Podziemia - Robert Macfarlane - ebook + książka

Podziemia ebook

Robert Macfarlane

3,9

Opis

Pod ziemią umieszczamy to, co cenne, co kochamy lub chcemy chronić; niekiedy ukrywamy to, co szkodliwe. Jednak to, co zostało kiedyś pogrzebane w ziemi, może w niej trwać dłużej od nas. I może nieoczekiwanie uderzyć z wielką siłą.

W Arktyce złoża metanu wyciekają przez szczeliny w topniejącej wiecznej zmarzlinie. Na Syberii gigantyczny krater pochłonął dziesiątki tysięcy drzew. Cofające się lodowce zwracają ciała śmiałków, którzy próbowali zdobyć je lata temu. Natomiast w Grenlandii spod lodu wyłoniła się nieużywana baza rakietowa z czasów zimnej wojny, pełna odpadów chemicznych.

W epoce znaczącego wpływu człowieka na ekosystem i geologię naszej planety, w dobie permanentnego kryzysu, potrzeba zrozumienia krain podziemnych jest pilniejsza niż kiedykolwiek. Nie uciekniemy z niespokojnej teraźniejszości. Robert Macfarlane namawia nas, byśmy na nowo przemyśleli zmiany, które dotyczą nas wszystkich – teraz i tutaj, a w „Podziemiach” pokazuje nam nową perspektywę. Właściwe pytanie zatem brzmi: Co zostawimy po sobie?

Czy jesteśmy dobrymi przodkami? To pytanie dudni w tej książce jak echo na dnie krasowego leja albo w paryskich katakumbach. Ale Macfarlane'owi nie chodzi wyłącznie o zaglądanie w ciemne dziury – to, co w nich znajduje, traktuje jako bodziec do namysłu nad długofalową spuścizną ludzkości. A więc głębokość nie jako określenie przestrzeni, ale czasu, i to zarówno w przód, jak i wstecz. Potrzebujemy dziś takich książek – i pytań – jak żadnych innych, żeby wymyślić cały ten nieszczęsny antropocen na nowo.

Adam Robiński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (16 ocen)
7
4
1
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Underland. A Deep Time Journey

Copyright © Robert Macfarlane, 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Copyright © for the Polish translation by Jacek Konieczny, 2020

Redaktor inicjująca: Paulina Surniak

Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch

Marketing i promocja: Agata Gać

Redakcja: Piotr Chojnacki

Konsultacja merytoryczna: Adam Robiński, dr hab. Grzegorz Haczewski

Korekta: Magdalena Owczarzak, Anna Królak

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Obraz na okładce: Nether © 2013 by Stanley Donwood

eISBN 978-83-66553-58-3

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.com

Czy ciemności poniżej zaległy

Gdzie między włosami zagon trawy rozległy?

Czy ciemności panują w pod-ziemiach Pustki?

Helen Adam, Down There in the Dark, 1952

Pustka migruje na powierzchnię…

Advances in Geophysics, 2016

PIERWSZA KOMORA

Droga do podziemi prowadzi przez rozszczepiony pień starego jesionu.

Upał typowy dla późnego lata, duchota. Pszczoły przelatują sennie nad łąką. Złocistość kolb kukurydzy, zieleń pasów świeżo skoszonej trawy, czerń gawronów na ścierniskach. Gdzieś dalej, poza zasięgiem wzroku, płonie ogień; wznosi się stamtąd słup dymu. Dziecko wrzuca kamyki do metalowego wiadra: brzdęk, brzdęk, brzdęk.

Trzeba przejść ścieżką przez pola. Na wschodzie wznosi się wzgórze z dziewięcioma okrągłymi kurhanami, które sterczą z jego grzbietu niczym kości kręgosłupa. Trzy konie otoczone połyskującą chmurą much stoją bez ruchu, jeśli nie liczyć okazjonalnych machnięć ogonem czy wzdrygnięć głową.

Dalej przełazem w wapiennym murze, wzdłuż strumyka do zarośniętej niecki, z której wyrasta prastary jesion. Korona wystrzeliwuje w niebo, zlewając się z błękitem. Długie, spodnie konary zwisają lekko ku dołowi. Korzenie rozchodzą się daleko pod ziemią.

Dymówki śmigają łukami, ich piórka błyskają w słońcu. Trochę wyżej powietrze rozcinają inne jaskółki — oknówki. Łabędź leci wysoko na południe na zmęczonych skrzydłach. Podniebny świat jest doprawdy piękny.

U podnóża jesionu powstała szczelina szeroka na tyle, że do wnętrza pnia może się wślizgnąć człowiek — następnie zejść w ciemną rozpadlinę, która rozwiera się poniżej. Jej brzegi zostały wygładzone przez tych, którzy szli tamtędy wcześniej, zstępując przez stary jesion do podziemi.

A pod jesionem zaczyna się labirynt.

Spomiędzy korzeni drzewa trafia się do kamiennego korytarza, który schodzi szybko w głąb ziemi. Z barw zostają tylko szarości, brązy, czerń. Czuć przepływające zimne powietrze. Powyżej lita skała, materia w stanie czystym. Jej powierzchnia wydaje się niewyobrażalnie odległa.

Skręt w boczny korytarz; coraz głębiej w labirynt. Kolejne rozpadliny rozchodzą się na boki. Trudno wyczuć kierunek. Z przestrzenią dzieje się coś dziwnego — podobnie z czasem. W podziemiu płynie inaczej. Gęstnieje, zlewa się, przepływa, przyspiesza, zwalnia.

Korytarz zakręca, za chwilę ponownie, zwęża się, w końcu doprowadza w zaskakujące miejsce — do komory. Dźwięk niesie się pogłosem, naprawdę rozbrzmiewa. Początkowo ściany sali wydają się nagie, ale potem dzieje się coś niezwykłego. Na skale zaczynają się pojawiać sceny ze świata podziemnego, odległe od siebie w historii, ale współbrzmiące echem.

W grocie powstałej w skarpie krasowej postać nabiera pełne usta pyłu w kolorze czerwonej ochry, kładzie lewą dłoń na ścianie jaskini — palce rozpostarte, kciuk odciągnięty, skóra czuje chłód skały — po czym wydmuchuje na nią ochrę. Wzbija tuman pyłu, a kiedy cofa dłoń, na skale zostaje widmowy odcisk; do jej powierzchni przywarła glinkowa czerwień. Dłoń zostaje przyłożona w inne miejsce, postać rozdmuchuje kolejną porcję pyłu, powstaje kolejny obrys. Odciski pokryje później powłoka z kalcytu. Przetrwają ponad trzydzieści pięć tysięcy lat. Jako przejaw czego? Radości? Groźby? Sztuki? Życia w ciemności?

Mniej więcej sześć tysięcy lat temu na płytkiej, piaszczystej glebie północnej Europy ciało młodej kobiety — zmarłej w czasie porodu — zostaje ostrożnie opuszczone do grobu. Obok niej spoczywa białe skrzydło łabędzia. Chwilę później na skrzydle ułożone zostaje ciało jej synka. Dziecko ma zostać podwójnie utulone w śmierci — w piórach ptaka i ramionach matki. Usypana z ziemi okrągła mogiła wskazywać będzie miejsce, gdzie pochowano kobietę, dziecko i białe skrzydło łabędzia.

Na trzysta lat przed powstaniem Cesarstwa Rzymskiego na jednej z wysp Morza Śródziemnego specjalista od obróbki metalu kończy pracę nad srebrną monetą. Widnieje na niej rysunek kwadratowego labiryntu z pojedynczym wejściem w górnym rogu i skomplikowaną drogą prowadzącą do środka. Ściany labiryntu, podobnie jak krawędź monety, są nieco wybrzuszone i wypolerowane na połysk. Pośrodku umieszczony zostaje wizerunek potwora z głową byka i nogami człowieka: Minotaura, czekającego w ciemności na kolejne osoby, które wejdą do labiryntu.

Sześćset lat później młoda kobieta pozuje malarzowi w Egipcie. Założyła na tę okazję niezwykle elegancki strój. Ma wyraźnie zarysowane, ciemne brwi i wyraziste, niemal czarne oczy. Włosy upięła z tyłu metalową opaską ozdobioną złotym koralikiem. Złotą chustę przytrzymuje brosza. Malarz używa rozgrzanego pszczelego wosku, płatków złota i kolorowych pigmentów, nakładając je po kolei na deskę. Tworzy pośmiertny wizerunek. Kiedy kobieta umrze, deska podczas balsamowania zostanie przymocowana pasami materiału do ciała na wysokości twarzy. Nawet kiedy zmumifikowane ciało zniszczeje wewnątrz powłoki z materiału, portret zachowa młodzieńczy wygląd. Warto przygotować go wcześniej, kiedy skóra człowieka promienieje jeszcze młodością. Ciało kobiety zostanie złożone w nekropolii — mieście zmarłych zbudowanym u wejścia do pustynnej niecki. Wyłożony wapieniem grobowiec pokryją płyty z kwarcytu mające odstraszać rabusiów. Nieopodal znajdują się komory skrywające zmumifikowane ciała ponad miliona ibisów.

Pod koniec XIX wieku pod płaskowyżem w południowej Afryce górnicy pełzną mila za milą przez wąskie tunele — drążone tam wtedy głębiej niż gdziekolwiek indziej na Ziemi — wynosząc rudę z trudno dostępnej żyły złota. Niektórzy z tych mężczyzn, tysiącami przybywający w tamtą okolicę w poszukiwaniu pracy, zginą niedługo potem w wypadkach albo przysypani lawinami kamieni. Wielu będzie umierać powoli na pylicę, której nabawią się, wdychając latami skalny pył w morderczych ciemnościach. Z punktu widzenia korporacyjnych właścicieli kopalni i rynków szlachetnych kruszców ludzkie ciało jest prostym narzędziem służącym do wydobywania cennej substancji, które można łatwo zastąpić nowym, kiedy się zepsuje albo zużyje. Ruda wynoszona na powierzchnię przez mężczyzn zostaje później rozkruszona i przetopiona, a uzyskane w ten sposób pieniądze wypchają kieszenie udziałowców w odległych krajach.

W jaskini u podnóża Himalajów, niedługo po rozdziale Indii i Pakistanu w 1947 roku, młoda kobieta medytuje szesnaście godzin na dobę przez siedemdziesiąt pięć dni. Siedzi całkowicie nieruchomo, porusza tylko ustami, które szepczą mantry. Na zewnątrz wychodzi głównie nocą; w bezchmurną pogodę nad szczytami gór rozlewa się Droga Mleczna. Kobieta żyje o wodzie, którą nabiera dłonią ze świętej rzeki, i żywiąc się zebranymi nieopodal jagodami oraz innymi owocami. Mantry, osamotnienie i ciemność pozwalają jej dostrzegać nowe rzeczy; jej ogląd świata ulega całkowitemu przeobrażeniu. Po zakończeniu tych rekolekcji czuje się bezkresna jak niebo, stara jak góry, bezkształtna jak światło gwiazd.

Trzydzieści lat temu chłopiec i jego ojciec za pomocą młotka ciesielskiego podnoszą deskę podłogową w domu, który mają niedługo potem opuścić. Przygotowali kapsułę czasu w słoiku po dżemie. Chłopiec włożył do niego różne przedmioty i wiadomości. Odlany z metalu model bombowca. Obrys lewej dłoni wykonany czerwonym tuszem na kartce papieru. Swoją charakterystykę przeznaczoną dla osoby, która znajdzie słój — „Dość wysoki jak na swój wiek, włosy bardzo jasne, niemal białe. Największy lęk: wojna nuklearna” — spisaną ołówkiem na kartce wyrwanej z notesu. Zegarek z zatrzymanymi fosforyzującymi wskazówkami i tarczą, którą często chował w dłoniach, żeby zobaczyć lśnienie cyferek. Do słoika wsypuje garść ryżu, który ma pochłaniać wilgoć, zakręca mocno pokrywkę, wkłada słoik do kryjówki i przybija z powrotem deskę.

Głęboko w wygasłym wulkanie wydrążono sieć tuneli nad uskokiem tektonicznym zwanym Ghost Dance, Tańcem Duchów. Chodniki schodzą przez leżące ukośnie warstwy, a w strefie magazynowania dzielą się na korytarze ze składami. W korytarzach mają zostać umieszczone niebezpieczne odpady: radioaktywne pastylki uranu zamknięte w pojemnikach z żelaza wsadzonych do pojemników z miedzi. Zostaną pogrzebane nad uskokiem Ghost Dance, gdzie będą mogły pulsować przez kolejne miliony lat połowicznego rozpadu. Skala czasowa zagrożenia jest tak wielka, że ludzie odpowiedzialni za tę operację muszą znaleźć sposób, jak zakomunikować związaną z nimi groźbę tak, by mogła zostać odczytana nawet w odległej przyszłości. Zagrożenie będzie istniało nie tylko po śmierci jego twórców, ale być może nawet gatunku, do którego należeli. Jak oznakować takie stanowisko? Jak powiedzieć istotom, które trafią kiedyś do tego opuszczonego miejsca, że zawartość kamiennego sarkofagu jest straszliwie niebezpieczna, że nie przedstawia żadnej wartości, że pod żadnym pozorem nie wolno go naruszyć?

Na błotnistej półce, dwie i pół mili od wyjścia z jaskini, w której zostali uwięzieni przez wezbrane wody, dwunastu chłopców i ich trener piłkarski siedzą w całkowitych ciemnościach. Oszczędzają baterie w telefonach komórkowych i dzień za dniem obserwują poziom wody, zastanawiając się, czy będzie się dalej podnosił, czy opadnie — albo czy jakimś cudem ktoś przybędzie im na ratunek. Z godziny na godzinę w komorze zmniejsza się zasób potrzebnego do oddychania tlenu, a wzrasta stężenie dwutlenku węgla. Nad górą gromadzą się chmury monsunowe, z których w każdej chwili może lunąć jeszcze obfitszy deszcz. Przy wejściu do jaskini pracują tysiące ratowników z sześciu państw. Początkowo nie wiedzą, czy chłopcy żyją. Później znajdują błotniste odciski dłoni na ścianach sali dwie mile w głąb jaskini. Wzbiera nadzieja. Nurkowie zapuszczają się coraz dalej i dalej w zalane wodą korytarze. Dziewięć dni po wejściu do jaskini chłopcy słyszą odgłosy dobiegające z rzeki przepływającej pod występem skalnym. Niedługo potem dostrzegają połyskujące pod wodą światła. Powierzchnia zaczyna kipieć od bąbelków powietrza. Światła się wznoszą. Na powierzchnię wypływa człowiek. Jeden z chłopców unosi rękę na powitanie. Nurek odpowiada tym samym gestem i pyta: „Ilu was jest?”. „Trzynastu”, odpowiada ktoś. „Niedługo pojawi się tu wiele osób”, mówi nurek.

Takie właśnie sceny rozgrywają się w ścianach tej niemożliwej komory, głęboko w labiryncie pod rozszczepionym jesionem. Trzy identyczne zadania pojawiają się w różnych kulturach i epokach: chronić to, co cenne, dostarczać to, co wartościowe, ukrywać to, co szkodliwe.

Chronić (wspomnienia, cenne rzeczy, wiadomości, zagrożone życia).

Dostarczać (informacji, bogactw, metafor, minerałów, wizji).

Ukrywać (odpady, traumy, trucizny, sekrety).

Pod ziemią umieszczaliśmy zawsze to, czego się obawiamy i z czym wolelibyśmy się rozstać, ale także to, co kochamy i chcielibyśmy ocalić.

1. ZEJŚCIE

Jak niewiele wiemy o światach pod naszymi stopami. Wystarczy spojrzeć nocą w bezchmurne niebo, a zobaczymy światło gwiazd oddalonych o tryliony mil albo kratery po zderzeniach z asteroidami na tarczy Księżyca. Kiedy jednak spojrzycie w dół, wasz wzrok zatrzyma się na powierzchni ziemi, na asfalcie, palcu stopy. Nigdy nie miałem poczucia, żebym bardziej oddalił się od świata ludzi niż wtedy, gdy zaledwie dziesięć jardów pod jego powierzchnią pochwyciła mnie lśniąca paszcza wapienia, który uformował się dawno temu na dnie morza.

Podziemny świat pilnie strzeże swoich tajemnic. Dopiero w ostatnich dwudziestu latach ekologowie odtworzyli przebieg sieci grzybni przenikających glebę leśną i łączących pojedyncze drzewa w komunikujące się systemy — grzyby robią to od setek milionów lat. Okazało się, że sieć jaskiń odkrytych w 2013 roku w chińskiej prowincji Chongqing ma własny system pogodowy: w głównej sali formują się słupy pary wodnej, zimna mgła zbiera się pod sklepieniami komór całkowicie poza zasięgiem promieni słonecznych. Tysiące stóp pod ziemią w północnych Włoszech zjechałem na linie do ogromnej rotundy z kamienia, przeciętej przez pogrzebaną rzekę i wypełnionej wydmami czarnego piasku. Kiedy je potem przemierzałem, wydawało mi się, jakbym brnął przez bezwietrzną pustynię jakiejś bezsłonecznej planety.

Po co schodzić pod powierzchnię? To przecież sprzeczne z intuicją; niezgodne z podpowiedziami rozsądku i skłonnościami ducha. Rozmyślne umieszczanie czegoś pod ziemią niemal zawsze służy ukryciu tego przed wzrokiem innych. Wydobywanie czegoś spod ziemi niemal zawsze wiąże się ze sporym wysiłkiem. Utrudniony dostęp do krain podziemnych od dawna czynił z nich symbol tego, czego nie da się wprost wypowiedzieć albo zobaczyć: straty, żałoby, mrocznych zakamarków umysłu czy tego, co Elaine Scarry nazywa „głębokim, podziemnym faktem” fizycznego bólu1.

W kulturze istnieje długa tradycja odrazy do podziemnych przestrzeni, mówienia o „straszliwym mroku we wnętrzu świata”, by przywołać sformułowanie Cormaca McCarthy’ego2. Na takie miejsca reaguje się zwykle strachem i wstrętem. Dominują skojarzenia z brudem, śmiertelnością i fizyczną harówką. Wśród najpowszechniejszych fobii nie ma silniejszej od tej przed zamkniętymi przestrzeniami. Wielokrotnie miałem okazję zauważyć, jak klaustrofobia — w znacznie większym stopniu niż lęk wysokości — zachowuje swoją niepokojącą moc nawet doświadczana pośrednio, w narracji lub opisie. Słysząc opowieści o ugrzęźnięciu pod ziemią, ludzie niespokojnie wiercą się na krzesłach, wychodzą na zewnątrz, spoglądają w stronę światła — zupełnie jakby same słowa mogły ograniczyć im swobodę ruchu.

Pamiętam, kiedy jako dziesięciolatek przeczytałem w powieści The Weirdstone of Brisingamen Alana Garnera opis, jak dwoje dzieci, uciekając przed niebezpieczeństwem, wchodzi w wydrążone w wychodni piaskowca tunele kopalni w Alderley Edge w hrabstwie Cheshire. Uścisk skały staje się tak mocny, że w każdej chwili mogą utknąć:

Leżeli wyciągnięci jak struny. Ściany, dno i strop przylegały do nich niczym druga skóra. Głowy mieli przekręcone na bok, bo inaczej ich usta wbijałyby się w piaszczysty strop, uniemożliwiając oddychanie. Do przodu mogli się poruszać tylko podciągając się palcami dłoni i odpychając palcami stóp. Nie zdołaliby napiąć mięśni nóg, a najmniejsze zgięcie łokci groziło ostatecznym zaklinowaniem się rąk pod ciałem. W końcu pięty [Colina] zablokowały się w stropie i nie mógł już przesunąć ciała ani w górę, ani w dół. Skalne usta wpiły mu się w golenie z taką siłą, że zawył z bólu. Ale poruszyć się nie mógł […]3.

Takie opisy mroziły mi serce i dosłownie pozbawiały tchu. Kiedy wracam do nich dziś, lekturze towarzyszą te same doznania. Przywołana scena pochłaniała mnie też w wymiarze fabularnym — i wciąż tak jest. Colin nie mógł się poruszyć, a ja nie mogę się oderwać.

Awersja do podziemnych krain wyziera też z języka. Wiele używanych przez nas na co dzień metafor sławi wysokość, a pogardza nizinami. Wolimy doznawać „uniesienia”, niż znaleźć się w „depresji” albo „pogrążyć się” w smutku. „Katastrofa” to dosłownie „zwrot ku dołowi”, a „kataklizm” to „przemoc skierowana w dół”. Uprzedzenie to jest też żywe w powszechnie stosowanych konwencjach postrzegania i odwzorowywania rzeczywistości. W książce VerticalStephen Graham pisze o dominacji „płaskiej tradycji” w geografii i kartografii, co przekłada się na „w dużej mierze horyzontalne spojrzenie na rzeczywistość”. Graham przekonuje, że trudno jest uciec przed „bez reszty płaskimi perspektywami”, do których zostaliśmy przyzwyczajeni — i widzi w tym porażkę zarówno polityczną, jak i percepcyjną, ponieważ taki stan rzeczy odwraca naszą uwagę od podziemnych sieci wydobywania, eksploatacji i usuwania, które wspierają funkcjonowanie świata na powierzchni4.

Z najróżniejszych powodów ignorujemy zwykle to, co leży poniżej. Tyle że dziś potrzeba zrozumienia krain podziemnych jest pilniejsza niż kiedykolwiek. „Zmuś się, żeby spoglądać bardziej płasko”, nakazuje Georges Perec w Espèces d’espaces5. Ja powiedziałbym raczej: „Zmuś się, żeby spoglądać bardziej w głąb”. Krainy podziemne odgrywają zasadniczą rolę w materialnych strukturach współczesnego istnienia, a także w naszych wspomnieniach, mitach i metaforach. Tworzą obszar, z którym musimy się zawsze liczyć i przez który jesteśmy nieustannie kształtowani. Mimo to nie mamy nawyku dostrzegać go w naszym życiu ani dopuszczać do świadomości jego niepokojących form. „Płaskie perspektywy” wydają się w coraz większym stopniu nieodpowiednie do interpretowania głębokich światów, które zamieszkujemy, i spuścizn głębokiego czasu, które za sobą zostawiamy.

Żyjemy w antropocenie, epoce ogromnych i często przerażających zmian na skalę planetarną. Kryzys to już nie odraczana bez końca przyszła apokalipsa, ale raczej trwały stan, którego najsilniej doświadczają najsłabsi. Czas uległ całkowitemu wywichnięciu — podobnie przestrzeń. Rzeczy, które winny pozostać pogrzebane, nieproszone wychodzą na wierzch. W zetknięciu z takimi wykwitami nie zawsze potrafimy odwrócić wzrok, szokuje nas bowiem ich niestosowność.

W Arktyce pradawne złoża metanu wyciekają przez „okna” w ziemi, otwierające się w topniejącej wiecznej zmarzlinie. Zarodniki wąglika ulatują z pogrzebanych trucheł reniferów, które zaczynają się rozkładać pod wpływem ciepła6. We wschodniej Syberii w rozmiękłej ziemi otwiera się krater, pochłaniając dziesiątki tysięcy drzew i odsłaniając warstwy geologiczne liczące dwieście tysięcy lat. Mieszkańcy Jakucji nazywają go „wrotami do zaświatów”7. Cofające się alpejskie i himalajskie lodowce zwracają ciała ludzi zatopione w lodzie od wielu dziesięcioleci. W czasie niedawnych fal upałów na Wyspach Brytyjskich zarysy starożytnych budowli — rzymskich wież strażniczych, neolitycznych osad — połyskiwały pod zbożem, ujawniając swą obecność dla obserwatorów z góry; suchość jako zdjęcie rentgenowskie, pogrążona przeszłość krainy wznosząca się w formie spieczonych zjaw. Na czeskim odcinku Łaby woda opada w lecie do tak niskiego poziomu, że odsłania „kamienie głodu” — głazy używane przez wiele stuleci do upamiętniania susz i ostrzegania o ich konsekwencjach. Na jednym z nich wyryto napis: Wenn du mich siehst, dann weine, „Jeśli mnie widzisz, zapłacz”8. W północno-­zachodniej Grenlandii spod lodu zaczęła się wyłaniać nieużywana od pięćdziesięciu lat amerykańska baza rakietowa z czasów zimnej wojny zawierająca setki tysięcy galonów odpadów chemicznych. „Problem nie polega na tym — pisze archeolożka Þóra Pétursdóttir — że coś zostaje pogrzebane w warstwach geologicznych, ale że trwa w nich dłużej, niż my istniejemy, po czym uderza w nas z nieoczekiwaną siłą […] jako mroczna siła «śpiących olbrzymów»”9, które przebudziły się, przespawszy głęboki czas.

„Głęboki czas” to chronologia podziemnych krain10. Głęboki czas to oszałamiające przestwory historii Ziemi, które zbiegają się tu i teraz. Głęboki czas liczony jest jednostkami wzbudzającymi pokorę jako kontrast z chwilowością człowieka: epokami i eonami, a nie minutami i latami. Odmierzają go skały, lód, stalaktyty, osady gromadzące się na dnie mórz i dryf płyt tektonicznych. Głęboki czas wybiega zarówno w przyszłość, jak i w przeszłość. Ziemię ogarną ciemności, kiedy za jakieś pięć miliardów lat w Słońcu wyczerpie się paliwo. I palcami, i piętami stoimy na krawędzi.

Z głębokiego czasu można czerpać niebezpieczne pocieszenie. Kusi etyczna lotofagia. Jakież znaczenie mają nasze czyny, skoro Homo sapiens i tak zniknie z powierzchni Ziemi w mgnieniu geologicznego oka? Z perspektywy pustyni czy oceanu ludzka moralność wydaje się absurdalna — przygnieciona wizją ich długowieczności traci znaczenie. Wszystkie przekonania o wartości stają się bezzasadne. Aż chciałoby się przyjąć spłaszczającą ontologię: życie jakiejkolwiek istoty jest w równym stopniu pozbawione znaczenia wobec pewności upadku wszystkiego. Czym jest wymarcie gatunku albo ekosystemu w kontekście cykli erozji i odbudowy zachodzących w skali całej planety?

Powinniśmy opierać się takiemu inercyjnemu myśleniu i przeciwstawiać mu jego odwrotność — postrzegać głęboki czas jako radykalną perspektywę popychającą nas do działania, a nie wzbudzającą apatię. Myślenie w tych kategoriach powinno służyć nie tyle ucieczce z niespokojnej teraźniejszości, ile jej reinterpretacji; zastąpieniu pośpiesznych żądz i złości starszymi, powolniejszymi opowieściami o tworzeniu i unicestwianiu. Świadomość głębokiego czasu w najlepszym razie pomoże nam dostrzec, że jesteśmy częścią sieci darów, spuścizn i dziedzictw rozciągającej się na miliony lat w przeszłość i wybiegającej miliony lat w przyszłość, a tym samym skłonić nas do namysłu nad tym, co pozostawimy po sobie przyszłym epokom i istotom.

W perspektywie głębokiego czasu ożywa to, co wcześniej wydawało się bezwładne. Do głosu dochodzą nowe powinności. Wielogłosowość istnienia rzuca się w oczy i ogarnia umysł. Świat staje się na powrót niesamowicie zróżnicowany i pulsujący życiem. Lód oddycha. Skałami poruszają cykle przypływów i odpływów. Góry wznoszą się i wędrują. Kamień pulsuje. Mieszkamy na niespokojnej Ziemi.

* * *

Najstarsze opowieści o podziemnych krainach wspominają o niebezpiecznych wyprawach w ciemność w celu dotarcia do kogoś lub czegoś, co trafiło wcześniej do świata umarłych. Jedna z wersji Eposu o Gilgameszu — spisanego około 2100 roku p.n.e. w Sumerze — opowiada o zejściu Enkidu do „świata podziemnego” po przedmioty utracone przez Gilgamesza. Śmiałek żegluje przez wzburzone morza, grad wali w niego niczym młot. Statek drży pod naporem fal smagających go jak trykające żółwie i lwy. Mimo wszystko Enkidu dociera na miejsce. Po wejściu do podziemnego świata zostaje w nim uwięziony, a uwalnia go dopiero młodszy od niego wojownik Utu, który robi otwór w ziemi i wynosi Enkidu na świeże powietrze. W promieniach słońca Enkidu i Gilgamesz obejmują się, całują i rozmawiają przez wiele godzin. Enkidu nie odzyskał utraconych przedmiotów, ale przyniósł cenne wieści o zaginionych ludziach. „Czy widziałeś me nienarodzone dziatki, które nigdy nie zaznały istnienia?”, pyta zrozpaczony Gilgamesz. „Widziałem je”, odpowiada Enkidu11.

Podobne historie występują w mitologiach z całego świata. W literaturze klasycznej znajdziemy wiele opowieści o tym, co Grecy nazywali katabasis(zejściem do podziemnego świata) i nekia (wypytywaniem duchów, bogów albo zmarłych o przyszłość mieszkańców Ziemi). Jednym z nich jest podjęta przez Orfeusza próba wyrwania ukochanej Eurydyki z rąk Hadesa albo wyprawa Eneasza — pod przewodnictwem Sybilli i ochroną złotej gałązki — w celu zasięgnięcia rady ducha ojca. Niedawne ocalenie nastoletnich tajskich piłkarzy z zalanej jaskini we wnętrzu góry to przykład współczesnego katabasis: historia przykuła uwagę ludzi na całym świecie między innymi dlatego, że miała w sobie moc mitu.

Wszystkie te opowieści sugerują paradoksalny wniosek: że ciemność może pośredniczyć w widzeniu, a droga pod ziemię prowadzić ku objawieniu — a nie utracie. Jeden z najczęściej stosowanych czasowników w języku angielskim, to understand, zawiera w sobie to pradawne przekonanie, że aby coś w pełni zrozumieć, trzeba się w to zagłębić. „Odkryć” znaczy „odsłonić przez odkopanie”, „zgłębić i wydobyć na światło dzienne”, „wydobyć z głębi”. To pradawne konotacje. Najwcześniejsze znane przykłady sztuki jaskiniowej z Europy — przybierające postać drabin, kropek i obrysów dłoni namalowanych na ścianach jaskiń dzisiejszej Hiszpanii — pochodzą mniej więcej sprzed sześćdziesięciu pięciu tysięcy lat. Z naszych szacunków wynika, że przedstawiciele gatunku Homo sapiens przybyli z Afryki do Europy dopiero dwadzieścia tysięcy lat później. Malowidła pozostawili po sobie zatem neandertalscy artyści. Jeden z archeologów odpowiedzialnych za datowanie tych znalezisk pisze, że na długo zanim istoty identyczne pod względem anatomicznym z nami dotarły na teren dzisiejszej Hiszpanii, „ludzie odbywali podróże w ciemność”12.

Ta książkato opowieść o podróżach w ciemność, o wyprawach pod powierzchnię w poszukiwaniu wiedzy. W kolejnych rozdziałach przejdziemy od ciemnej materii uformowanej w chwili narodzin wszechświata do nuklearnych przyszłości, które zgotuje nam antropocen. Przemierzając głęboki czas rozciągający się między tymi dwoma odległymi punktami, ścieżka naszej opowieści będzie zahaczać o nieustannie zmieniającą się teraźniejszość. Wszystkie rozdziały łączy — analogicznie do zjawisk zachodzących w omawianych tam światach — ukryta sieć odwołań, wzorów i związków.

Od ponad piętnastu lat piszę o związkach między krajobrazem a ludzkim sercem. Początkowe pragnienie rozwikłania osobistej zagadki — dlaczego młodego człowieka, którym wtedy byłem, tak bardzo pociągały góry i z jakiego powodu budziła się we mnie czasami gotowość oddania życia za tę miłość — rozwinęło się w projekt stworzenia głębokich map, który realizowałem na ponad dwóch tysiącach stron zebranych w pięciu książkach. Z lodowych wierzchołków najwyższych gór świata zacząłem schodzić ku chyba już bezsprzecznie ostatnim przystankom — kondygnacjom miejsc leżących pod powierzchnią ziemi. „Droga w dół wabi/jak wcześniej wabiła wspinaczka”, pisał William Carlos Williams w jednym z późnych wierszy13. Dopiero w drugiej połowie życia zrozumiałem przynajmniej trochę z tego, co Williams miał na myśli. To właśnie w krainach podziemnych zetknąłem się z rzeczami, których nie chciałbym nigdy zapomnieć — i takimi, których wolałbym nigdy nie zobaczyć. Spodziewałem się, że ze wszystkich moich książek ta będzie najbardziej oddalona od spraw ludzkich, tymczasem okazała się najbardziej wspólnotowa. Jeżeli istotę większości moich dotychczasowych publikacji mógłby wyrazić obraz stawianej i unoszonej stopy wędrowca, w tym wypadku będzie to otwarta dłoń wyciągnięta w geście powitania, współczucia albo z zamiarem odciśnięcia śladu.

Od jakiegoś czasu prześladuje mnie lapońska wizja świata podziemnego jako inwersji ludzkiej rzeczywistości. Powierzchnia ziemi odgrywa w niej rolę lustrzanej granicy, w ten sposób, że „stopy zmarłych, którzy muszą poruszać się do góry nogami, dotykają stóp ludzi żyjących, którzy stoją wyprostowani ku górze”14. Porusza mnie intymność tego układu — zmarli i żywi stojący stopa w stopę. Oglądając fotografie dłoni odciśniętych na ścianach jaskiń Maltravieso, Lascaux czy Sulawesi, wyobrażam sobie, że przykładam dłoń do obrysu pozostawionego przez nieznanych autorów. Wyobrażam sobie ciepłotę dłoni dociśniętej do powierzchni z wnętrza zimnej skały, spotkanie koniuszków naszych palców, wymieniających pozdrowienie ponad czasem.

* * *

Niedługo przed rozpoczęciem opisanych tu podróży otrzymałem dwa przedmioty. Każdemu prezentowi towarzyszyła prośba, a ja musiałem się zobowiązać, że ją spełnię.

Pierwszym przedmiotem jest dość masywna urna z brązu wielkości łabędziego jaja. Jest to wypełniony trucizną kist. Jej twórca spisał na kartce papieru swoje demony: nienawiści, lęki i straty, ból zadany innym i ból wycierpiany z rąk innych — wszystko, co najgorszego znalazł w swoim umyśle. Kartkę spalił i umieścił popiół w urnie. Następnie pokrył ją dodatkową warstwą brązu, żeby wzmocnić pojemnik. Zewnętrzna warstwa z brązu została podczas nakładania pokryta nierównościami i zdobieniami, żeby przypominała powierzchnię planety albo unoszące się nad nią chmury. Twórca przebił wnętrze urny czterema żelaznymi gwoździami, odciął ich główki i spiłował wystające końcówki na równo z powierzchnią kistu. Jest to niesamowicie potężny przedmiot odznaczający się rytualną intensywnością kreacji. Choć został stworzony niedawno, równie dobrze mógł powstać w dowolnym momencie ostatnich dwóch i pół tysiąca lat.

Otrzymałem tę urnę z poleceniem, że mam ją umieścić w najgłębszej albo najlepiej zabezpieczonej krainie podziemnej, do której dotrę — w miejscu, z którego nie mogłaby nigdy powrócić.

Drugi przedmiot to sowa wycięta z kawałka kości wieloryba. Jest to talizman o magicznych właściwościach. Martwe ciało płetwala karłowatego, z którego wykonano sowę, zostało wyrzucone na brzeg wyspy w archipelagu Hebrydów. Jedno z żeber pocięto na plastry o grubości niecałej połowy cala i długości sześciu cali, a następnie wypolerowano. Z takiego przekroju wykonano następnie sowę z pomocą czterech śmiałych cięć ostrza: dwóch do zaznaczenia oczu i dwóch do wykonania zarysu skrzydeł. Jest to niesamowicie piękny przedmiot odznaczający się właściwą dla epoki lodowcowej prostotą. Został stworzony niedawno, ale równie dobrze mógł powstać w dowolnym momencie ostatnich dwudziestu tysięcy lat.

Sowę dostałem pod warunkiem, że nie będę się z nią rozstawał podczas wędrówek do krain podziemnych. Miała mi pomóc widzieć w panujących tam ciemnościach15.

1 Elaine Scarry, The Body in Pain: The Making and Unmaking of the World, Oxford University Press, Oxford 1985, s. 3.

2 Cormac McCarthy, Krwawy południk, przeł. Robert Sudół, Wydawnic­two Literackie, Kraków 2010, s. 150 (wyd. I 1985).

3 Alan Garner, The Weirdstone of Brisingamen, HarperCollins, London 2014, s. 177–178 (wyd. I 1960).

4 Stephen Graham, Vertical. The City from Satellites to Bunkers, Verso, London 2016, s. 4–7.

5 Georges Perec, Espèces d’espaces, Éditions Galilée, Paris 1974 (wyd. angielskie: Species of Spaces and Other Pieces, przeł. John Sturrock, Penguin, Harmondsworth 1997, s. 51).

6 O zarodnikach wąglika i innych składnikach Arktyki wyłażących na powierzchnię można przeczytać w znakomitym eseju Sophii Roosth Virus, Coal, and Seed: Subcutaneous Life in the Polar North, „Los Angeles Review of Books”, 21 grudnia 2016, https://lareviewofbooks.org/article/virus-coal-seed-subcutaneous-life-polar-north.

7 Melissa Hogenboom, In Siberia There Is a Huge Crater and It Is Getting Bigger, BBC, 24 lutego 2017.

8 Zob. Rudolf Brázdil, Petr Dobrovolny i in., Droughts in the Czech Lands, 1090–2012 AD, „Climate of the Past” nr 9, sierpień 2013, s. 1985–2002.

9 Þóra Pétursdóttir, Drift, [w:]Multispecies Archaeology, red. Suzanne E. Pilaar Birch, Routledge, London 2018, s. 85–102; zob. też: Þóra Pétursdóttir, Climate Change? Archaeology and Anthropocene, „Archaeological Dialogues” nr 24(2), 2017, s. 182–193; określenie „śpiący olbrzymi” zostało zaczerpnięte z: Graham Harman, Immaterialism, Polity Press, Cambridge 2016, s. 7.

10 Autorstwo terminu „głęboki czas” (deep time) przypisywane jest zwykle Johnowi McPhee w: Basin and Range, FSG, New York 1981, John Playfair pisał o „otchłani czasu” (the abyss of time), kiedy w czerwcu 1788 roku badał z Jamesem Huttonem powierzchnie niezgodności geologicznej w Siccar Point.

11Gilgamesh, Enkidu and the Nether World, Version A, [w:] J.A. Black, G. Cunningham, E. Fluckiger-Hawker, E. Robson, G. Zólyomi, The Electronic Text Corpus of Sumerian Literature, Oxford 1998–, http://etcsl.orinst.ox.ac.uk/section1/tr1814.htm.

12 Alistair Pike, cyt. za: Emma Marris, Neanderthal Artists Made Oldest-Known Cave Paintings, „Nature”, 22 lutego 2018.

13 William Carlos Williams, The Descent, [w:]The Collected Poems of William Carlos Williams, vol. II: 1939–1962, red. Christopher MacGowan, New Directions, New York 1988, s. 245.

14 Richard Bradley, An Archaeology of Natural Places, Routledge, London 2006, s. 12 (na podstawie prac Tima Ingolda); zob. Tim Ingold, The Appropriation of Nature, Manchester University Press, Manchester 1986, s. 246.

15 Sowa z kości wieloryba i urna z demonami zostały wykonane i wręczone mi na wyspie Harris należącej do archipelagu Hebrydów Zewnętrznych przez rzeźbiarza Steve’a Dilwortha, o którego niezwykłym życiu i twórczości napisałem w rozdziale „Gnejs” w książce Szlaki. Opowieści o wędrówkach (przeł. Jacek Konieczny, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2018). Zdjęcia jego rzeźb można obejrzeć na stronie http://www.gallery-pangolin.com/artists/steve-dilworth.

Część pierwsza

WIDZENIE (WIELKA BRYTANIA)

2. POCHÓWEK(Mendip, Somerset)

Kości dziecka leżą w ciemności na wapiennej półce. Promienie słońca nie padły na nie od ponad dziesięciu tysięcy lat. Przez ten czas kalcyt spływał niczym srebrny lakier z wyżej położonych skał, zasklepiając ciało.

Pewnego styczniowego dnia 1797 roku dwóch młodych mężczyzn wyprawia się na polowanie na wzgórza Mendip w hrabstwie Somerset. Wypłaszają królika z kryjówki na zboczu wąwozu. Zwierzę ucieka i chowa się w stercie głazów. Mężczyźni są głodni; chcieliby szybko złapać królika. Odtaczają kilka głazów, a „ich oczom niespodziewanie ukazuje się korytarz prowadzący pod ziemię”16. Wchodzą do środka. Tunel prowadzi ich w głąb wapiennej skarpy, w końcu trafiają do „dużej, wysokiej pieczary, której sklepienie i ściany pokryte są przedziwnymi zdobieniami i wytłoczeniami”.

Wpadające za nimi przez tunel promienie zimowego słońca rozświetlają komorę. Mężczyźni orientują się, że trafili do kostnicy. Na dnie i występach po lewej stronie leżą rozsypane kości i całe szkielety, „bezładnie, niemal zamienione w kamień”. Szczątki lśnią od kalcytu, niektóre pokrywa pył czerwonej ochry. Ze sklepienia komory zwisa wielki stalaktyt, który stuknięty dźwięczy niczym dzwon. Odgłos uderzenia odbija się echem od ścian groty. Stalaktyt sięga na tyle nisko, że zaczął wchłaniać jeden ze szkieletów. Wystaje z niego czaszka, kość udowa i dwa zęby z nietkniętym szkliwem.

W jaskini znajdują się też szczątki zwierząt: zęby niedźwiedzia brunatnego, kości rysia, lisa, żbika i wilka, pokryty zadziorami grot dzidy wykonany z poroża jelenia. Zniesiono tam również dary wotywne: szesnaście ślimaczych muszli pobrzeżki przedziurawionych w ten sposób, że noszone jako naszyjnik przylegają do ciała płaskimi częściami, i zestaw siedmiu amonitów z wygładzonymi zakończeniami spiral.

Ludzkie zwłoki, jak się później okaże, mają ponad dziesięć tysięcy lat, a poza dorosłymi znajdują się wśród nich też dzieci i noworodki. Wszystkie ze śladami chronicznego niedożywienia. Zęby trzonowe dzieci nie są w zasadzie w ogóle starte. Osoby badające to tajemnicze miejsce — obecnie zwane Dziurą Aveline’a — zaczynają sobie powoli uświadamiać, że dawno, dawno temu w mezolicie jaskinia ta przez mniej więcej sto lat pełniła funkcję cmentarza. W tamtych czasach większa część wody na Ziemi pozostawała wciąż uwięziona w lodowcach. Poziom mórz był znacznie niższy. Miejsce, które dziś nazywamy Kanałem Bristolskim i znaczna część Morza Północnego w ogóle nie istniały — ze wzgórz Mendip można było ruszyć pieszo na północ do Walii albo na wschód przez Doggerland do dzisiejszej Francji i Holandii.

Znaleziska z Dziury Aveline’a wskazują, że w okresie dwóch, trzech pokoleń różne plemiona łowiecko-zbierackie zamieszkiwały wzgórza Mendip i używały groty jako mauzoleum. Ludzie ci — wiodący życie krótkie i niewyobrażalnie trudne, zmagający się z niedostatkiem pożywienia i energii — zadawali sobie trud, żeby wynosić ciała zmarłych na to zdradliwe zbocze, składali je w grocie, zostawiali przy nich wartościowe przedmioty i kości zwierząt, otwierali i zamykali wejście przy każdym pochówku.

Wędrujący, niedożywieni ludzie szukali bezpiecznego miejsca, w którym mogliby złożyć zmarłych i do którego mogliby później powracać. Żaden porównywalny z Dziurą Aveline’a cmentarz nie powstanie w Brytanii przez następne cztery tysiące lat.

Często większą troskliwością otaczamy zmarłych niż żywych, choć to przecież żywi najbardziej potrzebują naszej troski.

* * *

— Mendip to region górniczy — mówi Sean. — Mamy tu również dużo jaskiń. Ale nade wszystko jest to teren pochówkowy. Na całym jego obszarze znajdują się setki kurhanów z epoki brązu, niektóre połączone z kamiennymi budowlami i kręgami w większe kompleksy o charakterze rytualnym. W jednym z takich kurhanów archeolog o nazwisku Skinner znalazł grudkę bursztynu z zatopioną w środku pszczołą; owad zachował się w całości, włącznie z włoskami na odnóżach.

Późne popołudnie, wczesna jesień, nietypowy jak na tę porę roku upał. Powietrze połyskuje w słońcu, drzwi samochodów parzą. Ale w domu Seana i Jane Borodale’ów położonym w cieniu odnogi doliny Nettlebridge jest chłodno jak w spiżarni. Na werandzie stoją chwiejące się stosy gier planszowych. Obok w doniczkach kwitną mięta, tymianek i rozmaryn. W jednym ze stopni prowadzących na werandę osadzono duży amonit, w ciągu kilku dziesięcioleci wypolerowany przez stąpające po nim buty. Za to w ogrodzie ze sterczących skrzydeł strzelistego słupa totemicznego zwisają dwie ludzkie powłoki.

— To nasze speleologiczne garnitury — wyjaśnia Sean, wyciągając rękę w ich kierunku. — Formalnie rzecz biorąc, są to kombinezony przeciwchemiczne. Sprowadziłem je z Europy Wschodniej. Idealnie nadają się do naszych potrzeb. Zobaczysz.

Sean, Jane i ich dwóch synków mieszkają w tej bajkowej chacie od wielu lat. Poprzednia właścicielka urządzała tam seanse spirytystyczne, wierząc, że uda jej się nawiązać kontakt ze zmarłymi. Na zachód od domu wznosi się pobrużdżone pole; stok znika w jesionowym lesie porastającym grzbiet wzgórza. Obok bulgocze spływający ze skarpy strumyk.

Przyjechałem do Mendip, żeby nauczyć się widzieć w ciemności. Sean zna tę krainę wyjątkowo dobrze — z wierzchu i od spodu. Jest hodowcą pszczół, grotołazem, wędrowcem i niezwykłym poetą. Ma kręcone czarne włosy i wyjątkowo łagodne usposobienie. Od lat pracuje nad długą serią wierszy oddających odgłosy podziemnych krain regionu (a czasami i w nich pisanych): tamtejszych kopalni ołowiu, wyrobisk żelaza i kamieniołomów wapieni, miejsc pochówku, bunkrów z czasów zimnej wojny oraz niezliczonych mil naturalnych jaskiń i tuneli przecinających tamtejsze skalne podłoże. Wyobraźnię Seana poruszają słynne mityczne opowieści o krainach podziemnych — Dante i Wergiliusz, Persefona i Demeter, Eurydyka, Orfeusz i Aristajos (hodowca pszczół) — oraz związane z nimi właściwości ciemności i ślepoty sprowadzające wizje. Jego wiersze wydają mi się zarazem głęboko ziemskie i nieziemskie. Głęboki czas zyskuje w nich odpowiedni wyraz, kamień przemawia głosem, ziemia ulega poruszeniu. Uwaga poety ożywia też na chwilę zmarłych.

Wzgórza Mendip wznoszą się na południe od Bristolu i na zachód od Bath. W pogodny dzień z ich południowego krańca można zobaczyć szczyt Glastonbury Tor leżący po drugiej stronie pokrytych mokradłami równin Somerset Levels. Od zachodu na wschód rozciągają się niemal na trzydzieści mil; zwężają się w stronę Kanału Bristolskiego. Geologię mają skomplikowaną, ale w przeważającej mierze jest to pasmo wapienne — a, jak pisał Arthur Conan Doyle, wapienna kraina pełna jest „zagłębień i jaskiń. Gdyby uderzyć olbrzymim młotem, rozległby się głuchy łoskot, jak po uderzeniu w bęben, albo też zapadłaby się całkowicie, odkrywając rozległe, podziemne morze”17.

Co dla nas najistotniejsze, woda rozpuszcza wapień. Deszcz wchłania dwutlenek węgla z powietrza i w ten sposób powstaje łagodny kwas węglowy — na tyle jednak silny, żeby z czasem wytrawić i pobruździć wapień. Pogłębia on lapiazy powstałe na powierzchni wapienia, a także ukryte labirynty rozpadlin i komór. Strumyki formują skałę siłą swojego nurtu. Woda z gorących źródeł wypływa z wnętrza Ziemi, nadgryzając ją i nadając jej formę. Wapienny krajobraz skrywa wiele sekretnych miejsc. Oddycha nieoczekiwanie obszernymi płucami. Do tych rozległych podziemi prowadzą różnego rodzaju wrota: studnie i leje krasowe, otwory prowadzące do ukrytych odcinków strumieni. Tim Robinson, znakomity pisarz i kartograf zachodniej części Irlandii, lepiej niż ktokolwiek inny zna zdradliwość wapienia. Po czterdziestu latach życia na jego powierzchni i odwzorowywania go na mapach stwierdza: „Nie mam najmniejszego zaufania do tej przestrzeni”18.

— Chodź, zobaczysz ogród — mówi Sean.

Teren przy domu opada ku głównemu potokowi płynącemu przez dolinę. Zatrzymujemy się na brzegu. Woda jest tak czysta, że prawie jej nie widać. Mały pstrąg przebiera płetwami w nurcie.

— To jest petryfikujący strumień — mówi Sean. — Woda zawiera takie ilości węglanu wapnia, że zanurzone w niej gałązki i liście pokrywają się po niedługim czasie białą kamienną skorupą.

Nad potokiem tańczą zielonoczarne ważki. Krążą tam też spragnione krwi gzy.

— Popatrz. — Sean wskazuje w górę, gdzie z podstawy najniższego konaru starej olchy wystaje zakrzywiona końcówka metalowego ostrza. Reszta zniknęła pod powierzchnią kory.

— To kosa. Ktoś powiesił ją tu wiele dekad temu i o niej zapomniał. Drzewo wchłonęło ostrze, a drzewce przegniło i się rozpadło.

W warzywniku, osłoniętym żywopłotem z tarniny, stoją dwa ule w kolorze czerwonej ochry. Pochyłe deski mostków prowadzą do ciemnych paszczy. Pszczoły lądują, włażą do wnętrza ula, za chwilę wylatują z bzykiem na zewnątrz.

Okolica jest usiana świadectwami rozgrzebywania i drążenia ziemi. Nory borsuków, kopce kretów, tunele pszczół, wchłonięta przez drzewo kosa, ule, wloty do sztolni. Nawet dom, oparty o dolomitowe zbocze, jest częściowo grotą.

— Nie rozumiałem wzgórz Mendip, dopóki nie zacząłem badać ich od spodu — mówi Sean. — Niemal wszystko wiąże się tu w jakiś sposób z podziemiami: kamieniołomy, kopalnie, speleologia. W epoce brązu: wydobycie ołowiu. Za Rzymian: węgla. Współcześnie: kamieniołomy pozyskujące wapienny żwir; tak wielkie, że do wąskiego dna prowadzi wycięta w skale spiralna półka, po której jeżdżą ciężarówki; przemysłowy odpowiednik zejścia do Piekła Dantego. Kamieniołomy bazaltowe dostarczające podsypkę gruzową do budowy dróg.

Koło nas z szelestem przelatuje ważka.

— Do tego dochodzą miejsca pochówku: kuliste kopce z epoki brązu, długie kurhany z neolitu. No i oczywiście mezolityczna grota, Dziura Aveline’a. Cmentarze średniowieczne i późniejsze, poza tym te współczesne, rozrastające się coraz bardziej. Tutejszy krajobraz służy celom żałobnym od ponad dziesięciu tysięcy lat. Od dawna umieszczamy w nim jedne rzeczy, a wydobywamy inne.

* * *

„Być człowiekiem znaczy nade wszystko grzebać”, stwierdza Robert Pogue Harrison w poświęconej praktykom pochówku książce The Dominion of the Dead, przywołując wyraźnie domysł Giambattisty Vica, że łacińskie słowo humanitas wywodzi się zasadniczo od humando, czyli „chować, grzebać”, a ono z kolei od humus, czyli „ziemia” albo „gleba”19.

Nie ulega wątpliwości, że jesteśmy w równym stopniu gatunkiem grzebiącym, co budującym. W jaskini Rising Star powstałej w wapiennych skałach Afryki Południowej kierowany przez sześć kobiet zespół paleoarcheologów odkrył skamieniałe fragmenty kości, które uznano za pozostałość po nieznanym wcześniej wczesnym przodku człowieka, gatunku nazywanym dziś Homo naledi20. Obecność tej ciemnej materii w dwóch położonych głęboko pod ziemią komorach wskazuje na to, że przedstawiciele Homo naledi grzebali swoich zmarłych już jakieś trzysta tysięcy lat temu.

W wyniku pochówku ludzkie ciało staje się składnikiem ziemi, z prochu powstałe w proch się obraca — zniżone, poniżone, uniżone. Podobnie jak żywi potrzebują miejsca dla siebie, tak samo do upamiętniania zmarłych wyznaczamy często specjalne miejsca. Krypta, nagrobek, kopiec, pagórek, na którego zboczu rozsypywane są prochy: żywi mogą tam powracać i godzić się ze stratą. Szczególnie destrukcyjny — niszczący, nieukojony — bywa ból dręczący tych, którzy nie zdołali odnaleźć ciał swoich bliskich.

Zwłoki i szczątki umieszczamy w ziemi między innymi z zamiarem ich ocalenia. Pochówek ma często służyć zakonserwowaniu (pamięci, materii), ponieważ czas płynie inaczej w podziemiach, ulegając tam czasami spowolnieniu albo zawieszeniu. Na pierwszych stronach głębokich rozważań nad pochówkiem i historią zatytułowanych Urne-Buriall (1658) Thomas Browne opisuje odkrycie — w piaszczystym polu pod Walsingham w latach pięćdziesiątych XVII wieku — „czterdziestu, pięćdziesięciu urn […] na głębokości niecałego jarda, zakopanych koło siebie”. Każda z urn zawierała niespełna kilogram ludzkich kości i prochów, a także drobne ofiary: „kawalątka szkatułek, urodziwie kute grzebyki, uchwyty małych dętych instrumentów blaszanych, mosiężne szczypce, a jedna nawet jakąś odmianę Opalu”. Ciemne wnętrza urn Browne określa mianem „konserwatoriów”, to jest miejsc konserwacji, odgrodzonych od „zjadliwych Atomów powietrza” wypełniającego świat powyżej. Każdą urnę traktuje jako jasną komorę pamięci, zabezpieczoną w „podziemnej części świata”21.

Zwłaszcza wapień pełnił funkcję geologicznej warstwy pochówkowej — po części z racji powszechnego występowania na całym świecie, po części z racji łatwości, z jaką ulega erozji, tworząc naturalne krypty, w których można składać ciała. Poza tym z geologicznego punktu widzenia sam w sobie jest cmentarzem. Skała ta powstaje zwykle ze sprasowanych szczątków organizmów morskich — liliowców i fitoplanktonu, amonitów, belemnitów i otwornic — które marły w wodach pradawnych mórz i bilionami opadały na ich dna. Zwierzęta te budowały swoje szkielety i muszle z węglanu wapnia, przekształcając minerały zawarte w wodzie na swoje misterne architektury. Wapień można zatem po prostu potraktować jako jedną z faz w dynamicznym cyklu istnienia Ziemi, w jakim z minerału powstaje zwierzę, które zamienia się w skałę; skała ta z kolei posłuży później — w perspektywie głębokiego czasu — za źródło węglanu wapnia, z którego kolejne organizmy będą budowały swoje ciała, uruchamiając cykl od nowa.

Taniec śmierci i życia prowadzący do powstania wapienia czyni go bez wątpienia najbardziej tętniącą życiem i nietypową ze znanych mi skał — a pochowane w niej ludzkie zwłoki powielają czasami tę energię i różnogatunkowe pochodzenie wapienia.

Mniej więcej dwadzieścia siedem tysięcy lat temu na wapiennym wzgórzu wznoszącym się nad Dunajem w dzisiejszej Austrii ciała dwójki zmarłych przy porodzie niemowląt złożono w świeżo wykopanej okrągłej dziurze. Ich szczątki owinięto zwierzęcą skórą i obłożono czerwoną ochrą zmieszaną z żółtymi paciorkami z kości słoniowej. Nad grobem wzniesiono konstrukcję, która miała ochronić je przed zgniatającym uściskiem ziemi: kościany całun z łopatki mamuta rozłożony na kawałkach jego ciosów.

Dwanaście tysięcy lat temu w wapiennej jaskini nad rzeką Hilazon w dzisiejszym północnym Izraelu przygotowano grobowiec dla czterdziestokilkuletniej kobiety. W dnie jaskini wydrążono okrągłą dziurę i jej ściany wyłożono płytami wapienia. Ciało kobiety umieszczono w grobie, zwinięte przy północnej części okręgu. Ułożono na niej dwie kuny, których brązowo-kremowe futro połyskiwało w mroku jaskini: jedną w górnej części ciała, drugą w dolnej. Na ramieniu zmarłej umieszczono przednią nogę dzika. Między jej nogi wsunięto ludzką stopę. Ciało obsypano poczernionymi skorupami osiemdziesięciu sześciu żółwi. Przy dolnej części kręgosłupa spoczął ogon tura. Rozłożono nad nim skrzydło orła przedniego. Kobieta stała się cudowną hybrydą — istotą złożoną z wielu istot. Otwór przykryto pojedynczą płytą wapienia, zamykając to wieloelementowe stworzenie w specjalnej krypcie22.

Mniej więcej pięć i pół tysiąca lat temu na wapiennej wychodni w pobliżu dzisiejszej wioski Stoney Littleton leżącej w hrabstwie Somerset zbudowano grobowiec. Do dziś pozostaje elementem tamtejszego krajobrazu: niski, z dachem pokrytym darnią wystaje ze zbocza. Przyciągający wzrok otwór głównego wejścia został ozdobiony szerokim kamiennym nadprożem i dwoma ościeżami z postawionych pionowo płyt. W tym po zachodniej stronie osadzono skamieniały amonit o średnicy niemal jednej stopy.

Przez tysiąclecia — odkąd ciała przedstawicieli plemion łowiecko­-zbierackich zaczęto układać w owej grocie odkrytej przez chłopców polujących na króliki — ludzie chowali swoich bliskich w wapiennych wzgórzach regionu Mendip. Znajdziemy tam między innymi około czterystu okrągłych kurhanów z epoki brązu, zbudowanych mniej więcej między 2500 a 750 rokiem p.n.e. Występowały najczęściej w grupach. W większości z nich — dopóki nie zostały splądrowane lub zaorane — znajdowały się jedne zwłoki wraz z towarzyszącymi im przedmiotami. Ciała umieszczano zwykle w wyłożonym kamieniem kiście albo urnie, które zasypywano ziemią. Wśród składanych w grobach przedmiotów znajdowały się naczynia ceramiczne, wyposażone w zadziory groty z krzemienia, sztylet z brązu, szpilki z bursztynowymi główkami i koraliki z gagatu lub iłołupków. Ich obecność świadczy o przekonaniu ówczesnych ludzi, rozpowszechnionym zresztą w różnych kulturach, że pochówek jest podróżą do zaświatów, gdzie zmarłym przydadzą się tego rodzaju ziemskie przedmioty.

* * *

Sean i ja wracamy do domu. Przekraczamy amonit osadzony w jednym ze stopni schodów i wchodzimy do pomalowanej na biało kuchni. Powrót do chłodnego wnętrza przynosi wielką ulgę po czasie spędzonym w upalnym ogrodzie. Jane uśmiecha się na powitanie.

— Trafiłeś akurat na dzień, kiedy w domu jest przyjemnie — mówi. — W lecie jest tu wprost cudownie. Przez pozostałą część roku, kiedy przez tę dolinę wieje silny północny wiatr, uderzając w jedną ścianę i wysysając drugą, nie sposób utrzymać w środku ciepła. Poza tym szybko znika wtedy słońce. W środku zimy już wczesnym popołudniem pogrążamy się w takim głębokim, zimnym cieniu.

Tamtego popołudnia siedzimy, gadamy, pijemy herbatę. Na stole leży niebiesko-biały porcelanowy półmisek udekorowany w stylu rosyjskim wzorem przedstawiającym pociąg wyjeżdzający z tunelu na ośnieżone pola. Dwóch wieśniaków idzie wzdłuż torów, niosąc na plecach wiązki drewna. Za lokomotywą parową ciągnie się intensywnie czerwony dym, który wznosi się w niebieskie, wieczorne niebo, po czym zbiega z powrotem do wylotu tunelu.

Dzieci Jane i Seana, Louis i Orlando, grają w kącie na komputerze w Minecrafta. Z zapałem drążą tunele kilofami, schodząc w stronę podłoża skalnego terenu w poszukiwaniu cennych materiałów.

— Nie potrzebujemy rudy redstone, tylko obsydianu — mówi Louis.

— Chcemy walczyć ze Smokiem Endu! — woła Orlando.

— Budujemy portal do wymiaru Nether! — dodaje Louis.

— Chodź, zejdziemy pod ziemię — mówi Sean.

* * *

Okolicę zalewa od wschodu wieczorne światło, gęste niczym bursztyn.

Przełaz w murku, potem przez pole upstrzone żółtym starcem jakubkiem do miejsca, gdzie trawa zapada się w dziurę w kształcie odwróconego stożka, który w najszerszym punkcie ma ze sześćdziesiąt stóp średnicy. Konie w aureolach much.

Ściany leja pokryła wierzbówka kiprzyca. Dno zarosło czarnym bzem. Dwa gołębie grzywacze poskrzekują na nasz widok. W najniższym punkcie leja znajduje się wejście do podziemi regionu Mendip.

Ciemnego otworu w wapieniu strzeże niewielki szałas. Mimo że miałem już wcześniej okazję zejść do podobnej jaskini, czuję niespodziewanie suchość w ustach, zupełnie jakby w gardle stanął mi kamyk. Nad moją głową unosi się rój pszczół. Sean zachowuje się spokojnie, nie może się doczekać zejścia pod ziemię.

Wejście jest niewygodne — wyginając ciało, trzeba się ześlizgnąć do skalnej studni, która sprawia wrażenie szczelnego, zamkniętego cylindra. W ciemności źrenice rozszerzają się do rozmiarów otworu studni; chwilę potem włączamy latarki. Sean rusza przodem. Kładzie się i wsuwa głowę w małą szczelinę u podstawy studni. Przyglądam się, jak chwilę później jego wijące się nogi stopniowo znikają w otworze, a kiedy tracę je z oczu, sam klękam na ziemi. Wciskam twarz w mokry żwir, wkręcam się w skałę. Uciska niczym dłoń najpierw na czaszkę, potem plecy, a wreszcie na całe ciało. Przez chwilę znajduję się całkowicie w jej kleszczach — po czym przedostaję się na drugą stronę i ląduję obok Seana na szczycie dwunastostopowego rozpęknięcia, gdzie od tysięcy lat spływa wodospad, wycinając wąski kanał do leżącej niżej rozpadliny. Schodzimy w dół, twarzami do skarpy. Buty ślizgają się na mokrej skale. Idę pierwszy, podpowiadam Seanowi, gdzie stawiać stopy. Szczelina skręca, po chwili ponownie — wreszcie rozszerza się niespodziewanie.

Znaleźliśmy się w niezwykłej przestrzeni. Przesuwamy snopy latarek po sklepieniu i ścianach, próbując zorientować się w jej skali. Droga, którą tam przyszliśmy, była przełomem drążonym przez wodę przez niewyobrażalne odmęty czasu. Ściany przełomu przybrały postać łagodnych łuków z szarego wapienia poprzecinanego smugami kalcytu przypominającymi błyskawice.

Ruszamy dalej w dół. W korycie potoku leżą głazy wielkości samochodu, które oderwały się od sklepienia. Musimy teraz obok nich przełazić. Stromizna zbocza wzrasta. Na sklepieniu połyskują na podobieństwo gwiazd stalaktytowe pęcherzyki; przechwytują i kondensują światło latarek. Niespodziewanie z obu stron przełomu schodzą na nas dwie lawiny kamieni, zostajemy zasypani falami głazów i odłamków skalnych — zastygniętych w ruchu, wspartych o ściany wysoko nad naszymi głowami. Kawałki skał posklejał kalcyt. Czas zaczyna płatać nam figle. Wydaje się, jakby ruch wstrzymany tysiące lat wcześniej mógł odrodzić się dosłownie w każdej chwili. Czuję mrowienie w całym ciele, kiedy przechodzę między wiszącymi falami kamienia. Mam poczucie, że niezdarnością swoich ruchów obudzę lawinę.

Wysoko nad nami na powierzchni ziemi konie opędzają się od much, gąsienice oblegają liście starca jakubka, słońce chyli się ku zachodowi. Ludzie wracają samochodami do domów, słuchając radia przy opuszczonych szybach.

Poniżej Sean i ja przechodzimy pod kolejnymi dwoma kamiennymi łukami. Dno przełomu robi się coraz bardziej śliskie. Narasta w nas świadomość, że zbliżamy się do jakiegoś potężnego uskoku. Czuję, jakby coś mnie ciągnęło ku niemu, jakbym na wzór wody mógł spłynąć po zboczu ku niewidzialnej krawędzi. Zmienia się akustyka; wzmaga się echo. Zatrzymujemy się, przeczuwając niebezpieczeństwo. Stoimy tuż przed krawędzią. Przed nami dno przełomu opada w dół pionową ścianą, której podstawy nie jesteśmy w stanie dojrzeć.

— Wygląda na to, że zeszliśmy do wymiaru Nether — stwierdzam.

— Odsapnijmy kilka minut — mówi Sean.

Siadamy na głazach, wyłączamy czołówki. Początkowo towarzyszą nam pozostałości światła, widmowe wzory paproci i liści wypalone na siatkówce. Stopniowo oblewa nas ciemność, coraz gęstsza. Wreszcie, kiedy unoszę dłoń i zatrzymuję ją cal od oczu, zdaję sobie sprawę z jej obecności wyłącznie dzięki dźwiękom i odczuciu ciepła oddechu na skórze. Seana odgrodziła ciężka czarna kotara, która po chwili zesztywniała w mur z kamienia. Zupełnie jakby każdy z nas znajdował się w zupełnie innej podziemnej krainie.

Zwykle wyobrażamy sobie skałę jako bezczynną materię, zatwardziałą w swej stałości. Ale tu, w rozpadlinie, przypomina raczej zastygłą na chwilę ciecz. W perspektywie głębokiego czasu skała wygina swoje warstwy, wytryskuje jako lawa, unosi się jako płyta tektoniczna, przesuwa jako kamienie. Na przestrzeni eonów wchłania, przekształca. Z morskiego dna wznosi się na górskie szczyty. Granice między życiem a nieżyciem zacierają się również tu, pod ziemią. Myślę o odkryciu kości w Dziurze Aveline’a, lśniących kalcytem, leżących bezładnie, niemal zamienionych w kamień… Wyciągam sowę wyrzeźbioną z kości wieloryba, przesuwam palcami po brajlu na jej grzbiecie, po łukach jej skrzydeł, myśląc o tym, jak wzleciała z wyrzuconych na brzeg żeber płetwala. My również jesteśmy częściowo istotami mineralnymi — nasze zęby są rafami, a kości kamieniami — dlatego można mówić o geologii nie tylko krajobrazu, ale i ciała. To właśnie dzięki zjawisku mineralizacji, zdolności do przekształcania wapnia w kości, mogliśmy przybrać postawę wyprostowaną, stać się kręgowcami, wytworzyć czaszki chroniące mózg.

Sean włącza latarkę. Mrugam, oślepiony. Przed naszymi stopami ponownie pojawia się urwisko, po którym spływa woda. Ponieważ zamierzamy poszukać drogi do jego podnóża, postanawiamy od razu umocować linę i spuścić ją na dół na wypadek, gdybyśmy musieli później wspiąć się z powrotem na górę. Znajdujemy głaz i owijamy wokół niego środkową część liny. Sean wbija nasadą dłoni skalny klin, żeby lina nie podwinęła się w górę i nie zsunęła z głazu, kiedy obciążymy ją swoją masą. Zwijam na kolanach resztę splotów, związuję końce i po dwóch próbnych wymachach — raz, dwa, trzy! — wyrzucam zwoje za krawędź urwiska.

Szum, świst, wierzgnięcia węży w snopie światła, odgłos strzelającego bata towarzyszący uderzeniu liny w skałę.

— Teraz musimy tylko znaleźć drogę na dół — mówi Sean. — Z mapy, którą oglądałem wynika, że gdzieś wyżej na lewo od nas powinno znajdować się zejście, rzecz w tym, że niełatwo je będzie znaleźć.

Wspinamy się z powrotem w głąb przełomu, oddalając się od jego ujścia. Brniemy pod prąd widmowego strumienia, omiatając lewą stronę szczeliny światłem latarek. Dostrzegamy trzy odnogi. Sprawdzamy kolejno każdą z nich.

Jedna po kilku dezorientujących zakrętach doprowadza nas do szerokiego okna wychodzącego na wodospad, kończąc się niemożliwą do pokonania ścianą. Druga to szczelina, w którą trzeba się wcisnąć; nieprzyjemny manewr musimy powtórzyć chwilę później w przeciwną stronę, kiedy okazuje się, że weszliśmy w ślepy zaułek. Trzeci korytarz wiedzie nas daleko od głównej komory; liczymy w głowie skręty, powtarzając sobie pod nosem całą sekwencję („pierwsza w lewo, pierwsza w prawo, druga w prawo”), żeby dało się ją łatwo odtworzyć, gdybyśmy musieli zawrócić — i tak właśnie się dzieje.

Została jedna możliwość: niewielki otwór blisko sklepienia komory. Można się do niego dostać wyłącznie przez kaskadę wilgotnej szaty naciekowej zawieszonej wysoko nad dnem przełomu. Wdrapujemy się po krawędzi wodospadu i analizujemy szanse na przemierzenie go wszerz. Nie jest to szczególnie zachęcająca perspektywa. Możemy się związać liną, ale nie ma do czego jej przymocować: wystarczy, że jeden z nas się poślizgnie, a obaj polecimy.

Kaskada jest iście barokową strukturą. Polewą naciekową określa się osady kalcytu, który wytrąca się z wysoko zmineralizowanej wody spływającej po ścianach wapiennych jaskiń. Forma ta przypomina nieco kolorem i kształtem spływającą ze świecy parafinę, niemniej w tym wypadku nabudowuje się przez długi czas, a nie w rezultacie relatywnie krótkiego czasu płonięcia knota. Z powodu stopniowej natury tego procesu nacieki jaskiniowe układają się w misterne żaboty i fałdy — pomarszczoną skórę słonia, obwarzankowe pończochy. Są piękne dla oczu, ale niezwykle trudno znaleźć na nich podparcie.

Nie zdarza się aż tak często, żeby ktoś zginął, uprawiając alpinizm jaskiniowy, ale wyciąganie człowieka ze złamaną nogą przez kolejne załomy skalne może się okazać koszmarną udręką. Upadek z kaskady nie skończyłby się raczej natychmiastową śmiercią, ale z pewnością złamaniem obu nóg. Jakieś dwadzieścia pięć stóp w dół. Wiemy już, że droga prowadzi właśnie tędy, ponieważ czołówka Seana wyłapała linię rys wzdłuż szczytu kaskady w miejscu, gdzie buty naszych poprzedników rozkruszyły kalcyt do konsystencji miętowego ciastka.

Wchodzę nad kaskadę, czując w żołądku ukłucia niepokoju. Rozmyślnie stawiane kroki, sprawdzanie oparcia dla każdej nogi, zupełnie jakbyśmy kroczyli po kłębowisku mokrych kamiennych lin, pochyleni w nadziei, że uda nam się przytrzymać wybrzuszeń skały, powolutku, powolutku, powolutku… aż w końcu Sean przechodzi bezpiecznie na drugą stronę, ja przechodzę bezpiecznie na drugą stronę i stajemy w otworze tuż pod sklepieniem komory, roześmiani z ulgi. Przed nami otwiera się nowa część podziemnego labiryntu.

Szukając drogi, zdajemy się na grawitację i na każdym rozwidleniu wybieramy korytarz prowadzący w dół. W końcu echo podpowiada nam, że zbliżamy się do otwartej przestrzeni — niedługo potem stajemy u podstawy wodospadu, gdzie czeka na nas lina, którą zrzuciliśmy wcześniej.

Tyle że lina nie daje się ruszyć. Najwyraźniej zaklinowała się gdzieś za głazem, wokół którego ją obwiązaliśmy, i nie przesuwa się równomiernie. Utrudni nam to wspinaczkę. Pozostaje tylko się nią obwiązać, wspiąć kawałek, odwiązać się i potem powtarzać całą operację. Zapewni nam to jakieś zabezpieczenie na wypadek odpadnięcia od ściany. Lepsze to niż nic. Wspinam się pierwszy. Skała jest mokra, po drodze trzeba pokonać kilka niebezpiecznych odcinków. Mimo wszystko cieszę się, że zrzuciliśmy linę. Sean wchodzi za mną i odpoczywamy razem na szczycie wodospadu, zbierając siły na pozostałą część drogi powrotnej na powierzchnię. Jest mi zimno; mrok, wilgoć i skała przemroziły mnie do kości.

W górę przełomem, rozpadliną, przez uścisk szczeliny, w nosie narasta woń zieleni, potem na porośnięte czarnym bzem dno niecki, na poziom łąk, koni, nurkujących jaskółek; z karbonu w antropocen.

Na powierzchni zachodzi słońce. Źrenice zatrzaskują się od ukłuć światła. Barwy są niedorzeczne, na powrót cudowne. Błękit wydaje się całkowicie błękitem, zieleń znów w pełni zielenią. Oburzamy się barwami, odurzamy się szaleńczymi odgłosami wiatru, odurzamy się ostatnimi promieniami słońca połyskującymi w strumieniach śmigających jaskółek, odurzamy się szerokim sklepieniem nieba i kipiącymi na nim chmurami.

Dochodzimy, wciąż mrugając, do drogi w naszych pomarańczowych kombinezonach ochronnych. Jakaś rodzina mija nas w lśniącym land roverze. Dzieci na tylnych siedzeniach wykręcają głowy, żeby zobaczyć parę istot pozaziemskich, które wydają się pochodzić gdzieś z wysoka, choć tak naprawdę wyłoniły się z głębin ziemi.

* * *

Bohaterem najbardziej osławionego zdarzenia w historii brytyjskiego alpinizmu jaskiniowego był Neil Moss, dwudziestoletni student filozofii z Oksfordu23. Z moich doświadczeń wynika, że niektórzy mieszkańcy regionu Peak District do dziś niechętnie rozmawiają o tej tragedii, mimo że minęło od niej niemal sześćdziesiąt lat.

Niedzielnego poranka 22 marca 1959 roku Moss wyruszył jako członek ośmioosobowego zespołu, aby zbadać odległe zakątki Peak Cavern, rozległej jaskini nieopodal Castleton w Derby­shire. Przez pierwsze pół mili Peak Cavern jest ogólnodostępną jaskinią odwiedzaną od początku XIX wieku przez turystów i mieszkańców okolicy, którzy przybywają tam zwłaszcza po to, żeby posłuchać śpiewu chórów. Występują one na „orkiestrze”, naturalnej wapiennej galerii zawieszonej wysoko w Sali Głównej.

Pół mil od wejścia Peak Cavern staje się znacznie bardziej niebezpieczna. Jej sklepienie opada i dalej trzeba się przeczołgać przez wilgotny chodnik zwany Błotnistymi Kaczorami, który w czasie obfitych deszczów jest zalewany przez wodę. Błotniste Kaczory przechodzą w długą rozpadlinę zwaną Korytarzem Pickeringa, który prowadzi do skręcającego w prawo łuku strzeżonego przez okrągły otwór w skale, akurat na tyle duży, żeby pomieścić człowieka. Za nim znajduje się głębokie do pasa jeziorko, a dalej niewielka sala, z której dna odchodzi w dół szyb. Jego szerokość u wlotu wynosi zaledwie dwie stopy. Zespół zamierzał zbadać właśnie tę szczelinę. Badacze mieli nadzieję, że zaprowadzi ich dalej w głąb labiryntu chodników pod White Peak.

Mossowi, wysokiemu i szczupłemu mężczyźnie, pozwolono pójść przodem. Do studni zszedł po opuszczonej metalowej drabince speleologicznej. Studnia przez mniej więcej piętnaście stóp biegła całkowicie pionowo, po czym zwęziła się, przekrzywiła, a następnie skręciła ostro pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, odzyskując pion. Moss z trudem pokonał skręt i opuścił się do niższego odcinka. Szybko odkrył, że dalsze przejście jest zasypane głazami.

Czuł, jak głazy ruszają mu się pod stopami, ale możliwości zejścia niżej nie było. Rozpoczął więc powrót na górę. Tuż poniżej miejsca, gdzie chodnik skręcał pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, Moss stracił równowagę na drabince, ześlizgnął się kawałek i zaklinował.

Nie mógł zgiąć nóg w kolanach i odzyskać oparcia dla stóp na szczeblach drabiny, które, co gorsza, zdążyły oblepić się błotem. Ręce miał dociśnięte mocno do ciała przez ściany tunelu, dłońmi bezskutecznie próbował znaleźć jakiś uchwyt na śliskim wapieniu. Drogę w górę blokowała też sama drabinka, która, jak się zdawało, zmieniła pozycję w szybie, być może pociągnięta przez głazy przesuwające się poniżej. Szczelina trzymała go mocno i z każdym ruchem obejmowała jeszcze mocniej.

— Hej! — zawołał do przyjaciół, którzy czekali jakieś czterdzieści stóp wyżej. — Utknąłem. Nie mogę się w ogóle ruszyć.

Pozostali członkowie grupy uznali, że rozwiążą problem, jeśli zrzucą Mossowi linę i go wyciągną. Rzecz w tym, że mieli tyko cienką linę pomocniczą, a nie grubą, porządną, która mogłaby posłużyć do asekuracji. Opuścili ją, a Moss zdołał jakoś ją wokół siebie obwiązać. Ledwie zaczęli go wyciągać, lina pękła. Opuszczono ją ponownie, związaną. Pękła i tym razem. Potem po raz kolejny. Drabinki nie można było wyciągnąć, ponieważ Moss mógłby się jeszcze bardziej zaklinować.

Chłopak wpadał w coraz większą panikę. Każdy ruch ciała powodował, że osuwał się odrobinę bardziej w głąb szybu. Utknął na dobre — do tego zaczął się dusić. Z każdym oddechem zużywał ograniczony zapas tlenu w tunelu, zwiększając zarazem stężenie dwutlenku węgla. Ponieważ dwutlenek węgla jest cięższy od tlenu, gromadził się u podstawy szybu. Powietrze coraz gorzej nadawało się do oddychania, również w sali powyżej.

Do tego czasu pozostali uczestnicy zdążyli podnieść alarm, uruchamiając jedną z największych w owym czasie akcji ratowniczych w historii speleologii. Do BBC wysyłano depesze z informacją o sytuacji, a na miejscu pojawiły się zespoły Królewskich Sił Powietrznych, Narodowej Rady Węgla oraz marynarki wojennej, a także cywilni grotołazi. Ojciec Neila, Eric Moss, przybył do Castleton, ale nie zdołał przedostać się daleko w głąb jaskini. Czekał zatem w pobliżu zlękniony i bezsilny. Szyb, w którym utknął Moss, dzieliło od wejścia około tysiąca stóp, a ratownicy ze sprzętem musieli pokonać wszystkie opisane wcześniej trudne odcinki, żeby dostać się do sali powyżej. Przez Błotniste Kaczory przetransportowano ciężkie butle z tlenem, przepychając je głowami i dłońmi przez wąski chodnik. Dwóch młodych mężczyzn przyciągnęło dwunastowoltowy akumulator samochodowy, dzięki któremu zainstalowano oświetlenie. Przyniesiono wapno sodowane, które miało absorbować gromadzący się w jaskini dwutlenek węgla. Przez korytarze jaskini przeciągnięto setki jardów linii telefonicznej, żeby połączyć szczelinę ze światem zewnętrznym. Trzech ochotników, którzy próbowali zejść do szybu z mocniejszą liną, straciło przytomność; trzeba ich było wyciągnąć na górę. Czwarty zdołał owinąć linę wokół klatki piersiowej Mossa, ale kiedy próbowano go wyciągnąć, zaciskająca się lina tylko pogorszyła i tak koszmarną sytuację oddechową chłopaka. Moss zdążył już na szczęście do tego czasu stracić przytomność, przyduszony przez wydychane przez siebie gazy.

Jedną z osób, które usłyszały o tragedii Mossa, była osiemnastoletnia maszynistka z Manchesteru, June Bailey, dziewczyna o sporym doświadczeniu speleologicznym i bardzo szczupłej sylwetce. Pośpieszyła do Castleton, przebyła trudną drogę przez całą jaskinię i zgodziła się podjąć próbę wydobycia Mossa. Poinstruowano ją, że w razie konieczności ma złamać poszkodowanemu obojczyki albo nawet ręce, gdyby miało to pomóc w uwolnieniu ich spomiędzy skał i umożliwić wyciągnięcie chłopaka z szybu. Lekarz Królewskich Sił Powietrznych, klęcząc po pas w błocie, pompował tlen do szybu, a Bailey zaczęła opuszczać się do Mossa. Niedługo potem zawróciła, ponieważ nie była w stanie oddychać.

Rano we wtorek 24 marca Moss został oficjalnie uznany za zmarłego. Kiedy wieść o tym dotarła do Erica, poprosił, żeby pozostawić ciało jego syna w szybie i nie narażać na niebezpieczeństwo osób, które próbowałyby je wyciągać.

Niemniej Eric chciał w pewien sposób pochować syna. Uzyskał od koronera zgodę na zamknięcie ciała Mossa w feralnej szczelinie. Z pobliskiej fabryki przetransportowano cement, który zmieszano z wodą ze stawu w jaskini, a następnie wlano do studni, grzebiąc Mossa na zawsze. Ten odcinek Peak Cavern nosi obecnie nazwę Sali Mossa.

* * *

Pod dom Seana dochodzimy już w całkowitych ciemnościach. Spłukujemy szlauchem kombinezony ochronne i rozwieszamy je w chłodnym powietrzu ogrodu, każde na oddzielnym skrzydle słupa totemicznego. Gwiżdżę piosenkę z albumu Rubber Soul Beatlesów.

Sean opowiada mi o tym, że wspinając się kiedyś na zalesione zbocze w dolinie Burrington, naprzeciwko Dziury Aveline’a, znalazł wlot do podziemnej komory. Szczelina była na tyle duża, że mógł wsunąć do środka głowę, ale zbyt wąska, żeby przecisnął resztę ciała.

— Zawołałem do środka — opowiada Sean — a komora odpowiedziała, wyśpiewując dźwięki innej wysokości.

Śpię na poddaszu, które ciągnie się przez całą długość domu. Przestrzeń spajają wiszące na wysokości głowy dźwigary z pokrzywionego wiązu. Są podziurawione niewidocznymi korytarzykami wygryzionymi przez korniki. Przez okienka w ścianach szczytowych do środka wpływa chłodne nocne powietrze. Na podłodze piętrzą się stosy książek, ponieważ pobielone gipsowe ściany są zbyt mocno nachylone, żeby dało się na nich zamontować półki. Przed zaśnięciem czytam The Dominion of the Dead Harrisona. Wynotowuję sobie kilka zdań z pierwszej części książki:

Po raz pierwszy od wielu tysiącleci większość z nas nie wie, gdzie zostanie pochowana, zakładając, że w ogóle do pochówku dojdzie. Prawdopodobieństwo, że spoczniemy u boku swoich przodków maleje coraz bardziej. Z historycznego i socjologicznego punktu widzenia jest to sytuacja zdumiewająca. Niepewność związana z miejscem pośmiertnego spoczynku byłaby niewyobrażalna dla większości ludzi jeszcze kilka pokoleń temu24.

Z pobliskiego lasu dolatują nawoływania puszczyka. Tamtej nocy śni mi się, że pochłania mnie powoli kalcyt, oblewa warstwa skalnego lakieru, przytrzymując na stałe w jednym miejscu.

Budzą mnie krzyki dobiegające z ogrodu. Świta. Przez okienko w ścianie szczytowej słyszę biegającego po ogrodzie Louisa. Wyglądam na zewnątrz. Stoi przed kurnikiem boso, w piżamie.

— Mamo! Ile jajek potrzebujemy na śniadanie!?

Tego ranka gazeta informuje, że geologowie odkryli w płaszczu Ziemi oceany wody. W minerale zwanym ringwoodytem może być uwięzione czterokrotnie więcej wody, niż znajduje się obecnie we wszystkich oceanach, rzekach, jeziorach i lodowcach świata.

* * *

Przez następne dni przemieszczamy się po Mendip. Sean uczy mnie pod-widzenia — dostrzegania sekretnych wlotów do świata podziemnego, jego ukrytej rozległości. Upał nie słabnie — wręcz narasta, ale nie przytłacza. Ziemia jest spragniona deszczu, my przeciwnie, bo woda popłynęłaby jaskiniami, przez co wchodzenie do nich wiązałoby się ze zbyt dużym ryzykiem.

Na zalesionym terenie, gdzie paprocie wyrastają ponad ludzkie głowy, a dawne plantacje sosnowe zrosły się z dzikim lasem, podążamy ścieżkami wydeptanymi przez jelenie w kierunku małej skarpy. Wabi nas wlot do jaskini rozwarty u jej podnóża. Wejście oznaczone jest paprociami otoczonymi pierścieniem jeżyn. Po urwisku wspina się bluszcz. Rusałka admirał wygrzewa się w plamie słońca, powoli otwierając i składając skrzydełka. Pochyleni, wkraczamy w budzącą grozę przestrzeń. Pochyłe rumowisko opada ku płaskiej komorze poniżej. Wielkie bloki skalne zwisają z popękanego sklepienia szczeliny. Schodzimy do komory i kucamy.

Niewątpliwa moc tego miejsca wabiła ludzi od tysięcy lat, zapewne już w neolicie. W rytualnych obrzędach składano tam szczątki ludzi i zwierząt, wrzucając je albo wnosząc do rozpadliny. Badacze znaleźli również szkielety z epoki brązu, a w XVI albo XVII wieku głaz nieopodal wejścia ozdobiono czerwonymi sylwetkami. Uważa się, że pełniły funkcję ochronną jako apotropeiczne inskrypcje odpędzające złe moce. Miały powstrzymywać je przed wkroczeniem do tego podziemnego miejsca czy może przed wydostaniem się na zewnątrz?, rozmyślam, siedząc w rozpadlinie.

Innego dnia, nieopodal najwyższego punktu płaskowyżu Mendip, Sean i ja przechodzimy przez tak zwany szorstki teren, pozostałość po działalności ludzi, którzy ponad dwa tysiące lat temu wydobywali tam ołów. Po niewielkiej rzymskiej kopalni pozostały setki niewielkich hałd; w XVIII wieku ich zawartość ponownie wrzucono do pieców, żeby wytopić resztki rudy ołowiu. Po tej podwójnej obróbce krajobrazu pozostały niewielkie pagórki toksycznego żużlu, porośniętego dziś grubą warstwą trawy. Zwierzęta omijają ją z daleka, wyczuwając ukryte poniżej zanieczyszczenie.

Przechodzimy tą bujnie porośniętą, a jednocześnie zatrutą doliną. Zmierzamy do punktu widokowego. Światło jest lekko zamglone. Sean wskazuje na widoczny w oddali Kanał Bristolski, na wznoszący się na południowym zachodzie park Dartmoor, na elektrownię atomową Hinkley Point przycupniętą na wybrzeżu oraz rozciągające się pod nami równiny Somerset, gdzie, jak wiemy — dzięki zdumiewającej precyzji datowania za pomocą analizy słojów drzew — w 3807 roku p.n.e., czyli w neolicie, ludzie powycinali dębowe deski, związali je ze sobą, wzmocnili krzyżującymi się żerdziami i ułożyli z nich trakt łączący różne wzniesienia oddzielone bagniskami.

Nad nami latają zakosami kanie, jeszcze wyżej kołują myszołowy. Maszty radiowo-telewizyjne przekazują sygnały przenikające powietrze i nasze ciała. W kępie wierzb na równinach płonie ogień, a wydobywający się z niego dym wznosi się idealnie pionowo w nieruchomym powietrzu. Słońce bombarduje nas promieniami. Zamykam oczy, widzę czerwone i złote nitki.

— Tu na powierzchni jest zdecydowanie za gorąco — mówi Sean. — Chodźmy w chłodniejsze miejsce.

Tak też robimy. Będzie to jedna z najbardziej niepokojących przestrzeni, w których się kiedykolwiek znajdowałem.

* * *

Przez pole, potem w dół ku altance z czarnego bzu i starego jesionu. Mech wyścielił skałę delikatnymi odcieniami złocistej zieleni. Wzdłuż koryta strumienia, przez kolcolisty i paprocie. Spłoszone kwiczoły ze świergotem i terkotem odlatują na zachód. Jaskółki przeczesują w locie łąki; podmuchy ciepłego północno-wschodniego wiatru. W dół przez krawędź głębokiej kotlinki, ostatni ukłon w stronę słońca — w stronę światła przenikającego przez siatki liści, unoszących się wyżej kwiczołów — i chwilę później znajdujemy się już w dziurze wydrążonej przez podziemny strumień w chłodnej jak skała glebie, wpadamy w gardziel ziemi, w czarny uścisk wypolerowanego, kamiennego imadła ozdobionego cudownie, choć byle jak, spiralami amonitów i pociskami belemnitów. W dół ku kłopotom.