Podzwiązki - Agata Legan - ebook
NOWOŚĆ

Podzwiązki ebook

Agata Legan

0,0

Opis

Prawda o nas samych często bywa niewygodna – czy odważysz się stawić jej czoła?

„Podzwiązki” to wyjątkowy zbiór 19 opowiadań, który prowadzi czytelnika przez labirynt skomplikowanych relacji i nieoczywistych wyborów. Autorka ukazuje związki w ich najbardziej surowej, intensywnej formie – takiej, która bywa tajemnicą, wyzwaniem lub chwilowym azylem, często ograniczonym przez społeczne oczekiwania czy własne wyobrażenia. Każda opowieść to osobna historia, a ich bohaterowie mierzą się z namiętnościami, nieporozumieniami i niedopowiedzeniami, odsłaniając swoje ukryte motywacje i granice, które są gotowi przekroczyć.

Proza Agaty Legan bada instynkty, kierujące ludzkimi decyzjami, stawia pytania o kompromisy, szczerość wobec siebie oraz odwagę bycia autentycznym. „Podzwiązki” to literackie lustro, które zmusza do konfrontacji z własnymi pragnieniami, lękami i wspomnieniami, pozostawiając czytelnika z refleksją nad tym, co w życiu naprawdę istotne.

– Uważaj, całujesz czyjąś dziewczynę – powiedziałam mu. Wtedy to było nawet zabawne. W tamten za ciepły wieczór, gdy za naszymi plecami rytmicznie mijały się pociągi, wiatr niósł zapach chmielu. Choć piwiarni, na którą patrzę, wtedy nie było. Myślę o tym z ulgą, bo szczególnie ją lubię i lubiłabym ją wówczas tak samo. Więc miałabym wspomnienia z nim stąd, w tym pomarańczowym świetle, w rytmie country. Musiałbym o nich wszystkich zapomnieć. Nie przyjść tu nigdy więcej. Jakby to była spalona ziemia. Albo całe spalone miasto. Po zarazie. Chociaż nie było zarazy. Tylko miłość. Bo przecież go wtedy kochałam – na tyle, na ile mogłam i potrafiłam kochać, kochając jednocześnie kogoś innego. Jak mogłam? Jak mogłam?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Agata Legan 

Podzwiązki

Obok

– Tego się nie da czytać! – wołam i rzucam książką przez pokój, a on się śmieje. Czy mój przyjaciel pisarz spodziewał się właśnie takiej reakcji? Możliwe. Choć istnieje też spore prawdopodobieństwo, że podsuwając mi tę lekturę, liczył po prostu na seks. Albo szerzej: na gadkę o seksie, która do seksu doprowadzi. Niestety, znów przestrzelił. Jakkolwiek malowniczy wydawał mu się penis szerokości pnia młodej brzozy, który wszedł w dziewczę jak w masło, na mnie zadziałał raczej prowymiotnie.

– Lepiej wyrzuć te grafomańskie wypociny i zrób mi porządną herbatę – zarządzam.

– Och, a ty tylko o jednym! – Przewraca oczami i udaje, że nie czuje się zawiedziony obrotem spraw. Kolejny raz zawiedziony dość podobnym obrotem spraw.

Marek nie przebierał w słowach, jak na pisarza przystało, wykorzystywał cały arsenał polszczyzny ze szczyptą łaciny i niejednokrotnie szpanował znajomością (dziś wiem, że dość podstawową) francuskiego. Właśnie to podobało mi się w nim najbardziej. Oprócz genialnego mieszkania, które sobie zbudował z książek od zdartego parkietu po pęknięty w poprzek sufit. Przekroczyłam ten próg i od razu pomyślałam, że będę tu pasować idealnie z moim lękiem przestrzeni. Wtedy wydawało mi się jeszcze, że od zakochania się w Marku dzieli mnie tylko ta kwiecista sukienka, w której przyszłam. Zaparzył mi pokrzywę w wielkim szklanym kubku, przesunął nogą Joyce’a i Kunderę, żebym mogła przejść w stronę łóżka pod oknem, pochylił się, ugryzł mnie lekko w koniuszek ucha – tam, gdzie nigdy mi nie zarosła dziurka po noszonych niegdyś namiętnie zbyt ciężkich kolczykach – a potem bardzo serio i bardzo niskim głosem powiedział: Jestem tym, na co patrzę. A ja – wbrew własnej woli – dostałam ataku śmiechu!

Chciałam poczuć motyle albo choć to przyjemne, łaskoczące podbrzusze od wewnątrz podniecenie, które zazwyczaj wywołuje w kobiecie tego typu fraza, padająca z kształtnych męskich ust. Przyjmując zaproszenie, wyobrażałam sobie, że go rozbieram, słucham jego głębokich wynurzeń i jeszcze głębszych westchnień, jego zachwytów nade mną – moim gibkim ciałem o właściwych proporcjach i niezawodną szybkością reakcji, dzięki której bliska utraty zmysłów będę odpowiadać mu wciąż sensownymi zdaniami z niebanalną składnią, jakich nie powstydziłby się żaden pisarz. W tamtej chwili jednak – śmiejąc się jak opętana – objęłam mocniej ciepły kubek, minęłam Marka i usiadłam na dywanie obok łóżka.

Twierdzi, że go kokietowałam od pierwszych zajęć, i prawdopodobnie tak było. Nie pamiętam. Z pewnością nie starałam się jakoś szczególnie ukrywać faktu, że mi się z miejsca spodobał. Zresztą, wielka rzecz! Ze swoim radiowym głosem, niewielką, stylową nadwagą, mocnymi udami w cieniowanych, gdzie trzeba, jeansach i łysieniem niedługo przed czterdziestką, sugerującym – cóż, że podkorowo – wysokie stężenie testosteronu, budził seksualne zainteresowanie u prawie każdej aspirującej literatki. Nie wydawał się zbytnio przejmować, że dziewczyny rozpuszczały włosy i podkreślały oko w toalecie podczas pierwszej przerwy, potem mrugały odrobinę częściej niż zwykle, a swoje teksty czytały słodko jak opowieści z mchu i paproci, choćby dotyczyły psychopatycznych morderców.

– Tak było! Nie waż się zaprzeczać! – Chichoczę i grożę mu palcem. Marek zdejmuje poduszkę z fotela i podaje mi ją bez komentarza. Dywan obok łóżka nie należy do miękkich włochaczy, a siedzę tu długo, więc to oczywiste, że tyłek mnie już trochę boli. Mój przyjaciel pisarz znosi cierpliwie moją kompletnie ubraną obecność. W tym sensie, że się na mnie nie rzuca. Znajduje jednak ekstatyczną niemal przyjemność w zawstydzaniu mnie. Teraz na przykład przytacza marzenie senne, które przytrafiło mu się kilka nocy wcześniej. Pornograficzne. Ze mną w roli pierwszoplanowej, ex aequo. Opowiada filmowo, ze szczegółami, sunąc wzdłuż jak wprawna kamera, by w finale zapytać, czy tak właśnie się golę, czy mam pieprzyk wysoko na udzie z tyłu i czy lubię czuć w sobie cztery palce naraz. Umie być wiarygodnie zaciekawiony i nie wprost napalony. Wie doskonale, że mnie krępuje. Mimo wszystko odpowiadam bez złości, że dokładnie tak się golę, pieprzyki mam cztery, ciut niżej, i poprzestaję na trzech. Dodaję też, że kokieteria to niezobowiązująca obietnica spółkowania, więc nie musiałam jej spełniać, i proszę, żeby o tym pamiętał.

– Naprawdę? – Nie wierzę w to, co powiedział. Mój przyjaciel pisarz otrzymał propozycję intratnej współpracy przy tworzeniu scenariusza do serialu dla młodzieży. Brzmi jak absurd, co więcej – właśnie poprosił mnie o współudział. – Marek, czy ty się słyszysz? Przecież to popkultura! Zawsze się wściekasz na brak standardów. Ile razy perorowałeś wręcz przede mną, że seriale sterują naszym libido na zupełnie idiotyczne sposoby? Że dają nam jakoby na talerzu to, co ma nas niby interesować, kręcić i podniecać. A teraz co? Na hurra się przyłączasz? Poważnie?! Podargumentuj mi to solidnie, bo wyjdę i nie wrócę – ostrzegam.

– Mówiłem też, że szukam czystości, takiej naiwności duchowej, która pozwala się ludziom oburzać i pragnąć do granic, i być, kim tylko zechcą, i jeszcze się zmieniać – przypomina mi.

– Myślałam, że to uwagi o mnie i że mnie podrywasz – przyznaję.

– To też, przy okazji – śmieje się. – Ale wiesz, Robert ma podobną wizję bohaterów tego serialu, w końcu to nastolatki, jeszcze trochę dzieciaki i wszystko, czego w tym wieku doświadczają, ma prawo być mocne, nieadekwatne, kiczowate.

– Nie jest przypadkiem tak, że dorabiasz ideologię do wysokości wypłaty, która była tu języczkiem u wagi? – Nie zamierzam łatwo dać za wygraną. Marek jest dziś jednak w zbyt dobrym humorze, by z kolei pozwolił się sprowokować.

– Skoro mowa o języczku… – Opiera ramię o łóżko, a jego dłoń niby od niechcenia ląduje na moim karku.

– Przestań – mówię, ale się nie odsuwam.

Patrzymy na siebie, mrużąc oczy jak drapieżniki. Rzeczywiście robi się groźnie. Na szczęście w tym właśnie momencie dzwoni telefon. Marek wstaje i ściąga komórkę z parapetu.

– Robert? Jasne, jutro, dwunasta. Tak, młoda przyjedzie. Pracuję nad tym. Ma świeże spojrzenie i – mruga do mnie – babską perspektywę.

– Pracujesz nad tym, hę? – pytam, kiedy się rozłącza. Nie zamierzam się wściekać za młodą ani za babską, choć pewnie liczył na to, że złość osłabi moją czujność. Wolę założyć, że to były kłamstwa reklamowe.

– Intensywnie – odpowiada, zajmując szybko z powrotem miejsce na dywanie, obok mnie, i układając rękę w ten sam sposób co poprzednio.

Głupia sprawa. Zgodziłam się na serial. Żałowałam już kilka razy, ale coraz bardziej wsiąkam w tę opowieść. Podoba mi się, jak Marek ujmuje w słowa emocje młodych ludzi. W głowach mają totalny pierdolnik, ale jeśli chodzi o seks, sprawa staje się dla nich prosta jak budowa cepa: chcemy być razem, nadzy, blisko. Teraz, natychmiast. Męskim członkom ekipy bardzo to podejście odpowiada. Zwracam uwagę, że sami są za starzy na brak komplikacji. Robert, który wygląda jak klasyczny praski dresiarz, z tą różnicą, że nosi kaszkiet w kratę i horrendalnie drogie buty, okazał się głównym producentem, mówi – jakby coś odkrywczego – że faceci nie dorastają, tylko siwieją.

– Po namyśle cieszę się, że nie wprowadziliście elementów ostrego porno ani praktyk sado-maso – komentuję z przekąsem, kiedy Marek mnie odwozi. – W końcu na to się dziś programuje ludzi.

– Jeśli do wyboru jest to albo romantyczna piana, która szczypie w oczy, to co robić, co robić? – żartuje, choć wiem, że się ze mną zgadza. – W teoretyzowaniu każdy jest fest – ciągnie. – Laski krzyczą o feminizmie i samodecydowaniu, a potem co? Wymiękają, bo gość jest bogaty, silny, ma władzę i wydaje się zajebiaszczo szczery, kiedy zamiast im szeptać do uszka jakieś dyrdymały, mówi chcę cię pieprzyć, mała.

– Chcesz powiedzieć, że to wina kobiet, ten nowy obraz jakoby seksownego faceta? Rozumiem, że chodzi ci o trochę pikanterii, pejczyk jako fajny gadżet w sypialni czy Kamasutrę przy łóżku. Ale to wciąż gadżet. Nie powiesz mi chyba, że same sobie szukamy wulgarnego, przemocowego drania?

– W literaturze, filmie, sztuce szukacie na pewno.

– Ej, ej, wolnego, kolego! – zaczynam bojowo, ale urywam. Istnieje bowiem spore prawdopodobieństwo, że mój przyjaciel pisarz ma rację.

Dzwoni, żeby odwołać spotkanie. Kaszle do słuchawki. Przypuszczam, że udaje, ale i tak kwadrans później stoję przed drzwiami pachnącego papierem mieszkania z rosołem w słoiku. Kompletna idiotka – myślę o sobie. Marek otwiera, ma na sobie dres i szalik, i aparycję godną zombie. Jest jeszcze bardziej żałosny niż ja. Co za ulga!

– Spoko, to tylko grypa. Przejdzie – reaguje na słoik i moją minę, którą rozumie jakoś opacznie. – Jedyne, co mi jakoś nie przechodzi, to chęć, by cię bzyknąć.

Prycham.

– Jeśli to próba bycia draniem, to wyjątkowo nieudana. Widziałeś się w lustrze?

– Sądziłem, że nienachalna uroda przejdzie w pakiecie. – Próbuje się roześmiać, ale od razu drapie go w gardle.

– Nie przejmuj się – pocieszam go. – I tak by ci ze mną nie wyszło. Przychodzę do ciebie tylko wtedy, kiedy mam okres. Działa lepiej niż pas cnoty.

Otwiera szeroko mocno zaczerwienione oczy.

– Mówisz serio? – Krztusi się. Klepię go po plecach, dopóki nie ochłonie i nie zacznie normalnie oddychać. Przelewam wciąż ciepłą zupę do kubka z obrazkiem Myszki Miki. Podaję mu, wypija posłusznie.

– Z tym okresem to na poważnie? – pyta raz jeszcze, spokojniej.

– Ja pierdzielę, Marek, nie możesz mnie za to winić!

Mój przyjaciel pisarz mawia, że to, co jest solą w oku, jest też solą życia.

Zebranie się przeciągało. Debata dotyczyła sceny łóżkowej. Panowie domagali się zdania Jak było?. Błagałam o litość, ale upierali się, że tak wyjdzie naturalniej, bo jest wpisane odgórnie w męski, tfu, chłopięcy, gówniarski schemat zachowań po pierwszym razie.

– Nie cierpię facetów, którzy pytają, jak było. Reaguję na to jak pies ze wścieklizną. Nie podpiszę się pod tym.

– Nie bądź taka – przekonuje mnie Robert. – Udowodnij, że pisarki są tolerancyjne.

Cwaniak chce mnie wziąć pod włos.

– To nie znaczy przecież, że muszę wszystko akceptować!

– Nie rozmawiamy o twoim łóżku, tylko o scenie w serialu, jednej scenie!

– To akurat bez znaczenia. Są rzeczy nie do przyjęcia, nawet jeśli to fikcyjne łóżko.

– Uprzedź mnie, co jeszcze jest na twojej liście.

– Niezdejmowanie skarpetek lub zdejmowanie ich zdecydowanie za późno, przetarte gacie, czcze i nieczcze przechwałki, notoryczne i bezsensowne ugniatanie cycków jak ciasta, nadmiar śliny, nadmiar siły i jeszcze raz przechwałki.

– Miałaś chyba wiele przykrych doświadczeń z facetami. – Robert uważa, że jest zabawny.

– Poznałam wielu przykrych facetów. Doświadczeń z nimi oszczędzałam sobie w zarodku.

Marek rozkłada ręce.

– Uprzedzałem, że to zadziorna baba – mówi.

Robert patrzy na niego ze współczuciem.

Wędruję sobie w jej dekolt, spokojnym, miarowym krokiem,

gdy ona – zupełnie bez celu – ucieka przed moim wzrokiem.

Twierdzi, że szuka na szkle rys, ukrytych haków, blizn, skaz.

Mówię jej: kurwa, kobieto, takiego mnie właśnie masz,

po co ci durny pióropusz czy zmyślny anturaż?

Czasem wolałbym jednak otrzymać od niej cios w twarz

niż patrzeć znów, jak jej tyłek przytula moja poduszka,

kiedy uparcie wciąż siada OBOK mojego łóżka.

Mój przyjaciel pisarz jest naprawdę dobrym pisarzem. Zdecydowanie jest lepszym pisarzem niż przyjacielem. Nie przyniósł mi nawet pastylek z tymianku i podbiału, choć od niemal tygodnia i ja mam radiowy głos. A dokładniej: brzmię jak bardzo wiekowe radio, bezskutecznie szukające częstotliwości. Przez telefon mówi mi za to: sam chciałbym złapać twoją częstotliwość, a ja się rozpływam, jakby mnie właśnie dotknął w jedno z czułych miejsc. Należy jednak winić za to przede wszystkim spadek odporności.

Marek zabiera mnie na wycieczkę za miasto. W drodze powrotnej kradnie niedojrzałe jabłka z pobliskich sadów. Są twarde i okropnie kwaśne. Nie da się ich jeść, ale dla niego nie ma to znaczenia. Podoba mu się wyskakiwanie z samochodu i uciekanie z powrotem, z owocami w garści. Zgrywa łobuza i czuje się młodszy o dwadzieścia parę lat. Rzuca mi swoje łupy na kolana i proponuje, żebym je wysiadywała.

– Co się może wykluć z jabłka, twoim zdaniem? – pytam.

– Grzech – śmieje się.

Jego mieszkanie pachnie dziś wilgocią i jest mroczniejsze niż zwykle. Duże krople uderzają o szyby rytmicznie jak we wstępie do piosenki jazzowej. Mój przyjaciel pisarz obiera wielkie zielone jabłko ze skórki i wkraja po plasterku do obu kubków parującej herbaty. Odwraca się, słysząc, jak za jego plecami w otwartych drzwiach łazienki ściągam ręcznik z kaloryfera i strącam mydelniczkę. Zmokliśmy, biegnąc do klatki. Zawiesza łakome spojrzenie na moich cienkich warkoczach, opadających na piersi, skrzącej wilgocią skórze między nimi, strużkach, tworzących półprzeźroczyste paski na podkoszulce i ramiączkach bordowego stanika. Odczuwam to, jakby mnie dotykał, i zaczynam się denerwować.

– Siadaj. – Marek odzywa się nagle tonem wykładowcy z kursu kreatywnego pisania i wskazuje mi moje stałe miejsce, obok łóżka. – Pomyślałem…

Nie kończy. Ujmuję jego twarz w obie dłonie i całuję go. Może nawet odrobinę za mocno, ale nic już na to nie poradzę. Chciałam go pocałować od pierwszej sekundy, od poczynienia spostrzeżenia, że ma bardzo kuszące usta, nieproporcjonalne, z dolną wargą znacznie szerszą od górnej, co widać szczególnie, gdy bluźni lub gada głupoty, a zajęło mi to niemal rok. Nie pamiętam, na co czekałam. Odsuwa mnie od siebie i patrzy pytająco.

– No co, no? – fukam, trochę poirytowana jego brakiem adekwatnej reakcji. Chyba oczekiwałam, że się na mnie w końcu rzuci.

– Bardzo urokliwe zdanie, doprawdy! – szydzi ze mnie. – Jak na pisarkę przystało!

– Głupi jesteś – odpowiadam ostro. Coś zaczyna mnie uciskać w okolicach przepony. Biorę kubki i zanoszę je na nocny stolik. Staję przy oknie. Cisza trwa tak długo, że włosy mi wysychają, herbata stygnie, a wieczór zaczyna się wygodnie rozkładać na niebie.

Lepiej już pójdę – podpowiada mi głos wewnętrzny. Ale Marek dotyka moich włosów, zsuwa gumki i zaczyna rozplatać kosmyki. Opiera nos o czubek mojej głowy. Słyszę, jak wdycha zapach deszczu i wiatru.

– To dopiero inkorporacja! – zachwyca się.

Nie rozumiem.

– Pachniesz zupełnie jak moje książki – wyjaśnia.

– Kompletnie ci odbiło!

Nie odpowiada. Obraca mnie do siebie i całuje. Wyczuwam jego stopy przy swoich. Bose stopy. Zdjął zatem skarpetki! Mam ochotę się teraz roześmiać, ale nauczyłam się, że nie warto. Wiem, że jeśli przyjdzie mi kiedyś opisać tę scenę, wyjdzie mi najbardziej nieudolna konstrukcja słowna w historii literatury, może nawet coś, co zabrzmi jak wyssana z palca historyjka dla nastolatek, że na pewno wpadnę w kanał – tfu – w banał. Chociaż może już wpadłam, podnosząc ręce do góry.

– Chcę, żebyś mnie rozbierał powoli ze wszystkich części garderoby – mówię. – Żebyś mnie pocałował w ramię, zaraz. Żebyś najpierw pobawił się ramiączkami, zanim sięgniesz po haftki stanika, jakbyś to robił po raz pierwszy w życiu. Żebyś zsuwał mi majtki wzdłuż ud, a potem wzdłuż łydek i stóp. Chcę, żebyś rozbierał mnie, jak ja będę rozbierać ciebie. Długo. Jak prezent, którego opakowania nie chcemy zniszczyć.

Marek przyciąga mnie do siebie i pomalutku, okrężnymi ruchami języka, delikatnie liże moje ramię.

– To była najlepsza gra wstępna – podsumowuje.

– Gra wstępna dopiero przed nami. – Uśmiecham się. Dobrze jednak wiedzieć, że się podnieca jak ja – przez uszy.

– Rozumiem, że nie masz okresu – wypala nagle, a ja tracę wątek. Puszcza do mnie oko jak przyjaciel.

– Przestań, psujesz to – ostrzegam. Na szczęście tym razem reaguje błyskawicznie i zamyka mi usta, a napięcie między nami natychmiast osiąga pożądany poziom. – Mocniej – proszę, choć prawie się gryziemy. Jego wargi to cud natury, a skóra jest twarda i doskonale wyprawiona. Zdejmuję mu podkoszulek. Ma dosłownie kilka włosów na klatce, a i tak wygląda męsko, choć z pewnością nie potrafię być obiektywna. – Pamiętasz, jak prosiłam, żebyś mnie rozbierał delikatnie i powoli?

Kiwa głową.

– Tak rób. Ale potem kochaj się ze mną szybko, niecierpliwie.

– Jesteś jak trucizna – odpowiada, a właściwie syczy w moje ucho. Nie znoszę zdań rozpoczynających się od jesteś, ale tym razem wiem na pewno, że to komplement. Odpinam pasek przy jego spodniach, rozporek, guzik.

– Będę krzyczeć – uprzedzam.

Zdejmuję mu spodnie i obejmuję dłońmi jego pośladki.

– Nie przeginaj, młoda – próbuje mnie rozzłościć. Stoję przed nim w swoich ulubionych bawełnianych majtkach, nieco infantylnych, i staniku w kolorze bakłażana, podniecona do granic i pewna jak nigdy przedtem. Nie boję się niczego. Przesady, wulgarności, brutalności. Przez ułamek, miliułamek sekundy wydaje mi się, że wybaczyłabym mu, gdyby mnie związał, poddusił albo uderzył. Ale wiem, że nie. Jednak nie.

– Zamknij się – żądam tylko. Chwilę potem leżę na dywanie, obok łóżka, i krzyczę, bo Marek wchodzi we mnie głęboko, z całą tą puszczoną z cugli namiętnością, która się między nami kumulowała jak chmury burzowe przez ostatnie miesiące. Krzyczę cokolwiek i nawet nie wiem, kiedy miałam orgazm. Gdy wracam do zmysłów, czuję, jak ociera mi łzy z twarzy. Szczypie mnie w ramię.

– Auu! – reaguję odruchowo. Aż tak nie boli.

– Jesteśmy – mówi.

– Ano, jesteśmy – odpowiadam, po czym zasypiam bezczelnie jak mężczyzna.

Mój przyjaciel pisarz mówi, że to było do przewidzenia.

Teraz

Jest taki moment, tuż przed, gdy zupełnie nieświadomie, a jednak w nanoprzebłysku świadomości przeczuwa się nadchodzącą zmianę. W ostatnim ułamku sekundy przed. Kiedy jeszcze trwa przeszłość. Nie jako kojąca historia, z której się czerpie mądrość, ale jak najgłębsza cisza przed najdzikszą burzą. Kiedy przeczucie niepokoi. Człowiek chwyta się wtedy obecności – jedynej pewnej, jedynej możliwej do chwycenia. Tego, co teraz. Ułamek mija. Czyjeś oczy spotykają się w tłumie. Prócz teraz nie ma nic.

Nie spodziewała się, że Bernard jest masywny jak wojownik i że obudzi w niej nagle pierwotny atawizm. Unosi brodę, a jego wargi poruszają się od niewypowiadanych na głos liczb. Są to pięknie skrojone wargi człowieka, który zarabia, mówiąc. Dużo zarabia, dużo mówiąc. Co więcej: do rzeczy. Oraz do ludzi, naturalnie. Właśnie liczy swoich słuchaczy. Zachował ten zwyczaj z czasów, kiedy miał garstkę uczniów i dziennik z listą obecności. Teraz jego wykłady są otwarte i gromadzą tłumy. Mógłby sobie darować statystyki, tyle że nie chce. Tak przyjemnie łechcą jego ego. Bo ego Bernarda – zdaje się – jest jeszcze masywniejsze niż on i ma jeszcze wyżej uniesioną brodę. Mira jest przekonana, że widzi je o wiele wyraźniej niż samego mężczyznę. Choć mężczyznę też widzi całkiem nieźle.

On widzi – i będzie się przy tym upierał – przede wszystkim niebieskie oczy Miry. Granatowe. Skrzą się jak gniewny ocean w słońcu. Jakby z innej przestrzeni. W tym szaroburym zgromadzeniu. Obce i magnetyczne. Potem powie, że była czterdziesta ósma i że przestał poruszać wargami, choć rzędy za nią były przecież pełne. Powie: Uległem hipnozie. Ale to wcale nie będzie prawda. Mira wie zresztą doskonale, że nie patrzył jej także w oczy.

Poczuł ulgę, kiedy dziewczyna spojrzała w dół, na swój gruby notatnik i ciemne pióro. Zaraz jednak zobaczył, że się uśmiecha nieznacznie zza woalki długich rzęs i krótkiej grzywki takim lekko leniwym uśmiechem, jak do kogoś, co do kogo nie ma się pewności, czy jest kimś znajomym, czy do kogoś znajomego podobnym. Kąciki jej ust uniosły się i opadły. Trwało to mgnienie, ale Bernard zrozumiał – flirtowała z nim. Rzeczywiście, Mira powoli powędrowała wzrokiem od jego kolan po czoło i z powrotem. Bardzo powoli. Po kręgosłupie przeszedł mu impuls, jakby strzał lasera. Jeszcze moment i musiałby się niezręcznie tłumaczyć, więc strategicznie zrobił dwa kroki w tył i usiadł za biurkiem. Dopiero wtedy poczuł się względnie bezpieczny.

Nie bez wysiłku skupił się znów na pracy. Utkwił wzrok w głębi sali i zaczął mówić. Coraz głośniej i płynniej.

Mira bezwiednie stukała piórem w miękką okładkę brulionu. Na nowo zbierała myśli. Po co tu przyszła? Po co tu przyszła? Pisała artykuł o punktach stycznych mitów i religii. Z założenia miał to być tekst bez wstępnej tezy, maksymalnie obiektywny, odnoszący się do tak zwanych suchych faktów, rzeczowy, rzetelny, naszpikowany datami i odesłaniami do dowodów. Tak jej przykazał promotor. Ona wolałaby napisać coś obrazoburczego, co otworzy oczy uwięzionym w oparach wiar – opium dla mas, jak mawiała. Na razie musiało jej wystarczyć, że wie swoje i powinna trzymać się narzuconych wytycznych. Lubiła swoją pracę, a szczególnie ten etap – research.

Nazwisko Bernarda nic jej nie mówiło, ale było wszędzie. Większym lub mniejszym druczkiem. Wśród autorów tekstów i autorów cytatów. W radach naukowych. Pod fotografiami totemów i rycinami słowiańskich bóstw. Im dłużej na ten zbiór patrzyła, tym mocniej czuła, że irytuje ją ten obcy mężczyzna, który wydaje się mieć czelność wiedzieć wszystko. Zanim przyszła na wykład, zajrzała jeszcze na Wikipedię. Pro forma. Zapamiętała na szybko: Rumunia, Syria, Gwatemala. Teraz, słuchając jego tubalnego głosu, obserwując energiczne ruchy olbrzymich ramion, szeroką szyję i idealnie kuliste jabłko Adama, zdała sobie sprawę, że wizja spotkania sam na sam z tym człowiekiem napawa ją lękiem. Jakby mogła tylko albo uciec, albo zginąć, nic pomiędzy. Chociaż nie miała w zwyczaju dramatyzować.

– Panie profesorze… – Nie była pewna, czy już chce o coś zapytać, czy jedynie zatrzymać na sobie jego uwagę, ponownie. Bernard odwrócił się do niej nieznacznie, ale przecież nie mogła nie zauważyć, że jego źrenice natychmiast się powiększyły. Ocenił, że jest młodsza od niego o dobre piętnaście, może nawet dwadzieścia lat. Zanim jednak zdążył temu zapobiec, rozebrał ją w myślach, a bruzda na środku czoła zaczęła mu miarowo pulsować. Pokazał Mirze gestem, żeby poszła za nim. Wąskim korytarzem, klatką schodową – w dół. Do gabinetu, który nazywał w żartach komnatą tajemnic. Bałby się to teraz głośno powiedzieć. Nie chciał być śmieszny. Drzwi – pokryte ciemnozieloną tapicerką, miękką jak kanapa – zawsze robiły wrażenie.

– Zapraszam – mówi Bernard.

Mira się waha.

– Jest tu kilka strasznych eksponatów, ale większość od dawna nie żyje – dodaje.

Czy naprawdę sądzi, że Mira obawia się jego zbiorów? Nie zaś tego, że czuje jego zapach, jakby gorzkie migdały, i fakturę skóry, zanim zdążył ją… zanim ona zdążyłaby jego dotknąć? Wkłada mnóstwo wysiłku w opanowanie samej siebie. Przekracza próg i od razu sięga do torebki, by podać mu wizytówkę. Jest na niej imię, nazwisko i numer telefonu.

– Potrzebuję informacji do pracy badawczej – wyjaśnia.

To brzmi nieźle, ale Mira nie czuje się dzięki temu ani trochę bardziej profesjonalnie. Wizytówkę dała chyba wyłącznie po to, by mieć pretekst i musnąć opuszkami jego palce. Bernard czyta na głos jej imię. W jego ustach brzmi słodko, jak nazwa perfum lub wina. Powtarza je ponownie.

– Proszę i mi mówić po imieniu – dodaje w końcu i robi krok w jej kierunku. Stoją teraz bardzo blisko siebie. Za blisko jak na obcych sobie ludzi.

– Dziękuję – odpowiada Mira trochę speszona. Przecież to zaszczyt.

Jego pokój, pełen głębokich półek i wysokich witryn, przypomina galerię lub mroczne laboratorium alchemika. Trudno uwierzyć, że na zewnątrz jest zwyczajny uczelniany hol. Zimny i bezosobowy, a tu: książki w okładkach, które wydzielają intensywną woń byczej skóry, szamańskie fajki, dziwaczne kły, monety. Fiolki z ciemnobordowym płynem. Czyżby krwią? Całkiem możliwe. Zwłaszcza że wokół jednej z nich wije się jakby miniaturowa korona cierniowa. Dewocjonalia zawsze Mirę bawiły, ale te teraz, tutaj wydają się przerażające. W dodatku czuje, że Bernard nie spuszcza z niej wzroku, i przechodzą ją dreszcze. Nie odwraca się. Nic nie potrafi jednak poradzić na to, co sobie wyobraża…

Mira kaleczy sobie palec o cierń. Ciekawość… pierwszy stopień – myśli. Bernard podchodzi i unosi drobną dłoń dziewczyny do swoich ust. Spija pomału ciepłą i gorzką kroplę. Ona dotyka jego warg, twardych jak rzeźba. Skosztuj mnie całą – błaga w myślach. Wie, że smakuje dziś jak jeżyny. Opiera się plecami o regał, a on ujmuje jej udo, unosi kolano.

– Po co naprawdę przyszłaś? – pyta nagle.

– Przecież nie po ciebie – odpowiada Mira ze śmiechem. Wyjątkowo łatwo przyszedł jej ten żart i to ty. Mężczyzna patrzy na nią, a potem na zegarek. Musi wracać na wykład, zachowywać się, jak należy. Wyciąga ponownie rękę do tego zjawiska przed sobą. Może do zjawy? – zastanawia się. Jest ujmująco rozgrzana, oddycha nierówno, płytko, jakby mówiła: zapraszam. I nieomal udaje mu się ją znów pocałować, jednak Mira chwyta go za nadgarstki i odsuwa.

– Czterdzieści pięć minut. Za czterdzieści pięć minut – powtarza i brzmi to zupełnie jak obietnica.

– Uciekniesz – stwierdza on.

– Po co? – Mira udaje, że się dziwi. Marnie udaje. Oboje wiedzą, że ucieczka byłaby najlepszym z rozwiązań. Szanse na profesjonalizm ich relacji rozpłynęły się jak poranna mgła w październiku. Ona nazwałaby to najchętniej reakcją chemiczną, on – sam nie wie.

– Nie jesteśmy w przedszkolu – rzuca Mira, starając się, by jej głos zabrzmiał dość lekko. Bernard uśmiecha się kurtuazyjnie.

– Jak bardzo idiotyczne byłoby zamknięcie cię tu na klucz, dopóki nie wrócę? – pyta nagle. – W skali od jednego do siedmiu.

– Poczekam, obiecuję – odpowiada ona.

Poczeka. Bo pragnie go bardziej niż dotąd.

Trzy kwadranse później Bernard wraca do gabinetu. Mira słyszała, że zbiegał, zeskakiwał po schodach, i nawet ją to bawi. Do tego ta ulga na jego barbarzyńskiej twarzy, kiedy otwiera drzwi i widzi, że przecież jest – siedzi na kanapie, jak obiecała. Proponuje herbatę. Ona odmawia. On znów pyta, po co przyszła.

– Przecież wiesz – mruczy Mira.

– Mogłaś zadzwonić – zauważa on.

– W takim razie zadzwonię. – Dziewczyna odgryza się błyskawicznie i wstaje, jakby zamierzała wyjść. Mimo wszystko.

– Nie wściekaj się. Próbuję zrozumieć. – Bernard podchodzi i delikatnie popycha ją z powrotem na miejsce. Ale Mira nie zamierza siadać.

– Co zrozumieć? Prawo natury? Nie jesteś przypadkiem antropologiem? – Mira mruży oczy i przechyla głowę, jakby rzeczywiście rozważała zasadność przyznanych mu tytułów naukowych.

– Tłumaczysz to prawem natury?

– Dlaczego nie?

– Cóż, może chciałbym się łudzić, że nie jestem przypadkową osobą, z którą połączył cię pociąg fizyczny? W każdym razie nie tylko.

– Przecież tego nie zaplanowałam – prycha Mira. – Niby jak? Poza tym: naprawdę? Chciałbyś się łudzić?

– Lubię przyjemne złudzenia, dzięki którym moje życie staje się bardziej ekscytujące – odpowiada Bernard, pochyla się i całuje tę zagadkową dziewczynę. Odchyla głowę, patrzy na nią, a potem robi to ponownie. Ma sprężyste wargi, więc nic dziwnego, że robi to po mistrzowsku. Mira przylega do jego ogromnej piersi i delikatnie wbija mu paznokcie w kark. Przechyla się lekko do tyłu, ciągnąc go na kanapę.

– Widzisz? – Tym razem to on ją powstrzymuje i sprowadza do pionu. – Co z tego, że dla ciebie to tylko szereg reakcji, które mogłabyś zapisać wzorami? Chcesz czy nie, już wierzysz, że mi się podobasz – stwierdza z satysfakcją.

Ona milczy.

– Zapraszam cię na kolację – oznajmia Bernard. – Do restauracji, nie do sypialni – dodaje pośpiesznie i unosi brwi w oczekiwaniu.

– Oboje wiemy, że ta kolacja zakończy się w sypialni – odpowiada Mira.

– Tym bardziej zapraszam. – Mężczyzna uśmiecha się szeroko.

Wieczór jest chłodny i ciemny. Mira czuje się jak podróżny, który wrócił z tropików w sam środek skrzącej polskiej zimy. Z rozpaloną słońcem skórą trudniej mu znieść wiatr i mróz. W lustrzanych ścianach parkingu widzi siebie i jego – dziwną parę: dojrzałego mężczyznę o aparycji Wikinga z teczką na ramieniu i zdecydowanie zbyt młodą kobietę w przetartych jeansach, z plecakiem. Tak bardzo do siebie nie pasują! Gdyby nie chemia, nie miałoby to żadnego sensu. To, że on poddaje się pożądaniu, wydaje się Mirze proste, przewidywalne nawet, ale dlaczego ona okazuje się tak bezmyślnie gotowa – nie rozumie.

– Masz kogoś? – pyta, zapinając pasy na przednim siedzeniu jego grafitowego range rovera evoque. Ma nadzieję, że przytaknie i może to podziała jak tama.

– Tak – odpowiada on krótko i odpala silnik, który mamrocze jak wielki leniwy kocur. Mira waha się, czy pytać dalej, czy po prostu łagodnie zmienić temat. Myliła się. To tak zabolało. Ale wcale nie sprawiło, że wyskoczyła z samochodu.

– Jestem rozwodnikiem i cudzołożnikiem – oświadcza po chwili Bernard, wyraźnie zadowolony z literackiego określenia, które pewnie wymyślił dla siebie dawno temu.

– Bardzo śmieszne – stwierdza Mira z przekąsem. Mimo wszystko jej ulżyło.

– A jak wygląda twoja sytuacja łóżkowa? Jakiś mąż?

– Jacyś. – Dziewczyna mocno akcentuje liczbę mnogą. – Na szczęście żaden nie mój. – Uśmiecha się w końcu. – Widzisz, też tak potrafię – dodaje.

Wymieniają ciepłe spojrzenia.

Zatrzymują się przed restauracją. Bernard się nie spieszy. Jego wargi są zdecydowane i tak gorące, że każdy pocałunek parzy. Mira odpycha go rozpostartymi dłońmi, tak małymi na klacie jaskiniowca. Bezskutecznie. W końcu zaciska pięści na jego koszuli.

– Jesteś pewien, że w ogóle chcesz tam wejść? – pyta i znów brzmi to jak obietnica.

Bernard wysiada pierwszy. Obchodzi samochód, otwiera jej drzwi i podaje rękę. Nie puszcza. W lokalu wybiera stolik z dwiema ławami, ale nie siada naprzeciwko, tylko obok niej. Zamawia kawę.

– O tej porze? – dziwi się Mira. Ona zamówiła melisę.

– Potrzebuję dziś kofeiny – wyjaśnia.

– Myślę, że się nie doceniasz. Ani mnie – prowokuje.

Bernard ignoruje jej uwagę.

– Opowiedz mi, co robisz na co dzień. Oczywiście poza tym, co wiem, że robisz z mężczyznami – prosi.

– Akurat tego, co ci się wydaje, że wiesz, na pewno nie robię – mówi i od razu jest na siebie zła. – Pracuję. Piszę – dodaje błyskawicznie, ale i tak za późno. Widzi znowu to wielkie profesorskie ego Bernarda. – Tak, tak, jesteś dla mnie wyjątkowy – przyznaje. – Wyjątkowo cię nie lubię.

– Lubisz.

Lubi, cholera. To absurdalne! Możliwe, że kiedy się wygląda jak bohater z komiksów, który za moment rozepnie koszulę i pokaże znany symbol na kostiumie, kobiety lgną naturalnie, pęczkami. Nie ma podstaw, by nie brać ich za dobrą monetę. Nie wydarzają się błędy, na których można się uczyć. Ufasz losowi i płyniesz z prądem. Tak żył Bernard. Mira gryzie się w język, by nie zasypać go kontrargumentami albo choć bezczelnie stwierdzić, że jak na tak wykształconą osobę, strasznie głupio postępuje. Chciałaby to zrobić, pokłócić się, jeśli trzeba, ale obejmuje ją ramieniem i opiera nos na jej karku.

– Pachniesz jak jeżyny. Jak dziki środek lasu – stwierdza.

– Możesz mnie tak zapamiętać – mówi ona cicho, ze smutkiem. Jak na pożegnanie.

– Więc jednak uciekasz? – pyta zaniepokojony, ale nie czeka na odpowiedź, a od razu ją całuje. Zatrzymywanie Miry w ten sposób zaczyna wchodzić mu w nawyk.

– Nie rób tego – prosi. – Jestem złą monetą do kolekcji. Powinieneś to wiedzieć.

– Mira… – W jego głosie nie ma zniecierpliwienia, tylko czułość i lekkie rozbawienie. – Wiem, że masz swoje przekonania, i widzę. Widzę, jak walczysz z tym, że jednocześnie chcesz i nie chcesz mnie pouczyć, ale też mam świadomość, że potrafię zatrzymać cię przy sobie pomimo tego.

– Ale po co? – Nie rozumie go.

– Sęk w tym, że stawiamy sobie w życiu inne pytania. Ty wciąż pytasz, jak coś działa i po co jest, a ja pytam, czy to czyni mnie szczęśliwszym, lepszym. Reszta w gruncie rzeczy mało mnie obchodzi. Choć zaraz się przyczepisz, że to nienaukowe podejście.

– Ja na pewno nie uczynię cię szczęśliwszym ani lepszym – upiera się ona.

– Wybacz, ale wątpię. Myślę nawet, że to podziała w obie strony.

– No, to już bezczelność!

– Naprawdę?

Mira lubiła dotąd myśleć o sobie, że jest otwarta – tego się trzymała. Tyle że Bernard chce z nią zrobić wszystko po swojemu. Powinna się przeciw temu zbuntować. Jednocześnie poszła za nim przecież bez wahania do tej komnaty tajemnic za zielonymi drzwiami, do tego lokalu, na tę kanapę. Wiedziała, jaki jest, a jednak się zdecydowała.

Dłuższą chwilę siedzą w milczeniu.

– Możliwe, że to ty masz rację – słyszy jego szept koło ucha. – Jesteś zachwycająca, młoda, cudownie pyskata, obłędnie pachniesz. Sugeruję ci istnienie nadzwyczajnego porozumienia między nami, ale kto wie, czy nie działam w sposób zwyczajnie wyrachowany i tak naprawdę szukam metody, żeby zaciągnąć cię do łóżka.

Mira przygląda mu się z czułością teraz dopiero naprawdę rozbrojona.

– Skoro tak, mogłeś nam obojgu oszczędzić zachodu. Chciałam pójść z tobą do łóżka praktycznie od pierwszej sekundy, już tam, na wykładzie.

– Jasne, jasne, kpij sobie ze mnie!

– Serio mówię.

Bernard ujmuje jej twarz w dłonie. Przygląda się jej z bliska. Badawczo. Wreszcie znów ją całuje. Łapczywie, niemal zadając ból. Mira odpowiada tym samym. Przyciąga go do siebie, pozwala narastać pokusie. Wsuwa jego dłoń między swoje uda. Zaciska. Bernard się odchyla.

– Więc gdybym… – zaczyna. – Gdybym się nie zmusił do skupienia, tylko przerwał wykład, wyprowadził cię z sali i zabrał do siebie, tak bez słowa, gdybym zamknął drzwi, zaczął cię rozbierać… nie protestowałabyś?

– Nie.

Jest prawdziwie zaskoczony.

– Ale protestowałaś! Cały czas chciałaś uciekać. Od początku – zauważa.

– Przed sobą. Przed tym, jaka się stałam w twojej obecności.

– To znaczy jaka?

– Łatwa – wypala Mira.

Patrzą na siebie i wybuchają śmiechem.

– Na pewno nie wejdziesz? – upewnia się po raz kolejny. Mira kręci głową. Stoją przed bramą, a ona myśli tylko o tym, jak bardzo przerażają ją takie kamienice. Jak z seriali kryminalnych i francuskich romansów. Stare, ciemne podwórza z trzepakiem na środku. Miauczenie kotów przy kratkach ściekowych. Każda zastygła w czasie i przestrzeni kałuża. Bernard powiedział jej jeszcze w samochodzie, że ma loft z materacem na antresoli.

– Nie próbuję ci zaimponować. To nie jest dalszy ciąg stroszenia piórek. Po prostu wolę wiedzieć, czy nie masz lęku wysokości, zanim zaczniemy się kochać na górze.

– Jakiś ty wspaniałomyślny! – zadrwiła bez złości. – Umówmy się tak: jeśli okaże się, że mam lęk wysokości, po prostu zawiążesz mi oczy.

Bernard nie skomentował, ale krtań wyraźnie mu zadrżała. Mira była pewna, że sobie to wyobraził. W swojej wyobraźni stała się nagą Gwyneth Paltrow w nocnym oknie z Wielkich nadziei.

– Zaczekam – mówi jednak. W życiu się tak nie bała.

– Chodź, easy girl. No, chodź, chodź – rozkazuje Bernard łagodnie, ale na cienkiej granicy cierpliwości. Denerwuje się i dopiero teraz dla Miry staje się jasne, że jego nieokrzesane pożądanie faktycznie ma drugie dno: jest nim tęsknota za bliskością. Obejmuje mężczyznę od tyłu, zamyka oczy i wtula się w jego plecy.

Wie, że ulega.

Wie, co będzie dalej.

Na nawietrznej

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Obok
Teraz
Na nawietrznej
Domki z kart
Czerwiec
Your girl
Sasha
Plecy
Nic takiego
Pierwsza lekcja bluesa
Pan od judo
Renault 19

Podzwiązki

ISBN: 978-83-8373-691-4

© Agata Legan i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Czarnecka

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Marta Lisowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek