Poeci wyklęci - Charles Baudelaire, Arthur Rimbaud, Paul Verlaine - ebook

Opis

Lektura nadobowiązkowa. Żądza wolności w poezji poètes maudits przybierała kolosalne rozmiary, a punktami wyzwalania stały się dusza, ciało i miłość. Śmierć przecież przyszła po nich prędko, pozostawiając im wieczną młodość. Wyklęci zostawili po sobie poezję niepokoju, pokazali, jak przekracza się granice. To dziewiętnastowieczny portret tamtych burzliwych myśli i pełnych namiętności i niebezpieczeństw męskich historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kinzetka

Nie polecam

Fatalne młodopolskie tłumaczenia. Pomysł przedni a wykonanie żałosne.
00

Popularność




Charles BaudelaireArthur RimbaudPaul Verlaine

Poeci wyklęci

RedaktorAdrian Zawadzki

Projektant okładkiAdrian Zawadzki

KorektorYAG

© Charles Baudelaire, 2021

© Arthur Rimbaud, 2021

© Paul Verlaine, 2021

© Adrian Zawadzki, projekt okładki, 2021

Lektura nadobowiązkowa. Żądza wolności w poezji poètes maudits przybierała kolosalne rozmiary, a punktami wyzwalania stały się dusza, ciało i miłość. Śmierć przecież przyszła po nich prędko, pozostawiając im wieczną młodość. Wyklęci zostawili po sobie poezję niepokoju, pokazali, jak przekracza się granice. To dziewiętnastowieczny portret tamtych burzliwych myśli i pełnych namiętności i niebezpieczeństw męskich historii.

ISBN 978-83-8245-994-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Przedmowa

Powód, dla którego stworzyłem tę antologię, był banalny — chciałem mieć ich w jednym miejscu.

Poeci wyklęci, poètes maudits, inspirowali mnie od młodych, licealnych lat. Mnie ich poezja kojarzyła się z miejscami bezludnymi, odosobnionymi, także wysepkami rozsianymi w wyobraźni, a może takich właśnie miejsc potrzebowałem do lektury. Takich, które służą kontemplacji. Ich twórczość podejmowała próby szeroko rozumianego wyzwolenia i wyzwalania. Żądza wolności przybierała kolosalne rozmiary, a punktami wyzwalania stały się dusza, ciało i miłość. Śmierć przecież przyszła po nich prędko, pozostawiając im wieczną młodość.

Teksty, poezje, które wybrałem pochodzą z domeny publicznej, na podstawie oryginalnych wydań z początku XX wieku, nie ingerowałem zatem niepotrzebnie w język czy ówczesne zasady ortograficzne. Inaczej sprawa ma się w tekstach o charakterze eseistycznym, przede wszystkim we fragmentach Wina i haszyszu, w których pozwoliłem sobie na poprawki językowe. Wierzę, że młody człowiek, który sięgnie po ten zbiór, powinien obcować z językiem, który jest poprawny. Zdaję sobie sprawę z tego, że nawet bardzo młody czytelnik rozpozna archaiczne formy bez problemu (np. przyczem), ale nie chcę, aby miał wątpliwości lub nauczył się form pisanych niegdyś łącznie, które dziś zapisujemy rozdzielnie, którymi dziś rządzą inne zasady pisowni. Dołożyłem wszelkich starań, by nie pominąć żadnego z tłumaczy czy tłumaczek. To ich pracę trzymacie w rękach.

Wyklęci pokazali mi poezję niepokoju, pokazali, jak przekracza się granice. To dziewiętnastowieczny portret tamtych burzliwych myśli i pełnych namiętności i niebezpieczeństw męskich historii. Pijany Verlaine strzelił przecież w kierunku Rimbauda, swojego ukochanego. Jeśli i dla Was, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, ta antologia stanie się wyjątkową pamiątką tamtego okresu, moja skromna praca nie będzie bezużyteczna.

Adrian Zawadzki

Charles Baudelaire

Kwiaty Grzechu[1]

Ofiarowanie

Poecie bez zarzutu,

doskonałemu czarodziejowi

pieśni francuskiej,

ukochanemu i uwielbionemu

mistrzowi swemu i przyjacielowi

Teofilowi Gautier

z uczuciem najgłębszej pokory

ofiaruję te kwiaty boleściwe.

K. B.

Przedmowa

Głupota — grzechy — błędy — lubieżność i chciwość

Duch i ciało nam gryzą, niby ząb zatruty,

A my karmim te nasze rozkoszne wyrzuty

Tak jak żebracy karmią swych szat robaczywość.

Upór jest w naszych grzechach, strach jest w naszych żalach,

Za skruchę i pokutę płacim sobie drogo —

I wesoło znów kroczym naszą błotną drogą,

Wierząc, że zmyjem winy — w łez mizernych falach.

A na poduszce grzechu szatan Trismegista

Nasz duch oczarowany kołysze powoli,

I tak trawi bogaty kruszec naszej woli

Trucizną swą ten stary, mądry alchemista.

Diabeł to trzyma nici, co kierują nami!

Na rzeczy wstrętne patrzym sympatycznem okiem —

Co dzień do piekieł jednym zbliżamy się krokiem

Przez ciemność, która cuchnie i na wieki plami.

Jak żebraczy rozpustnik, co gryząc przyciska

Męczeńską pierś strudzonej starej nierządnicy,

Kradniem rozkosz przejściową — w mroków tajemnicy,

Jak zeschłą pomarańczę, z której sok nie tryska.

Niby rój glist, co mrowiem gęstem się przewala.

W mózgu nam tłum demonów huczy z dzikiem śmiechem,

A śmierć ku naszym płucom za każdym oddechem

Spływa z głuchemi skargi jak podziemna fala.

Jeśli gwałt i trucizna, ognie i sztylety

Dotąd swym żartobliwym haftem nie wyszyły

Kanwy naszych przeznaczeń banalnej, niemiłej,

To dlatego, że brak nam odwagi — niestety!

Ale pośród szakalów, śród panter i smoków,

Pośród małp i skorpjonów, żmij i nietoperzy,

Śród tworów, których stado wyje, pełza, bieży,

W ohydnej menażerji naszych grzesznych skoków —

Jest potwór — potworniejszy nad to bydląt plemię,

Nuda, co, chociaż krzykiem nie utrudza gardła,

Chętnieby całą ziemię na proch miałki starła,

Aby jednem ziewnięciem połknąć całą ziemię.

Łza mimowolna błyska w oczu jej pryzmacie,

Ona marzy szafoty, dymiąc swe haszysze,

Ty znasz tego potwora, co jak sen kołysze —

Hipokryto, słuchaczu, mój bliźni, mój bracie!

Błogosławieństwo

Gdy poeta za potęg najwyższym wyrokiem,

Zstępuje na tej ziemi nudy i nieszczęście:

Jego matka, w rozpaczy, z przerażonem okiem

Bluźni — i przeciw Bogu podnosi swe pięście:

„O, czemuż raczej łona nie strułam gadziną,

Zanim na świat wydałam to szczenię ohydne!

Bądź przeklęta, chwilowej rozkoszy godzino,

Gdy tą pokusą drgnęło me łono bezwstydne.

Boże, skoroś mnie wybrał śród trzody niewieściej,

Abym memu mężowi była widmem kary,

I ponieważ nie mogę w całej mej boleści

Jak list miłosny w ogień rzucić tej poczwary:

Więc twą nienawiść dla mnie, ja odbiję w gniewie

Na tym tworze wyklętym twoich złości lutych,

I tak gałęzie pognę w tem nikczemnem drzewie,

Że nigdy nie wypuści pączków swych zatrutych“.

Tak szałem nienawiści warga jej się pieni,

I, nie pojmując wiecznych wyroków pochodni,

Sama przygotowuje w piekielnej bezdeni

Stosy dla macierzyńskich zapalone zbrodni.

Ale, pod niewidzialną anioła opieką,

Wyklęte dziecko słońca upaja się czarem,

I zatruty chleb czarny i zatrute mleko —

Zdaje mu się ambrozją i boskim nektarem.

Igra z wiatru powiewem, rozmawia z obłokiem

I upaja się dźwiękiem dróg krzyżowych pieśni,

A duch, co go w wędrówce śledzi krok za krokiem,

Płacze, widząc, że wesół, jak ptaszkowie leśni.

Wszyscy, których chce kochać, patrzą nań z bojaźnią,

Albo, rozzuchwaleni dziecięcia spokojem,

Próbują, jaką dotknąć mogliby go kaźnią

I łzy jego wywołać okrucieństwem swojem!

Do wina i do chleba, które on połyka,

Mieszają czarny popiół i nieczyste jady,

Obłudnie precz rzucają, czego on dotyka,

Skarżą się, że stąpali, gdzie nóg jego ślady.

Jego kochanka stawa na rynkach publicznych,

Wołając: „Gdym dość piękną dlań i dość wspaniałą,

Ażeby on mnie wielbił, więc wzorem klasycznych

Bogiń każę wyzłocić swe różane ciało!

Upoję się kadzidłem, i myrrą, i nardem,

Mięsem płeć swą odświeżę, wykąpię się w winie,

Aby poznać ze śmiechem, czy w tem sercu hardem

Wywołam, że mnie będzie czcił jako boginię.

A kiedy się bezbożną tą znudzę zabawą,

Położę na nim dłoń swą mocną, choć bezsilną,

I harpją swych paznokci bezlitośnie krwawą

Do serca jego drogę znajdę nieomylną.

I, jak omdlałe ptaszę, co drżąc się szamota,

Wydrę mu z łona serce, jeszcze krwią bijące,

I, ażeby nakarmić miłego mi kota,

Z pogardą mu i śmiechem na ziemię je strącę“.

Ale tam, gdzie słoneczny widzi tron — w błękity

Wznosi dłoń rozmodloną wieszcz pełen pogody,

I drżą w nim jasnowidzeń błyskawiczne świty,

I nie słyszy, jak huczą wzburzone narody.

„Błogosławionyś Boże, co dajesz cierpienie,

Jako boskie lekarstwo przeciw naszym grzechom,

Jak najlepszej esencji przeczyste płomienie,

Które silnych gotują ku świętym uciechom!

Wiem, że ty zachowujesz miejsce dla poety

W błogosławionych kołach twych świętych legjonów,

I że go przywołujesz na wieczne bankiety

Cnoty i rozanieleń, panowań i tronów.

Wiem, że ból — to jedyny herb na tym padole,

Którego nie poruszą piekła ani nieba,

I że, by mą mistyczną upleść aureolę,

Na to wszystkich stuleci, wszech globów potrzeba.

Lecz nieznane metale, perły z głębi morza,

Zatracone klejnoty Palmiry odwiecznej,

Cały ten skarb najdroższy, promienny jak zorza,

Byłby na jasny djadem mój niedostateczny.

Gdyż uwity on będzie z światłości przezroczej,

Czerpanej z pierwotnego ogniska promieni,

Z tych źródeł przenajświętszych, których ludzkie oczy

Są jedynie zwierciadłem nędznem, pełnem cieni.

Albatros

Czasami marynarze dla pustej zabawy

Chwytają albatrosy, wielkie morskie ptaki,

Co, niby towarzysze spokojni, mkną w szlaki

Gorzkich otchłani morza, które prują nawy.

Zaledwie je na pokład załoga poniosła,

A natychmiast te króle błękitu wspaniałe

Bezsilnie opuszczają swoje skrzydła białe

I ciągną je za sobą, jak drewniane wiosła.

Ten skrzydlak, jakże teraz na pokładzie nawy

Niezdarnie się porusza! Jak on śmieszny tobie,

Marynarzu, gdy fajkę twą glinianą dziobie

I na niepewnych nogach się chwieje kulawy!

Poeta jest podobny do tego chmur pana,

Który burze wyzywa, który drwi z łucznika;

Zaledwie gruntu ziemi stopą swą dotyka,

Wnet chodzić przeszkadzają mu skrzydła tytana.

Wzlot

Ach, ponad stawy, ponad doliny,

Nad góry, lasy, chmury i morza,

Aż poza słońce, za eter siny,

Za sfer gwiaździstych dalne przestworza —

Bujasz, mój duchu, zwijasz się w koło,

Jak dobry pływak gdy fale noszą.

Bezmierną głębię bruździsz wesoło

Z niewysłowioną, męzką rozkoszą.

Leć! niech cię wyższa sfera otoczy,

Oczyść w niej skrzydła, rzuć brudne męty,

I jasny ogień górnych przezroczy

Pij — jako nektar czysty i święty.

Ach ponad nudy, ponad zgryzoty,

Któremi życie jak mgłą się zmąca,

Szczęsny, kto wzbił się śmiałemi loty,

W pogodne kraje światła i słońca;

Kto jak skowronek myślą w lazury

Wylata rankiem pełen swobody;

Kto zdoła spojrzeć na życie z góry,

Pojąć szept kwiatu, mowę przyrody!

Oddźwięki

Natura jest świątynią, kędy słupy żywe

Niepojęte nam słowa wymawiają czasem.

Człowiek śród nich przechodzi, jak symbolów lasem,

One zaś mu spojrzenia rzucają życzliwe.

Jak oddalone echa, wiążące się w chóry,

Tak sobie w tajemniczej, głębokiej jedności,

Wielkiej — jako otchłanie nocy i światłości —

Odpowiadają dźwięki, wonie i kolory.

Są aromaty świeże, jak ciała dziecinne,

Dźwięczne i niby łąki — zielone; są inne

Bogate i zepsute — silne, tryumfalne,

Które się rozlewają w światy idealne,

Jak ambra, benzoina, jako piżma wonie,

Gdzie duch przenika zmysły i wzajem w nich tonie.

∗∗∗

Lubię tych nagich epok bawić się wspomnieniem,

Których posągi Febus złocił swym promieniem.

Wówczas mąż i niewiasta, w pełnym sił rozwoju,

Pili rozkosz bez kłamstwa i bez niepokoju,

A niebo, podniecając ich mlecz pacierzowy,

Wzmacniało tylko zdrowie szlachetnej budowy.

Wówczas łono Cybeli, hojnej karmicielki,

Nie liczyło swych dzieci za ciężar zbyt wielki;

Wilczyca, z sercem wzdętem miłością, wspaniała,

U swych brunatnych piersi wszechświat wykarmiała

Mąż wyniosłej postaci, silny, mógł się śmiało

Pysznić gronem piękności, co go królem zwało,

Pysznić się ich powabem, nieskażonym niczem,

Gładkiem, twardem, nęcącem ich ciałem dziewiczem!

Poeta, w którym dziś się chęć poznania zbudzi,

Tych wielkości pierwotnych, — gdy wejdzie śród ludzi

Tam, gdzie się ciało mężów i niewiast obnaża,

Chłód mu owiewa duszę, oko się przeraża

Obrazem pełnym grozy ich nędz i skażenia.

Potwory, co zmuszacie żałować odzienia!

O, kalectwa! o, kształty śmieszne, godne maski!

Krzywe, chude: tu brzuchacz, ówdzie szkielet płaski,

Które bożek korzyści twardy, nieugięty,

Jeszcze w pieluchach ścisnął żelaznemi pęty!

I wy, niewiasty biedne, blade jak gromnice,

Które rozpusta żywi i żre; — wy, dziewice,

Dziedziczące występków matek smutne piętno,

I ohydę płodności, w zużytych tak wstrętną!

Mamy wprawdzie my, ludy w zepsuciu chowane,

Piękności starożytnym narodom nieznane:

Twarze, strawione rakiem, który serca toczy,

Rzekłbyś, chorobliwości jakiś wdzięk uroczy;

Lecz wymysły, stworzone przez Muzę późniejszą

Nigdy w schorzałych rasach podziwu nie zmniejszą,

Jakiego młodość ludzka jest przedmiotem godnym:

Święta, pełna prostoty, o czole pogodnem,

Młodość z okiem przejrzystem, jak wodne kryształy,

Co nie troszczy się o nic, tylko na świat cały

Zlewa jak niebo — błękit, jak ptak śpiew, woń — kwiaty,

Swoje ciepło serdeczne, pieśni, aromaty.

Latarnie

Rubens — ogród lenistwa, rzeka zapomnienia,

Puch ciał świeżych, od których miłość stroni zdala,

Lecz gdzie życie wciąż kipi pełne ruchu, wrzenia,

Jak powietrze pod Niebem, jako w morzu fala.

Da Vinci — duch jak głębia ciemnego źwierciadła,

W którem Anioły śliczne, z uśmiechy słodkiemi,

Tajemnicą okryte wstają jak widziadła

W kraju zamkniętym lody i jodły smukłemi.

Rembrandt — pełen stłumionych gwarów szpital smutny,

Gdzie tylko krzyż wyciąga ramiona olbrzymie,

Gdzie się z brudów modlitwa i płacz rwie pokutny,

I czarem znagła przemknie błysk słaby, jak w zimie.

Buonarotti — otchłań, gdzie jawią się oku

Herkule i Chrystusy i sztywne jak struny

Potężnych widm postacie powstające w mroku,

Które, prostując palce, drą swoje całuny;

Wściekłości zapaśników, faunowe bezwstydy

Tyś oddał, z dumnym sercem wyżółkły szkielecie,

Wielki odkrywco piękna śród nędz i ohydy,

Mocarzu galerników, tęskliwy Puget’cie!

Watteau — karnawał, kędy krocie serc szlachetnych,

Płomieniąc się, unoszą motylemi loty,

Tłum ozdób lekkich, świeżych, co przy ogniach świetnych

Pająków — tchną w balowy wir szału zawroty.

Goya — zmora, — świat ciemny, gdzie wiedźmy trup dziecka

Warzą pośród sabatów, gdzie u luster baby,

A pończoszki — dziew rzesza naga i zdradziecka

Tak wdziewa, by szatanów skusiły powaby;

Delacroix — przez piekieł opętany mary,

Staw krwi pośród zielonych wiecznie sosen cienia,

Kędy pod niebem chmurnem dziwaczne fanfary

Płyną, jakby Webera tłumione westchnienia:

Te przekleństwa, bluźnierstwa, te skargi, zachwyty,

Te krzyki, i łzy rzewne i hymny weselne,

To przez sto labiryntów głos echem odbity,

Opjum boskie, co serca upaja śmiertelne;

To hasło, przekazane przez legjony straży,

To rozkaz, przez tysiączne tuby powtarzany,

Majak, co się ze szczytu wież tysiąca żarzy,

Sygnał w puszczy zbłąkanym myśliwcom podany.

Bo, zaprawdę, najlepsze godności swej, Panie,

Świadectwo, jakie ludzkość składa tobie, Bogu,

Jest to wrzące, przeciągłe z wieków w wieki łkanie,

Co aż tam u wieczności twej zamiera progu!

Muza chora

Biedna ty, Muzo moja! cóż ci się dziś stało?

W oczach twych płoną jeszcze nocne twe chimery,

I widzę, jak kolejno mienią blask twej cery

Szał ze zgrozą milczącą i zlodowaciałą.

Czyliż zielony sukkub i djabełek sprzeczny

Miłość i strach ci wlały do swego kielicha?

Czy cię dłoń despotyczna jakiejś mary spycha

W toń jakiejś Minturnowej głębiny bajecznej?

Chciałbym, ażebyś zdrowia zapachem dyszała

I by w łonie twym zawsze silna myśl mieszkała.

I by twa krew chrześcijańska drgała w takt rytmiczny,

Tak jak w melodji greckiej dźwięków szereg liczny,

Gdzie raz Feb, ojciec pieśni, niby król przebywa.

To znów Pan włada boski — wielki ojciec żniwa.

Muza sprzedajna

Muzo moja, tyś prawa pałaców kochanka,

Lecz gdy Styczeń rozpęta swoje Boreasze,

Czy będziesz miała ogrzać czem biedne poddasze

I okryć nogi ciepłem jakiegoś gałganka?

Czy odegnasz od ramion swoich marmurowych

Blask, co wnosi ci oknem swoje mroźne tchnienie,

A że twa kiesa pusta, jak twe podniebienie,

Czyż będziesz zbierać złoto sklepów lazurowych?

Aby codzienny chleb twój zdobyć ciężką pracą,

Jak biedne dziecko chóru, kadzielnicę trzymasz,

I śpiewasz hymn Te Deum, choć weń wiary nie masz,

Albo skaczesz na linie, jak głodny bajazzo,

I śmiejesz się przez gorzkie łzy niedostrzeżone,

By rozweselić tłumów ospałych śledzionę.

Zły mnich

Na swych szerokich murach dawnych lat klasztory

W obrazach wysławiały świętych prawd tajniki,

Których barwy, pobożne grzejąc zakonniki,

Łagodziły surowe modłów ich pokory…

W one dni bujnie kwitły Chrystusowe ziarna

I niejeden, nieznany dziś mnich — silny cnotą,

Chwałę śmierci opiewał z mistyczną prostotą,

A pracownią mu była równina cmentarna.

Moja dusza — to trumna, kędy mnich nikczemny

Przebywam od wieczności, jak noc ciemna — ciemnej;

Żaden obraz w ohydnym tym nie lśni klasztorze.

Gnuśny mnichu! czyż kiedy potrafię i stworzę

Z mojej nędzy ponurej żywego widoku

Dłoniom swoim — robotę, miłość — swemu oku?

Nieszczęście

By tak ciężki unieść głaz

Syzyfowe trza mieć siły;

Choć mi trudów pot jest miły —

Sztuka długa — krótki czas.

Wdal od sławnych mogił, wdal

Idzie — w pusty szlak cmentarny

Serce me jak bęben gwarny —

Grzmiąc ponurych marszów żal.

Skarb niejeden pogrzebany

Śpi w ciemności zapomnianej

W głębi — zdala od łopaty!

Z żalem rozlewają kwiaty

Swą — jak tajnia — słodką woń

Na samotnych głębi toń!

Życie poprzednie

Długom ja żył pod cieniem portyków klasycznych,

Które słońca nadmorskie w blask wieńczyły złoty,

A szereg kolumn prostych i majestatycznych

Wieczorami się zdawał jak bazaltów groty.

Wichry, mnąc obraz nieba pod morza błękitem

Uroczyście mistycznym sposobem mięszały

Swej muzyki bogatej potężne hejnały

Ze szkarłatem wieczoru w oczach mych odbitym.

Tam to żyłem ja niegdyś śród rozkoszy cichej —

Śród lazurów — otoczon wszelkiemi przepychy!

Oblanych aromatem, nagich dziewic koło

Palmowemi liściami chłodziło me czoło,

A jedyną ich troską było podsycanie

Bólu, który mną targał w wiekuistej ranie!

Cyganie w podróży

Proroczy lud o czarnych źrenicach ognistych

Wczoraj wyruszył w drogę — dzieci na ramionach

Dźwigając — albo karmiąc je falą śnieżystych

Skarbów mleka — co w zwisłych im płynie wymionach.

Mężczyźni idą pieszo z błyskającą bronią

Wzdłuż wozów, gdzie rodziny ich leżą skulone —

I ciężką swą źrenicą po niebiosach gonią,

Żałując mar, co w obcą uleciały stronę!

Świerszcz z głębi swojej nory podziemnej — radośnie

Patrzy na nich, śpiewając swoją pieśń dwugłośnie;

Cybela im powiększa zieleń urodzajną,

W skałach każe bić źródłom, ukwieca pustynie

Tułaczom, dla których się otwierają ninie

Państwa mroków przyszłości z ich zasłoną tajną.

Don Juan w piekle

Kiedy Don Juan zstąpił ku brzegom pustkowi

Kocytu — i obola spłacił Charonowi,

Jakiś żebrak z źrenicą dumną i wyniosłą

Ramieniem swojem chciwem chwycił każde wiosło.

Pokazując otwarte suknie, nagie łona,

Pod czarnym się błękitem wiły niewiast grona

I, niby stado owiec, danych na ofiarę,

Długim jękiem swe krzywdy wspominały stare.

Sganarella ze śmiechem żądał swej zapłaty,

A wszystkim, co błądzili przez te śmierci światy,

Don Luiz pokazywał drżeniem swojej dłoni

Syna, który urągał jego siwej skroni.

Elwira — wiotka, czysta, piękna w swej żałobie,

Małżonka i kochanka wraz — w jednej osobie,

Zdała się go o uśmiech prosić ostateczny,

Gdzie promieniał wdzięk pierwszej jej przysięgi wiecznej.

Wyprostowany — zbrojny — jakiś mąż z kamienia

Przecinał podziemnego ciemną głąb strumienia:

Lecz bohater — na szabli oparty zuchwale,

Nie widział nic — spokojnie patrząc w czarne fale.

Do Teodora de Banwille

Ty porwałeś boginię za jej warkocz złoty

Taką dłonią, że — zda się — widząc twe zaloty,

Twą bezceremonjalność — i mistrzowską minę,

Żeś chłop, który po ziemi wlecze swą dziewczynę.

Wzrok masz jasny — i ogniem przedwczesnym ognisty

I tyleś wlał powagi w swą duszę artysty,

Że zuchwałość twych wierszy — i form doskonałość

Wróży, czem będzie twego genjuszu dojrzałość.

Poeto! krew nam płynie każdą porą ciała…

Czy przypadkiem Centaura płomienista szata,

Co każdą żyłę w strumień żałobny zmieniała,

Nie była wykąpaną w falach gorzkiej śliny

Tej mściwej, a potwornej stugłowej gadziny,

Którą Herkules dusił w młodociane lata?

Piękno

Jam piękna, o śmiertelni, niby sen kamienny!

Pierś ma, od której bolał każdy duch kolejno,

Nieci w poetach miłość — wieczną i niechwiejną

I niemą jak istota materji niezmiennej.

Niby sfinks niepojęty władam na lazurze,

Serce mam śnieżne; białość łabędziego puchu;

Zmieniającego linje, nienawidzę ruchu.

I nigdy się nie śmieję, ani łzą nie chmurzę.

Poeci, na wyniosłą mą patrząc postawę,

Na którą najdumniejszych spiżów wzięłam sławę,

W ćwiczeniach będą trwali surowych a czystych;

Bowiem dla tych kochanków mych oczarowania

Mam zwierciadła, gdzie piękniej wszystko się odsłania —

Oczy me — wielkie oczy o blaskach wieczystych.

Hymn do piękna

Czy znijdziesz z Niebios, czyli otchłań cię wyzieje,

Piękności, wzrok twój boski i piekielny razem

Dobrodziejstwa i zbrodnie bez wyboru sieje —

I w tem działania wina jest wiernym obrazem.

W twem oku zachód słońca i zórz łuny gorą,

Rozlewasz wkoło wonie jak wieczór burzliwy:

Twe całusy napojem, usta są amforą,

Przez nie dziecko jest mężem, mąż słabnie tchórzliwy.

Czyś rodem z czarnych piekieł, czy z krain jutrzenki?

Jak pies, za twoją szatą idzie Przeznaczenie;

Radość i klęski natraf lecą z twojej ręki.

I bezodpowiedzialnie rządzi twe skinienie.

Po trupach, z których szydzisz, stawiasz swoje kroki,

Groza nie najmniej wdzięcznym jest z twoich klejnotów,

A mord między najdroższe twe wliczon breloki

Na wzdętem dumą łonie pobrzękiwać gotów.

Jednodniowy gość ziemi — śmiertelnik olśniony —

Płonie w twych żarach, mówiąc: „Świeć się ogniu jasny!“

Nad drogiem ciałem w dreszczach miłości schylony,

Jest on jak konający, co kopie grób własny.

Co mi — czy Nieb czy piekieł wydała się sfera —

Cherubie prosty, szczery, a grozą owiany!

Gdy twój wzrok, uśmiech, noga przedemną otwiera

Kraje nieskończoności błogiej a nieznanej?

Cóż — żeś, Bóg, Szatan, Anioł czy syrena zwodna,

Ty — pieśni, blasku, woni, ty — z aksamitnemi

Oczyma wróżko, pani jedynie czci godna,

Gdy czynisz świat mniej wstrętnym, chwile mniej ciężkiemi?

Ideał

Nie, nigdy tych piękności winietkowych roje,

Wytwory schorowanej, wynędzniałej ery,

Z nóżkami do ciżemek, z twarzą bladej cery —

Nie zadowolnią serca takiego jak moje.

Niech Gavarni, ten malarz istot z chorem ciałem,

Weźmie swoich suchotnic szczebiotliwe stada!

Nie dla mnie z tego grona żadna róża blada,

Żadna się z mym nie zrówna krwawym ideałem.

Otchłani mego serca ciebie trzeba, ciebie,

Lady Makbet, kobieto z potęgą zbrodniczą,

Śnie Eschyla — zrodzony na północnej glebie!

Lub ciebie, Nox, o córo Michała-Anioła,

Co śpisz w milczeniu świętem — z twarzą tajemniczą,

Kutą rylcem genjalnym u tytanów czoła!

Olbrzymka

W czasach, kiedy natury potęgi niesforne

Codzień rodziły na świat dzieci jej potworne,

Chciałbym u stóp olbrzymki pięknej, białośnieżnej,

Żyć, jak u stóp królewny, młody kot lubieżny.

I widzieć jak rozkwita jej dusza w jej ciele,

I patrzeć na jej igrzysk straszliwe wesele,

I zgadywać, czy serce jej gotuje gromy

Po wilgotnej mgle w oczu błękitach widomej.

I obiegać jej ciało od nocy do rana,

I wpełzać na olbrzymie, krągłe jej kolana,

I czasem, gdy znużona skwarami letniemi

Wzdłuż pola — do spoczynku kładzie się na ziemi

Usnąć niedbale — w cieniu piersi jej lubieżnej,

Niby wzgórze spokojne — u stóp góry śnieżnej.

Kara pychy

W czasach, gdy Teologji nauka surowa

Kwitnęła energicznie, wiecznie sokiem nowa,

Mówią, że pewien doktór z najuczeńszych grona,

Ogrzawszy swoim żarem obojętnych łona,

Wzruszywszy głębie dusz ich, pozbawionych świtu,

Gdy sięgnął chwały niebios najwyższego szczytu —

Przez dziwne drogi — sobie samemu nieznane —

Którędy kroczyć mogą li duchy świetlane;

Jak ten, co zbyt wysokie śmiał przestąpić koła,

Ogniem pychy szatańskiej porwany — zawoła:

„Jezusie, jam cię popchnął wysoko do góry,

Ale gdybym chciał z tobą walczyć na pazury,

To hańba twa byłaby równą twojej chwale…“

Natychmiast jego rozum w mgłę się rozwiał marną;

Blask tego słońca krepą osłonił się czarną;

Chaos padł na ten umysł, w którym niegdyś życie

Płynęło, jak w świątyni, ładem i obficie

I w którem tyle świateł rozjaśniało mroki:

Milczenie i cień nocy zapadł tu głęboki,

Jak w piwnicy, od której klucze zatracono.

Od tego dnia wyglądał na bestję szaloną

I, gdy szedł, nic nie widząc, polem czy ulicą,

Nie widząc, czy na ziemi dzień czy gwiazdy świecą

Niby zużyty przedmiot — brudny i bezdarny —

Był pośmiewiskiem dziatwy — wesołej i gwarnej.

Maska

(Posąg allegoryczny w guście Odrodzenia)

Do Ernesta Christophle’a rzeźbiarza.

Spójrzmy na to przecudne arcydzieło włoskie!

W muskularnego ciała falowaniu równem

Rozkwita Wdzięk i Siła — te dwie siostry boskie —

Ta kobieta z marmuru jest dziełem cudownem!

Tak potężne i wiotkie są ciała jej zgięcia,

Że mogłaby na łożu królować wspaniałem

I być istną rozkoszą biskupa lub księcia!

Spójrz na te słodkie usta z lubieżnie zuchwałym

Uśmiechem, gdzie się próżność zda łączyć z ekstazą!

Spójrz na to oko chytre — pół drwiące — pół smętne —

Na tę twarz delikatną, osłoniętą gazą,

Twarz, co, zda się, z tryumfem mówi te namiętne

Słowa: Rozkosz mię wzywa, a miłość mię wieńczy!

Istotę, co ma taki majestat nad czołem,

Spójrz, jakim miękim czarem ta słodycz jej wdzięczy!

Zbliżmy się — stańmy z boku — otoczmy ją kołem!

O bluźnierstwo! o sztuko fatalnej osnowy!

Postać, którą tak boża upiękniła łaska,

U góry się zakończa, jak potwór dwugłowy.

Ach, spójrz, wszak to zasłona tylko — tylko maska —

Ta twarz, co wargi w uśmiech czarowny ubiera;

A tam — spójrz — pomarszczona w upiorowe znamię —

Oto głowa istotna — oto twarz jej szczera —

Tyłem zwrócona do tej twarzy, która kłamie!

Biedna, piękna istoto! Te wspaniałe zdroje

Tych łez — do mojej duszy płyną skołatanej;

Twoje kłamstwo upaja mnie, a serce moje

U źródeł twej Boleści — leczy swoje rany.

— Lecz czemuż ona płacze? Piękność doskonała,

U której stóp ród ludzki ległby zwyciężony…

Jakiż ból gryzie wnętrze jej białego ciała?

— Ona płacze, że żyła. Zrozumiej szalony!

I płacze, że żyć będzie. Ale płacz ją dusi

Najgoręcej (aż z płaczu drży od stóp do głowy)

Przeto, że jeszcze jutro musi żyć. Żyć musi

Jutro — pojutrze — wiecznie. Los nasz jednakowy.

Warkocz

O runo spadające aż na kark i szyję!

Pukle! wonie sennością jakąś obciążone!

O czary! dziś, gdy zmierzch mą alkowę okryje,

By ożywić tłum wspomnień co w tych puklach żyje,

Niemi, jak wonną chustką w powietrzu powionę!

Cały świat — tęskna Azja i wrząca Afryka —

Daleki, prawie zgasły w niepamięci toni,

O lesie wonny, w twoich głębiach się zamyka!

A jako inne duchy kołysze muzyka —

Mój — o miłości moja — pływa na twej woni.

Pójdę, gdzie krzew i człowiek, pełni życia soków,

Przeciągle piją rozkosz pod słońcem, co żarzy;

Sploty, jak fala nieście mię w ten świat uroków!

Morze habanów, w tobie sen świetnych widoków,

Sen barw płomieni, masztów, żagli i żeglarzy.

Przystań tętniąca wrzawą, gdzie duch mój pić może

Szeroką falą wonie, i dźwięki, i gwary;

Gdzie statki, mknąc po złocie i jedwabnej morze,

Otwierają ramiona, by objąć przestworze

Nieb czystych, pałających wieczystemi skwary.

Ach, skroń mą, pjaną szałem, pogrążę w ten siny

Ocean, który inny zamknął w swoje tonie;

Duch mój subtelny, pieszczon huśtaniem głębiny,

Odnajdzie was, o płodne lenistwa godziny,

Na wiecznie kołyszącej, wonnej fali łonie!

Włosy krucze, bandero rozpiętych ciemności,

W was mam tamtych Nieb drugich okrąg lazurowy;

Na waszym kędzierzawym puchu — dla mnie gości

Upajający zapach zmieszanych wonności:

Piżma, smoły, oliwy wyziew kokosowej.

Długo, bez końca, dłoń ma po twej ciężkiej grzywie

Będzie siać perły, zdobić szafirem, rubinem,

Byś zawsze głosu żądz mych słuchała życzliwie!

Czyś nie jest snów oazą, flaszą, z której chciwie

Ciągnę balsamy, wspomnień upajam się winem?

Pośmiertne żale

Śliczna, chmurna ty moja, gdy do snu twe zwłoki

Pod czarnym marmurowym złożą już kamieniem,

Gdy jedynym twym zamkiem, alkową, schronieniem,

Stanie się sklep wilgotny, albo dół głęboki;

Gdy pierś przytłoczy ciężar straszliwej opoki

I gniotąc kibić giętką, wdzięczną zleniwieniem,

Nie da sercu uderzyć wolą i pragnieniem —

I powstrzyma twe lekkie, swobodne dziś kroki:

Wówczas grób, mych snów wiecznych powiernik jedyny,

(Bo poeta się zawsze rozumie z mogiłą)

Będzie ci szeptał w długie bezsenne godziny:

„Kurtyzanko nieszczera, ach, czemuż ci było

Nie zaznać tego, po czem świat umarły płacze?“

I czerw toczyć cię będzie jak żalu rozpacze.

Sprzeczność

O Aniele radości, znasz ducha niemoce?

Znasz ty łkania i nudy, i wstyd ze zgryzotą,

I trwogi nieskreślone, w długie, straszne noce,

Trwogi, co jak dłoń kartę, serce trą i gniotą?

O Aniele radości, znasz ducha niemoce?

O Aniele dobroci, znasz nienawiść strutą?

Pięść zaciśniętą w cieniu, łzę z żółci zaprawą,

Gdy zemsta gra pobudkę swą piekielną nutą

I nad umysłem całym zwierzchnie bierze prawo?

O Aniele dobroci, znasz nienawiść strutą?

Aniele tchnący zdrowiem, znasz chorób ofiary,

Co wloką się w szpitalach pod długiemi ściany

Powoli, jak wygnańce, jakby blade mary,

Ruszając wargą, tropiąc błysk słońca zbłąkany?

Aniele tchnący zdrowiem, znasz chorób ofiary?

O Aniele piękności, znasz zmarszczki zwiędnienia?

Znasz ty strach przed starością i ten ból straszliwy,

Gdy wstręt skryty się czyta z poza poświęcenia

W tych oczach, z których długo pił czar wzrok nasz chciwy?

O Aniele piękności, znasz zmarszczki zwiędnienia?

O Aniele światłości, szczęścia i wesela,

Dawid cię konający mógłby błagać śmiele

O zdrowie, jakie cudne ciało twe wydziela;

Lecz ja o modłę tylko błagam cię, Aniele,

O ty Cherubie szczęścia, światłości, wesela!

Wyznanie

Luba, słodka kobieto, raz jeden, jedyny

Ty się o ramię me wsparła,

A w mroku duszy mojej pamięć tej godziny

Nie starła się, nie zamarła.

Późno już było; na kształt nowego medalu

Pełnia podnosiła lice,

A uroczystość nocy spływała jak fala

Na śpiące grodu ulice.

Biegając u ścian domów i u bram przedsieni,

Kotów gromada swawolna,

Z uchem na czatach, albo nakształt drogich cieni

Towarzyszyła nam zwolna.

Nagle wpośród zbliżenia, jakie wywołało

Półświatło nocy niepewne,

Z twych ust, z których wesele tylko zawsze brzmiało,

Z ust, co tak dźwięczne i śpiewne,

Z twych ust, tchnących radością, jak w jasne poranki

Fanfara rozgłośnie brzmiąca,

Dziwaczna nuta skargi, nakształt niespodzianki,

Wyrwała się tęskna, drżąca.

Jak dziecina kaleka, brzydka, głupowata,

Której się wstydzą rodzice —

I którąby na długo, chcąc ukryć od świata

W ciemną zamknięto piwnicę,

Biedny Aniele! nuta głosiła krzykliwa,

Że „nic pewnego na świecie!

I że egoizm ludzki jakkolwiek się skrywa,

We wszystkiem zdradzi się przecie;

Iż rzemiosła piękności niewesołe dzieje,

Że nie rozkoszne zadanie

Tancerki, która zimna na rozkaz szaleje,

A śmiech ma na zawołanie;

Że budować na sercach jest to niedorzeczność,

Że piękność, miłość, rozkosze

Kruche są, że niepamięć pogrąża je w wieczność

Jak śmiecie, zgarnąwszy w kosze“.

Ach! często, często potem myślą wyzywałem

Tę noc, ten smutek, milczenie, —

I to straszne przed serca konfesyjonałem

Twe wyszeptane zwierzenie.

Jutrzenka duszy

Gdy świt białoróżowy w duszę rozpustnika

Wnika wraz z Ideału gryzącem widziadłem,

Działaniem tajemnicy mściwej — w tem upadłem,

Odrętwiałem bydlęciu Anioł się ocyka.

Niedostępnych Nieb ducha błękitne przestworze

Przed upadłym, co jeszcze marzy, rwie się, rani,

Otwiera głąb ciągnącą jak paszcza otchłani —

Tak, o bóstwo me drogie, czysty, świetlny tworze!

Ponad orgji bezmyślnych dymiącemi szczęty,

Twe rysy mi różowiej, jaśniej, cudniej świecą

I przed mą rozszerzoną wciąż krążą źrenicą.

Blask dnia przyćmił świec blaski, lecz obraz twój święty —

Wciąż zwycięzki, o duszo ty promieniejąca,

Lśni do nieśmiertelnego upodobnion słońca!

Niepowrotne

1.

Możnaż zdławić sumienie, któregośmy łupem,

Co żyje, w kleszcze pochwyca?

Które karmi się nami jako robak trupem

Jako dąb żre gąsienica?

Możnaż zdławić sumienie, któregośmy łupem?

W jakich filtrów potopie, — czy win, czy owsianek

Zginie wróg stary, straszliwy,

Niszczyciel i żarłoczny nakształt kurtyzanek,

A jako mrówka cierpliwy?

Czy go winem zalejem? czy cieczą owsianek?

Mów, piękna czarodziejko, jeśli wiesz co o tem,

Mów myśli bólem przybity,

Podobnej ginącemu pod trupów pokotem

Lub pod rumaków kopyty,

Mów, piękna czarodziejko, jeśli wiesz co o tem?

Biedakowi, którego wietrzy wilk zgłodzony,

A kruk już śledzi oczyma,

Czy ma stracić nadzieję ten żołnierz zgnieciony

Że grób i krzyżyk otrzyma?

Ten biedak, na którego czyha wilk zgłodzony?

Możnaż wywołać światło z chmurnych niebios szczytów?

Rozedrzeć oponę mroku

Czarniejszego niż smoła, bez zmierzchów, bez świtów,

Bez gwiazd, bez błysków w obłoku?

Możnaż wywołać światło z chmurnych Niebios szczytów?

Nadzieja, co błyszczała w zajazdu świetlicy,

Zdmuchnięta — zgasła na zawsze!

Bez księżyca, bez światła, złych dróg męczennicy

Znajdą-ż schronienie łaskawsze?

Ach, bies wszystko pogasił w zajazdu świetlicy!

Mów, czarodziejko, kochasz wyklęte istoty?

Znasz potępionych bezzwrotnie?

Znasz zgryzotę, co za cel na zatrute groty

Pierś naszą bierze okrutnie?

Mów, czarodziejko, kochasz wyklęte istoty?

Okropne bo poczucie — niezgładzalność winy —

Wątły gmach ducha podcina,

Niby rzesza termitów, co od podwaliny

Często swój atak zaczyna.

Przeklętym zębem źre nas niegłazalność winy!

2.

Nieraz w teatrze gminnym widywałem w sali,

Gdy zabrzmią orkiestry dźwięki,

Schodzi wieszczka i w piekeł podniebiach zapali

Brzaski cudownej jutrzenki;

Nieraz w gminnych teatrach widywałem w sali.

Jak postać cała z blasków, ze złota i gazy

W proch strąca piekieł potwory;

Lecz pierś ma, w którą błogie nie schodzą ekstazy,

To teatr, co do tej pory

Próżno szukał zjawiska o skrzydełkach z gazy!

Franciscae meae laudes

Novis te cantabo chordis,

O novellatum quod ludis

In solitudine cordis.

Esto sertis inplicata,

O foemina delicata

Per quam solventur peccata.

Cum vitiorum tempestas

Turbabat omnes semitas

Apparuisti, Deitas,

Velut stella salutaris

In naufragiis amaris…

Suspendam cor tuis aris!

Piscina plena vertutis,

Fons aeternae juventutis,

Labris vocem redde mutis.

Quod erat spurcum — cremasti,

Quod rudius — exaequasti

Quod debile — confirmasti.

In fame mea taberna,

In nocte mea lucerna,

Recte me semper guberna.

Adde nunc vires viribus,

Dulce balneum suavibus,

Unguentatum odoribus.

Meos circa lumbos mica,

O castitatis lorica,

Aqua tincta seraphica;

Patera gemmis corusca,

Panis salsus, mollis esca,

Divinum vinum, Francisca!

Do Kreolki

W kraju pieszczot słonecznych i woni uroczej,

Pod namiotem drzew, wiecznie odzianych szkarłatem

I palm — rozkoszną drzemkę lejących na oczy,

Znałem śliczną Kreolkę, ukrytą przed światem.

Biust jej pełny jest wdzięku; W cerze swej jednoczy

Cudowna czarnobrewa żar z bladości matem;

Jako Djana — Łowczyni śmiała, smukła kroczy;

W uśmiechu spokój, wzrok lśni dumy majestatem.

Gdybyś zwiedziła, pani, kraj chwały uznany,

Brzeg zielonej Loary, wybrzeża Sekwany,

O piękna, godna zamczysk starych być ozdobą,

W ich cieniu wnet-by trysły tysiące sonetów,

Z podbitych przez twe wielkie oczy serc poetów,

Nad twe czarne murzyny korniejszych przed tobą.

Do Malabarki

Z drobną nóżką i rączką dała-ć przyroda szczodra

Na zawiść najpiękniejszym białym szerokie biodra;

Myślącemu artyście drogi twój kształt uroczy;

Czarniejsze nad twe ciało twe aksamitne oczy.

W błękitów, w słońca kraju, kędy cię twój Bóg stworzył,

Twój los — zapalać fajkę, którą pan w usta włożył,

Dostarczać świeżej wody, wonności lać do czary,

Rój natrętnych komarów wypłaszać spod kotary,

A gdy pod tchnieniem ranka westchną jaworów lasy,

Zakupywać na rynku banany, ananasy.

Dokąd chcesz, bosą nóżką, błąkasz się dzień calutki

Nucąc zcicha nieznanych, starych piosenek zwrótki;

A gdy wieczór nadejdzie w purpury swej szkarłacie,

Na spoczynek twe ciało złożysz na miękkiej macie,

I zaroją się żywo w snach twych kolibry liczne,

W snach, co jak ty kwitnące i jak ty będą śliczne!

Czemuż cię, dziecię szczęścia, ku Francyi myśl unosi,

Krainie przeludnionej, gdzie boleść żniwo kosi?

Poco szorstkim żeglarzom zawierzać na niepewne

I drzewom twej Ojczyzny słać pożegnanie rzewne?

Ty, ledwie przyodziana muślinu lekką tkanką,

Tam pod śniegiem i gradem skostniałabyś, wygnanko.

Jakbyś opłakiwała twój spokój i swobodę,

Gdyby, twardym gorsetem ścisnąwszy łono młode —

Przyszło-ć o chleb wieczorny żebrać w tem naszem bagnie,

Sprzedając woń twych wdzięków każdemu, kto zapragnie,

I ścigać w zamyśleniu przez brudną mętów przesłonę

Nieobecnych kokosów widziadła rozproszone!

Zapach egzotyczny

Kiedy, zamknąwszy oczy — w ciepłą noc jesienną

Czuję twojego łona gorejące wonie,

Jakieś szczęśliwe kraje marzeniami gonię,

Nad któremi lśni księżyc kulą swą promienną.

I widzę jakąś wyspę żyzną i leniwą

Gdzie drzewa są szczególne i owoce słodkie,

Gdzie ciało mężów razem jest silne i wiotkie,

A w czarnych oczach niewiast szczerość widzisz żywą.

Kierowany twą wonią w te cudne klimaty

Widzę przystań, gdzie tłumem stanęły fregaty,

Jeszcze dotąd strudzone morskiej fali szmerem,

A zapachy palmowych gęstych wirydarzy,

Nozdrza mi wydymają swym wonnym eterem

I łączą się w mej duszy z pieśnią marynarzy.

Zaproszenie do podróży

Siostrzyczko, pieszczotko,

Ach pomyśl jak słodko

Daleko odlecieć nam razem!

Pierś czuciem otwierać,

I żyć i umierać

W tym kraju, co twym jest obrazem!

Ach, słońca tam mgliste,

Ach, Nieba tam dżdżyste

Mój umysł czarują niezmiennie

Potęgą zdradziecką

Twych oczu, o dziecko,

Zza łez, co tak błyszczą promiennie.

Tam zawsze ład, piękno, przepychy —

I rozkosz i spokój trwa cichy.

Sprzęt lśniący, pieszczony,

Lat ręką gładzony,

Ozdabiałby nasze schronienie —

A w ambry wyziewy

Najrzadsze nam krzewy

Mieszałyby lube swe wonie.

Sklepienia tam cenne,

Zwierciadła bezdenne

Wraz z Wschodu świetnością godową —

Do duszy przez życie

Szeptałyby skrycie

Jej znaną, rodzoną jej mową.

Tam zawsze ład, piękno, przepychy

I rozkosz, i spokój trwa cichy.

Pójdź, patrz na kanale

Śpią statki niedbale

Włóczęgi wód toni rozległej;

Dziś na twe skinienie,

By każde życzenie

Twe spełnić — z mórz krańców się zbiegły.

Gdy słońce ucieka,

To zaraz obleka

Fjoletem i złotem błyszczącem

Gród, pola, kanały;

I oto świat cały

Usypia w tem świetle gorącem.

Tam zawsze ład, piękno, przepychy,

I rozkosz i spokój trwa cichy.

Wodotrysk

Biedaczko, znużyłaś oczęta,

Więc ich nie podnoś, moja miła,

I leż niedbale wyciągnięta,

Tak, jak cię rozkosz zaskoczyła.

Wodotrysk szemrze śród podwórza

I dniem i nocą nie umilka,

On upojenie me przedłuża,

Jakie wieczorna dała chwilka.

Woda snopem tryska,

Jak kwiatów tysiące,

W które Febe ciska

Swe barwy mieniące, —

I w deszcz się rozpryska,

W wielkie łzy błyszczące.

Tak duch twój, gdy w nim rozgorzały

Rozkosznych żądz pożary,

W przestworza rwie się szybki, śmiały,

Niebios go wabią czary,

To znów roztapia się w żałości

I spływa łzą tęsknoty

Po niewidzialnej pochyłości,

Aż w głębie mej istoty.

Woda snopem tryska,

Jak kwiatów tysiące,

W które Febe ciska

Swe barwy mieniące, —

I w deszcz się rozpryska,

W wielkie łzy błyszczące.

Ty, którą noc tak wdziękiem stroi!

O! słodko mi, gdy rozmarzony,

Skłoniwszy skroń ku piersi twojej,

Słucham wód skargi nieskończonej!

O, błoga nocy, wodo śpiewna,

Księżycu, drzewa, co tak drżycie:

Ta wasza tęskność, czysta, rzewna —

Jest to miłości mej odbicie.

Woda snopem tryska,

Jak kwiatów tysiące,

W które Febe ciska

Swe barwy mieniące, —

I w deszcz się rozpryska,

W wielkie łzy błyszczące.

Sed non satiata

Dziwne bóstwo, bronzowe niby cień północy

O zapachu mięszanym piżma i hawany,

Córo jakiegoś bonza, Manfreda savany,

O wiedźmo hebanowa, dziecię czarnych nocy!

Wolę eliksir warg twych nad haszyszu cuda,

Bo u twych ust się goi miłości mej rana,

I gdy ku tobie kroczy żądz mych karawana,

Wzrok twój — cysterną, gdzie się upaja ma nuda.

Przez te czarne źrenice, duszy twej otchłanie,

Mniej ognia rzucaj we mnie, złośliwy szatanie!

Jam nie Styx, bym cię kąpać mógł dziewięciokrotnie,

I nie mogę, potworo niesyta sromotnie

By ucieszyć twe żądze, co nigdy nie zginą,

W piekle twojego łoża stać się Prozerpiną.

Cały świat byś ściągnęła w twej uliczki brudy…

Cały świat byś ściągnęła w twej uliczki brudy,

Nierządnico! okrutną czynią ciebie nudy!

Aby wyćwiczyć zęby swe do tej igraszki,

Codzień jednego serca trzeba-ć, jednej czaszki;

Oczy twe gorejące, jak szyby sklepowe

Na jarmarkach, gdzie płoną gałęzie cisowe,

Są — jako pożyczanej potęgi dzierżawa

I nigdy nie poznają swej piękności prawa.

Ślepa — głucha maszyno! W okrucieństwa płodna,

Zbawienna ścierko, zawsze krwi człowieczej głodna,

Nigdyż nie miałaś wstydu i, patrząc w zwierciadło,

Czyż nigdy nie widziałaś, jak ciało twe bladło?

Czyż całą mądrość grzechu znasz? Wobec ogromu

Jego — czyliś nie drżała z bojaźni i sromu,

Gdy natura, olbrzymia w swych tajnych zamiarach,

Ciebie, która królujesz w ciemnych lupanarach,

Wzywa — aby genjusza stworzyć — do udzału?

O wzniosłości ohydna! cudzie pełny kału!

Moesta et errabunda

Mów, dziewczę, czy twe serce niekiedy ulata

Z czarnego oceanu zepsutej stolicy

Na inny, który świetność obleka bogata?

Modry, jasny, głęboki, podobny dziewicy?

Mów, dziewczę, czy twe serce niekiedy ulata?

Morze, szerokie morze, ukój nasze znoje!

Jaki szatan, chrapliwa śpiewaczko — otchłani,

Której jak organ wtórzą gniewnych wichrów roje, —

Dał ci tę wzniosłą rolę kołyszącej niani?

Morze, rozległe morze, ukój nasze znoje.

Ach, unieś mię, wagonie! porwij mię, fregato!

W dal! w dal! Tutaj z łez naszych tworzą się bagniska,

A serce, smutne nie raz — nieprawdaż, Agato?

Szepcze: precz stąd, gdzie wyrzut, zbrodnia, gdzie ból ściska!

Ach, unieś mię wagonie! porwij mię fregato!

Jak wy daleko, raje wonne i pogodne,

Gdzie radość, miłość kwitną pod jasnym błękitem,

Gdzie wszystko, co się kocha, jest kochania godne,

Gdzie w czystą rozkosz serce nurza się z zachwytem!

Jak wy daleko, raje wonne i pogodne!

O! miłości dziecinnych raju umajony!

Skoki, śpiewy, całunki i kwiecia równianki,

I tętniące zza wzgórzy dźwięczne skrzypiec tony,

I wieczorne po gajach wesołe hulanki, —

Ty, miłości dziecinnych raju umajony!

Pełny uciech przelotnych, czysty raju wiosny,

Czyś ty już dalszy od nas, niż Indje i Chiny?

Czy może cię przywołać jeszcze krzyk żałosny?

Czy mógłby cię ożywić srebrny głos dziewczyny, —

Niewinny, pełny uciech raju naszej wiosny?

Pieśń jesienna

1.

Wkrótce nas chłód ogarnie wraz z mrokiem zimowym;

Żegnaj żywa jasności zbyt krótkiego lata!

Słyszę już jak w podwórzach z łoskotem grobowym

Drzewo na bruk zrzucane posępnie kołata.

I w pierś mą wniknie zima, gniew, nienawiść wściekła,

Dreszcz, groza, przymus pracę czyniący niemiłą,

I jak słońce, gdy zajdzie w biegunowe piekła,

Serce me będzie tylko zmarzłą, krasną bryłą.

I drżę za każdą więzią, co o bruk uderza;

Stuk głuchy, jak klecących rusztowanie młotów.

Umysł mój jest jak w gruzy padająca wieża

Pod ciosami taranu nieustannych grzmotów.

I pod dźwięk tych łoskotów monotonnych piesień,

Roję, iż się gdzieś trumna zabija z pośpiechem…

Dla kogo? wczoraj było lato; dzisiaj jesień!

A stuk ten dzwoni odjazd tajemniczem echem.

2.

Lubię ócz twych podłużnych zielonawe błyski,

Miła ma, lecz dziś żółć mi wszystko truje, pali;

Dziś oddałbym ognisko, alkowę, uściski,

Miłość twą za błysk słońca skrzący na mórz fali.

A jednak, czułe serce, kochaj mnie; bądź matką,

Nawet gdy cię niewdzięczność, gdy złość ma ugodzi;

Kochanko, siostro, miej tę słodycz nikłą, rzadką

Świetnej jesieni albo słońca, gdy zachodzi.

Nie na długo! grób czeka, grób chciwie ziejący!

Pozwól mi złożyć skronie na kolana twoje;

Niech po upałach lata i ogniach płaczący

Słodkim, żółtawym blaskiem jesieni się poję.

Smutek księżyca

Czegoś leniwiej księżyc dziś wieczorem marzy;

Jak piękność, co w poduszek licznych tonąc puchy,

Nim zaśnie — pieści rączką, z zadumą na twarzy,

Pierś swą roztargnionemi, leciutkiemi ruchy.

Na atłasowych grzbietach pięknej chmur lawiny,

On dziś — jak konający — w długich spazmach tonie,

Lub okiem ściga białych obłoczków seciny,

Które płyną jak kwiecie przez lazuru błonie.

A gdy czasem, tonący w leniwej niemocy,

Na ziemię łzę ukradkiem zroni w cieniach nocy,

Poeta, nieprzyjaciel snu, dusza marząca,

Zaraz w dłoń swoją zbierze tę bladą łzę żalu,

O odbłyskach tęczowych, jak odłam opalu,

I w sercu swem umieści, zdala oczu słońca.

Harmonja wieczorna

Oto czas, gdy kwiat każdy, drżąc na swej krzewinie,

Wyziewa aromaty jak kadzielnic łona;

W mgle wieczornej wir dźwięków, krąży woń pieszczona,

Walc rzewliwy, szał jakiś pełen tęsknot płynie.

Każdy kwiat zieje wonie jak kadzielnic łona,

Skrzypce rwą niby serce w ucisku godzinie;

Walc rzewny, szał jakiś pełen tęsknot płynie!

W górze — Nieb pięknych, smutnych, świąteczna opona.

Skrzypce rwą niby serce w ucisku godzinie,

Serce, któremu wstrętna nicość niezmierzona!

Niebo smutne i piękne jak wielka opona;

Słońce w krwi swej stygnącej zgasło na wyżynie…

Serce, któremu wstrętna nicość niezmierzona,

Żadnego śladu świetlnej przeszłości nie minie!

Słońce w krwi swej stygnącej zgasło na wyżynie…

Pamięć twa jak monstrancjum lśni mi w głębi łona!

Muzyka

Często muzyka chwyta mię jak morze!

I we mgle nagle

K’bladej mej gwieździe lub w sine przestworze,

Rozpinam żagle;

Piersiami naprzód, wytężywszy płuca,

Jak żagiel wzdęty,

Mknę po fal grzbietach, gdy noc cienie rzuca,

Na wód odmęty.

I wszystkie męki w piersi mojej dyszą,

Co statek gnębią;

Wiatr cichy, to znów burze mię kołyszą,

Nad czarną głębią;

Lub cisza morska — to zwierciadło raczej,

Mojej rozpaczy!

Widmo

1.

Ciemności

W niezgłębionych mych smutków posępnej jaskini,

Gdzie mię już zamknął wyrok Przeznaczeń surowy;

Kędy nie wnika promień wesoły, różowy,

Kędy ze mną Noc tylko chmurna gospodyni;

Jestem jak potępieniec przez Boga szydercę,

Skazany na tle cienia malować — niestety!

Kędy — kucharz grobowe gotujący wety,

Warzę wciąż i spożywam własne moje serce.

Chwilami błyska, zwiększa się, rośnie na jawie,

Widmo stworzone z blasków wspaniałych i czarów;

Po marzycielskich wschodnich rysach i postawie,

Gdy już zwykłego wzrostu dosięgnie rozmiarów,

Poznają ją: — ta piękna mara moja senna,

To ona! taka chmurna — jednak tak promienna!

2.

Wonie

Czytelniku, czyś kiedyś chłonął piersią całą,

Powoli i z rozkoszą zapach z kadzielnicy,

Wyzionięty, gdy ściany napełni świątnicy,

Albo torebki z piżmem woń niewywietrzałą?

Czar głęboki, magiczny, dziwne upojenia,

Odczuć w chwili obecnej przeszłość zmartwychwstałą!

Tak kochanek tulący uwielbione ciało,

Zbiera zeń w chwili pieszczot rzadki kwiat wspomnienia.

Z ciężkich i elastycznych włosów jej gęstwiny,

Tej żywej kadzielnicy w sypialni zionącej,

Płynął zapach szczególny i odurzający,

A czyli aksamity wdziała, czy muśliny,

Wonią młodego ciała przesiąkłe jej szaty,

Wydzielały jakoby futra aromaty.

3.

Ramy

Jak obraz, choćby mistrza wsławionego,

Nabiera blasku od ramy kunsztownej:

Wdzięk jakiś dziwny, czar jakiś cudowny,

Wyosobniając ją z świata całego,

Sprawiał, iż sprzęty, klejnoty kosztowne,

Złoto — służyły jej rzadkiej piękności,

Iż nic nie mogło przyćmić jej jasności,

Lecz wszystko ramy dawało stosowne.

Rzekłbyś, że czasem jej samej się zdało,

Iż wszystko chce ją kochać; śliczne ciało,

Rzucała w uścisk tkaniny jedwabnej,

Nagie, drgające, lub w bielizny puchy,

A wszystkie żywe czy wolne jej ruchy,

Miały wdzięk małpki dziecięco-powabnej.

4.

Portret

Śmierć i choroba czynią garść popiołu,

Z tego płomienia, który dla mnie płonął.

Z oczu ognistych i czułych pospołu,

Z tych ust, na których jam tak sercem tonął.

Z tych pocałunków mocnych jak balsamy,

Z uniesień żywszych od promieni słońca —

Okropnie, duszo moja! — cóż dziś mamy?

Co pozostało? szkic, kartka niknąca,

Która wraz ze mną w samocie zamiera,

I którą starzec złośliwy, Czas srogi,

Z dniem każdym ciężkiem skrzydłem swem zaciera…

Morderco