacjonalistów z hitlerowcami) i idealizm części młodzieży.

Jedna z orędowniczek tego nurtu opowiadała w węgierskich mediach, jakie wrażenie zrobiła na niej parada 4 lipca w Nowym Jorku. Kiedy zaczęto grać hymn, stojący obok niej młody olbrzym zaniósł się łkaniem. Węgierka chciała mu podać chusteczkę, by otarł łzy, ale Amerykanin odmówił słowami: w takie dni jak dziś my łez nie ocieramy. Prawda czy nieprawda, liczył się morał: Ameryka ma być dla zdewastowanych moralnie Węgrów wzorem do naśladowania. Uczmy się od Ameryki dumy narodowej.

A właściwie czemu? Czy to, co dobre dla Amerykanów, jest też automatycznie dobre dla Węgrów czy Polaków? Nie jesteśmy Ameryką, nie ma u nas mozaiki kultur, wiar i języków, której trzeba dać jakąś spójność. Nie musimy małpować amerykańskich metod nadymania dumy. Możemy tkać naszą tożsamość na własnych krosnach z własnego materiału. Bardzo dumne z siebie są zwykle narody młode, niedawno sformowane i od niedawna niepodległe. Cieszą się tym, co my odzyskaliśmy 20 lat temu – wolnością i suwerennością – ale narodem jesteśmy od wieków i powinniśmy z większą dojrzałością spoglądać na nasze dzieje. To znaczy odróżniać dumę od patriotyzmu, a patriotyzm od nacjonalizmu. Ale także od pop­kulturowych i populistycznych podróbek dumopodobnych.

Sprawdzian bez szlabanu

U nas, jak na Węgrzech, spada – choć nie tak wyraźnie – procent deklarujących, że są dumni z tego, iż należą do swojego narodu. W badaniu OBOP z 2004 r. suma wskazań „jestem bardzo dumny” i „jestem dość dumny” wyniosła aż 90%, ale jednak spadła o 6% w porównaniu z 1994 r. Przy czym liczba wskazań „jestem dość dumny”, czyli troszkę zdystansowanych, wzrosła o 13%. Zdystansowani byli zwłaszcza ludzie młodzi, lepiej wykształceni, żyjący w kulturze miejskiej.

Podobnie realistyczna była w tym badaniu nasza narodowa samoocena. Mieszkańców zachodniej Europy widzieliśmy jako nowocześniejszych, schludniejszych, bardziej odpowiedzialnych i przedsiębiorczych. Działo się to u progu naszego członkostwa w Unii Europejskiej, więc dały o sobie znać pewne nasze kompleksy czy stereotypy, ale wkrótce przyszła Wielka Weryfikacja.

Podniósł się szlaban i 2 mln Polaków ruszyło na podbój Wielkiej Brytanii, Irlandii, Hiszpanii, Włoch i innych krajów starej Unii. ­Mogli się na własne oczy przekonać, jak wypadają w porównaniu z ich mieszkańcami, czym mogą się szczycić, a czym nie. Tylko nieduża część emigrantów miała od razu prawdziwy powód do osobistej satysfakcji, a to przekładało się u nich na poczucie dumy. Nie zawsze zbiorowej, często indywidualnej, z normalnym w Unii nalotem kosmopolitycznym. Sukces osobisty to chyba najbardziej naturalna przyczyna dumy, a na pewno lepsze to niż frustracja i narzekanie, że świat sprzysiągł się przeciwko Polakom.

To bardzo ciekawe, jak ta największa fala powojennej migracji Polaków zmieni – jeśli zmieni – nasze narodowe samopoczucie. Bo na emigracji, na przykład w Londynie, dociera do nas konkret: Anglicy też mają bogatą historię i kulturę, więc nasza nie jest taka wyjątkowa. Choć nie brak Anglików niechętnych Europie czy społeczeństwu wielokulturowemu, to jednak Wyspy są zdolne do tolerancji. Oto w zeszłym roku w plebiscycie na obiekt budzący największą dumę wygrała świątynia hinduistyczna w Neasden w północnym Londynie. To troszkę tak, jakby w analogicznym plebiscycie u nas wygrał meczet w Gdańsku. Czasem zdarza się, że niższe poczucie dumy narodowej zostawia więcej przestrzeni dla docenienia wartości wnoszonych do kultury przez innych.

Granica dzieląca dumę od pychy bywa cienka. Odwrotnością megalomanii jest pokora: nie wstydzę się, że jestem Polakiem, lecz dumny mogę być z konkretnych osiągnięć własnych, mego kraju i jego przywódców. Moda na dumę dla samej dumy to bańka mydlana: może i piękna, lecz lada moment pęknie. Nacjonalizm robi z nas pępek świata, co jest śmieszne; patriotyzm uczy trzeźwego bilansu: w tych dziedzinach możemy sobie i innym śmiało patrzeć w oczy, w innych nie obejdzie się bez narodowego rachunku sumienia. Zatem do dzieła. Pomocą w takim bilansowaniu są media, autorytety publiczne, w tym liderzy polityczni, uczeni, specjaliści, system edukacji.

Pouczający jest wynik niemiecki: w badaniu amerykańskiego ośrodka Harris Interactive z 2004 r. aż 35% ankietowanych Niemców nie było dumnych z tego, że są Niemcami. Ten rekordowo niski w Europie poziom dumy narodowej wynika między innymi stąd, że w szkołach i mediach wciąż mówi się o zbrodniach nazizmu. Nie ma drugiego kraju, który by tyle miejsca w edukacji przeznaczał na to, co złe w historii narodowej. W efekcie idea dumy narodowej, zwłaszcza pompowanej propagandowo, uchodzi za objaw złego gustu. Nie wszyscy w Niemczech są tym zbudowani, niektórzy mają wręcz dość tego ciągłego posypywania głowy popiołem. Ale czy my i inne narody Europy nie czujemy się bezpieczniej z tą stosunkowo niską niemiecką dumą narodową?

Moda na dumę nie trafi do tych Polaków, którzy w kraju i za granicą muszą się wstydzić za rodaków rzucających mięsem, lekceważących przepisy, kradnących w sklepach, jeżdżących na gapę. To właśnie często na obczyźnie wybiera się tak naprawdę swą tożsamość, przyznaje się do polskości lub jej się wyrzeka. Jak reagujemy na język polski za granicą? Z ulgą czy raczej niechęcią? Szczera odpowiedź na to pytanie może dać do myślenia: czy jesteśmy dumni deklaratywnie, abstrakcyjnie czy też realnie? Tu już nie działa przypadek, lecz świadoma wola. Zobaczymy, ilu Polaków spośród tych, którzy postanowili na razie nie wracać do kraju, uzna, że polskość jest dla nich tak ważna, iż będą uczyli swoje dzieci polskiego. Ilu będzie posyłało dzieci do polskich szkół tam, gdzie to możliwe. Ilu będzie im wpajało dumę narodową i z czego.

Tożsamość z wyboru

Nie tylko Polacy stają przed takimi dylematami. Żyjemy w nowej epoce wędrówek ludów. Szuka się chleba i bezpieczeństwa. W pewnym momencie trzeba zdecydować, w jakim stopniu zostaję tym, kim byłem, przybywszy tu, gdzie dziś żyję. Ale ci, którzy nigdzie nie migrowali, też mają problem, bo otwarte granice oznaczają napływ przybyszy, destabilizację ekonomiczną i kulturową. Co to znaczy być Polakiem, być dumnym z polskości w tych nowych warunkach? Zamknąć się, okopać czy otworzyć i do jakiego stopnia? Cieszyć się czy martwić? Patriotyzm w takiej sytuacji nie upatruje zagrożenia, lecz inspirację do przemyślenia na nowo polskości rozumianej jako wartość kulturowa, ponad różnicami etnicznymi. Nacjonalizm przeciwnie, bo jest więźniem pojęcia narodu nie jako wspólnoty kulturowej, lecz etnicznej. Patriota nie pyta, jakim językiem mówili twoi rodzice, nie robi ci lustracji rasowej czy religijnej. Będzie dumny, jeśli wspólnie zrobicie coś dobrego dla siebie, rodziny, lokalnej społeczności, dla Polski.

Idą czasy, kiedy tożsamość narodowa będzie coraz częściej wyborem, a nie przyjmowanym bezrefleksyjnie spadkiem po rodzicach. Tym bardziej że będzie przybywało mieszanych związków. Już dziś wielu młodym trudno przyjąć polityczne seanse nienawiści urządzane w przeddzień rocznic historycznych, z których Polacy mają czerpać dumę. Przed laty Krzysztof Penderecki mówił dla „Przekroju”: „Jesteśmy narodem ludzi zdolnych, lecz o miernej i niesystematycznej pracy i zupełnym braku umiejętności jej organizowania. Dlatego rzadko kiedy Polak odnosi sukces, a jeśli odnosi, to najczęściej w innych warunkach, innym środowisku”. Dziś, w wolnej Polsce i Europie bez granic, liczba Polaków sukcesu rośnie, ale cechy narodowe zmieniają się wolniej. Modą na dumę nie zaczaruje się rzeczywistości.

(„Polityka” 2009, nr 20)

Państwo Maryi

Jeśli prawica pod wodzą PiS dojdzie do władzy, Polska będzie miękkim państwem wyznaniowym, czyli deo-demokracją, w znacznie większym stopniu niż za PO.

Za pierwszym razem zabrakło czasu. W dwuleciu 2005-2007 rządy Prawa i Sprawiedliwości w koalicji z partiami Giertycha i Leppera skoncentrowały się na polityce i gospodarce. Gdyby zjednoczona prawica zdobyła teraz większość w parlamencie, mogłaby spróbować swój projekt ustrojowo-polityczny zrealizować do końca. Można go nazwać narodową demokracją suwerenną (potocznie nazywany przez krytyków „demokraturą”), czyli miękkim autorytaryzmem, a w dziedzinie stosunków państwo–Kościół deo-demokracją, czyli miękkim państwem wyznaniowym.

Miękkość ma jednak różne stopnie. W ośmioleciu rządów PO utrwalał się stan niejasności. Państwo nie było konfesyjne, ale nie było też świeckie. Rozdział między państwem a Kościołem katolickim był niezrównoważony na korzyść Kościoła i katolicyzmu. Jeśli teraz wygra prawica, przechył kościelny w polityce rządu i państwa zwiększy się dramatycznie. Za demokratyczną fasadą Polską będzie rządziła prawica z Kościołem. Prawna pozycja Kościoła rzymskokatolickiego zostanie potwierdzona bez zastrzeżeń i wzmocniona.

Suwerenność w imię Boże

Termin „demokracja suwerenna” politologia kojarzy z systemami budowanymi w Rosji Putina i na Węgrzech Orbána. Rosyjska „demokracja suwerenna” według jej propagatorów ma być drogą ku lepszej przyszłości narodów, które jeszcze nie są wspólnotą obywateli, lecz zbiorowiskiem mieszkańców państwa rosyjskiego. Ich tożsamość trzeba dopiero zbudować dzięki kontroli nad systemem edukacji, informacji i kultury, w tym religii jako siły więziotwórczej. W tej drodze siłą przewodnią mają być kreatywne, patriotycznie zmotywowane elity polityczne, społeczne i biznesowe wsparte przez lojalne służby specjalne, nowoczesne siły zbrojne i sektor bankowy.

Centrum rządzenia powinien być silny ośrodek władzy wykonawczej wsparty przez prezydenta i parlament. Dzielenie się suwerennością państwa z kimkolwiek jest wykluczone. Zachowuje się pewne elementy demokracji, na przykład wybory do parlamentu czy samorządu i tolerowanie nisz opozycyjnych, ale poddaje się je kontroli w imię celów narodowych definiowanych przez centrum władzy, a nie przez obywateli.

Projekt PiS-owski spotyka się z tymi ideami. „Suwereniści” w krajach byłego bloku radzieckiego uważają, że wraca czas państw narodowych i autorytaryzmu. Samo słowo nie pada w dokumentach i przemówieniach publicznych, lecz wisi w powietrzu. Autorytaryzm ma być mniejszym złem niż globalny wolny rynek i liberalizm kulturowo-społeczny, które niszczą ich zdaniem tożsamość narodów. Autorytaryzm ma nas skuteczniej bronić przed nachodzącymi wyzwaniami niż słabnąca i rozdarta sprzecznościami Unia Europejska i upadły moralnie Zachód. Stąd gwałtowny sprzeciw „nowej” Unii przeciwko rzekomemu naruszaniu suwerenności przez „przymuszanie” do udziału w przyjmowaniu uchodźców.

Atrakcyjna jest za to dla postkomunistycznych „suwerenistów” Rosja putinowska: antyamerykańska i antyliberalna, drwiąca z słabości Unii Europejskiej niczym papież Franciszek z „bezpłodnej staruszki” Europy, prowokująca Zachód militarnie i politycznie. Dla religijnych konserwatystów atrakcyjne będzie reakcyjne prawosławie i jego przymierze z Kremlem jako centrum władzy. Religia w służbie wychowania obywatelskiego zgodnego z celami państwa to marzenie każdej władzy autorytarnej. A w Polsce suwerenny Kościół narodowy, niezależny od watykańskich gejów i masonów, to marzenie wielu katolików pragnących cofnąć zegar dziejów do epoki sprzed Oświecenia i Reformacji, kiedy to Kościół był najwyższym suwerenem Europy.

Albo katolicyzm, albo nihilizm

„Suwereniści” śmiertelnie poważnie traktują politykę historyczną i godnościową. Na lipcowej katowickiej konferencji programowej PiS zajęto się potrzebą aktywnej polityki historycznej (prof. Andrzej Nowak), rolą mediów w tej polityce (Tadeusz Płużański), „systemową” walką o dobre imię Polski z wykorzystaniem „zasobów państwowych i społecznych” (Maciej Świrski), prof. Zdzisław Krasnodębski omówił „niemieckie interesy w Polsce”. Dla prawicy polityka historyczna to narzędzie tworzenia pożądanej z jej punktu widzenia narracji o historii narodu i państwa, w tym o kluczowej roli Kościoła.

W materiałach z tej konwencji PiS czytamy: „w naszych dziejach Kościół odegrał i odgrywa specyficzną rolę, odmienną niż w historii innych narodów. Była ona nie tylko narodotwórcza i cywilizacyjna, ale także ochronna (…) Kościół był ostoją polskości (…) jest po dziś dzień dzierżycielem i głosicielem powszechnie znanej ­nauki moralnej. Nie ma ona w szerszym społecznym zakresie żadnej konkurencji, dlatego (…) w Polsce nauce moralnej Kościoła można przeciwstawić tylko nihilizm”.

Budowana jest więc w obozie PiS-owskim silnie nacechowana emocjonalnie opozycja: katolicyzm–nihilizm. A skoro tak, to „rozdzielanie spraw Kościoła od spraw narodu i spraw państwa jest sztuczne”, jak oznajmiła rzeczniczka PiS Elżbieta Witek. Od skrajnie uproszczonego przekazu: albo katolicyzm, albo nihilizm, niedaleko do doktryny, że albo państwo katolickie (i suwerenne na modłę Orbána), albo dysfunkcjonalne, niemoralne, niepotrzebne nikomu poza elitą władzy, źródło zamętu i uprzykrzeń. W Katowicach PiS omówił m.in. pożądane zmiany w polityce rodzinnej: ograniczenie samotnego wychowania dzieci, reformę sądów rodzinnych, wprowadzenie „dobrych praktyk” łączących życie zawodowe z rodzinnym, budowanie pozytywnego wizerunku rodziny, szczególnie wielodzietnej. To hasła zgodne z katolicką nauką społeczną. Po dojściu PiS do władzy innej polityki rodzinnej niż katolicka nie będzie.

W Polsce zresztą każdy rząd po 1989 r. był raczej klientem niż partnerem Kościoła. Kulturowa siła katolicyzmu przekłada się na wciąż silny wpływ polityczny Kościoła. Kościół instytucjonalny jest tego świadom i prowadzi z rządami grę polityczną mającą zabezpieczyć jego interesy tak w sferze materialnej bazy, jak i ideologicznej nadbudowy. Wiele z tego, co można usłyszeć i przeczytać na polskiej prawicy wskazuje, że Polaków czeka szeroko zakrojony, przemyślany i przygotowany ustrojowy eksperyment o ambicjach na miarę transformacji po roku 1989, także w sferze wyznaniowej. Częściowo wynika to z obietnic i deklaracji składanych przez PiS Kościołowi w zamian za poparcie wyborcze, częściowo z założeń ideowych samego ugrupowania, które jest dziś partią narodowo--katolicką, po tym jak ostatecznie odrzuciło drogę chadecką, jaką poszła Platforma!?

W dziedzinie wyznaniowej należy się spodziewać głębokich ustępstw wobec oczekiwań Kościoła rzymskokatolickiego. Na przykład całkowitego zakazu aborcji, odrzucenia prób legalizacji eutanazji czy związków partnerskich i małżeństw osób homoseksualnych (a tym bardziej zgody na adopcję dzieci przez takie pary), zmian lub nawet cofnięcia ustawy o in vitro w jej obecnym kształcie. PiS jest wyborczym zakładnikiem Kościoła, Kościół zakładnikiem rządów prawicy. Jak proroczo powiedział niedawno abp Stanisław Gądecki, szef Episkopatu: Kościół (czyli katolicyzm) jest duszą państwa, a państwo neutralne światopoglądowo tak naprawdę nigdzie nie istnieje.

Z tego punktu widzenia dobre jest takie państwo polskie, które wspiera prawem i działaniem „prawo naturalne” i katolicką naukę społeczną oraz sam Kościół instytucjonalny jako gwaranta zdrowia etycznego społeczeństwa. Nie trzeba nawet zapisywać tego w prawie państwowym. Wystarczy zgoda elit władzy, by taki system mógł funkcjonować. Wystarczy poczucie, że dla Polski katolickiej nie ma realnej alternatywy. Prezes Kaczyński deklarował latem na Jasnej Górze, że „nie ma w Polsce innej nauki moralnej niż ta, którą głosi Kościół. I nawet gdyby ktoś nie wierzył, ale był patriotą, to musi przyjąć, że nie ma Polski bez Kościoła”. I tak rzeczywiście sądzi około jednej trzeciej dorosłego społeczeństwa, twardy elektorat prawicy. Wyjątkiem są być może prawicowo-libertariańscy wyborcy Korwin-Mikkego i Kukiza, ale to mniejszość. Reszta nie wnika, co w praktyce państwowej miałyby oznaczać deklaracje lojalności wobec Kościoła i katolicyzmu składane przez prezydenta Dudę i liderów PiS-owskiej prawicy.

Szybka ścieżka dla klauzuli katolickiego sumienia

Rodzą się tu interesujące, zwłaszcza dla obywateli niekatolików, pytania. Czy na przykład szkoły publiczne otrzymają rządowy zakaz prowadzenia lekcji z wykorzystaniem „pogańskiej czarnej magii” à la Harry Potter, a nakaz nauczania podstaw katolickiej demonologii i egzorcyzmów? Czy nowa konstytucja zamiast obecnej preambuły napisanej w duchu katolicyzmu soborowego będzie się zaczynała arcykatolickim wezwaniem Boga w Trójcy Jedynego i postanowi, że Kościół jako gwarant polskości może liczyć w państwie na status wyjątkowy? Czy Kościół w zamian za zgodę na likwidację Funduszu Kościelnego otrzyma zgodę na dodatkowy odpis podatkowy na kościelne instytucje pożytku publicznego? Czy obywatelski projekt ustawy zakazującej finansowania szkolnej katechezy z budżetu państwa będzie w ogóle procedowany w nowym parlamencie?

Czy w ślad za świeżym orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w sprawie dr. Chazana należy oczekiwać w nowym parlamencie szybkiej ścieżki legislacyjnej dla legalizacji klauzuli sumienia także dla farmaceutów i nauczycieli, a może i urzędników administracji publicznej? Są to zapewne pytania retoryczne. Tak jak pytanie o możliwość parlamentarnej dyskusji nad rewizją konkordatu i prawa wyznaniowego oraz kształtem stosunków państwo–Kościół, jakiego spodziewalibyśmy się w państwie praworządnym i demokratycznym.

Problem nie polega na tym, że katolicyzm jest składnikiem polskiej tożsamości, a Kościół łaciński ma wpływ, także polityczny, na społeczeństwo. Polega on na tym, że wcale nie na całe. Badania socjologiczne pokazują, że Polacy nie życzą sobie upolitycznienia Kościoła po linii partyjnej (oficjalnie nie życzy sobie tego również Kościół, o czym przypomniał przed nadchodzącymi wyborami ­Episkopat: „Kościół nie powinien się wiązać z żadną partią polityczną ani systemem politycznym, gospodarczym czy społecznym”). Drogi między Polakami katolikami (a co dopiero Polakami innowiercami lub niewierzącymi) a Kościołem rozchodzą się też w innych sprawach, na przykład obyczajowych.

Tak dzieje się od przełomu 1989 r., ale dziś pluralizm światopoglądowy jest faktem dobrze wkorzenionym społecznie. Jak sobie z tym poradzi deo-demokracja? Nawet w dwuleciu PiS-owskim 2005–2007 zaledwie co dziesiąty ankietowany przez CBOS Polak chciał zwiększenia roli Kościoła w życiu publicznym. Za rozdzieleniem państwa i Kościoła było 85%, tyle samo uważało, że normom religijnym nie powinna być nadawana sankcja prawa państwowego, choć 61% zgadzało się, że Dekalog powinien mieć odzwierciedlenie w prawie.

Nic nie wskazuje, by dziś poglądy społeczne się radykalnie zmieniły. Wiara – tak; Kościół – niekoniecznie. „Suwereniści” po dojściu do władzy prawdopodobnie zignorują te opinie i nastroje. W scentralizowanym państwie silna egzekutywa nie jest od tego, by wdawać się w dyskusje prawno-ustrojowe z różnymi mniejszościami. Jest od narzucenia mocnych wartości. W Polsce – mocnych wartości katolickich. Taka jest logika działania wynikająca z programu PiS.

Nadchodzi państwo radiomaryjne

Dlatego prawica będzie umacniała ideologicznie i finansowo Polskę nie tyle nawet katolicką, ile radiomaryjną. A także jej instytucje, w tym media o. Rydzyka, może nawet kosztem mediów publicznych, które zostaną albo radykalnie okrojone, albo całkowicie podporządkowane rządzącym. Jarosław Kaczyński zapewniał niedawno na Jasnej Górze, że prezydent Duda i premier in spe Beata Szydło nie są głusi na głos Polaków i nauki Kościoła, które są fundamentem polskości. Dziękował publicznie za słowa radiomaryjnego abp. Dzięgi, że ustawa o in vitro jest zbrodniczą eugeniką.

Nawiązując do hasła jasnogórskiej pielgrzymki radiomaryjnej: „Po Bogu najbardziej kocham Polskę” (kard. Wyszyński), Kaczyński powiedział: „Tak, Polskę trzeba kochać, kochać czynnie i działać skutecznie razem. Pod tą wodzą, która jest niezawodna. Tu padły słowa o hetmance, o Matce Boskiej Królowej Polski, polskiej hetmance. Pod jej wodzą musimy prowadzić Polskę ku dobrej zmianie. Polska codzienna ma wiele wad, ale byłaby z całą pewnością dużo gorsza, gdyby Radia Maryja nie było”.

Powiecie, że to