Poeta ze smalcu - Ottó Tolnai - ebook

Poeta ze smalcu ebook

Ottó Tolnai

0,0

Opis

 

Tam, skąd pochodzi Ottó Tolnai, ludzie mają niebywały dar snucia opowieści. Tolnai wyspecjalizował się w ariach. Największą z nich jest Poeta ze smalcu. Opowiada w niej autor o rodzinie i przyjaciołach, o swojej twórczości i fascynacjach, o literaturze, sztuce i historii, o miastach i miasteczkach, o morzu, o wojnie. O wszystkim.
Przybiera ona formę radiowego wywiadu, ale w rzeczywistości jest mówioną powieścią. A także esejem o sztuce, szkicem o literaturze, powieścią łotrzykowską, poezją, baśnią, lirycznym reportażem i dokumentem. Połamaną po wielekroć, rozsadzaną dygresjami wyprawą na Bałkany. Do świata północnej Baczki, który Tolnai od lat opisuje w wielkim polifonicznym dziele, zajmując się bezużytecznymi przedmiotami, nieważnymi ludźmi i osobliwymi dziełami sztuki. Całe stronice oddając dziwakom albo najmniejszemu podwórku świata. Nieustannie dowodząc, że to, co brzydkie, jest piękne, to, co błahe, jest ważne, to, co szare, jest barwne, że nic jest wszystkim, a detal – całym światem. Jest bowiem „kustoszem dupereli”.

Ottó Tolnai (ur. 1940) – poeta, prozaik, eseista, dramatopisarz; najwybitniejszy współczesny pisarz mniejszości węgierskiej w Wojwodinie. Laureat wielu nagród. W 2004 roku opublikował Poetę ze smalcu, osobliwą, monumentalną wywiado-esejo-powieść, za którą otrzymał Węgierską Nagrodę Literacką i dzięki której wszedł do szerszego literackiego obiegu. Poeta ze smalcu stanowi zwieńczenie form artystycznych, które uprawia Tolnai. To zapis wielkich monologów, literackich arii, dygresyjnych wywiadów, gdzie odpowiedzi jedynie luźno nawiązują do pytań, biegną swoim własnym nieprzewidywalnym torem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 927

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Költő disznózsírból. Egy rádióinterjú régenye

Opracowanie graficzne Piotr Gidlewski

Materiał ilustracyjny

s. 27, 44, 91, 96, 139, 166, 180, 198, 211, 219, 224, 337, 373, 374 – archiwum Autora; w tym: s. 373 – fot. László Lugo Lugosi / s. 29, 30, 321, 425 – fot. János Géczi / s. 73 – projekt Ferenc Maurits / s. 94 – fot. László Dormán / s. 101, 249, 343 – Ottó Tolnai, Wilhelm-dalok, Pécs 1992, 2009 / s. 147 – www.youtube.com./watch?v=nlHhr-O7J9U / s. 177 – Ljuba Babić, Zlatni viek španjolskog slikarstva, Zagrzeb 1944 (Muzeum Prado) / s. 205, 206, 208 – Halil Tikveša, Monografija, Mediugorje 2003; s. 207 – www.krug99.ba/99/Krug.htm / s. 216 – © Archivio Mušič, Venice / s. 217 – www.arttattler.com/archivebarbarigoandmusic.html / s. 295, 326 – Ottó Tolnai, Költő disznózsírból. Egy rádióinterjú régenye, Pozsony 2004 / s. 403 – www.zmetravel.com/arhitecture/cities/great-places-to-taste-the-7-arts-701 / s. 405 – Ottó Tolnai, Szög a nadírban, Pécs 2005, fot. József Nagy, János Vajda – Deszka / str. 427 – fot. Gábor Sióréti/„Magyar Narancs”

Serdeczne podziękowania dla Ottó Tolnaiego za pomoc w gromadzeniu ilustracji

Redaktor prowadzący serii

Kamil Piwowarski

Wykaz osób

Anna Górecka, Kamil Piwowarski, Ottó Tolnai, Julia Wolin

Wykaz nazw geograficznych

Anna Górecka

Opracowanie redakcyjne

Maria Gantzowa

Korekta

Jadwiga Piller, Małgorzata Denys, Maria Kaniewska

This book is translated and published thanks to subsidy of the National Cultural Fund of Hungary

Przekład i wydanie książki zostały dofinansowane przez National Cultural Fund of Hungary

Skład wersji elektronicznejMarcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Wstęp pytającego

Wiosną 1998 roku, czyli jeszcze w ubiegłym stuleciu, podjąłem się na zlecenie Węgierskiego Radia przeprowadzić z Ottó Tolnaim rozmowę, tak zwany wywiad rzekę, głównie po to, żeby powstała ta książka.

Chciałem słuchać, trzymając oznaczony trzynastką mikrofon, a w razie potrzeby – myślałem sobie – pomogę wspierać rusztowaniem tę, jak przewidywałem, potężną budowlę, czyli od czasu do czasu wtrącę jakieś pytanie. Nie było to konieczne. Mimo to pytałem – aby przypominać, że mamy do czynienia z wywiadem, zakreślać jego ramy, które później będzie można poszerzyć. Nie chciałem nic więcej, tylko żeby mówił, żeby w ciągu naszych sześciu spotkań zgromadzić obszerny i fascynujący surowy materiał, z którego da się potem zmontować rozmowę radiową w odcinkach, i co ważniejsze, który zainspiruje autora, nie da mu spokoju, i w efekcie poczuje on potrzebę kontynuowania, pisania dalej, poszerzania ram wywiadu, snucia dalej swojej opowieści, aż powstanie z tego samoistne dzieło literackie.

Tak też się stało, i dobrze, bo taka powinna być kolej rzeczy: aby z wywiadu rzeki powstała książka. Ottó Tolnai przez kilka lat przeglądał, poprawiał, rozwijał zarejestrowany na taśmie materiał, odprawiał nad nim czary-mary, dopóki wczesnym latem 2004 roku nie ukończył wreszcie pracy, a właściwie nie zaniechał jej – przecież takiej książki, z natury rzeczy, nie da się ukończyć.

Ten „autoesej”, czy powieść eseistyczna, powstał wprawdzie na podstawie wywiadu z 1998 roku, ma już z nim jednak niewiele wspólnego. Rozrastając się, coraz bardziej nabierał cech powieści, alchemizował się, by posłużyć się określeniem autora, a moje pytania, choć z konieczności pozostały bez zmian, są już tylko jak zbędne ozdobne krzaczki w żywym, rządzącym się własnymi prawami labiryncie dżungli. Skoro jednak Ottó Tolnai, czy spiritus movens opowieści, postanowił zachować formę wywiadu, nie mogę zrobić tego, co podpowiadałby mi głos serca, nie mogę usunąć, wyrwać stamtąd swoich dziś już przywiędłych pytań. Same uschną, i dobrze.

Powstała magiczna książka, Poeta ze smalcu, z pewnością jedna z najważniejszych w dorobku Ottó Tolnaiego. Cieszę się, że mam w niej swój udział.

Lajos Parti NagyBudapeszt, 26 sierpnia 2004

Rozdział 1Koń miękki w pysku

Lajos Parti Nagy: Zaczynamy tę rozmowę 24 marca 1998 roku w Palicsu1, w fantastycznym domu Ottó Tolnaiego, o którym będzie jeszcze wielokrotnie mowa, choćby z powodu przedmiotów, których pełno tutaj na ścianach, podłodze, na każdym skrawku przestrzeni. Przedmioty wypełniają ten pokój tak, jak Ottó Tolnai wypełnia sobą swoją poezję.

Planujemy sześć sesji, sześć rozmów, które będą następowały po sobie, ale bez zachowania chronologii, przecież twórczość Ottó Tolnaiego – najchętniej określam ją mianem poezji – ma to do siebie, że czegokolwiek tkniemy, gdziekolwiek pociągniemy za nitkę, natychmiast trafiamy w sedno.

Mimo to, albo właśnie dlatego, pomyślałem, że najlepiej wybrać sposób najprostszy, najbardziej tradycyjny: cofnijmy się do początków, a więc do rodziny, przodków, dzieciństwa. Zacznijmy od czegokolwiek, wiem, że po dziesięciu minutach i tak dotrzemy do Gézy Csátha2 albo do malarstwa marynistycznego. Gdybyśmy natomiast zaczęli od zgromadzonych tutaj przedmiotów, wówczas po kilku minutach wylądowalibyśmy w Magyarkanizsy, twoim rodzinnym miasteczku, albo w Palicsu, dokąd z Kanizsy – to mogła być twoja pierwsza podróż – pędziliście przez pusztę świnię, o czym opowiadasz w noweli Palics, ujawniając potoczną i metaforyczną relację pomiędzy swoim dawnym i obecnym miejscem zamieszkania.

Dla mnie w tym, co robisz, szokujące, uderzające, cudowne jest to, że wszystko ze wszystkim ma wręcz niebywale organiczne, subtelnie opalizujące związki, twoje dzieło jest gęstą, nieprzenikalną pajęczyną, której człowiek nie może się nadziwić, napodziwiać. Moim jedynym celem w tej rozmowie jest pozwolić, abyś opowiadał, opowiadał, opowiadał.

Ottó Tolnai: Powinienem – już dawno powinienem był – niegrzecznie przerwać ci, ale tak bardzo omamiłeś mnie pięknymi słowami. Właściwie to już osiągnąłeś cel, już prawie udało ci się położyć swoje medium na freudowskiej kozetce, bo czymże innym jest ten mój ogromny starozłoty fotel, który wsunąłem tu w kąt, po czym z niemałą przezornością (kiedy i gdzie szczekają psy, kiedy i gdzie pieją koguty, gęgają gęsi, które drzwi właśnie skrzypią, chociaż wszystkie naoliwiłem, skąd dobiega odgłos odkurzacza, w jakiej części ogrodu kosi trawę wujek Andria, który do samej emerytury pracował w ogrodzie zoologicznym, i chociaż jest najłagodniejszym z ludzi, może tylko András, zamiatacz ulic w Palicsfürdő, jest jeszcze bardziej od niego łagodny, przyniósł tu ze sobą ryk lwa, jęki rodzącej gorylicy itp.) postawiłem tutaj również ten odziedziczony wraz z domem, z moim Zamkiem z Piasku, rozklekotany taboret z pękniętym siedzeniem, z którego tu i ówdzie sterczą łebki gwoździ, jak gdyby wyciągał je stamtąd jakiś mistyczny magnes, chcąc go ostatecznie rozłożyć na części pierwsze, ja jednak uwielbiam ten taboret, uwielbiam i chronię go własnym ciałem, bez przerwy przemycając z podwórza do swojego pokoju i kamuflując książkami albo, tak jak teraz, kawałkiem macedońskiego samodziału (kupiłem go w Macedonii w dziewięćdziesiątym pierwszym roku, kiedy odwiedzałem syna w wojsku, dosłownie w przeddzień wojny, na targu w Kičevie, fantastycznym wschodnim jarmarku – pamiętam już tylko ten dziwny blask, którym emanował, pewnie z powodu miodu w plastrach, lubiliśmy je ssać, oraz zakrzywione noże z rogowymi trzonkami, oraz mnóstwo bębnów daia), na którego czarnej osnowie widnieją cudowne ultrafioletowe pręgi przypominające lonty: z tego kawałka samodziału, jak z kartki zapisanej nutami, jak z partytury, można odczytać całą naszą historię, bo przecież chodzi (również) o naszą historię. Powinniśmy się już dawno tego nauczyć, jeśli nie z bitwy pod Kosowem albo zamachu w Sarajewie, to na przykład z nowel Istvána Tömörkénya, z jego prozy, którą uwielbiał również Ervin Sinkó, szkoda, że nie wznawia się już jego szkicu o Tömörkényu, być może również poprzednie generacje pisarzy wojwodińskich inaczej by się odnosiły do tego zagrzebskiego pisarza, gdyby znały ten jego tekst, który zresztą lubię widzieć w towarzystwie eseju Istvána Vasa na temat Tömörkénya… Człowiek w swojej prowincjonalnej samotności żyje dręczony spotęgowanymi wątpliwościami i z czasem zaczyna odczuwać już tylko swoje niedostatki, błędy, każdego dnia widzi, że zdania znów są chybione, że falują nie tak, jak by chciał, bowiem ja już w młodości wyobrażałem sobie swoje zdania tak, jak szkice Leonarda do jego wizji potopu, albo tak, jak to ujmuje Nietzsche w Poza dobrem i złem (również Kerouac i pisarze jego kręgu z pewnością znali te słowa), że okres, w znaczeniu antycznym, jest przede wszystkim fizjologiczną całością, o ile zawiera się w jednym oddechu. Oczywiście nie zapominając o późniejszej uwadze Nietzschego, a mianowicie że my, nowocześni, my krótkooddechowcy, właściwie nie mamy prawa porywać się na wielkie zdania złożone… A wtedy wyraźnie czujemy: potrzeba nam takich zdań, które jednocześnie pokazywałyby także, byłyby odbiciem również tego, że w łagodnym, czy też gwałtownym, falowaniu nagle straciliśmy grunt pod nogami, z trudem chwytamy powietrze, bełkoczemy, splątała się, zerwała się nić, którą snuliśmy niczym pająk, zraszając ją własnym potem, i wszechogarnia nas panika, może supeł już całkiem się zacisnął, a guz w naszym gardle, sprawiający wrażenie łagodnego, zaczął złośliwieć, i dopiero potem, gdzieś pod koniec zdania, daje się odczuć, że chyba nie utonęliśmy, nie straciliśmy gruntu pod nogami, nie zbrakło nam tak zwanej nici przewodniej, czujemy, że koniec istnieje, choćby nawet był owinięty wokół naszej szyi („powieszony mógłbym jeszcze pożyć”). A więc jakieś ciągnące się bez końca, popękane, połamane zdania, które tymczasem unieważniają siebie, i chyba właśnie ten gest anulowania trzyma je razem, czyni jednorodnymi, jeśli w ogóle można nadać jednorodną formę tej absolutnie heterogenicznej materii, surowym wiejskim kawałkom prozy („ssie kocię psiego fiuta”) i zatrzęsieniu miejskich, eseistycznych motywów, fragmentów, cytatów, haseł, w istocie to właśnie te przypadkowe artykuły hasłowe powinny potem zagwarantować Całość, Wielką Formę, czyli Leksykon Świata Nowego Tolnaiego3 (z pewnością stąd się bierze mój całkowity, już od dzieciństwa, brak zainteresowania dla szkolarskich czy też popularnych, komercyjnych gatunków, chociaż w ostateczności leksykon też jest gatunkiem popularnym), następnie sceny z samotnych folwarków na Járásu albo „Palics és környéke” [Palics i okolice] (to małe prywatne pisemko, które tutaj wydajemy, też jest przykładem takiego przekraczania granic gatunków, oczywiście na przeciwnym biegunie niż leksykon), jak również mało- i wielkomiejskie chwile (niekończące się spadanie z dachu peszteńskiego blacharza, wgapionego w peszteńskie mieszkania, śledzenie pewnego nowojorskiego ślepca, utożsamienie się z nim w moich zapiskach zatytułowanych Nowy Jork w oczach niewidomego). Dużo czasu spędziłem w pracowniach wydmuchiwaczy szklanych baniek, którzy są białoskórymi odpowiednikami wybitnych czarnoskórych muzyków jazzowych. Czytałem gdzieś, że płuca wydmuchiwaczy są pełne niewidocznych gołym okiem opiłków szkła, które w końcu prawie każdego z nich zabijają, uważam, że moje płuca, całe moje jestestwo jest takim szklanym jeżykiem, poduszeczką najeżoną szklanymi szpilkami… Stąd to sapanie, dławienie się, kiedy mówię, nawet w trakcie wielkiej improwizacji czy – w naszym przypadku – arii. Na domiar wszystkiego jakbym też trochę seplenił, pewnie słyszysz, że mówię jak dziecko z aparatem ortodontycznym na zębach. Chociaż naprawdę chciałbym mieć w ustach jakieś żelastwo, aparat korygujący. Coś takiego jak specjalne wędzidło dla koni wyścigowych o delikatnym pysku:  h a c k a m o r e4.

(Ciekawe, napisałem długi wiersz pod takim tytułem, z czasem o nim zapomniałem, tak samo zresztą jak o nowojorskim dzienniku, i do dziś nie skonsultowałem się z fachowcami, w jakim języku to wędzidło nazywa się „hackamore” – kto wie, może dlatego, że uważam to słowo za własny wynalazek, chociaż brzmi jak słynny refren Poego, w każdym razie w klubie jeździeckim Határőr [Pogranicznik] w Nowym Sadzie mówili na to hackamore. Mój syn też miał konia o wrażliwym pysku, był to wielki dziki koń wyścigowy, który nie znosił wędzidła, nie sposób było na nim jeździć, kiedyś nawet zrzucił mego syna na moście nad kanałem łączącym Dunaj z Cisą, to od niego, od mojego syna, pierwszy raz usłyszałem to słowo: „hackamore”. Miał niespełna dziesięć lat, kiedy zaczął brać udział w zawodach, z malinowej sutanki ministranta wskakiwał prosto w bryczesy i sztylpy, we wspomnianym wierszu zdarzyło się nawet, że jechał konno w sutance, w komży, nawet nie miał czasu się przebrać, bowiem nasz homoerotyczny ksiądz długo zatrzymywał w parafii swoich małych ministrantów; gnał, w malinowej sutance, w koronkach, jak kornet Krzysztof Rilke, który padł na terenie Węgier, a którego brat nazywał się Otto Rilke: cwał, cwał, cwał…).

I nastrajałem się do tych swoich arii, powoli opadając na oparcie starozłotego fotela, moszcząc się, żłobiąc sobie w nim jamę, spójrz, z jednej strony jest przypalony, ponieważ w domu na ulicy Kwiatowej 3 przysunąłem go zbyt blisko pieca kaflowego w czekoladowym kolorze i ta okropna tapicerka ze sztucznej gąbki zaczęła się żarzyć, bo fotel tak naprawdę nie jest stary, kupiliśmy go na raty w sklepie meblowym SLOVENIJALES, w tym samym czasie co ten przetarty perski dywan, pełen śladów po gównach naszego kota, nieboszczyka Popiołka, tych królewskich pieczęci przypominających hologramy, i nie jest wypełniony trawą morską, zwaną zosterą, bo gdyby był prawdziwym, starym cennym fotelem, na pewno nie nazwałbym go starozłotym, tylko akcent padłby na zosterę, to ja jego konfekcyjność przykryłem starym złotem (owszem, potrzebuję owych „ó” w szeregu z Ókanizsą, z prababcią Vitéz, jak również własnym imieniem5, pomyślmy tylko o słowach, które Goethe i Kierkegaard wypowiedzieli na temat imienia Otto, dla mnie fundamentalnych, to właśnie im zawdzięczam teorię megaalbo też metarymu, mojej metaaliteracji, to znaczy, by w moim pisaniu działał jeden jedyny szereg rymów, aliteracji, skoro chodzi o imię, którego początek i koniec są identyczne*), nastrajałem się, aby wreszcie ten bełkot zwany arią, prawie niezależnie ode mnie, przeszedł w jednostajne zawodzenie, w żałobne pienia: O! O! O!, i już, już zacząłem się rozkręcać, tak przynajmniej mniemałem, kiedy na podstawce mikrofonu, który umieściłeś na taborecie, a właściwie na cudownej tkaninie partytury (myślałem sobie, że będę dla ciebie śpiewał, czytając znaki z tej ultrafioletowej partytury, chociaż rozłożyłem wokół siebie także inne ściągawki, książki, notesy, deftery, fiszki), nagle dostrzegłem trzynastkę namalowaną białą farbą!

Trochę się przeląkłem, potem pomyślałem, że to twoja sprawka, że to ty ją tam nabazgrałeś, dla zachowania stylu, to znaczy, żeby numer na Zamku z Piasku, liczby w dacie przyjęcia doktora Brennera do pracy w sanatorium w Palicsfürdő oraz w dacie Duchampowskiego gestu (przytwierdzenie koła roweru do taboretu) pięknie się rymowały, tak, przeląkłem się, ba, przeraziłem, zacząłem się dusić, jąkać, poczułem, że coś we mnie się rozprysło, tak jakbym żuł żarówkę – no proszę, w trakcie swojego monologu-arii muszę nawet chrupać żarówki, ale przecież, prawda?, są tacy prowincjonalni kuglarze, ileż ja się ich napatrzyłem w dzieciństwie, jeśli się zastanowić, sam też stałem się jednym z tych wiejskich kuglarzy, co to zjadają żarówki, łańcuchy od rowerów, a reporter radiowy odwiedza takiego i podsuwa mu pod nos mikrofon, żeby było słychać, jak zjada żarówkę, jak miażdży, zjada własny język – sądząc, że cały ten cykl będzie się rozgrywał pod egidą trzynastki, ale zarazem ciesząc się, bo przecież mocno się natrudziłem, żeby ta liczba, rok poprzedzający Sarajewo, była znakiem szczęścia, urodziny mojej żony Jutki też są trzynastego, w kwietniu… Poczułem również, jak w trakcie tej śpiewomowy mój język zręcznym ruchem odepchnął na bok jakiś odłamek, zachomikowałem go, a nuż przyda się jako punkt wyjścia do właściwego początku, no proszę, mimo wszystko ma on jakąś ekonomikę, znaczy język, to dzikie mięso…

Jak się dobrze rozejrzysz, zobaczysz, że wszystko tu jest połamane, wyszczerbione, popękane i zapewne jeszcze wiele razy będzie musiało się stłuc, wyszczerbić, pęknąć, żeby i Wszechświat się rozpadł, chociaż na widok każdego nowego pęknięcia, szczerby, rysy, odkrywając, słysząc każde nowe pęknięcie, nabieram pewności, że Wszechświat już pęka, szczerbi się, kruszy… Mówiłeś o moim pokoju; niechętnie, ale opowiem o nim. Niechętnie, bo już tyle razy go wystawiałem na sprzedaż, tak często wywracałem niczym brudną kieszeń; mój Boże, jakże brudne były te głębokie, przepastne pożółkłe płócienne kieszenie naszego dzieciństwa, landrynki i cukrowe pałeczki topiły się w nich, przybierając kształt ostrych szpiców, twardych jak kawałki żelaza, jak zawleczki, z których czeladnik w warsztacie jednorękiego wujka Csápka robił piękne sygnety. Ja też chciałem mieć taki sygnet. Ale jakoś nigdy się to nie udało. Być może miałem zbyt chude palce? Nie pamiętam. Chodziłem do wujka Csápka, drzwi jego pracowni zawsze stały przede mną otworem. Przez jakiś czas był wspólnikiem mojego ojca, sztancowali zamki do szafek nocnych. Podziwiałem go. Podziwiałem, jak zręcznie posługuje się jedną ręką, jak zręcznie potrafi wyginać nią kawałki żelaza… Potem w domu ja też zacząłem wszystko zginać i krzywić, kręgosłup siostrze, dźwigar, z pnia glediczii próbowałem zrobić laskę, z iście einsteinowskim uporem wszystko próbowałem zakrzywiać, nagiąć do Wszechświata, ale to wszystko w moich rękach pękało, zdołałem zakrzywić tylko papkę grysikową, jakbym już wówczas przeczuł wielki einsteinowski, beuysowski przełom Kosztolányiego w poezji węgierskiej, czyli: zakrzywiony grysik! Dopiero wiele lat później odkryłem tajemnicę wujka Csápka: wyginał żelazo tą nieistniejącą ręką. Wujek Csápek miał tylko jedną rękę, ale w przeciwieństwie do buddystów zen klaskał obiema rękami, to dlatego buddyści zen właściwie nigdy mnie nie interesowali, wujek Csápek robił to bardziej ekscytująco, tak jak święty Miska, który na klęczkach jedną ręką bił w dzwon, a drugą rękę składał do modlitwy… Trzeba dodać, że studiując w Zagrzebiu, przez rok słuchałem wykładów z filozofii Wschodu prowadzonych przez Čedomila Veljačicia, który potem został dalekowschodnim mnichem, jałmużnikiem Buddy.

Kiedy pokój się przepełnia, kiedy góra śmieci zaczyna mnie przytłaczać i niemal grzebać pod sobą, dybać na moje życie, rozpalam wielkie ognisko, jak na podwórzu domu przy Kwiatowej 3 w Nowym Sadzie przed przeprowadzką, albo – tak jak ostatnio – utykam nieważne przedmioty na strychu, a strych w Zamku z Piasku jest cudowny jak ukryta pagoda, ze stuletnią wędzarnią pośrodku, owszem, przez sto lat tam, na górze, pod sufitem z trzcinową sztukaterią, wędzono szynkę, kiełbasę, salceson, kaszankę. I był tam wtedy jeszcze ogromny zbiornik na wodę. Wyrzuciliśmy jego przerdzewiałe resztki, ale na podwórzu został związany z nim jakoś mistycznie, jak gdyby nadal dokonujący obserwacji, osierocony peryskop hydrantu, który jest mi wprost niezbędny, jakbym za jego pomocą śledził horyzont albo pykał sobie w powietrze niczym z fajki! A zatem pośrodku strychu stoi wędzarnia. Czasem nazywam ją po prostu kabiną, a czasem ciemnią, laboratorium alchemicznym, warsztatem poetyckim. Lubię wchodzić do tej wędzarni o ściankach pokrytych fioletową sadzą – nie ma piękniejszych powierzchni, one naprawdę dorównują lustrom weneckim – na bosaka, w ten boski popiół akacjowy, głęboki, bezdenny (zwróć uwagę na dziwne rozgrywki między piaskiem, popiołem i żużlem – być może walczą o naszą willę, o nasze życie!), i po kostki, po kolana, po szyję zanurzam się w swoich małych prywatnych Pompejach, które tutaj, w Palicsfürdő, zaczęły się niestety aliterować z powszechnymi Pompejami, chociaż mnie nigdy nie obchodziły podobne poetyckie rekwizyty, ale jak widzisz, rzeczywistość one jednak obchodzą, cholerny poeta wirtuoz wierny formie… Zdarza się, że nazywam ją po prostu drewnianym płaszczem, moją diamentową trumną, moją szklaną trumną… Nie chciałbym go przesadnie ozdabiać. Mojego pokoju. Bo chociaż sporą część życia spędziłem w pracowniach malarzy i napisałem wiele szkiców o ich martwych naturach, o relacjach między przedmiotami tworzącymi kompozycje na stołach, na piecach, w różnych wnękach, na parapetach okien i tacach (najczęściej zwykłem opowiadać o barokowym Chrystusie Milana Konjovicia i jego tańczącym wokół Chrystusa kurucu6 z zegarkiem w klatce piersiowej, o pigwach na obrazach Béli Czóbela przypominających czaszki, o ozdobionym trójkolorową wstążką i ostnicą kapeluszu na jego niedokończonej martwej naturze; Konjović i Czóbel przyjaźnili się w Paryżu, także później pisywali do siebie, może nawet się spotykali), to jednak bardziej pociągają mnie pracownie rzemieślników z czasów mojego dzieciństwa, dokąd zanosiłem ze sklepu ojca płaty kleju przypominające szklane tafle (może to na witraż do naszego kościoła, myślałem), drewniane kołeczki, szmergiel, gips, papier pakowy, smar do kół, farbkę w gałkach, grube i cienkie skóry, hufnale, potem kucałem obok pieca, pod strugarką, przyciskałem pedał miecha, obserwowałem, próbowałem podpatrzyć tajemnicę, w jaki to sposób pijany piktor uzyskuje barwę wina jabłkowego do dekoracji Księżniczki czardasza, u krawców Molnára, Kecskésa, Zsámbokiego po wielkim fastrygowaniu starałem się za pomocą ciężkiej podkowy z magnesu zebrać na ogromną poduszkę w kształcie serca wszystkie niewidoczne szpilki, patrzyłem, jak Gecse wyrabia korkowe obcasy, które akurat wtedy były u nas w modzie, obcasy z korka i niebieski zamsz, stałem jak odurzony narkotykami wśród dziewcząt robiących przyszwy i politurujących skórę, do dziś trzymam u siebie krążek do politurowania – przypomina grzybek do cerowania albo ten do przecierania płyt – który Jutka, ponieważ dzieci zabrały jej grzybek do zabawy, wtykała w moje skarpetki. Nie ma pojęcia, że jeszcze teraz, po upływie ponad półwiecza narkotyzuję się, wielu jednak podejrzewało, że omdlewam od smrodu skarpetek, znaczy swoich nóg…

Tak więc mój pokój przypomina jaskinię zbieracza, prowincjonalnego handlarza starzyzną, kolekcjonera, czasem taksatora. Który w ślad za Nietzschem (o Nietzschem zacząłem wspominać na początku lat sześćdziesiątych, jeszcze na łamach „Symposionu”, ponieważ moja koleżanka Ružo Ugrinov, która poszła do gimnazjum serbskiego – jej ojciec był Serbem, matka, słynna Vera Tóth, handlowała jajkami – jeszcze w latach pięćdziesiątych, po selekcji książkowych zbiorów w bibliotece Kółka Rolniczego w Ókanizsy, zdobyła i podarowała mi Zaratustrę) zaczyna, jak Leonid Šejka w swoim tak zwanym białym okresie, porządkować, jak to on mówi: klasyfikować (tworzy krótkie serie przedmiotów, jak ja przed chwilą na przykład grzybki) chaos, wzorem mistrzów holenderskich czy szkoły Borgesa, zaczyna po jednym utrwalać przedmioty z wysypiska śmieci (nie przypadkiem ostatnia książka Danila Kiša nazywa się Magazyn). Podkreślam, że prowincjonalnego handlarza, bo tutaj, jak mówi Dezső Kosztolányi, człowiek ma większe oczy, tutaj ani wiedza fachowa, ani pieniądze nie mają zbytniego wpływu na pojawianie się pojedynczych przedmiotów, ich wycenę, powstawanie serii… Przy czym chodzi też o pokój w wieży przepięknej willi – o wyniosłą wieżę z kości słoniowej. Gdzie rezyduje kapłan czystej poezji, wielbiciel Mallarmégo i Valéry’ego.

Oczywiście miałem zamiar opowiedzieć o swoim pokoju, z całkiem nowego punktu widzenia, o swoim biurku żaluzjowym, które jest częścią czarnego ikonostasu, a także ciemną, samotną gondolą. Endre Lábass ma takie wspaniałe zdjęcie, naprawdę godne, by się znalazło w każdym zbiorze fotografii: pusta, zrujnowana ulica Pesztu, a na niej porzucona, samotna, zdewastowana gondola. To zdjęcie bardziej mnie porusza niż moje niegdysiejsze gondolowe przeżycia w Wenecji. Moje największe przeżycie związane z wenecką gondolą też dotyczy fotografii: w jakiś jesienny, a może raczej zimowy dzień starzejący się Dusze, kiedy nawet Rilke przed nim ucieka, stoi sam w gondoli, tak jakby stał już w łodzi Charona… Widziałem tę fotografię dawno temu na Biennale w Wenecji, nigdy więcej nie udało mi się na nią trafić… Słuchając twojego zagajenia, a potem strojąc sobie gardło do arii, myślałem, aby zacząć od jakiegoś przedmiotu, na przykład opowiedzieć o tym, jak Šejka spośród niekończącego się ciągu przedmiotów, z góry śmieci, z chaosu, bierze jeden po drugim kolejne rupiecie, zardzewiałą kuchenną raszplę w kształcie przepołowionego dzwonu, zużyty pęczek drutu, rozpadającą się damską torebkę, miedziany odważnik, rurę kolankową, sitko do zaparzania herbaty, wieszak, spłowiały, już niczego niepokazujący (wszystko starły ręce ciekawskich, spragnionych podróży uczniów), zapowiadający koniec świata globus, przecież w czasie rozgrzewki coś sobie zachomikowałem, jedno słowo, jedno pojęcie, mianowicie pęknięcie jako takie. Bo tutaj co rusz pękają, łamią się nie tylko przedmioty, ale także teksty, tak, ostatnio już po napisaniu fragmentu, stronicy – łamię, urywam, przerywam, zaczynam smakować swój tekst, który kiedyś, na przykład w jakimś wywiadzie, tak jak teraz, będę mógł tworzyć dalej od miejsca, gdzie przerwałem i zacząłem go smakować, przecież jedną z powyższych form podstawowych jest też gniazdo os czy wspomniany plaster miodu. Artykuły hasłowe, tak jak komórki woszczyny, doskonale dostosowują się do tego rytmu, chociaż nie wierzę, by odgrywały rolę w jego kształtowaniu…

Kilkakrotnie spoglądałem na skorupę nad twoją głową. Trafiła tam przypadkiem. To nie jest moja aranżacja. Chyba to nasza sprzątaczka tam ją umieściła, po czym o niej zapomniała. Bo ostatnio przyłapałem ją na tym, że niepostrzeżenie, jednak w tym małym świecie nic się przede mną nie ukryje, ona też aranżuje… W każdym człowieku kryje się dekorator witryn… Mój Boże, pamiętam, jak w moim rodzinnym miasteczku, w Magyarkanizsy, zatrudniono dekoratorkę wystaw, która zajmowała się tym zawodowo. Jeśli się nie mylę, była to nieżyjąca już żona Kázméra, późniejszego ordynatora psychiatrii w Törökkanizsy…

Chodzi o kawałek dzbanka z datą 1904.

Ten dzbanek, póki jeszcze był dzbankiem, wisiał w kuchni na ulicy Kwiatowej 3, między dwoma pięknymi glinianymi talerzami prababci Vitéz. Ja jeszcze jadałem z nich drewnianą łyżką: kartoflankę ze śmietaną, marsz grenadierów7 zapiekany w żeliwnym garnku. Mówię o tym, bo owe dzbanki nie trafiły na ścianę z jakiegoś etnograficznego popędu, ale z powodu prababci, z powodu nawiedzającego dom ducha prababci. Co prawda, dzięki naszej przyjaciółce Marii Rózie Bánszky, etnografce z Muzeum Wojwodiny, bywają u nas etnografowie i zachwycają się tymi talerzami, nieźle zaskoczeni: jak to jest, przecież przyjechali do nowoczesnego, ba, podobno awangardowego poety… Jeden jest biały w drobne niebieskie kwiatki i z niebieską obwódką, która od częstego używania gdzieniegdzie się starła i spod spodu prześwituje glina. Ten jest ładniejszy. A drugi, w szarozielone plamki, jest ciekawszy. Pewnego razu poprosiłem Rózę, żeby coś nam opowiedziała o tych talerzach. No i zaczęła opowiadać. W 1972 roku, ukończywszy etnografię na uniwersytecie w Belgradzie, Róza, jedyna spośród etnografów zajmująca się nie Siedmiogrodem, pojechała do Márii Kresz, zwanej ciocią Panni, do Muzeum Etnograficznego w Peszcie, które wówczas mieściło się jeszcze na ulicy Kálmána Könyvesa, i oznajmiła, że się interesuje ludowymi naczyniami z gliny, ceramiką. Ciocia Panni pokazała jej różne eksponaty, wyjaśniła to i owo, a potem powiedziała, że ona też ma prośbę. I spośród dwudziestu tysięcy przedmiotów, które jeszcze przed pierwszą wojną światową zebrano w Szoncie, wzięła dwa białe naczynia w zielonoszare zatarte cętki. I poprosiła Rózę, żeby rozejrzała się trochę u siebie. Róza powiedziała mi wtedy, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat nie znalazła podobnego naczynia ani w naszych kuchniach, ani w okolicach Szonty, Doroszló, Bácsa. Zna tylko dwa naczynia takie jak te u cioci Panni: jedno to kamionkowy dzban jej prababki z Ókanizsy, a drugie – to wiszący w kuchni talerz mojej prababci z Ókanizsy.

Dzbanek od początku był uszkodzony. Dostałem go po budapeszteńskiej premierze sztuki Wyprzedaż od mojego przyjaciela Tamása Balogha, który grał w niej fryzjera; rolę fryzjera zagrał także – genialnie – w niedokończonym spektaklu Istvána Paála Ogniotrwały parasol w Zalaegerszegu, co prawda nie oślizłego prowincjonalnego fryzjerczyka, jacy często występują w moich sztukach, ale takiego w typie Hitlera, zresztą Hitler, jak się głębiej zastanowić, też był fryzjerem, oślizłym fryzjerczykiem, cokolwiek mówi Heidegger, ja najbardziej brzydzę się chyba jego ręki, tego, jak ją arogancko wyrzucał przed siebie… Tamás aresztuje Gulkę, kiedy ten w czasie powodzi chce z bukietem ostnicy wejść przez okno do domu zawiniętego w folię, nijak nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że w czasie wielkiej powodzi Gulka postanowił ocalić akurat bukiet – zakurzony, brudny, zmemłany bukiet ostnicy. Że jest dla niego najważniejszy na świecie, chce ocalić, wnieść na arkę Noego tylko bukiet ostnicy… Po przedstawieniu w Kecskemécie, a może po tym w Peszcie, Tamás wraz z żoną w czasie kolacji urządzonej w ich domu uroczyście wręczył mi dzbanek. Wręczali mi go jak jakiś nadzwyczajny prezent. Skarb. Jak jakieś mistyczne naczynie. Nie potrafiłem odpowiednio zareagować. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to jakaś typowa ceramika z Sárköz8.

Malowana?

Lubię malowane okazy. Ale chyba nigdy nie widziałem ani jednego malowanego naczynia, które odpowiadałoby moim wyobrażeniom o tym, jak pacykował je u nas jakiś terminator garncarski… Ceramikę opisuje się też tak jak pierniki, ale ja za tym nie przepadam…

Krótko mówiąc, nie zorientowałem się, z czym mam do czynienia. Chociaż znam się na ceramice.

W Ókanizsy jest słynna fabryka naczyń glinianych i ceramiki, jest kopalnia niebieskiej gliny, często się tam kąpaliśmy, łowiliśmy ryby, zresztą stamtąd pochodzi ten ząb mamuta (dwie małe terakoty jedna brzydka jak igor strawiński zrobiły je dzieci z ó-kanizsy w ó-kanizsy od niepamiętnych czasów jest kopalnia gliny fabryka dachówek i cegły z napisem ANIOŁ a wszystkie dzieciaki które potem będą dniówkarzami o rękach jak łopaty są genialnymi rzeźbiarzami jak etruskowie pamiętam jak w niebieskiej glinie znalazły żółte kości mamuta zacząłem wrzeszczeć myślałem że ktoś polał mi nogi kwasem solnym tymczasem to jedna z dziewczynek zsikała się na widok śpiącego w niebieskiej glinie mamuta dwie małe terakoty zrobiły je dzieci z ó-kanizsy ich nauczyciel nie żyje przyłożył głowę do krajzegi jego katafalk stanął w płomieniach zgasili go mój przyjaciel też nie żyje strzelił sobie w łeb z kiepskiego muszkietu a kiedy to nie pomogło otruł się dwie małe terakoty zrobiły je dzieci z ó-kanizsy dwie małe terakoty och och och); w Kishegyes działają duże pracownie ceramiczne, wychowały wielu utalentowanych artystów; ale Peti Glina to osobna bajka, dużo o nim pisałem, zwłaszcza o ceramicznych jajkach, może nawet trochę na niego wpływając, on też pomógł mi się odnaleźć wśród wielu elementarnych spraw, wyjaśniając, jak powstaje jajo – on je przekłuwa, podobnie robiliśmy w dzieciństwie, kiedyśmy wypijali jajka małych śpiewaków, tyleśmy ich wypili, nic dziwnego, że sam też zostałem małym śpiewakiem – wyjaśniając, jak wypala się jajo do chwili, gdy ma się poczucie, że już zaczyna sztywnieć w nim zarodek kurczaka i powrózek, wyjaśniając, jak powstają amfory, które w naszych stronach tylko on potrafi toczyć, w końcu ma niemal metrowej długości ramiona; nasz folwark na Járásu jest pełen glinianych naczyń, mamy cudowny, wielki piersiaty dzban znad Dunaju, zwany Murzynką, kiedy w upalne lato podnoszę go do ust, rzeczywiście czuję się, jakbym tulił, obłapiał czarnoskórą dziewczynę; na początku lat siedemdziesiątych bywaliśmy też w Korondzie, do dziś mam kilka przywiezionych stamtąd glinianych ptaków, które dostałem w prezencie, jak również tomik poezji Lajosa Pála z dedykacją, potem często czytałem w piśmie „Helikon” jego piękne wiersze: w mojej pamięci płonące piece Korondu i tamtejsze kopalnie soli kojarzącej się z lodem powoli połączyły się w jedno… Tyle mówię o ceramice, a wciąż jeszcze nie opowiedziałem o swoich największych ceramicznych przeżyciach. O gomolavskich9 dwugłowych idolach bliźniakach, które znaleziono w Herkócy nad Sawą, w Herkócy albo w Nyékince, gdzie znajdują się najbardziej wysunięte na południe osady węgierskie, już prawie w Mácsvie. Nie wspomniałem również o znalezionym przez Siergieja Karaminskiego w Branjevinie (Hódság) idolu, o Rudej Wenus z czasów neolitu, której fotografia wisi tutaj na drzwiach szafy. Tak na marginesie, Siergiej Karaminski jest bardzo malowniczą postacią: to białoruski nauczyciel z Hódságu, rudowłosy, nieśmiały, który przez całe życie zajmował się archeologią. Kopał z grupą Sokáców10, parobków z Vajszki. Pracowali po amatorsku, nikt nie prowadził dziennika wykopalisk. Kiedy wydobyli Rudą Wenus, która szybko zyskała sławę (zaczęto handlować jej kopiami), w krótkim czasie umarł robotnik, który ją znalazł, potem jeszcze kilku, a w końcu, jakby dla ukoronowania tego wszystkiego, wybuchła wojna (Herkóca stała się znana, kiedy ministrem sprawiedliwości został Tibor Várady, bowiem próbował on zapobiec wysiedleniu tamtejszych Chorwatów)… Wtedy parobcy z Vajszki zaczęli mówić, że Rudą Wenus należy z powrotem zakopać, bo naruszając jej spokój, rozgniewali ją, i rzuciła na nich klątwę… Ja właściwie z całkiem innego powodu zacząłem interesować się tymi wykopaliskami, mianowicie z powodu Waltera Benjamina, ponieważ w Gomolavie znaleziono ziarenko pszenicy, gliniane ziarenko pszenicy, na którym zapisano całą Biblię…

Podczas tej kolacji po Wyprzedaży – mam nadzieję, że kojarzysz, że trzymasz wątek, bo ty też musisz być czujny – widząc, z jaką głupią, nieszczęśliwą miną trzymam w rękach swój prezent, malowany dzbanek, Tamás wyjaśnił, o co chodzi. Jego żona była krewną Lajosa Fülepa, a ponieważ w naszych rozmowach i podczas prób wielokrotnie powoływałem się na niego – z pewnością w związku z różnymi błahymi przedmiotami, jak na przykład rurą kolankową itd., albo z martwymi naturami, na przykład że według Fülepa Cézanne „jest kimś, dla kogo natura (kilka jabłek, listowie, powietrze), czyli Bóg, jest tym, czym dla Giotta jest Ojciec Niebieski. Podobno Giotto i inni prymitywiści płakali podczas malowania. Jakież to piękne i wzruszające! No tak, nie zapominajmy jednak, że oni płakali nie na widok przyrody, lecz dlatego, że malowanie było ich modlitwą, a sztuka – pokorną ofiarą składaną ich bogu. Cézanne odnosi się do p rzyrody z taką samą dziecięcą wiarą, zachwytem, uwielbieniem, głębokim wzruszeniem jak Giotto do Boga”; z pewnością mogło chodzić o to, bo Kosztolányi też mówi coś podobnego: „Z bojaźliwym szacunkiem wpatruję się we wszystko, co pochodzi z domu; to święte, myślę w duchu, przecież kształtowały mnie błahostki, skromne, należące już do przeszłości przedmioty, zdarzenia, to one są moimi bogami”. Zdumiewające.

No i wyjaśniali mi tak, przekrzykując się, a moja twarz z wolna zaczynała promienieć, przecież, jak powszechnie wiadomo, Fülep zgromadził w Zengővárkony pod Pécsváradem ogromną kolekcję ceramiki… Dzban pochodzi właśnie z tej kolekcji, o której innych okazach nie mieli pojęcia, ja też nie, chociaż bywałem w Zengővárkony, jak również w tym małym antykwariacie Fülepa w Budzie, gdzie widziałem należącą do niego rzeźbioną skrzynię, a w niej jego sandały, laskę… Przypomniało mi się, że Fülep zbierał też pisanki, rozmaite, z pewnością także malowane… Niestety, nie zająłem się jeszcze badaniem tych materiałów (choćby w takim stopniu jak kolekcją owadów Bartóka, na ulicy Csalán widziałem nawet kilka jego motyli i chrząszczy nabitych na szpilki… A trzeba wiedzieć, że szpilki do motyli są specjalne – można je zobaczyć tylko w moich poduszeczkach do szpilek… Najlepsze szpilki do motyli produkują w Wiedniu. Mój przyjaciel doktor Elemér Láboss, krewny Endrego Lábassa, szanowany naukowiec, badacz mózgu i kolekcjoner motyli, opowiadał mi, że podczas jakiegoś kongresu naukowego poproszono zebranych o chwilę uwagi i poinformowano, że umiera słynny, może najsłynniejszy, wiedeński kolekcjoner motyli, a jego żona właśnie wyprzedaje szpilki. I ten mój przyjaciel naukowiec zerwał się i natychmiast tam pognał, wielki kolekcjoner motyli jeszcze żył, był ubrudzony żółtym i lazurowym pyłkiem, skórę miał już całkiem przezroczystą, jak błona, przypominał bardziej motyla niż człowieka, nie wiadomo było, czy szykuje się na śmierć, czy raczej do boskiego lotu godowego… Lábass kupił od jego żony wspaniałe szpilki i dwa motyle, które widać tutaj na jednej z listewek czarnego ikonostasu, jakby przed chwilą wleciały z dworu do pokoju: Psyche Mediterranea i Literata, ale niewykluczone, że to inne motyle, a trafiły tutaj, pod szpilkę, z kart mojej biblii, czyli z Motylarstwa na Węgrzech Abafiego-Aignera, znam tę książkę na pamięć, i powinienem ci teraz przeczytać z niej swoje ulubione fragmenty* – lecz odsłuchując w tej chwili tę zadyszkowatą rozmowę, to sapanie płuc pełnych opiłków szkła, później trochę odszumowaną, trochę poprawioną, trzydziestogodzinną czy też sześcioodcinkową wersję tych tak zwanych arii, przepisuję je, bo muszę przyznać: wszystko przepadło… Zacząłem wytwarzać wokół siebie coś w rodzaju malowanej skorupki, a teraz przez dziurkę zrobioną igłą (igłą do szycia worków, szpilką do motyli) powinienem niepostrzeżenie wciągnąć do środka powrózek oznaczający życie. W przeciwnym razie wszystko na nic. Powstaną jakieś gazy, jak w jajkach przechowywanych w zbiorach muzealnych. I nastąpi wybuch. Róza mówi (u nas w Zomborze jest najbardziej licząca się kolekcja pisanek: Sokáce umieszczają je w siateczkach, Serbowie wydrapują litery w wosku, zapisują jajka, jak zapisano to ziarnko pszenicy), że jajko czasem eksploduje tak głośno, aż podskakujesz w martwej ciszy muzeum i nie wiesz, gdzie jesteś, a strażnicy podnoszą raban, myśląc, że znów wybuchła wojna – szybko, ratujmy, co się da…

Sznurek tego dzbana, teraz już cieszącego się wielkim poważaniem – jak mówiłem, wisi pomiędzy glinianymi talerzami babci Vitéz – pewnego dnia się przetarł. Malowany dzban spadł i się rozbił.

Wszystko, co malowane, się rozbiło.

Zostało tylko to ucho o pięknym łuku, z dzióbkiem, i część brzuszka z datą. Długo klęczałem nad skorupami. Nagle poczułem, że ogarnia mnie jakieś odurzenie. Że się narkotyzuję, jak kiedyś w warsztacie, gdzie opary kobiecego potu i politury oszałamiały małego chłopca. Na denku ciemno połyskiwało wyschnięte czerwone aszú11. Lśniło coraz mocniej, wręcz promieniowało… Klęcząc na podłodze w kuchni, przeczułem, odkryłem tajemnicę Fülepa, której na próżno szukałem w pustym, używanym już tylko do składowania otrąb budynku biblioteki w Zengővárkony na tyłach kościoła.

Fülep interesował mnie nie tylko jako mieszkający we Florencji redaktor pisma filozoficznego „Szellem” [Umysł], krytyk sztuki i uczony estetyk, ale również jako jeden z „produktów” życia kulturalnego Nagybecskereku, tym bardziej że Todor Manojlović (siedzieli w jednej ławce!) później odegra w serbskim życiu literackim i artystycznym rolę podobną jak Fülep w węgierskim. Jak to możliwe, że właśnie ten chłopak z Nagybecskereku pierwszy odkrywa Adyego i Cézanne’a?! Jeśli znajdziemy odpowiedź na to pytanie, odkryjemy również tajemnicę kulturalnego życia Szabadki, zrozumiemy, jak to się stało, że właśnie młodziutki Csáth pierwszy poznał się na Bartóku. Również z tego punktu widzenia trzeba na nowo przeczytać słowa Kosztolányiego o prowincji… A wszystko to w końcu odsyła też naturalnie do „Symposionu”.

Podejrzewałem sprzątaczkę. Bo nasza sprzątaczka, Rosjanka z pochodzenia, od czasu do czasu muska, gładzi złamanym skrzydłem gęsim również wiszące w kuchni naczynia.

Ale doszedłem do wniosku, że jest Bogu ducha winna, sznurek naprawdę się przetarł. Już dawno powinienem był zawiesić dzbanek na żyłce. Nasza rosyjska sprzątaczka potrafi utrzymać w czystości nawet taki chaotyczny, tylko częściowo usystematyzowany śmietnik, pchli targ, magazyn, składowisko. Kiedy przychodzi, ze wstydu zawsze gdzieś się chowam, tułam, ale gdybym nie wpuścił jej do swojego pokoju, Jutka raz-dwa zlikwidowałaby mi ten mój świat.

Pewnego dnia zauważyłem, że najbardziej lubi sprzątać u mnie. W innych pokojach zrzędzi, wszystko jej przeszkadza, firanki, koronki, bibeloty, rośliny, wszystko, a w moim sprząta jak w kościele. Trzyma to skrzydło gęsie i zręcznie, lekkimi muśnięciami odkurza nim moje muszle i osobliwe drobiazgi.

Spójrz, zbieram też szkatułki obkładane morskimi muszelkami i pamiątki z nadmorskich bazarów, z napisami Rijeka, Wenecja, Opatija. To gęsie skrzydło niedawno trafiło, wleciało do moich wierszy. Otóż pewnego dnia wyszedłem kuchennymi drzwiami na dwór i nad moją głową przeleciało stado łabędzi. Leciały bardzo nisko, pomyślałem, że to helikopter. Nigdy jeszcze nie czułem w pobliżu takiej intensywności, takiego niezwykłego hałasu, nigdy jeszcze taka potężna armia ptaków nie frunęła tuż nad moją głową, nie przywykłem do bliskości łabędzi. Przestraszyłem się, padłem na ziemię, dopiero kiedy spojrzałem w górę, zdumiony zobaczyłem, że to łabędzie. Nagle pomyślałem: jaki wobec tego hałas muszą robić anioły? Możliwe, że jeszcze bardziej intensywny… Warkot helikoptera mnie się zawsze kojarzy z Apokalipsą Francisa Forda Coppoli, w sensie pozytywnym. Ale wtedy przed domem przestraszyłem się jeszcze z innego powodu, pomyślałem, że oto nadszedł czas mojej łabędziej pieśni, a więc umieram… Pomyślałem o matce, która też miała gęsie skrzydło i czyściła nim rury pieca. Wiesz, karbowana rura kolankowa jest wyjątkowo ważnym dla mnie przedmiotem, to jedna z moich metafor. Na przykład w Wyprzedaży wydaje się przez chwilę akordeonem. W moim wierszu, w mojej pieśni łabędziej mama piłką do cięcia kości piłuje gęsie skrzydło, chociaż gęś żyje, i właściwie nie wiadomo, czy to łabędź, czy gęś, piłuje to skrzydło i jednocześnie śpiewa… Bo przecież, prawda, ona śpiewa przed śmiercią. Jedną z najważniejszych metafor otrzymałem od naszej rosyjskiej sprzątaczki.

Zresztą łączy się z nią wiele ekscytujących perypetii. Ostatnio podejrzewałem, że zabrała jedną z moich figurek Tity, ale nie potrafiłem zdobyć się na odwagę, by zapytać, gdzie się podziała. Tito. Miałem dwa jego posążki, pisałem o nich w książce Zmurszały marmur. Jugoplastyka. I nagle jeden z nich zniknął.

Ktoś mi ukradł figurkę Tity.

Historia figurek Tity ciągnie się dalej. Tak na niego psioczą, a z drugiej strony napisy na murach głoszą coś przeciwnego: „Ślusarz był lepszy”…

Niedawno wybieraliśmy się do Szegedu i ta nadzwyczajna sprzątaczka, która poza tym przyszywa mi guziki, ceruje skarpety i dba o kalesony, bo ja jestem okropnie bojaźliwą istotą i – jeśli nawet tylko w przenośni – często ze strachu robię w gacie, poprosiła nas, żebyśmy przywieźli jej z Węgier proszek uniwersalny, zwany też cugowym. Ten proszek ma związek z innymi białymi proszkami (gips, mąka, aspiryna Bayera, sól morska, soda). Proszek cugowy, proszek uniwersalny, a ma on jeszcze jakieś inne nazwy, należy do najcudowniejszych substancji mojego dzieciństwa. Do dziś pakują go w delikatne białe bibułki. Składanie tych bibułek dla mnie w dzieciństwie oznaczało pewnego rodzaju sztukę, co ma związek z robieniem papierowych statków i samolotów. Może to takie ważne dlatego, że jako chłopiec nie umiałem robić papierowych stateczków, ale pasjonowała mnie ta sztuka, do dzisiaj pasjonuje. Widzisz, kolekcjonuję również statki w butelkach. Jak napisałem w jednym ze swoich ostatnich wierszy: „bo papierowe statki przemakają”. Ale to się wiąże też z wyjazdem, z podróżą. (János Sziveri był biegły w sztuce origami tak jak Japończycy, był prawdziwym artystą, a jeśli wiemy, że origami jest dzisiaj – po Hantaïm i Deleuze’em – poważną kategorią filozoficzną, to… O tym, znaczy o origami Sziveriego – zresztą redagowanie pisma też jest czymś takim – należałoby napisać esej; człowiek sądził, że chce się na niego zamachnąć, a on wtedy, jak hipnotyzer, wyczarowywał skomplikowane abstrakcyjne formy: ptaszka, kwiatek, samolot, statek…).

Miałem ciężko chorą ciotkę, jedną z młodszych sióstr babci Vitéz. Krewni mojej babci byli smukli i bardzo wysocy, mieli prawie po dwa metry wzrostu. Dziadek Kovács, ojciec mamy, pewnego dnia odszedł z domu i wtedy dziadkowie się rozwiedli, rodzina się go wyrzekła, potem wprawdzie przyjęli go z powrotem, lecz bez nazwiska, zatrzymali nazwisko panieńskie babci – Vitéz. Ja korzystam ze wszystkich nazwisk, czasem jestem Kovácsem, mitycznym kowalem, czasem Vitézem, ale oczywiście również Kracsunem12… A zatem nie tylko imię Ottó jest aktywne, moje nazwisko również nieustannie się zmienia, kwestionuje siebie, pracuje… Mieszkał w dolnej kuchni, był właściwie przez nich ubezwłasnowolniony. Tak więc na pierwszym planie znalazło się nazwisko Vitéz. Cieszyłem się z tego, bo bardzo kochałem babcię, a nazwisko Vitéz kojarzyło mi się z poetą Mihályem Csokonaim Vitézem, jakbyśmy byli krewnymi.

Ja, Vitéz.

Vitézowie mieszkali w wielkim domu na ulicy Petőfiego, z pustymi, przestronnymi pokojami, gdzie trzymano pszenicę, kukurydzę, wszędzie unosił się swoisty zapach, tak jakby zapach spichlerza albo młyna. Odziedziczyłem jeden z tamtejszych kredensów, do dziś ważny dla mnie mebel, chociaż od czasu do czasu trafia na strych. O kredens też muszę walczyć, tak jak o taboret… W jednym z tych ogromnych pokoi leżała chora Magdaléna Vitézówna, wysoka, bardzo chuda kobieta, całkiem już strawiona, spustoszona przez chorobę, która pozbawiła ją wszelkich innych cech – jej istotą była choroba, cierpienie. Czasem ośmielałem się do niej wejść, podłoga wokół łóżka cała była zasłana cieniutkimi papierkami po proszku uniwersalnym, które moja ciotka rzucała tam po wypiciu lekarstwa. Wokół łóżka unosiły się niczym lekkie samolociki i stateczki przepięknie poskładane papierki. To było wielkie łoże z kolumienkami, całe w pierzynach i poduchach w liliowe paski, leżała tam, sama skóra i kości, a wokół pływały te dziwne stateczki, fruwały samolociki… Herzog nakręcił cudowny film, jeden z najpiękniejszych filmów, jakie znam: Stroszka, w którym główny bohater, kompozytor, uliczny muzyk, robi w więzieniu (a może to jego współwięzień robi go i ofiarowuje Brunonowi?) najmniejszy papierowy statek świata…

Poświęcenie dzwonów przed kościołem w Magyarkanizsy (Mária Vitéz, młodsza siostra babci Ottó Tolnaiego, pierwsza z prawej)

Mama Ottó Tolnaiego (druga z lewej) z przyjaciółkami

A zatem nasza rosyjska sprzątaczka poprosiła o ten, produkowany już przed wojną, proszek uniwersalny, bo, jak twierdziła, aspiryna Bayera w ogóle nie działa. A wracając do tego, co chcę powiedzieć – ona używa gęsiego skrzydła, fruwa z nim po moim magazynie, oto jej tajemnica, inaczej nie zdołałaby utrzymać tutaj porządku. Czasem jednak bałem się, że jakieś naczynie Vitézów albo wyszczerbiony dzban Fülepa spadnie ze ściany i się rozbije. Kiedy w końcu rzeczywiście spadł i się rozbił, zdumiałem się, bo na denku lśniło coś czarnego przypominającego smołę lub jakąś alchemiczną substancję, jak na przykład blenda smolista małżonków Curie. Czułem, że w tym dzbanie od dawna coś dojrzewa, coś się kryje, jakaś esencja – co oczywiście skojarzyło mi się z Lajosem Fülepem.

Mówiąc o babci Vitéz, zacząłem już odpowiadać na twoje pytanie o rodzinę, o miasto rodzinne. Zacząłem od krewnych mamy, z którymi później straciliśmy kontakt. W Szabadce jeszcze mieszkają Vitézowie. W wymienionej przez ciebie noweli, w której z Kanizsy przez Palics do Szabadki pędziliśmy świnię, wspomniałem, że przez jakiś czas mieszkaliśmy w domu jednej z rodzin Vitézów, u mojej matki chrzestnej, która też wróciła do nazwiska Vitéz, ponieważ się rozwiodła, kiedy jej mąż, jako że był członkiem profaszystowskiej partii Béli Imrédyego, uciekł na Węgry… Dziś już nie mam kontaktu z tymi gałęziami, znaczy z Vitézami i Kovácsami. Ale trzymam kilka fotografii…

Oto na przykład Elemér Kovács. (Często to on pisze moje wiersze).

Pierwotnie mój ojciec nazywał się Kracsun, ale potem zmadziaryzował swoje nazwisko. Jego ojciec mieszkał na Járásu, był rzeźnikiem i obsługiwał tamtejsze folwarki. W czasie pierwszej wojny światowej przepadł na dłuższy czas. Babcia ze strony ojca zajmowała się zwierzętami, ziemią, dobrze się znała na koniach. Ciekawe, że babcia Vitéz też kochała konie, miała wręcz bzika na punkcie koni. Pewnego razu, gdy zjeżdżała ze wzgórza Oromhát wozem wyładowanym dyniami, poślizgnęła się, spadła na ziemię i konie ją stratowały, a dynie zbombardowały. Do dziś nie potrafię przetrawić tej śmierci. Od tamtej pory mój ojciec mieszkał u krewnych w Oromhegyesu.

Przed drugą wojną światową i przez krótki czas podczas niej mój ojciec miał dom i sklep w Oromie, prawdopodobnie tam zostałem poczęty. O tym mówi nowela Lipiec. W 1940 roku moi rodzice mieszkali jeszcze w Oromie, ale przed porodem mama pojechała do Kanizsy, i tam już zostali. Oromhát to najbardziej wysunięty cypel wzgórz Telecska, między wzgórzami Telecska i Ókanizsą ciągnie się Járás, słony step, ważne, mityczne miejsce mojego życia. Mamy tam teraz chałupę, to jedno z moich podstawowych miejsc, drugim jest Cisa. Cisa i Járás stanowią dwie niezwykle ważne granice w moim życiu – trzecią jest granica kraju, która przecina i jedno, i drugie…

Járás

Na Járásu

Gdybym się cofnął do czasu moich narodzin, to wspomniałbym o mojej pierwszej kołysce – o Cisie. Już jako dwu-, trzyletni chłopiec wszedłem do Cisy, skąd właściwie nie wychodziłem aż do szkoły średniej. Dzieci z miasteczek położonych wzdłuż rzeki tak bardzo są z nią związane, że równie dobrze można je nazwać płazami. Cisą tłumaczę swoją poezję, choć ostatnio lubię też używać innego wyrażenia, które pożyczyłem od Danila Kiša. Jedna z najpiękniejszych książek Kiša Wczesne smutki nosi podtytuł „dla dzieci i wrażliwców”. Z „wrażliwców” uczyniłem osobną kategorię, ale on też przejął to od kogoś, bodaj od Tristana Tzary. Gdybym mówił o tym, jak stałem się wrażliwcem, wskazałbym na Cisę jako główną winowajczynię – że stałem się wrażliwcem, literatem, poetą. Lądowały na mnie, oblepiały, odziewały małego, chudego dzieciaka miriady jętek, cisańskich kwiatów13…

Mnóstwo dzieci mieszkało wzdłuż Cisy, a jednak nie wszystkie zostały poetami… A skoro już o tym mowa, czy w dzieciństwie czułeś, że coś odróżnia cię od rówieśników? Czy uświadamiałeś sobie swoją odmienność, inną wrażliwość?

Nie bardzo. Miałem starszego brata i byłem zawsze w ruchu. Czułem się przy nim bezpieczny. Był nadzwyczaj silnym, odważnym chłopcem: miał ksywkę Tarzan, brał udział w każdej awanturze, w każdej przygodzie, a ja razem z nim, chronił mnie. Dzięki temu mogłem być trochę inny. Wszystko zaczynał wcześniej niż ja, torował mi drogę, wszędzie mogłem zajrzeć, wszystkiego skosztować, kłótni, zabaw w wojnę, przygód, wycieczek, mogłem przepłynąć Cisę itd. Chłopaki prowadziły wielkie wojny błotne albo przepływały Cisę, co oznaczało nobilitację. Kto przepłynął Cisę, ten był już kimś, w tym się zawierała miara jego wartości.

Boże, przepłynąć Cisę! Pływam w niej, nawet pływając w Adriatyku czy w oceanie…

Bywało, że wody Cisy bardzo opadały, na brzegu powstawały wtedy wysepki i zatoczki, zwane przez nas arenami, lubiłem tam tkwić godzinami, budować zamki z piasku pomiędzy arenami.

Budowałem zamki jak najęty, mówiliśmy, że je nakraplamy, brało się garść piasku, zanurzało go w wodzie i manewrując kciukiem, spuszczało się strużkami płynny piasek, kto najzręczniej manewrował palcem, temu wychodziły najpiękniejsze zamki. Bez najmniejszego trudu zostałem wirtuozem, przecież wszystko we mnie drżało, jak już mówiłem, byłem straszliwie rozedrganą istotą, i mogłem sobie pozwolić na ten luksus, bo chronił mnie starszy brat, Tarzan. Oczywiście ważne było, żeby zrobić solidny fundament pod mury i wieże, bo jeśli przesadziłeś z ażurem, zamek szybko się zawalał, a wysychając – błyskawicznie się rozsypywał, ponadto łatwiej można go było zburzyć, kiedy wybuchała wojna. Uwielbiałem ten cisański piasek, mienił się drobinkami masy perłowej. W Cisie było mnóstwo muszli i ten pył cudownie skrzył się w piasku.

To niesamowite, że po upływie półwiecza zamieszkałem w domu zwanym Zamkiem z Piasku, że w końcu przeprowadziłem się do zamku z piasku, który w dzieciństwie tak bardzo chciałem zbudować. W tym, co mówię, nie ma żadnej przesady, w swojej młodzieńczej powieści Głowa diabła szczegółowo opisałem nakraplanie zamku. Jakże to dziwne zamieszkać w metaforze, we własnej metaforze, nawet jeśli żyje się życiem bardziej rzeczywistym niż inni literaci, z kurami, z psami. Innym ważnym przeżyciem dzieciństwa było pływanie. Pływanie w okresie kwitnienia Cisy. To moja poezja. Wiesz, na pewno znajdę sposób, żeby jeszcze o tym poopowiadać, nie trzeba od razu, już pierwszego dnia, wygadać z siebie wszystkiego, ale czemu nie miałbym już teraz zasygnalizować możliwych tematów, kwitnienie Cisy to taka poważna, twarda, brutalna bataille’owska kategoria…

Niektórzy ludzie są maniakami latania, dla mnie jedną z form życia jest pływanie. Mój Boże, pływać w kwitnącej wodzie… Absurd mojej sytuacji polega na tym, że kiedy tu zamieszkałem, jezioro Palics już umarło, stało się, jak mówi dziecięcy wierszyk14, suchym jeziorem. Ja zaś zdechłą żabą albo tym chlapiącym się w wodzie głuchoniemym człowiekiem…

Tak, metafora jest właśnie czymś takim jak jętka. Ten osobliwy owad został jakby wręcz stworzony dla poezji. Literatura fachowa mówi, że jętką zajmował się już Arystoteles. Kwitnienie Cisy, masowy wylot jętek – do dziś jest dla mnie czymś najpiękniejszym, co kiedykolwiek w życiu widziałem, czego kiedykolwiek doświadczyłem. Bowiem aż do wieku gimnazjalnego, a może jeszcze dłużej, nigdy nie byłem na zewnątrz, poza, zresztą ja nadal nigdy nie jestem na zewnątrz, dlatego tak trudno mi ująć w słowa pewne sprawy, to kwitnienie – nie tylko na nie patrzyłem, ale także w nim uczestniczyłem. Zawsze wtedy chodziliśmy do Martonosu, nad samą granicę, nad jugosłowiańsko-węgierską granicę biegnącą wzdłuż Cisy – możliwe, że w strefie przygranicznej wszystko już tak drży, wibruje, że to drży i wibruje istota graniczna – a stamtąd, w czasie pełnego rozkwitu rzeki, schodziliśmy do Adorjánu. To dlatego trasa, relacja Martonos–Adorján stała się dla mnie ważna.

Kwitnienie Cisy zawsze mi się kojarzyło z kwitnieniem wiśni, z Japończykami, taki to był widok, ale znaleźć się tam w środku to niezwykłe przeżycie. Słabowity, wątły dzieciak zanurza się w wodę pośrodku Cisy i nagle – jakby znalazł się w centrum wybuchu – dostaje się w gęstwę wibrujących płatków. Te gramolące się z błota owady-kwiaty, kiedy wychodzą na powierzchnię i pięknie wzlatują, zostają zapłodnione, zrzucają skórę i składają jaja. I lądują na nas, obsiadają nam głowy, twarze, ramiona, ich drżenie, drganie, podrygiwanie – to jest ta podstawa, ten rytm, który mnie określił, więc jeśli ktoś chce dosłyszeć coś z moich wierszy, niech porzuci szkolne schematy, niech raczej bada obyczaje jętki jednodniówki. Poetyki dywagujące na temat rytmu wiersza też mogłyby wziąć coś takiego pod uwagę… W tym zawiera się także to, co mógłbym nazwać małą śmiercią, to jedyny znany przypadek, kiedy narodziny i śmierć dzieją się jednocześnie. Na tobie, na twoich ramionach, twarzy, i jestem już niemal istotą-kwiatem albo byłbym, gdyby to nie było zbyt piękne. Intensywność wybuchu tego punktu śmierć–życie kojarzy się z wybuchem bomby atomowej, dokładniej – kontrapunktuje go, pozytywny wybuch atomowy…

Czyli jedną z linii granicznych jest Cisa, bo tam biegła granica kraju, ale rzeka też stanowiła granicę – między Banatem i Baczką. Jeśli ją przepłynąłeś, trafiałeś do innego świata. Pochodzę z Kanizsy, zwanej również Magyarkanizsą albo Ókanizsą, z pewnością w opozycji do Nagykanizsy, ale po drugiej stronie była też Törökkanizsa, na pewno z nią jest w parze Magyarkanizsa, nie z Nagykanizsą, i to gdzieś tam biegła prawdziwa granica. Teraz już wiesz, że jest węgierska i turecka15. Cisa stanowi szczególną granicę. To średniej wielkości rzeka, mimo to mam wrażenie, że po drugiej stronie jest inny świat, inny kontynent. Nauczyłem się, że jeśli ją przepłynę, mam wstęp do innego świata. Drugi brzeg to inny świat, a więc jest jakiś inny świat i jest drugi brzeg. Granica. Wdrapywaliśmy się na drzewa morwy nad Cisą, dopóki tam rosły. Wszyscyśmy hodowali jedwabniki, które są spokrewnione z jętkami. Zachwycała mnie cudowna różowa nić oprzędu jedwabnika. W Törökkanizsy była fabryka jedwabiu, kobiety z Kanizsy jeździły tam do pracy. To jedno z moich podstawowych przeżyć, podstawowych tworzyw.

Zatrzymajmy się jeszcze przy Kanizsy, porozmawiajmy trochę o twojej rodzinie, o waszym wychowaniu. Było was troje. Jak się wami zajmowano, jak was wychowywano, we współczesnym znaczeniu tego słowa?

Był krótki okres, podczas wojny i tuż po niej, a więc w latach czterdziestych, kiedy każdego lata dzieci z nadcisańskich miasteczek znikały w zieleni, w Cisie. W tamtym czasie mój ojciec miał sklep, kilka sklepów, i żyliśmy w dość dobrych warunkach materialnych, ale utrzymanie interesu wymagało od niego nie lada walki. Musiał sprzedać ziemię odziedziczoną po babci Vitéz, zaciągnął kredyty, a potem założyli jakąś spółdzielnię. Po wojnie wszystko znacjonalizowano. To był trudny okres dla moich rodziców, ale dzieci żyły swobodnie. Z jednej strony był tam osobliwy świat sklepu, sklep towarów mieszanych, kontakty z rzemieślnikami, z szewcami, stolarzami, krawcami, cukiernikami, kowalami – to było niezwykłe. Wciąż przychodzili do nas kupować, to znów zanosiło się im jakiś towar, poza tym ojciec miał też wielu przyjaciół, więc sporo czasu spędzaliśmy albo w naszym sklepie, albo w magazynach, to znów w warsztatach rzemieślników. Przyjaźniliśmy się z ich synami, w pracowniach stolarzy, ślusarzy, szewców czuliśmy się jak u siebie w domu. Właściciel jednej ze stolarni, pan Vincer, skautmistrz, po wojnie, tak jak mąż mojej chrzestnej, uciekł do Szegedu. Ale zostawił tutaj rodzinę, matkę, babcię i dzieciaki, z którymi się przyjaźniłem, i tutaj zostały również jego narzędzia. Vincer był stolarzem artystycznym, artystą amatorem, rzeźbiarzem, pracowali u niego wyśmienici majstrowie, którzy nadal doskonale wykonywali swoje rzemiosło. Chodziliśmy, głównie po południu, do tych ogromnych pracowni, nikogo nie pytając o pozwolenie. Niedawno przeczytałem jeden z moich wczesnych wierszy, w którym pojawia się jak przez mgłę widok podwórza naszego ówczesnego domu. Stara babcia wymachiwała na progu cienkim, krzywym kijem, i była tam mama i ten wielki dom, mała pracownia ojca pełna dziwnych przedmiotów, podwórze, gdzie się rozmnażały króliki i wszędzie drążyły tunele, to było nasze królestwo. Całe obejście roiło się od angor, w powietrzu unosił się biały puch i opadał na ziemię. Rosła też na podwórzu ogromna morwa, miała czarne owoce, które spadały na białą sierść niczym wielkie czerwonoczarne pieczęcie – to wprawdzie poetyckie metafory, ale mają związek z konkretnym miejscem. Każda pracownia rzemieślnicza tak we mnie żyje.

Co się zaś tyczy wychowania, rozkoszowałem się niewiarygodną wprost wolnością. Mój ojciec był kupcem i jednocześnie zaopatrzeniowcem kanizsańskich kupców. Odbywał dużo podróży handlowych, ale my nic o nich nie wiedzieliśmy. Ja wtedy byłem jeszcze bardzo mały, ale pamiętam ten okres. Pamiętam, że ojciec wciąż wyjeżdżał, znikał w dalekim świecie, a ten świat niebywale mnie ciekawił. Także i to stało się elementem mojej twórczości. Że jest bardzo realne miasteczko na Wielkiej Nizinie Węgierskiej, a cała reszta znajduje się gdzieś hen za Cisą, za granicą – i to jest świat.

Dostaliśmy raz od taty widokówkę z Dubrownika, a może z Opatii, już nie pamiętam, i zachwyceni wpatrywaliśmy się w ten niezwykły błękit, gdzie przebywał nasz ojciec, dokąd jeździł. W tę błękitną materię świata. Świat, daleki świat jest błękitny… Ojciec przywoził kupcom gąbkę, sól morską, wianki fig, towary kolonialne. Bóg wie dokąd i po co jeździł. Nadal próbuję to odgadnąć, wybadać.

Kolejnym ważnym wydarzeniem mojego dzieciństwa było aresztowanie ojca, tuż po wojnie, kiedy to stery w domu musiała przejąć babcia Vitéz. Żyliśmy jakąś resztką wielkiej rodziny.

Zamieszkała z nami również starsza siostra babci, zakonnica, która wystąpiła z klasztoru, oraz służąca z Járásu, wręcz uwielbiana przez nas. Później wyjechała do Australii, gdzie do dziś mieszka, nie widziałem jej ze dwadzieścia lat. Na początku jeszcze od czasu do czasu przyjeżdżała i wtedy odwiedzała nas. Właściwie to ona nas wychowała, bo matka była bardzo zajęta. Jeździła za ojcem do kolejnych więzień, woziła mu paczki, usiłowała przez adwokatów załatwić zwolnienie. Babcia zajmowała się zdobywaniem opału, starała się o chleb powszedni, a o nas troszczyła się służąca, była dla nas jak matka.

Kiedyś odwiedziłem jej rodziców na Járásu, ich gospodarstwo znajduje się niedaleko naszego folwarku. Jej ojca pamiętam jeszcze z dzieciństwa, bo kiedyś pojechaliśmy do nich. I razem polowaliśmy na Járásu, ustrzelił z jednorurki królika.

Ta niewiarygodna wolność, którą cieszyły się dzieci nad Cisą, otoczone przyrodą – to było prawdziwe wychowanie. Tworzyliśmy tam osobliwe wspólnoty, zdane na siebie i stanowiące zamknięte światy. Niekiedy rozpadały się one na dwie, trzy grupy, które wojowały ze sobą albo trzymały się razem jak w mrowisku. Przed wojną i po wojnie dużo dał mi skauting. Mój brat został skautem w tym przejściowym okresie, kiedyśmy po trosze byli jeszcze zwiadowcami (u nas nie było pionierów), po trosze już skautami, i ja też się w to zaangażowałem. Skauting był ważny, bo wszystko odbywało się na łonie przyrody, ja właściwie nigdy się od niej nie oderwałem, nigdy się z nią nie rozstałem. Tak wyglądało nasze wychowanie. Sklep. Osobliwi ludzie, którzy tam zachodzili, wielu tylko po to, żeby pogawędzić. I książki mego brata, który zawsze torował mi drogę. I książki kolegów. Ciekawe, że pierwszymi książkami, które trafiły mi w ręce, były powieści brukowe. Pewien bardzo, wręcz niewiarygodnie ubogi chłopak cygański (pamiętam ich chałupę, chyba nigdy nie widziałem nędzniejszego miejsca) zdobywał je gdzieś i wypożyczał za grosze. Nazywał się Jóska, przyjaźniliśmy się. Potem posłali go na jakiś kurs do Verseca, skąd trafił do Rumunii, gdzie przetrwał okres zimnej wojny. Kiedy wrócił, został kelnerem, słynnym oberkelnerem, obsługiwał nasze warsztaty literackie, potem nawet zaczął pisać, wreszcie wyjechał do Niemiec. I tam już został. Kiedy spotkaliśmy się ostatni raz, przypomniałem sobie, że to od niego dostawałem pierwsze powieści o Legii Cudzoziemskiej. To dzięki nim spotkałem się z Afryką, z dalekimi krajami, tak jak z Dubrownikiem albo Opatiją spotkałem się dzięki pierwszej widokówce od ojca. Zapytałem Jóskę, wtedy już dobrze sytuowanego obywatela Niemiec, co czyta. Odpowiedział, że Heideggera. Takie było moje wychowanie – wychowywała mnie natura i ta organiczna zbiorowość małego miasteczka.

Całe swoje dotychczasowe życie spędziłeś w kręgu o wyraźnych granicach, na niewielkim obszarze, którego najdalszymi punktami są Nowy Sad i – powiedzmy – Zagrzeb. Jednocześnie w tym, co piszesz, wciąż obecna jest tęsknota za dalekim światem, za podróżą. Sam kiedyś określiłeś swoje pisarstwo literaturą podróżniczą: żyć w małej przestrzeni i stamtąd próbować patrzeć na świat. Dlaczego w Wojwodinie tak intensywne jest bycie tutaj i pragnienie bycia poza tutaj?

Nie wiem dokładnie, ja też poszukuję tajemnicy tego zjawiska, ale z pewnością ma to związek z poczuciem zamknięcia, z pograniczem. Jako dzieci nie mieliśmy pojęcia, że mamy ciężkie czasy ani w jakim świecie żyjemy w tym rożku północnej Baczki: żelazna kurtyna, Cisa, zewsząd otoczeni granicami, przecież to są homogeniczne węgierskie miasteczka. Zdaje się, że biorąc pod uwagę proporcje, najwięcej Węgrów mieszka w Kanizsy, tak więc była to zamknięta społeczność, i to zamknięta na kilka spustów. Do wyjścia spod owego klosza skłaniała mnie nie tyle chęć ucieczki, ile pragnienie przygody. Wielu moich kolegów pod wpływem brukowych powieści wstąpiło do Legii Cudzoziemskiej, w ogóle zawsze wielu chłopców z Magyarkanizsy, z północnej Baczki, szło do legii. To poważny problem, pewnie to rozumiesz. Mój przyjaciel József Nagy, dyrektor teatru Jel [Znak], który wyjechał do Paryża, też pochodzi z tego świata i odczuwa go tak jak ja. Ten ruch tam i z powrotem u Józsefa Nagya działa niemal identycznie. Opowiadał mi, że często spotyka dawnych żołnierzy Legii Cudzoziemskiej, którzy już nie wrócili do domu, czasem na schodach ruchomych albo gdzie indziej, na przykład w Marsylii, kiedy teatr Jel dawał tam przedstawienie. A na scenie te niezwykłe postacie z Kanizsy, te postacie legionistów, które odparowały, zaczynają się poruszać, ożywać. Również przez pryzmat twórczości Jóski próbuję analizować swój świat, obserwuję, jak to działa u niego, bo czasem na widowni naprawdę siedzą dawni legioniści. Ciekawe natomiast, że mój mistrz, István Koncz, nigdy nie ruszał się z Kanizsy. Poza czteroletnim okresem studiów w Belgradzie, który spędził bardzo intensywnie; lubił, uwielbiał Belgrad. Jeździłem do niego. Jemu zawdzięczam, że Belgrad jest mi bliski.

Jak to jest, czy wy, kanizsanie, i ludzie z Kanizsą związani, macie jakiś specjalny dar, że wszędzie na świecie, od Nowego Jorku po Australię, znajdujecie związki z tym miastem, czy może raczej to północna Baczka i Kanizsa stwarzają takie niezwykłe środowisko? Nie umiem rozstrzygnąć, bo to za twoim, za waszym pośrednictwem poznałem ten świat, który wydaje się równie mityczny, jak świat Garcii Márqueza. Czy to wy nadaliście swemu światu ten szczególny wymiar, czy może raczej ten świat ma już taką szczególną aurę?

Trudno powiedzieć. Na pewno emanuje jakimś upiornym blaskiem. Często wybieram sobie jakieś kanizsańskie postacie, na przykład swoich dawnych kolegów, i za ich pośrednictwem usiłuję go badać. Ten krąg wciąż się zmienia. Od Károlya Szelesa po Jóskę Nagya albo od Zoltána Sebőka po mieszkającego w Australii Ferenca Ároka, który trenował drużynę Novi Sad, a po wyjeździe z kraju został trenerem reprezentacji australijskiej. Ci ludzie są moimi modelami. Mógłbym wymienić ich więcej. Károly Szeles, który pewnego dnia, wysoko mierząc, zaczął trenować swoją córkę Mónikę Szeles, był na przykład karykaturzystą i mistrzem kraju w trójskoku, skakał jak konik polny, w młodości przyjaźniliśmy się w Kanizsy, później również w Nowym Sadzie. Nawiasem mówiąc, był krewnym Ároka.

Ale to, jak ten świat się przeobrażał, jak się wznosił, jak podążał w kierunku takiej dziwnej fantastyczności, musi mieć związek również z samym miastem. Słynna ochotnicza straż pożarna, która zdobyła mistrzostwo świata w zawodach strażackich w Turynie, miała własny teatr. Istniało w Kanizsy towarzystwo zwane Towarzystwem Zapuszczających Włosy i Brody, które wydawało własną ręcznie pisaną gazetę. Odbywali posiedzenia w Parku Ludowym i zapuszczali sobie włosy i brody. Chcąc wskazać na przodków „Symposionu”, należałoby wymienić między innymi ich pismo, które powstało jeszcze przed „Tolnai Világlapja”. W tutejszych miastach, gdzie ludzie ciężko pracują, uprawiają ziemię, takie lumpy, które straciły miejsce w szeregu, wywołują zdziwienie. Jeśli wszyscy kopią, to ten, który zamiast kopać, przechadza się albo zapuszcza włosy, wyróżnia się jeszcze bardziej. Nas, dzieci, bardzo intrygowali ci odmieńcy. Istniała też instytucja zwana Domem dla Ubogich albo Domem Starców, jej nazwa wciąż się zmieniała. Tam zawsze mieszkało sporo dziwaków. Osobliwie się ubierali, dziwnie się poruszali, ot, takie wiejskie głupki. Robili na mnie wielkie wrażenie. A z drugiej strony była w miasteczku warstwa drobnomieszczańska, na przykład rodzina Kosztolányich, młodszy brat Dezső Kosztolányiego; wiesz, opowiadanie Csátha pod tytułem Baczka dzieje się akurat w Kanizsy, to właśnie moje miasto rodzinne posłużyło mu za model, ergo ja też siebie uważam za model, nie muszę siebie stwarzać, jedynie tylko istnieć, tkwić, unosić się.

No i był nad Cisą Járás, słony step, który czasem jest całkiem biały od sody. Rośnie tam tylko rumianek, zatrwian i jeszcze kilka byle jakich roślin – jak w tundrze. Ten intensywny zapach rumianku i soda, tiosiarczan sodu, też były ważne. Należą do moich alchemicznych substancji. Na Járásu odkryto źródło lecznicze, które doprowadzono do miasta, do Parku Ludowego, parku Elżbiety, gdzie potem zbudowano słynne kąpielsko, cud-kąpielisko z cud-łaźnią. Miało żółtą, bardzo intensywnie siarczaną wodę. W czasach mojego dzieciństwa, ponieważ w domach nie było łazienek, raz w tygodniu szliśmy tam całą rodziną. Kąpiel w Cisie była jednym rodzajem kąpieli, a w cud-kąpielisku drugim (potem w morzu – trzecim, a w jeziorze, na mokrym brzegu suchego jeziora – czwartym). Były tam małe baseniki – nie wanny – które nazywaliśmy fajansami. Do baseników, wyłożonych białymi kaflami ceramicznymi (czy widzisz tutaj ten stary, oprawiony kafel z Haarlemu? Naprawdę pochodzi z Haarlemu, dostałem go w prezencie urodzinowym od Józsefa Nagya), schodziło się po schodkach, trzymając się miedzianej poręczy, były niczym łoża, niemalże się unosiliśmy na tej złocistożółtej gorącej wodzie. Teraz dobudowano tam nową część, kąpielisko stało się cenionym nowoczesnym uzdrowiskiem, chociaż stara część nadal funkcjonuje, i nadal jest słynnym zakładem leczniczym (jednym ze strażników dawnego cudu). Przed budynkiem stoi rzeźba dłuta słynnego francuskiego artysty (jego żona pochodziła z Kanizsy). A z tyłu, czyli między dwoma oddziałami, ładny monument przedstawiający jętkę, wzniesiony ku pamięci pewnej zgwałconej i uduszonej dziewczynki. I jest tam jeszcze jeden niezwykły pomnik, niewielki zamknięty skwer, upamiętniający trzy siostry z willi Keménya wywiezione do obozu koncentracyjnego… Ale także pośrodku klombu przed starym budynkiem stoi ciekawy pomnik – no proszę, ileż tu pomników! – przedstawiający młodą Cygankę, on również działał na moją wyobraźnię, bowiem zabili ją Rosjanie, strzałem w brzuch. Spacerujący tutaj pod wieczór ludzie uważali, że to żywa kobieta, i kiedy się do niej zbliżali, poprawiali sobie fryzury, oczywiście widzieli, że to rzeźba, mimo to wierzyli, że nocą ożywa. Chodziliśmy tam nie tylko się kąpać, lecz także podglądać. Wdrapywaliśmy się na drzewo i podglądaliśmy nagie kobiety. Ale to już było później, kiedy zbliżał się koniec dzieciństwa. Cud-kąpielisko, Cisa i Járás, wyznaczały granice miasteczka. Dalej były okoliczne miejscowości: Orom, Oromhegyes, następnie Ostorka, Kishegyes, Kishomok, Adorján i Zenta – najbliższe większe miasto, gdzie mój brat niebawem zaczął chodzić do gimnazjum. Potem Szabadka, Röszke, Mórahalom, Szeged. Jako mały chłopiec, jeszcze przed wojną, chyba byłem w Szegedzie, ale nie jestem pewny, może myli mi się z Szabadką. Pamiętam wnętrze jakiegoś sklepu, jego zapach, dostałem ładny sweter, to się działo chyba w Szegedzie, w czterdziestym trzecim, czwartym roku.

Czy potrafisz odróżnić swoje przedwojenne wspomnienia z dzieciństwa od powojennych? Czy wojna stanowiła jakąś cezurę?

Pamiętam na przykład, że mieszkaliśmy w domu Pálinkása, gdzie teraz też jest sklep. Ojciec obecnego właściciela był naszym dobrym znajomym, a mój ojciec przyjaźnił się z jego dziadkiem. To był dom z wejściami od dwóch ulic, wynajmowaliśmy jedną jego część. Obok domu Pálinkása był sklepik z piernikami, należący do starszego małżeństwa Żydów. Właściciel nazywał się Hermann, w jego cudownym, maleńkim sklepiku, niemal pustym, z wyszorowaną podłogą, stała lada, a na niej dwa szklane dzwony, pod jednym był cukier kartoflany, pod drugim pierniki, właściwie nic więcej w sklepie nie było. Tylko te dwa efektowne dzwony. Bardzo lubiliśmy Hermannów, byli sympatyczni, mieszczanie na ogół są milsi niż chłopi, w każdym razie ich uprzejmość jest innej jakości. Przynosiłem im wodę ze studni artezyjskiej, zarabiałem w ten sposób, dostawałem za to pierniki i cukier kartoflany. Pamiętam, jak dźwigając konewkę albo wiadro, obijałem sobie kostki. Uliczka była porośnięta rdestem, w którym się bawiliśmy, kiedy nie mieliśmy słodyczy, jedliśmy ślaz. Często graliśmy tam w piłkę. To niezwykle intensywnie we mnie żyje. Kiedyś przed sklepem z piernikami zatrzymało się auto ciężarowe i mężczyźni w mundurach wepchnęli do niego staruszków. Na wieszaku został żółty płaszczyk, płaszczyk cioci Hermann, z którego wycięto dwie żółte gwiazdy. Miejsca po gwiazdach ziały dwiema czarnymi dziurami. Kiedy ich zabrano, odważyłem się wejść do sklepu, pamiętam tę niezwykłą pustkę, ciepłą przytulność, zapach miodu. Pod jeden z dzwonów dostała się mucha, bzyczała, strasznie głośno, i obijała się o szklane ścianki. Do dziś mam w uszach bzyczenie tej muchy pod szklanym dzwonem, do dziś wisi tam żółty płaszczyk jak w opowiadaniu Ivána Mándyego.

Nie rozumiałem, co się stało. Potem drzwi do sklepu zabito deskami. Dość długo, co tu mówić, przez jakieś trzydzieści lat nie słyszałem o Hermannach, aż kiedyś, bedąc na Járásu, poszedłem do mojego sąsiada chłopa, który miał warsztat kowalski i bardzo zręcznie obrabiał żelazo, nadal do niego chodzę, kiedy potrzebna mi zasuwka czy rygiel. Poprosiłem, żeby uciął mi kawałek żelaza, a on na to: „My tak zręcznie żelazo ciachamy, jak wujek Hermann cukier kartoflany”. Jego gospodarstwo leży dość daleko od miasta. Zdumiony spytałem: „Wiecie, kim był pan Hermann?”. A on, że owszem, wie. To dziwne i piękne, że pan Hermann nadal żyje w jakimś powiedzonku.

Są też inne wspomnienia. Kiedyś natknęliśmy się na spalonego, podziurawionego kulami dżipa, w którym zaczęliśmy myszkować. Nie spalił się doszczętnie, ale był bezużyteczny. Obok kierownicy znaleźliśmy perłowy pugilares z papierosami. Możliwe, że były tam także monety, które trafiły do kieszeni starszych chłopaków. Pamiętam, że od razu uciekliśmy z tym skarbem. Przed naszym domem pod długim rzędem kasztanowców ciagnął się rów odpływowy z kamiennym otworem, ukryliśmy się tam i zaczęliśmy palić te okropne żołnierskie papierosy. Zrobiło mi się niedobrze, przez pół dnia zataczałem się i wymiotowałem w rowie, chyba dlatego tak późno zacząłem palić i właściwie nigdy nie stałem się prawdziwym nałogowcem. Kiedy weszli Rosjanie, również na tej ulicy, gdzie rząd kasztanowców ciągnie się aż do stacji kolejowej, postawiono kuchnię polową. Opodal, u pewnej serbskiej rodziny, zakwaterowało się ich dowództwo. Potem okazało się, że głównym dowódcą jest sam generał Tołbuchin.

Kiedy graliśmy raz w piłkę, kopnął ją, zapamiętałem jego buty z cholewami. Kiedyś wystawili mu pod kasztanowiec wielki czerwony fotel, właśnie siedział w nim, gdy od strony stacji nadszedł król cygański z Horgosu, na bosaka, w bryczesach, z długim mieczem u boku. Miał na sobie piękną kamizelę, kapelusz z wielkim rondem. Szedł w towarzystwie kilku dobrze zbudowanych młodzieńców. Do dziś mam tę scenę przed oczyma, jak król cygański nadchodzi z godnością, aby pertraktować z wielkim generałem, przedstawicielem nowej władzy – czy ma się z nim ugodzić, czy też przed nim ukorzyć.