Poganka - Narcyza Żmichowska - ebook

Poganka ebook

Narcyza Żmichowska

0,0

Opis

Poganka” to opowieść o dziejach Beniamina, który zakochawszy się pozostał w zamku pogańskiej Aspazji. Podjąwszy taką decyzję zdecydował, że porzuci dla niej dom, rodzinę, ojczyznę. „Poganka” to powieść romantyczna o cechach moralitetu z elementami fantastycznymi. Dość trudna do jednoznacznego sklasyfikowania. Odnajdziemy w niej w niej też i tęsknotę za wiekiem złotym, za czasami, kiedy  świat był idealny, ale świat ten – niestety – minął bezpowrotnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Narcyza Żmichowska

Poganka

_______

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: William Holman Hunt (1827-1910), Isabella and the Pot of Basil (1867),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:HUnt-Isabella%2BPot-1867.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

Rozdział 1

Jaki to był prześliczny ów kominek, cośmy go kilka lat temu gronem dobrych znajomych w domu Emilki obsiadali, co dzień prawie, przez całe, długie, jesienne i zimowe wieczory. Niziutki, czarnym marmurem wyłożony, miał dokoła brązową galeryjkę od staczania się głowien zabezpieczającą, dwie żelazne podstawki, na których się drewka układało – a drewka olszowe, takie suche, tak mało zostawiające po sobie węgla i popiołu, tak czyste, jasne, płomienne, że choćbyś miał smutek na sercu, choć zgryzotę na sumieniu, to przy ich blasku i myśli ci się rozjaśnią, i droga zbawienia ukaże. Teraz jeszcze trzeba sobie wyobrazić, że ten kominek bezcenny znajdował się w dosyć dużym i wysokim pokoju, że ten ogień niepokalany rozświecał połyskami swoimi bielutkie ściany, dwa gotyckie okna z przymkniętymi od ogrodu okiennicami, śnieżyste zwoje muślinowych firanek, złote ramy kilku miejscowych krajobrazów, karmazynowym adamaszkiem wybite meble, fortepian w głębi stojący – a począwszy od ósmej godziny, trochę na uboczu, stolik niewielki z całym herbacianym rynsztunkiem, z szklankami, filiżankami i z świecącym samowarem, który w miarę dosypywanych węgli syczał lub warczał gotującą się w nim wodą. – Im niepogodniej było na dworze, tym rozkoszniej lubowaliśmy się ogniem kominka i cichością pokoju, i muzyką samowaru – ach! bo nam wtedy tak dobrze było jednym z drugimi – ach! bo my wtedy kochaliśmy się tak szczerze, szanowali tak ufnie, spodziewali się tak niemylnie!... Dzisiaj? los nas rozwiał po szerokiej ziemi, obojętność, zapomnienie, gorzka uraza lub żal gorzki śladem za tymi lub owymi biegną. Gdyby nam znów gościnne kto rozniecił ognisko, gdybyśmy się tak wszyscy dokoła niego zgromadzili – czyby się też zapomniało uraz? czyby już wszelką z serca zrzuciło tęsknotę? czy przyjaźń znów by zbliżyła dłonie, a pogodą czoła błysnęły? Nie, ja radzę, nie próbujcie nigdy powtórzenia przeszłości waszej. Kto kochał wtedy, niech już teraz ukochanych swoich nie spotyka, kto w trumnie złożył najdroższych, niech dziś wskrzeszonych nie ogląda. Kto stracił, niech nie odzyskuje, bo to okropność spostrzec, po latach dwóch, trzech, dziesięciu spostrzec, jak oni różni od tego, czym byli, lub jak my sami różnymi; zawieść się na nich lub na sobie, z wspomnienia mieć rozczarowanie lub w obecności zegar bijący smutną niedołęstwa godzinę!... Bodajby to nam oszczędzonym zostało, nam wszystkim, cośmy wówczas siedzieli przy kominkowym ogniu i gwarzyli tak wesoło, tak swobodnie, tak poczciwie – a była nas dość liczna gromadka, a nieraz jeszcze kto z dalszych znajomych zawitał. Pamięć moja wiernie mi przechowała każdego i przechowała takim, jakim go miała w chwilach owych; nie takim, jakim jest teraz, lub jakim ja go być sądzę. – Najpierw Emilka, pani domu, wdowa po mężu, który jej zatruł dni pierwszej młodości; była to – waham się w doborze wyrazów: anioł czy święta? – boć jeszcze między jednym a drugim wielka zachodzi różnica, w niej zaś do jednego i drugiego wielkie było podobieństwo. Anioł, posłannik, to duch czysty i spokojny, który prosto jak rozkaz Boży ku dobremu idzie. Święta, to córka tej ziemi, która w trudach i boleści, walką i zwycięstwem dokupuje się nieba.

Otóż myśl Emilki była aniołem, jej serce świętej sercem – jak anioł nie wątpiła ona nigdy, cicha i spokojna, żadnym instynktem, żadną potrzebą ciała ani umysłu nie stanęła na poprzecz prawdom religii chrześcijańskiej. Ale ta walka unikniona w rozumie przeniosła się do serca i serce cierpiało okropnie.

Występki bliźnich, niedoskonałości ukochanych, klęski braterskie, stawały się dla niej żywym jak rana cierpieniem – oburzenia, skargi, potępiających wyroków nie znały usta Emilii – znała jej dusza za to okropność daremnych wysileń i ciężkie próby strudzenia – wszystko jednak przetrwała, zawsze łagodna jak słońce, które złym i dobrym świeci, zawsze cierpliwa jak rzemieślnik, który dzień po dniu tąż samą robotę zaczyna, zawsze łatwa do oszukania jak dziecko, które samo nikomu nie skłamało jeszcze; bo ona anioł i święta – dwie istoty w połączeniu swoim tworzące taką kobietę, jaka za trzysta lat, najprędzej i najpochlebniej dla rodzaju ludzkiego licząc, będzie dopiero mogła żyć bezpiecznie, błogo i szczęśliwie.

Teraz miejcie się z nią na ostrożności, młode głowy i ufne serca. Emilka wam świat cały w swoje własne ubierze sukienki, pójdzie z wami szukać ślicznych a dalszych jak niepodobieństwo obrazków, rozpieści was za lada poczciwszą obietnicę, nie wyłaje nigdy, nie odepchnie nigdy! choćbyście na to sto razy zasłużyli, choćby to wam do zdrowia najpotrzebniejszym było – chyba? – lecz znów życie anioła płynie sobie tak jasnym strumieniem, że zupełnie ˝czarne diabły˝ nic z nim nie mają wspólnego. Stąd też zapewne Emilka w swoim własnym przekonaniu jest bardzo surowa, bo żadnemu z nich nie przebaczyła jeszcze, a inne odcienia popielate, sine, brudne, jej białości nie ujmują przecież, same nią wzbogacić się mogą. – Emilka nie wątpi o nikim. Śmiałem się z niej czasem, że gdyby od niej zależało, to by nawet Judasz był kiedyś zbawionym, i trzeba wyznać, że nigdy szczerze na ten żart nie odpowiedziała.

Obok Emilki jako zupełną inność Felicję sadzać lubiłam. Felicja była dla mnie ideałem obecnej chwili, miała siłę potrzebną do moralnych tego wieku zapasów, namiętne wszelkiego dobra pragnienie, gwałtowną złego nienawiść, sąd rozumu bez litości, miłość dla myśli swej większą niż dla ludzi, a jednak ludziom bratniej myśli rękę z pomocą wyciągniętą i życie całe wydane. Jak Emilia nie znała, tak Felicja nie rozumiała błędów i ułomności ludzkich. Emilii grzech bliźniego tłumaczył się nieszczęściem lub cnotą omyloną, Felicji upadkiem zupełnym, przed Felicją nie było Sakramentu Pokuty i łez oczyszczenia; jeśli wzgardą nie zaczepiła, to przeszła obojętna, tuląc dokoła szaty swoje, aby gdzie mimowolnie ich skrajem kału brudnego nie dotknąć. Kiedy jej raz wymawiałam taką niemiłosierną sprawiedliwość, brakiem czasu mi się tłumaczyła. Według zdania Felicji łatwiej nawet wznosić, niż zniszczone podźwigać; zniszczenie uważała ona za najlogiczniejsze dla wszelkiej niedokładności następstwo i oddawała mu bez żalu zrywane stosunki, zapominane imiona ustających na wpół drogi towarzyszów swoich. Felicja, choćby i za najartystyczniejszych wrażeń podarunek, nigdy się spóźnić nie chciała. Czynność jej była zadziwiającą – od najprostszej jałmużny do najwznioślejszej około oświecenia bliźnich pracy, od gospodarstwa domowego do filozofii, od igły do poezji, od gawędki do nauczania – dni jej starczyły na wszystko i wszystko było dobrze lub pięknie, szlachetnie lub odważnie. Prawda, że też Pan Bóg do wszystkiego jej drogę ułatwił – od dzieciństwa otoczył ją kółkiem poczciwej rodziny, dał jej kochającą matkę, wykształconych braci, położenie w świecie niezawisłe, wyższe zdolności umysłowe i prawą naturę.

Pieszczona, rozumna, śliczna, biała jak lilijka, jasna jak gwiazdeczka, tak snadnie wzbiła się na wysokości człowieczeństwa, tak wygodnie zawarowała osobistość swoją w zatraceniu egoizmu, radość swoją w obowiązkach, że nie umiała sobie dobrać skali na mierzenie postronnych uchybień. Jej życie całe było czyste i tylko ciągle z niższej do wyższej przechodząc piękności rozwijało się niby dzieło muzyczne według praw rytmu i harmonii w coraz śmielsze, bogatsze i wdzięczniejsze akordy. Nigdy Felicja nie miała powodu, żeby choć na chwilę o samej sobie zwątpić. Z okiem badawczym, nieustannie w głąb własnej duszy zwróconym, widziała tyle świętości, tyle prawdy w jej najtajniejszych zakątkach, że prawda i osobiste uczucia w jedność się dla niej zlały zupełnie i że na koniec, jak każda wyższych przeznaczeń istota, wierzyć sama w siebie zaczęła. Współwyznawców jej nie brakło, ja także należałam do ich liczby. Felicja, pełna wdzięku i uroku, odważna, dowcipna, otoczona przyjaźnią serc poświęconych, zazdrością nikczemnych, a szacunkiem ogółu, wyobrażała mi kobietę najzdolniejszą do przeprowadzenia w rzeczywistość wszystkich kobiecych o niepodległości marzeń. Ona jedna mogła stanąć tak silnie, że jej boleść nie zachwiała, tak wysoko, że jej śmieszność nie dosięgła, a tak pięknie i bezpiecznie, że aż innym z nią razem stanąć by się chciało. Wszystkie cnoty, które jedynie w normalnych warunkach bytu ludzkiego rozwinąć się mogą, były właśnie cnotami Felicji; brakło jej wprawdzie cnót anormalnych, drobnych cnót cierpienia – lecz co tam dzisiaj po nich – cnoty cierpienia: pokora, skrucha i litość bez granic, rezygnacja niewyczerpana to dobre dla ascetów, dla pustelników Tebaidy lub męczenników w Colosseum. Nam trzeba cnót siły, cnót tryumfu, nam trzeba koniecznie cnót szczęścia, żeby inni w nas uwierzyli i tak jak my cnotliwymi się stali. O! bo głównie o innych chodzi. Pojedynczej duszyczki Bóg chyba teraz nie wpuści do Królestwa swego; to samolubne zbawienie postów i umartwień, długich pacierzy i ciasnego życia, nie jest zbawieniem godziny dzisiejszej. Cierp, ale żeby braciom twoim weselej było na świecie; módl się, żeby nieprzyjaciołom twoim jaśniej było w duchu – to Bóg kiedyś policzy cierpienia i przyjmie modlitwy twoje. Jak nie, to nie. Przekonanie moje w tym względzie było tak silne, że nad tysiące owych biernych zalet, które indywidualność bogacą, nigdy na zewnątrz nie rozpromieniając się, wolałam wszystkie wady Seweryny długim ciągiem nieszczęścia zakorzenione w jej duszy. Te wady przynajmniej obok najszlachetniejszego charakteru, obok najpiękniejszych skłonności, głośno zdawały się upominać o prawo do szczęścia, o prawo do tego, co dobrym dobroć ułatwia, co chętnym czynnymi być daje.

Młodość Seweryny ubiegła wśród ludzi złych i obojętnych; brudom szlacheckiego życia, nikczemnościom salonów przypatrzyła się na własne swoje oczy. Karmiono ją szyderstwem i nienawiścią, ona szyderstwo i nienawiść przetrawiła na oburzenie, na drażliwość, na nieufność i wzgardę. Oblicze jej było surowe, sposób wyrażania się cierpki i ostry – ale serce? –Szczerzej, silniej kochającego nie było wśród wszystkich serc od Boga wybranych. Każdochwilowe zapomnienie siebie samej, każdochwilowa praca dla drugich, bez żadnej nadziei zwrotnego odwdzięczenia, bo nawet gdy ją kto kochał, Seweryna nie dowierzała, bo nawet gdy przyjazną rękę kto do niej wyciągnął, Seweryna nie ujęła jej wcale, odosobniona w boleści podejrzliwością swoją. Dla Felicji dopełnienie każdego obowiązku było zawsze radością najwyższą, dla Seweryny, nieufnej względem siebie i względem drugich, bardzo często stawało się prawdziwą męczarnią, jednak nie uchyliła się przed żadnym wymaganiem swojego sumienia; gdy uznała, że coś jest potrzebne lub sprawiedliwe, z wytrwałością szła ku spełnieniu tego, a szła przez własną boleść, przez obce potwarze. Felicja więcej może dobrego zrobiła, Seweryna, źle nawet robiąc, miała niezawodnie więcej osobistej zasługi. Gdyby mi wolno było dla tych dwóch kobiet przypuścić jakieś w ludzkości stosowne do ich pracy teraźniejszej odrodzenie, to bym powiedziała, że na przyszłość Felicja będzie artystką, Seweryna kapłanką. Felicja objawi ludziom piękność w moralnej doskonałości, Seweryna

da im pociechę. Obręb doczesnego życia dla nieszczęść Seweryny nie ma jeszcze przystosowania. Są to bezpłodne nieszczęścia, które ją samą zrobiły mniej dobrą, a złych obok niej trochę gorszymi. Spostrzegam się jednakże, że zbyt nieuważnie szafuję tymi słowami: szczęście – nieszczęście – radość i cierpienie, a mógłby kto pomyśleć, że ja szczęściem i radością nazywam wielkie przyjemności, nieszczęściem i cierpieniem przykrość jaką wielką. A zatem majątek, wygody, zbytki, wielki los na loterii, szczęśliwe pociągnienie talii faraona, koń, pałacyk, suknia modna, wstążeczka lub krzyżyk złoty: wszystko razem byłoby szczęściem. Ubóstwo, zarobek ciężki, przeszłoroczny kapelusz, odzież trochę wytarta, zgubione rękawiczki, ciasna stancyjka – wszystko nawzajem nieszczęściem być by musiało. Och! mój Boże! zgódźmy się na znaczenie wyrazów, lub kiedy się zgodzić nie możemy, to na ciąg czytania tej książki przyjmijcie państwo moją własną definicję. Szczęście i nieszczęście od żadnych zewnętrznych nie zależy okoliczności. Szczęściem nawet nie jest ukochanie nas przez najukochańszą istotę, nieszczęściem nie jest nawet śmierć najdroższych naszych – po prostu ja przez szczęście rozumiem to, co zbawiennym wpływem wznosi, kształci i uszlachetnia ducha naszego, a nieszczęściem to, co go poniża, nikczemni i gnębi.

Dlatego też różne są szczęścia i nieszczęścia różne, dlatego też widziałam częściej nieszczęście wśród wielu przyjemności, jak nieszczęście wśród przykrości wielu. Jednak co korzystniejsze, trudno by dać wyrok, cała tajemnica osobowości człowieka w tym leży. – Felicję nazwałam szczęśliwą, bo rosła wśród dobrego, dobrą Sewerynę nieszczęśliwą, bo wśród złego całej dobroci swojej rozwinąć nie mogła i nieraz nawet zły pozór przybrała; nieszczęśliwą jednak nie nazwałam Tekli, chociaż powieść jej życia była daleko smutniejszą.

Tekla ciężkie przebyła straty, ale boleść nie zatruła jej stosunków z ludźmi, prawda, że też jedynie od losu, nie od ludzi cierpiała. Zawsze spokojna i poważna, zdawało się, jakoby doświadczone koleje ułatwiły jej tylko ogólną dla wszystkich dobroć. O cóż się miała gniewać, o co niepokoić, kiedy ci, którzy byli wyrazem jej egoizmu na ziemi, a których byłaby może ukochała z całą słabością drobiazgowych kłopotów i kobiecej drażliwości, pod ziemią dawno spoczęli. Sierota i wdowa bezdzietna, sama w sobie zwinęła się jak listek czułki mimozy, zbyt religijna, zbyt szlachetna jednak – w sobie, nie dla siebie zwinęła. Owszem, jej ponętna, pełna cichej godności uprzejmość wszystkie serca ujmowała i co dziwniejszym zdawać się może, ze wszystkich serc te szczególniej, które namiętniej i gwałtowniej w młodych uderzały piersiach. Bo też trzeba powiedzieć, że Tekla wśród tylu kobiet, które znałam, jedna Tekla prawdziwie pobłażającą być umiała. Emilki łagodność była raczej wiecznym usprawiedliwieniem; ja sama nieraz, kiedy co złego zrobiła, a chciała koniecznie, żeby moje złe nie tak mi czarno z sumienia wyglądało, to tylko poszłam do Emilki i uskarżyłam się przed nią, ona zaraz dowiodła mi, jak ja to pragnęłam dobrze uczynić, jak ja to będę mogła jeszcze przeinaczyć, jak ja to zawsze poczciwa jestem, aż słowo za słowem uwierzyłam jej nieraz i zdarzało się nawet, że potem silniejszą byłam w odtworzeniu i poprawie, niżbym nią po spowiedzi w kornej pokucie bywała. – Ale z Teklą to rzecz inna. Tekla miała o złem i dobrem sąd niezachwiany, wyraźny, stanowczy, a zawsze z zimnym rozsądkiem zgodny. Tekla każde zdarzenie oceniała według urzędowej społeczeństwa taksy, każdą pobudkę według moralnych przepisów, chociaż dłużnicy najwięksi przystęp do niej mieli, chociaż się nigdy przed błądzącymi nie usunęła. Dla mnie wyobrażała ona jakąś zasadę przykrej rzeczywistości, objawianą miłosierdziem chrześcijańskiego serca i wspartą przykładem chrześcijańskich uczynków. Bardzo często sprzeczałyśmy się okropnie. Jej pojęcia zamknęły się w niektórych formułach tak przeciwnych usposobieniu mojemu, że się z nią w ciągu rozmowy na dwa słowa zgodzić nie mogłam, ale kiedy czułam jakie symptomata bezczelnego rozmarzenia i rozbiegłe na cztery fantazje myśli, kiedy mi trzeba było hartu, karności, zgody ze światem i zimnej wody na głowę, to stawałam przed nią i mówiłam: ˝Łaj mnie, Teklo˝, a gdy Tekla łajała, ja kłótni żadnej nie wszczynałam już.

Obok tych czterech kobiet, ze stale określonymi charakterami, wyobraźcie sobie trzy inne jeszcze, które nie były tym, czym ich Pan Bóg stworzył. Jadwiga nie była poetką. Augusta nie była artystką. Anna nie była matką. Jednak pewną jestem, że nim przyszły na świat, ich przedchrzestne imiona w niebie były: poetka, artystka, matka. Do urzeczywistnienia owych imion na ziemi Jadwidze brakło pisarskiego talentu, Auguście pracowitości, a Annie dziecięcia.

Jadwiga rzuciła się nawet we wprost przeciwny poezji zawód; spiżarnią i krosienkami centralne kółko życia swego obwiodła, sama siebie nazywała bardzo praktyczną kobietą i prawie była nią nawet. Wewnętrzna za to jej duszy historia rozwijała się oderwanymi rzutami szalonych pragnień, zachwytów, zniechęceń i uwielbień. Sprzeczność tła takiego z rysami głównych niby figurek osobliwszą też tworzyła mieszaninę. Coś na kształt gorących włoskiego nieba obłoków, pod którymi by malarz wyobraził śniegi Północy i kwitnącą pomarańczę, Żmudzina w kożuchu i klęczące przy kapliczce neapolitanki. Na pozór życie Jadwigi płynęło cicho, jednostajnie, gospodarsko; kto mu się z bliska przypatrzył, ten widział dopiero całą dramatyczność jego, chociaż w kształty wypadków objętą nie była, ten czuć musiał całą lirykę, choć mu jej słowa nigdy nie wypowiedziały. Jadwiga dla każdej piękności, dla każdego

wrażenia miała struny od serca do mózgu przyciągnięte i te struny pod każdym dotknięciem dźwięczały najcudowniejszymi tonami uczucia i wyobraźni, ale dla niej samej w zamknięciu głębokim dźwięczały. Czasem uroda kobiety zajęła ją tak żywo jak oczarowanego kochanka, po całych godzinach słuchała mile brzmiącego głosu, patrzyła w czarne lub błękitne oczy, układała sploty jasnych lub ciemnych warkoczy. Przez jedną zimę szalenie lubiła tańce, potem kwiaty, potem muzykę, upodobania jej wyrównywały w sile i zmienności namiętnościom innych kobiet, tylko że Jadwidze z upodobań jej przybywało ciągle władz i pojęć nowych, a innym kobietom z namiętności życia i prawdy ubywa. Jadwiga w kochanych swoich kochała zawsze pierwszą chwilę własnego pociągu, sympatię swoją, lecz jednocześnie dla sprawiedliwości swych pojęć musiała w nich stworzyć jakąś doskonałość. Wiele było takich ludzi, od których wstręt nieprzezwyciężony ją dzielił, na mierność nie miała żadnego uczucia, w teraźniejszości często bardzo okropne spotykały ją zawody, lecz przeszłość odgadywała tak bystrym i trafnym wnioskowaniem, jak gdyby historia najodleglejszych wieków jej własne zawierała wspomnienia, a z przyszłością tak ścisły poświęcenia i zapału stosunek ją łączył, że nieraz jej nadzieje mogły się darem proroctwa wydawać. Niespokojna, natchniona, z entuzjazmem w utrudzenie się przerzucająca, z utrudzenia w wątpliwość, a potem znowu jedną chwilą zachwytu, jednym promieniem piękna orzeźwiona, a zawsze przez pośpiech i przez zmęczenie swoje ku najwyższości dobrego biegnąca, a zawsze w chwilach rozpaczy i szczęścia z niewidzialnym tajemnym Bogiem ideału w piersiach swoich, czyż Jadwiga nie była prawdziwą poetką? Och! ja wam ręczę, że była, tylko nie wszyscy ją odgadli, bo to mało mówiąca, kamiennego na zewnątrz ułożenia kobieta, ledwie że czasem, czasem płomiennym jakim spojrzeniem dusza jej szczerze przez oczy mignęła.

Augusta była jawnie tym wszystkim razem, czym Jadwiga w skrytości tylko, w treści swego życia być umiała. Nadto Bóg ją jeszcze obdarzył znaczną porcją talentu i dziwactwa, a przyodział wdziękiem tak uroczym, żeśmy ją wszystkie psuły po trochu. Jadwiga szczególniej, czcicielka wszelkiego piękna, oprawiła ją w serce swoje niby diament najprzeczystszej wody. Trudno bo też wyobrazić sobie więcej ponętne stworzenie; każdy jej ruch z osobna mógł być żywcem na model przez snycerzy wzięty, każde przegięcie jej drobnej i szczupłej kibici mogło być przez bajadery wschodnie studiowane – a jak śpiewała! to istny słowik sponad brzegów Pilicy słuchany, tylko że słowik rzadko się odzywał, a młode orlę często za to niejedną z nas i skrzydłem potrąciło, i szponami drasnęło czasem. Sarkazm był u niej na każde zawołanie gotowy, po sarkazmie pieszczota, stąd przykrość może, ale gniewu nigdy. Zmienny, a w każdej zmianie zarówno gwałtowny charakter Augusty mimowolnie przywodził mi na myśl jakieś cudzoziemskie pochodzenie; według rodziców jednak była to prawdziwa, nawet zdaje mi się wielkopolska szlachcianka, według ducha zapewne we francuskiej lub włoskiej myśli poczęta być musiała. Kto jej nie spotkał, ten sobie wyobrazić nie może tak różnorodnych żywiołów w jeden utwór kobiety zmieszanych. Jakaś nadzwykła delikatność zmysłów na pochwycenie wszelkiej gry słonecznych promieni na oceanie dźwięków, na użycie każdego zjawiska natury i sztuki. Jakieś rozkapryszenie dziecinne a męska w urzeczywistnieniu swoich pragnień wytrwałość. Jakaś niepojęta, że się tak wyrażę, elastyczność umysłu i zdania, a bezprzestanne toż samo dążenie ku spotrzebowaniu wszelkich przedmiotów na wrażenia swoje. Jakaś bezmyślność cygańska a wymagania królewskie, jakaś tkliwość wybujała a ciekawość nielitosna, jakaś osobliwość z najpospolitszymi spadkami a chwile niespodzianego entuzjazmu z najczystszym ducha wzniesieniem i obok tego jeszcze dar malarstwa, podwójny, słowem i pędzlem, pieśnią i farbami – to była Augusta. Malowała też ona życie swoje, malowała w zachwycające obrazki, w miłość, w przyjaźń, w poświęcenie, a ja posądzałam ją, że dlatego maluje tylko, by im się przypatrzyć z rozkoszą. Ludzie poważni, ludzie surowi jak artykuł kodeksowy, ciężkie mieli przeciw niej zarzuty. Mówili, że to lekka i płocha kobieta, mówili, że to zawodne i kłamliwe serce, lecz co tam oni wiedzą tacy ludzie, oni nawet się nie domyślają, ile prawdy być może w jednej chwili zachwycenia, ile cnoty w jednym, błędzie. Ja tam nie usprawiedliwiam i nie tłumaczę, ale widzę tak, jako jest, i wiem, że serdecznie kochałam Augustę, i wiem, że ona nigdy nie skłamała nikomu, bo nigdy nie skłamała samej sobie, a kłamstwo zupełne, kłamstwo solenne najpierw od samej siebie się zaczyna. Wprawdzie niebezpieczną rzeczą było uwierzyć jej każdemu słowu; kto uwierzył, sobie mógł tylko winę przypisać, bo czemuż lepiej nie zastanowił się nad warunkami, w których te słowa wymówione były; ze zmianą warunków i wartość słów się zmieniała. Pomimo takiej niepewności jutra, pomimo takich dziwactw dnia dzisiejszego, co szczególniej ku Auguście nęciło silne i szlachetne serca, to przeczucie jej słabości, jej, że tak powiem, kobiecego niedołęstwa. W całej hardości, we wszystkich uchybieniach, w każdym rozkazie tej dumnej pani łatwo można było odgadnąć pokorną na kiedyś i wypartą z indywidualności swojej niewolnicę.

Przypuściwszy, że ta kobieta pokochała się na koniec i wzajemnie pokochaną została, ręczę, że człowiek jej wyboru jest człowiekiem niepospolitych zdolności, przed którym ona padła na kolana, któremu więcej zawierzyła niż sobie samej, niż prawdom religijnym. Ten człowiek mógłby ją bić, mógłby ją sponiewierać, mógłby ją w wiecznym przed sobą utrzymać poddaństwie, ale biada mu, jeżeli się do szaleństwa wdziękiem syreny upoi, biada mu, jeśli na wyłączność jedyną, na cel życia jedyny artystkę umiłuje. Artystka mu serce pogryzie – w jej cudzoziemskim południowo–wschodnim uczuciu nigdy nie ma spokoju i równowagi, z nią zawsze walka nieustanna o koronę lub kajdany; jak nie ma walki, tak już i uczucia nie ma.

Anna piękniejszą była od Augusty, trochę starszą zaledwie, a przecież obok niej mężczyzna, młody i namiętny nawet, daleko prędzej mógł zapomnieć, że się znajduje obok kobiety, którą marzeniem i pożądaniem, świętością i grzechem ukochać mu jest wolno.

Nie idzie za tym, by temu lub owemu w głowie się nie zawróciło, by ten lub ów nie wymodlił do niej najgorętszej młodocianego serca modlitwy, ale przynajmniej, o ile nie wysłuchany, o tyle z wolna inne przyjmował stosunki, o ile tego godny, o tyle szczerym zostawał przyjacielem i bratem życzliwym. W istocie ja sama nieraz zastanawiałam się daremnie, kogo by też Anna pokochać mogła taką zwyczajną, uległą, kobiecą miłością? Jej dusza była pełna i zawsze samej sobie wystarczająca, jej charakter stały i mocny bez żadnego wysilenia, bez żadnej z ludźmi lub ze sobą walki, jej dni były zajęte i czynne użyteczną pracą, jej osobistość tak pięknie i doskonale rozwiniętą, że w moim przekonaniu miłość nic a nic już do niej przyrzucić nie mogła, miłość zaś (i to także w moim przekonaniu) na uzupełnienie tylko, na wyższą doskonałość władz i skłonności daną jest człowiekowi. Jeśli dowód jaki mógł stanowczo poprzeć zdanie moje o Annie, to właśnie było to uczucie macierzyńskie, bez dziecięcia – jak już wspomniałam – zbudzone w jej piersi. Żadna osobista namiętność nie wtajemniczyła jej w objawy tego instynktu, a przecież objaw żaden ukrytym nie był przed domyślnością i cudowną wszechwiedzą jej serca. Wszystkie dzieci zajmowały ją tak szczerze, jak zajmują owe dobre matki, co w nich widzą swojej własnej osobistości podobieństwo lub różnicę, swojej przyszłości nadzieję lub trwogę. I nie myślcie, że jej macierzyństwo względem tych drobnych istotek przemawiało jedynie. Anna w każdym uczuciu swoim, w przyjaźni, w dobrej znajomości, nawet w uczuciu względem rodziców, zawsze trochę matką była. Kto zaszedł w kółko jej życia, ten musiał doznać jej troskliwości i opieki; krewni, domownicy, sąsiedzi, włościanie wioski, w której mieszkała, czy to w zmartwieniu, czy to w kłopocie, czy to w chorobie, pewno ją zaraz przy sobie widzieli i pewno widząc byli zaraz cierpliwsi, spokojniejsi i zdrowsi, bo Anna umiała wszystkiemu zaradzić, na wszystko znaleźć pomoc i lekarstwo. A jednak ta Anna, co tak ciągle drugimi się zajmowała, mogła słuszniej niż sto innych kobiet o samej sobie pomyśleć tylko i nikt by się temu nie dziwił, wielu bardzo przebaczyłoby zupełnie. Przedmiot zdolnym, był nawet samolubstwo usprawiedliwić. Wzrost wysmukły i powiewny jak topolki młodej, rysy czysto oznaczone jak w najpiękniejszym szkicu Retza , których ołówkiem poezje Schillera i Goethego dla wzroku tłumaczył, oczy promienne jak dwa czarnoksięskie karbunkuły , nogi do perskich kobierców, ręce do złotych pierścieni, kształty ciała do atłasów miękkich... i to wszystko trudziło się koło ciebie nieraz, a tak składnie i zręcznie,

tak jakoś z przywyknienia i bez myśli niby, że na słówko sporne stosownej chwili brakowało ci zawsze. Prawda, że też Anna umiała przybrać nakazującą powagę, rzadko kto mógł się jej z karbów posłuszeństwa wyłamać, ja tego nie próbowałam, nawet ją w rękę całowałam nieraz, och! całowałam z wielką przyjemnością... bo co za ręka!...

Niezgrabnie tutaj określane sylwetki muszą czytelnikom wystarczyć na zapoznanie się z żeńską połową naszego zgromadzenia. Dla dokładności regestrowej moją własną jeszcze umieścić by się godziło, ale ta próżność nieszczęśliwa!... przy poprzedzających nieco za trudny obowiązek.

Lepiej wam powiem, przebiegnijcie tę książkę, będziecie mieli niektóre zarysy, jestem po trochu tym wszystkim, co w niej napisałam, chociaż jestem daleko więcej tym, czego w niej nie napisałam wcale.

Z mężczyzn, którzy co wieczór prawie uzupełniali nasze towarzystwo kominkowe, najlepiej pamiętam: Alberta–Filozofa, Henryka–Zapaleńca, Leona–Metodystę, Edmunda–Mistyka, Teofila–Dzieciaka i Beniamina z dwoma przydomkami, bo w dni uroczyste zwał się Humboldtem, w dni powszednie Łysym.

Albert ˝Filozof” stosownie do swego tytułu kochał mądrość, kochał ją szczerze, poczciwie, ale w książkach dopiero. Żywego życia nie nauczył się jeszcze, chociaż gwałtem ku temu zdążał. Dziwnie odbijała jego zdolność rozumowa, nadzwyczaj trafna w kombinacjach wniosków i wyobrażeń, obok naiwnej niedomyślności rzeczywistego świata, a przy tym obok ciągłej pracy nad zastosowywaniem wszystkich czynów do wszystkich pojęć swoich.

Wiedza