Podziemia - Joanna Pypłacz - ebook + audiobook + książka

Podziemia ebook i audiobook

Joanna Pypłacz

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przez całe Podziemia przetoczył się porywisty podmuch lodowatego powietrza. Olbrzymie tumany gęstego kurzu wzbiły się w górę, jakby ożywione owym piekielnym tchnieniem, układając się w różnego rodzaju upiorne kształty. Przewrócona lampa zgasła, a następnie z głośnym brzękiem upadła na kamienne podłoże.
Jest jesień 1890 roku. Na zaproszenie swego przełożonego, właściciela dobrze prosperującego domu bankowego, młody buchalter Mateusz Garstka porzuca obskurne lokum na poddaszu jednej z krakowskich kamienic i wprowadza się do starej, malowniczej willi, usytuowanej na obrzeżach miasta. Szybko jednak orientuje się, że propozycja nie była całkowicie bezinteresowna, a zabytkowy budynek kryje w sobie niejedną przerażającą tajemnicę.
Tytułowe Podziemia to nie tylko mroczny obszar, który rozciąga się pod willą Topolskich, lecz także upiorna rzeczywistość skrywana za szczelną zasłoną prestiżu, zaufania oraz wysokiej pozycji społecznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 17 min

Lektor: Jacek Dragun

Oceny
3,4 (22 oceny)
5
6
6
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja

Mag­da­le­na Pa­luch

Pro­jekt okład­ki

Jo­an­na Jax

Ilu­stra­cja na okład­ce

© VER­SUS­stu­dio|Shut­ter­stock.com

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, ła­ma­nie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wy­da­nie I, Cho­rzów2019

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska3C

tel.600 472 609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa21

tel.22 663 98 13, fax22 663 98 12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

Tekst © Jo­an­na Py­płacz

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów2018

ISBN978-83-7835-722-3

Niech więc ciem­ność sta­nie się świa­tłem,

a bez­ruch za­tań­czy[…].

T.S. Eliot

Prolog

Drzwi do piw­ni­cy ustą­pi­ły z ci­chym skrzyp­nię­ciem. Ostroż­nie, trzy­ma­jąc się śli­skiej ścia­ny, Ta­ma­ra To­pol­ska po­sta­wi­ła pierw­szy krok w dół. Sto­pa znik­nę­ła w mro­ku, tak jak­by zo­sta­ła prze­zeń we­ssa­na już na za­wsze. Za dru­gim kro­kiem gra­ni­ca prze­su­nę­ła się jesz­cze da­lej i pod­ziem­na cze­luść po­chło­nę­ła czę­ścio­wo brzeg ciem­no­zie­lo­nej suk­ni.

– He­ka­te! – za­wo­ła­ła.

Nikt nie od­po­wie­dział. Do­pie­ro po pra­wie mi­nu­cie z czar­nych od­mę­tów do­biegł dłu­gi jęk, łu­dzą­co po­dob­ny do kwi­le­nia nie­mow­lę­cia.

– He­ka­te, chodź­że do pani! – ode­zwa­ła się po­now­nie Ta­ma­ra. – Gdzieś ty się zno­wu za­pu­ści­ła? Wra­caj na­tych­miast!

Tym ra­zem nie usły­sza­ła nic.

Ze­szła za­tem jesz­cze ni­żej, stop­nio­wo po­grą­ża­jąc się w oce­anie bez­kre­snej czer­ni, któ­ry, se­kun­da po se­kun­dzie, po­że­rał ją całą. Na­wet trzy­ma­na przez nią lam­pa ze swym mdłym świa­tłem nie była w sta­nie po­wstrzy­mać owe­go pro­ce­su stop­nio­we­go zni­ka­nia.

– He­ka­te? – za­wo­ła­ła już ci­szej.

Za chwi­lę ten sam jęk, jesz­cze dłuż­szy i smut­niej­szy niż po­przed­nio, prze­szył gę­stą ciem­ność ni­czym ostra strza­ła. Pani To­pol­ska ze­szła więc na sam dół, uno­sząc lam­pę w po­wie­trzu. Jej ciem­ne, pra­wie czar­ne wło­sy ze­spo­li­ły się z wszech­obec­nym mro­kiem, sta­jąc się jego in­te­gral­ną czę­ścią. Wi­docz­na po­zo­sta­ła je­dy­nie twarz, tak bla­da, że przy­po­mi­na­ła bar­dziej ob­li­cze zja­wy niż isto­ty ludz­kiej.

Coś bły­snę­ło w od­da­li. Były to dwa lśnią­ce punk­ty, któ­re ła­god­nie dry­fo­wa­ły w ciem­no­ściach na po­do­bień­stwo świe­tli­ków po­ru­sza­ją­cych się na wspól­nej, nie­wi­dzial­nej osi. Znów roz­legł się jęk. Tym ra­zem za­brzmiał on bli­żej i z bez­kre­snej, wil­got­nej ot­chła­ni wy­nu­rzy­ła się drob­na isto­ta o płyn­nych, ele­ganc­kich ru­chach.

– He­ka­te, ty nie­zno­śna ko­ci­co! – wes­tchnę­ła Ta­ma­ra.

Schy­li­ła się, by wziąć zwie­rzę na ręce, a na­stęp­nie uca­ło­wa­ła lśnią­ce fu­ter­ko. Szyb­ko biło pod nim małe ser­ce. He­ka­te, wy­god­nie roz­cią­gnię­ta na jej ra­mie­niu, ryt­micz­nie za­ta­pia­ła pa­zu­ry w skó­rze pani To­pol­skiej.

– Ni­g­dy wię­cej tam nie ucie­kaj!

Kot­ka od­po­wie­dzia­ła swej pani gło­śnym mru­cze­niem. Spra­wi­ło ono, że od­czu­wa­ny przez nią nie­po­kój za­czął za­ni­kać, ustę­pu­jąc miej­sca sen­no­ści.

Jed­ną ręką tu­ląc do sie­bie zwie­rzę, dru­gą trzy­ma­jąc lam­pę, Ta­ma­ra obej­rza­ła się w tył po raz ostat­ni, i wów­czas sta­ło się coś zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­ne­go: jej per­cep­cja ciem­no­ści, do­tąd prze­po­jo­na prze­sąd­nym lę­kiem, ule­gła cał­ko­wi­tej zmia­nie. Piw­nicz­ny mrok, do­tąd tak od­py­cha­ją­cy oraz bu­dzą­cy gro­zę, za­czął ją te­raz przy­cią­gać. Chło­nę­ła go oczy­ma ni­czym ma­gicz­ny elik­sir, nie mo­gąc się na­sy­cić jego nie­prze­nik­nio­ną, czar­ną sło­dy­czą.

Rozdział 1. Przyjcie u baronowej von Redlich

Był 8 paź­dzier­ni­ka 1890. Jak zwy­kle w pierw­szą śro­dę mie­sią­ca, ba­ro­no­wa Othi­lia von Re­dlich, i – wbrew wła­snym za­pew­nie­niom – moc­no spo­lo­ni­zo­wa­na au­striac­ka ary­sto­krat­ka, urzą­dzi­ła wspa­nia­łe przy­ję­cie dla gro­na swych naj­bliż­szych zna­jo­mych. Nie było ich wie­lu, lecz za to każ­da z tych osób cie­szy­ła się w Kra­ko­wie pew­ną re­no­mą, i każ­da z in­ne­go po­wo­du.

Je­dy­nie Ma­te­usz Garst­ka, dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­ni pra­cow­nik Ga­li­cyj­skie­go Domu Ban­ko­we­go, był tu zu­peł­nie nowy. Oszo­ło­mio­ny pa­nu­ją­cym w pa­ła­cu prze­py­chem, któ­re­go nie bra­kło tak­że na sto­le, wo­dził oczy­ma po ba­jecz­nie ude­ko­ro­wa­nym oto­cze­niu, a tak­że po szy­kow­nych stro­jach współ­bie­siad­ni­ków.

– Wnio­sku­ję, mój przy­ja­cie­lu, żeś ni­g­dy nie prze­by­wał w po­dob­nym miej­scu – za­ga­ił sie­dzą­cy obok nie­go Kle­mens To­pol­ski, wła­ści­ciel i dy­rek­tor wspo­mnia­ne­go ban­ku.

Ma­te­usz po­krę­cił gło­wą z nie­śmia­łym uśmie­chem.

– Cza­sem od­no­szę wra­że­nie, że dla mi­łej ba­ro­no­wej czas za­trzy­mał się gdzieś w osiem­na­stym wie­ku, za­nim jej zbłą­ka­na du­sza zdą­ży­ła się uro­dzić nie w tym cie­le, w któ­rym po­win­na – szep­nął po­now­nie To­pol­ski.

To mó­wiąc, spoj­rzał dys­kret­nie na wy­so­ko upię­te, mlecz­no­bia­łe wło­sy ary­sto­krat­ki. Spo­ra­dycz­nie wple­cio­no w nie drob­ne, ciem­no­pur­pu­ro­we kwia­ty. Ła­god­ne rysy oraz roz­ma­rzo­ne oczy sta­rej damy spra­wia­ły wra­że­nie wy­ję­tych z dwor­skie­go por­tre­tu na­ma­lo­wa­ne­go przed po­nad stu laty. Pro­mie­nio­wał z nich dziw­ny smu­tek, cha­rak­te­ry­stycz­ny dla lu­dzi, któ­rzy, choć prze­ży­li swe ży­cie w do­stat­ku, we­wnątrz okrut­nie cier­pie­li, ku wła­sne­mu wsty­do­wi i zgor­sze­niu.

Ma­te­usz po­my­ślał o swej mat­ce. Po­mi­mo że w ni­czym nie przy­po­mi­na­ła wiel­kiej damy, jaką była ba­ro­no­wa, jed­nak­że spoj­rze­nie mia­ła do­kład­nie ta­kie samo, peł­ne słod­kiej nie­mo­cy. Za­wsze wpra­wia­ło go to w me­lan­cho­lię: spoj­rze­nie pta­ka uwię­zio­ne­go w za cia­snej klat­ce. Uczu­cie to wzro­sło, gdy ukrad­kiem za­ha­czył wzro­kiem o sie­dzą­ce­go obok Othi­lii ba­ro­na Diet­ma­ra von Re­dli­cha, star­sze­go pana o mi­nie za­do­wo­lo­ne­go de­spo­ty.

– Jak więc, Garst­ka, prze­my­śla­łeś już moją pro­po­zy­cję? – ode­zwał się po­now­nie To­pol­ski, wy­ry­wa­jąc Ma­te­usza z głę­bo­kiej za­du­my.

Ten z opóź­nie­niem ode­rwał wzrok od von Re­dli­cha i skie­ro­wał go na swe­go roz­mów­cę.

– Ow­szem – po­twier­dził nie­śmia­ło.

– Ro­zu­miem, że re­zul­tat two­ich prze­my­śleń jest dla nas wszyst­kich ko­rzyst­ny.

Chło­pak ski­nął gło­wą.

– Nie po­ża­łu­jesz, Garst­ka – za­pew­nił Kle­mens, po czym moc­no uści­snął pod sto­łem jego spo­co­ną ze zde­ner­wo­wa­nia dłoń.

Mło­dy bu­chal­ter uśmiech­nął się nie­pew­nie. My­śli kłę­bi­ły mu się w mó­zgu ni­czym sta­do za­gu­bio­nych pta­ków, któ­re, odłą­czo­ne od klu­cza przez nie­spo­dzie­wa­ny po­ryw pół­noc­ne­go wia­tru, zbłą­dzi­ły po­śród gę­stych chmur. Wciąż żywo pa­mię­tał po­ka­za­ne mu przed kil­ko­ma dnia­mi przez To­pol­skie­go, pro­sto­kąt­ne zdję­cie w mi­nia­tu­rze przed­sta­wia­ją­ce czar­no­wło­są ko­bie­tę o wy­ra­zi­stych, lecz jed­no­cze­śnie sub­tel­nych, nie­po­ko­ją­co pięk­nych ry­sach twa­rzy. Jej wiel­kie, praw­do­po­dob­nie czar­ne lub piw­ne oczy spo­glą­da­ły na nie­go z taką prze­ni­kli­wo­ścią, jak­by ich wła­ści­ciel­ka, wy­do­staw­szy się ze zdję­cia, na­gle zma­te­ria­li­zo­wa­ła się tu i te­raz, sie­dząc do­kład­nie na miej­scu zaj­mo­wa­nym w rze­czy­wi­sto­ści przez Othi­lię von Re­dlich. Doj­rza­łe pięk­no ba­ro­no­wej w dziw­ny spo­sób prze­ni­ka­ło się z bi­ją­cym z fo­to­gra­fii gę­stym, me­lan­cho­lij­nym uro­kiem mło­dej ko­bie­ty.

Ma­te­usza ogar­nę­ło dziw­ne uczu­cie.

– Oczy­wi­ście, że się zga­dzam – sfor­ma­li­zo­wał swą ak­cep­ta­cję z opóź­nie­niem, chcąc ją po­twier­dzić jak naj­wy­raź­niej i jak naj­bar­dziej oczy­wi­ście.

– Lu­bię cię, Garst­ka – wy­znał To­pol­ski. – Lu­bię ta­kich szcze­rych lu­dzi jak ty. Ta­kich, któ­rzy na­my­śla­ją się w nie­skoń­czo­ność, a po­tem ich opór lub en­tu­zjazm jest wprost pro­por­cjo­nal­ny do in­ten­syw­no­ści prze­my­śleń. To mit, że nasz fach wy­ma­ga je­dy­nie spo­ko­ju i opa­no­wa­nia. Spo­kój – tak, opa­no­wa­nie – oczy­wi­ście. Ale nie bez pa­sji. Bez tego nie ma nic, z przed­się­wzię­cia zo­sta­ją zglisz­cza.

– Czyż­byś chciał po­wie­dzieć, że przed­się­wzię­cia od­zwier­cie­dla­ją pry­wat­ne po­sta­wy swych au­to­rów? – za­py­tał Ma­te­usz.

– Tak, to wła­śnie chcę po­wie­dzieć. I chciał­bym, że­byś to za­pa­mię­tał.

Garst­ka znów przy­po­mniał so­bie twarz ko­bie­ty ze zdję­cia. Zro­bi­ło mu się dusz­no.

– Po­dzie­lam two­ją opi­nię, Kle­men­sie – przy­znał. – Ży­cie bez pa­sji jest po­zba­wio­ne sen­su. Moż­na je chy­ba tyl­ko po­rów­nać do po­grze­ba­nia żyw­cem.

To­pol­ski lek­ko zbladł, tak jak­by na­gle o czymś so­bie przy­po­mniał.

– Le­piej bym tego nie ujął – po­wie­dział po chwi­li krót­kiej za­du­my, od­zy­sku­jąc swą zwy­czaj­ną ener­gię.

Po tych sło­wach uniósł krysz­ta­ło­wy kie­lich pe­łen słod­kie­go, mu­su­ją­ce­go wina.

– Za pa­sję! – wzniósł to­ast.

– Za pa­sję! – do­łą­czył Diet­mar von Re­dlich.

– Za pa­sję! – po­wtó­rzył chór po­zo­sta­łych go­ści.

Othi­lia uśmiech­nę­ła się no­stal­gicz­nie.

Dal­szą część przy­ję­cia Ma­te­usz spę­dził po­grą­żo­ny w za­my­śle­niu. Co pe­wien czas wy­ry­wa­ły go z tego sta­nu wy­bu­chy spon­ta­nicz­ne­go śmie­chu oraz py­ta­nia skie­ro­wa­ne bez­po­śred­nio do nie­go, na któ­re nie wy­pa­da­ło nie udzie­lić choć­by zu­peł­nie zdaw­ko­wej od­po­wie­dzi.

– Jak się panu pra­cu­je u pana To­pol­skie­go? – za­ga­iła jed­na ze star­szych dam, sie­dzą­ca w po­bli­żu Othi­lii von Re­dlich.

– Zna­ko­mi­cie – od­parł.

– Jest pan taki mło­dy, przed pa­nem wiel­kie per­spek­ty­wy, ka­rie­ra… – ode­zwał się sie­dzą­cy obok damy ele­ganc­ko ubra­ny star­szy męż­czy­zna.

– Przy ta­kim pro­tek­to­rze pój­dzie panu jak z płat­ka! – za­wtó­ro­wa­ła chra­pli­wym szep­tem mło­da, lecz przed­wcze­śnie za­su­szo­na są­siad­ka owej pary. Jej spe­cy­ficz­na to­a­le­ta sko­ja­rzy­ła się Ma­te­uszo­wi z mu­mią owi­nię­tą w po­ły­sku­ją­ce, sa­ty­no­we ban­da­że.

– Z pew­no­ścią – po­twier­dził z grzecz­nym uśmie­chem.

Ogra­ni­cza­jąc swój udział w roz­mo­wie do ab­so­lut­ne­go mi­ni­mum, zstę­po­wał co­raz głę­biej w od­mę­ty fan­ta­zji, wy­obra­ża­jąc so­bie już to słyn­ną wil­lę To­pol­skie­go (któ­rej – choć z ban­kie­rem byli na „ty” – ni­g­dy nie wi­dział oso­bi­ście), już to sa­lon, już to ga­bi­net. Naj­bar­dziej jed­nak za­przą­ta­ła mu gło­wę po­stać Ta­ma­ry, gdyż tak wła­śnie mia­ła na imię ta­jem­ni­cza ko­bie­ta uwiecz­nio­na przez fo­to­gra­fa w pro­sto­kąt­nej mi­nia­tu­rze. Jej in­ten­syw­ne spoj­rze­nie zda­wa­ło się pe­ne­tro­wać aż do głę­bi jego du­szy.

Je­dy­ną oso­bą – oprócz sa­mej ba­ro­no­wej – na któ­rą zwró­cił uwa­gę tego wie­czo­ru, był pe­wien męż­czy­zna oko­ło lat czter­dzie­stu pię­ciu. Czło­wiek ten raz po raz wtrą­cał w roz­mo­wę krót­kie, nie­co sar­ka­stycz­ne uwa­gi. Dy­stans, jaki wo­kół sie­bie wy­twa­rzał, da­wał się od­czuć nie­mal fi­zycz­nie, ni­czym nie­wi­dzial­na ba­rie­ra chło­du od­gra­dza­ją­ca go od po­zo­sta­łych uczest­ni­ków przy­ję­cia.

Othi­lię von Re­dlich trak­to­wał z nie­by­wa­łą re­we­ren­cją, gra­ni­czą­cą pra­wie ze słu­żal­czym uni­że­niem. W każ­dym skie­ro­wa­nym do niej zda­niu zręcz­nie ukry­wał wy­ra­fi­no­wa­ny kom­ple­ment. Stop­nio­wo omo­ty­wał w ten spo­sób wie­ko­wą ary­sto­krat­kę – ni­czym pa­jąk mu­chę – lep­ką ni­cią po­chleb­stwa, wy­twa­rza­jąc wo­kół niej szczel­ny, je­dwa­bi­sty ko­kon, z któ­re­go nie było już uciecz­ki.

W Ma­te­uszu czło­wiek ten wzbu­dził jed­no­cze­śnie fa­scy­na­cję i gro­zę. Jego ka­mien­na twarz (nie­co po­sta­rzo­na, do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ła­by upior­ną ma­skę Il Com­men­da­to­re z ope­ry Mo­zar­ta), nie wy­ra­ża­ła żad­nych emo­cji, z wy­jąt­kiem sztucz­ne­go po­dzi­wu dla nie­by­wa­łej mą­dro­ści, uro­dy oraz wsze­la­kich cnót ba­ro­no­wej. Na resz­tę obec­nych na przy­ję­ciu go­ści spo­glą­dał na­to­miast z iro­nicz­ną po­błaż­li­wo­ścią, pla­su­jąc się sa­mo­zwań­czo wy­so­ko po­nad nimi.

– Nie mogę od­ża­ło­wać pań­skie­go ostat­nie­go wy­kła­du – zwró­ci­ła się doń Othi­lia, uno­sząc brwi nad swym cien­kim, ko­ści­stym no­sem. – Po­dob­no mó­wił pan o pre­hi­sto­rycz­nych owa­dach...

– Nie ma pani cze­go ża­ło­wać, ba­ro­no­wo von Re­dlich – od­parł z peł­nym ga­lan­te­rii uśmie­chem.

– Jak to?

– Ten wy­kład ad­re­so­wa­ny był do sze­ro­kie­go gro­na słu­cha­czy. Dla pani, z wie­dzą, jaką pani po­sia­da w te­ma­cie, przy­go­to­wa­łem coś lep­sze­go: pry­wat­ne spo­tka­nie w ka­te­drze. Tyl­ko pani, ja i eks­po­na­ty, do­stęp­ne tyl­ko dla pani.

Na te sło­wa zga­szo­ne do­tąd oczy Othi­lii roz­bły­sły ja­snym świa­tłem, na po­do­bień­stwo dziec­ka, któ­re­mu obie­ca­no wy­ma­rzo­ny pre­zent.

– Ależ pa­nie pro­fe­so­rze! – za­wo­ła­ła gło­sem peł­nym en­tu­zja­zmu. – Tyle kło­po­tu tyl­ko dla­te­go, że aku­rat w dniu wy­kła­du zmo­gła mnie mi­gre­na!

– Taki kło­pot to dla mnie naj­wyż­sza przy­jem­ność – od­rzekł męż­czy­zna, spo­glą­da­jąc na nią spod swych gę­stych, lek­ko szpa­ko­wa­tych brwi.

Kwa­śny uśmiech na twa­rzy Diet­ma­ra von Re­dli­cha nie zdo­łał zmniej­szyć jego pew­no­ści sie­bie. Zda­wa­ła się ona nie tyl­ko nie ma­leć, lecz wzra­stać wprost pro­por­cjo­nal­nie do spły­ca­nia się wy­twor­ne­go small talk.

– Po­wo­li za­czy­nam ro­zu­mieć pań­ski fe­no­men, Herr Hil­de­brand – sko­men­to­wał ba­ron, ce­lo­wo opusz­cza­jąc ty­tuł aka­de­mic­ki.

– Słu­cham, pa­nie ba­ro­nie – zwró­cił się doń przy­jaź­nie na­uko­wiec, wciąż z tą samą, nie­wzru­szo­ną miną.

Ary­sto­kra­ta nie od­po­wie­dział, po­zo­sta­wia­jąc swój ko­men­tarz w sfe­rze enig­ma­tycz­nej wie­lo­znacz­no­ści. Kil­ka osób, w tym Kle­mens To­pol­ski, uśmiech­nę­ło się dys­kret­nie. Othi­lia na­to­miast po­smut­nia­ła, spusz­cza­jąc wzrok w wy­ra­zie wsty­dli­wej re­zy­gna­cji. Jej po­ora­ne siat­ką drob­nych zmarsz­czek po­licz­ki pło­nę­ły te­raz ży­wym ogniem. Na ten wi­dok Ma­te­usz po­czuł bo­le­sne ści­śnię­cie w gar­dle.

Pro­fe­sor Hil­de­brand tym­cza­sem zda­wał się ni­cze­go nie za­uwa­żać. Wo­dził po ogrom­nej ja­dal­ni swym ka­mien­nym wzro­kiem, tak jak­by po­szu­ki­wał wśród po­zo­sta­łych go­ści śmiał­ka, któ­ry od­wa­żył­by się sta­wić mu czo­ło w po­je­dyn­ku na pa­no­wa­nie nad emo­cja­mi.

– Cie­ka­we spo­strze­że­nie… „Mój fe­no­men”… – pod­chwy­cił z wła­ści­wym so­bie sar­ka­zmem w gło­sie.

Ba­ro­no­wa von Re­dlich, wciąż za­wsty­dzo­na, nie od­ry­wa­ła wzro­ku od krysz­ta­ło­we­go kie­li­cha i po­zo­sta­łej na jego dnie odro­bi­ny czer­wo­ne­go wina. Ma­te­uszo­wi sko­ja­rzy­ło się ono z za­krze­płą krwią. Dreszcz gro­zy prze­biegł mu po ple­cach. Tym­cza­sem zim­ne, spo­koj­ne oczy pro­fe­so­ra Hil­de­bran­da zwró­ci­ły się wła­śnie w jego stro­nę, drą­żąc źre­ni­ce ni­czym dwa szty­le­ty wy­cio­sa­ne z lodu.

Rozdział 2. Odczyt profesora Hildebranda

Wnę­trze sali wy­kła­do­wej w Col­le­gium No­vum było już peł­ne. Ostat­ni, spóź­nie­ni słu­cha­cze od razu kie­ro­wa­li się pod okna z za­mia­rem usa­do­wie­nia się na pa­ra­pe­tach, pod­czas gdy ci naj­punk­tu­al­niej­si z nie­cier­pli­wo­ścią spo­glą­da­li bądź to na wi­szą­cy w sali duży ze­gar, bądź to na ta­bli­cę. Wy­pi­sa­no na niej dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi:

Pro­fe­sor Flo­rian Hil­de­brand

O tru­ci­znach i an­ti­do­tach.

Część trze­cia: Ja­do­wi­te owa­dy i pa­ją­ki.

Ka­ro­li­na Wil­ków­na wy­ję­ła z to­reb­ki książ­kę, któ­rą po za­koń­cze­niu wy­kła­du mia­ła na­dzie­ję pod­su­nąć au­to­ro­wi w celu uzy­ska­nia de­dy­ka­cji.

– Flo­rian Hil­de­brand, „Za­gad­ki en­to­mo­lo­gii”... Wi­dzę, że przy­szłaś przy­go­to­wa­na – za­uwa­ży­ła sie­dzą­ca obok niej dru­ga dziew­czy­na, po­dob­nie jak ona en­tu­zjast­ka hi­sto­rii na­tu­ral­nej oraz wier­na słu­chacz­ka pu­blicz­nych od­czy­tów słyn­ne­go na­ukow­ca.

Wil­ków­na spoj­rza­ła na nią z uśmie­chem peł­nym sa­tys­fak­cji.

– Ostat­ni eg­zem­plarz! – szep­nę­ła.

– Jak to ostat­ni?

– Ja­cyś stu­den­ci rzu­ci­li się na to jak sępy. Ale ja by­łam szyb­sza!

– Po­każ!

W chwi­li, gdy są­siad­ka przej­mo­wa­ła od Ka­ro­li­ny wo­lu­min, w drzwiach sali uka­za­ła się po­stać szpa­ko­wa­te­go męż­czy­zny śred­nie­go wzro­stu, o krót­kiej, sta­ran­nie przy­cię­tej hisz­pań­skiej bród­ce oraz chłod­nym, pew­nym spoj­rze­niu; ta sama, któ­ra nie­daw­no przy­ku­ła uwa­gę Ma­te­usza Garst­ki.

– Wy­obra­żasz so­bie, jak by to było, cho­dzić co­dzien­nie na ta­kie wy­kła­dy, móc się kształ­cić? – wes­tchnę­ła Wil­ków­na.

– To kom­plet­na uto­pia – po­wie­dzia­ła jej zna­jo­ma.

– Dla­cze­go tak są­dzisz?

– Bo tacy lu­dzie, jak choć­by ten oto je­go­mość, ni­g­dy się na to nie zgo­dzą.

– Skąd wiesz, że on po­dzie­la zda­nie resz­ty?

– A skąd ty wiesz, że nie?

Ka­ro­li­na przy­gry­zła war­gi w za­kło­po­ta­niu.

– Mam prze­czu­cie, że ten jest inny. Że ma ide­ały – wy­zna­ła.

– No wła­śnie: masz prze­czu­cie – pod­chwy­ci­ła sar­ka­stycz­nie jej roz­mów­czy­ni. – A tym­cza­sem obie wie­my, jaka jest rze­czy­wi­stość. Ja też chcia­ła­bym stu­dio­wać, tak samo jak ty; czy­tać, po­sze­rzać wie­dzę… Mo­jej bo­ga­tej ku­zyn­ce ro­dzi­ce za­fun­do­wa­li stu­dia w Pa­ry­żu, a mnie pew­nie nie­dłu­go wy­da­dzą za tego zgrzy­bia­łe­go sta­ru­cha. Je­śli to się sta­nie, po­zo­sta­nie mi już tyl­ko Bi­blia i książ­ki ku­char­skie.

– Komu jak komu – za­re­pli­ko­wa­ła Ka­ro­li­na. – Ja nie za­mie­rzam re­zy­gno­wać z na­uki tyl­ko dla­te­go, że mamy nie­ludz­kie pra­wo. Będę się kształ­cić, będę cho­dzić na od­czy­ty, a na­wet, je­śli zaj­dzie taka po­trze­ba, ucie­kać z domu, żeby w nich uczest­ni­czyć.

– Na­wet kie­dy wyj­dziesz za mąż?

– Nie wyj­dę – za­de­kla­ro­wa­ła. – Mał­żeń­stwo to stra­ta cza­su. Wolę być wol­na i ba­dać moje owa­dy.

Są­siad­ka wes­tchnę­ła.

Tym­cza­sem tuż za ple­ca­mi dziew­cząt roz­legł się lek­ki szmer, a po chwi­li cała sala uci­chła, jak­by ra­żo­na gro­mem. Pro­fe­sor Hil­de­brand za­ło­żył oku­la­ry i umie­ścił swe za­dba­ne dło­nie na kra­wę­dziach pul­pi­tu.

– Po­tem ci po­ży­czę – szep­nę­ła Ka­ro­li­na, od­bie­ra­jąc ko­le­żan­ce książ­kę. – Po wy­kła­dzie po­dej­dę do pro­fe­so­ra i po­sta­ram się zdo­być de­dy­ka­cję.

– Pew­nie, że po­ży­czysz! Tak jak tę po­przed­nią, o pta­kach dra­pież­nych… Do­pro­sić się nie mogę!

– Ci­cho! – ode­zwał się ktoś z tyłu.

Ka­ro­li­na po­ło­ży­ła so­bie pa­lec na war­gach. W od­po­wie­dzi, jej zna­jo­ma te­atral­nie prze­wró­ci­ła oczy­ma. Obie stłu­mi­ły spon­ta­nicz­ny wy­buch śmie­chu.

Tym­cza­sem pro­fe­sor Hil­de­brand za­wie­sił na ta­bli­cy du­żych roz­mia­rów plan­szę, na któ­rej wid­nia­ła po­więk­szo­na fo­to­gra­fia eg­zo­tycz­ne­go pa­ją­ka o od­nó­żach nie­pro­por­cjo­nal­nie cien­kich do tłu­ste­go od­wło­ka.

– Ale ohy­da!

Wil­ków­na uśmiech­nę­ła się do sie­bie, wi­dząc, jak sie­dzą­ca z jej dru­giej stro­ny star­sza ko­bie­ta wzdry­ga się z od­ra­zą.

– La­tro­dec­tusmac­tans, po­pu­lar­nie zwa­ny czar­ną wdo­wą – za­czął pre­le­gent z wy­czu­wal­nym ob­cym ak­cen­tem. – Oto pierw­szy bo­ha­ter albo ra­czej bo­ha­ter­ka na­sze­go dzi­siej­sze­go spo­tka­nia. Bo­ha­ter­ka, gdyż te­ma­tem owe­go spo­tka­nia są tru­ci­zny i an­ti­do­ta, a u pa­ją­ków to sa­mi­ce ze wszech miar prze­wyż­sza­ją swych part­ne­rów.

„Dla­cze­go nie uro­dzi­łam się pa­ją­kiem?” – prze­mknę­ło Ka­ro­li­nie przez myśl. – „Dla­cze­go mama nie uro­dzi­ła się wiel­kim, żar­łocz­nym pa­ją­kiem?”. Aku­rat w tej sa­mej chwi­li chłod­ny wzrok pro­fe­so­ra Hil­de­bran­da padł wła­śnie na nią. Po­czu­ła, że pie­ką ją po­licz­ki. Moc­no ści­snę­ła w dło­niach książ­kę, sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad zde­ner­wo­wa­niem. Uczo­ny tym­cza­sem zwró­cił gło­wę w stro­nę swej plan­szy.

– Tu, gdzie wi­dzą pań­stwo ja­śniej­szą pla­mę w kształ­cie klep­sy­dry – po­wie­dział – znaj­du­je się je­den ze zna­ków roz­po­znaw­czych. W na­tu­rze jest on bar­wy żywo czer­wo­nej.

Po tych sło­wach, wciąż mó­wiąc do pu­blicz­no­ści, znów prze­lot­nie spoj­rzał na Ka­ro­li­nę. Od­nio­sła wra­że­nie, że po jego su­ro­wej, wręcz asce­tycz­nym ob­li­czu na­gle prze­mknął cień uśmie­chu. Pie­cze­nie po­licz­ków mi­nę­ło, prze­ra­dza­jąc się w lo­do­wa­ty chłód to­wa­rzy­szą­cy gwał­tow­ne­mu od­pły­wo­wi krwi z ca­łej twa­rzy. Pły­ną­cych z ka­te­dry wy­wo­dów słu­cha­ła jak w tran­sie, chło­nąc i sta­ra­jąc się za­pa­mię­tać każ­dy wy­raz.

Gdy od­czyt, a na­stęp­nie wień­czą­ca go owa­cja do­bie­gły koń­ca, zła­pa­ła przy­ja­ciół­kę za nad­gar­stek, ko­mu­ni­ku­jąc w ten spo­sób, iż ma na nią za­cze­kać, sama zaś wmie­sza­ła się w tłum ocze­ku­ją­cych na au­to­graf. Gdy na­de­szła jej ko­lej, pro­fe­sor Hil­de­brand znów się uśmiech­nął. Po­spiesz­nie otwo­rzy­ła książ­kę na stro­nie ty­tu­ło­wej, po czym wrę­czy­ła mu ją, wpa­tru­jąc się weń z prze­sad­ną po­wa­gą.

– Słu­cha­ła pani z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem – za­uwa­żył, jed­no­cze­śnie się­ga­jąc do sto­ją­ce­go na biur­ku ka­ła­ma­rza.

Do­pie­ro te­raz Ka­ro­li­na tro­chę ochło­nę­ła i zdo­by­ła się na od­wza­jem­nie­nie jego uśmie­chu.

– Tak, cze­ka­łam na ten wy­kład. Nie­ste­ty do­wie­dzia­łam się o nich zbyt póź­no…

– Ro­zu­miem, że opu­ści­ła pani dwa po­zo­sta­łe.

Ka­ro­li­na ski­nę­ła gło­wą.

– Nie­ste­ty tak – po­twier­dzi­ła. – I bar­dzo tego ża­łu­ję.

– Nie ma cze­go. Znaj­dzie­my na to spo­sób – uspo­ko­ił pro­fe­sor Hil­de­brand, sta­ran­nie ka­li­gra­fu­jąc de­dy­ka­cję i pod­pis. – Za­pra­szam pa­nią na pry­wat­ne spo­tka­nie.

Przy­brał taki sam ton, ja­kie­go użył dzień wcze­śniej wo­bec Othi­lii von Re­dlich, do­kład­nie w tym sa­mym kon­tek­ście. Wy­po­wia­da­jąc ostat­ni wy­raz, po­sta­wił krop­kę nad swym na­zwi­skiem. Ob­ser­wu­jąc jego dłoń, dziew­czy­na przy­po­mnia­ła so­bie wspo­mnie­nie sprzed lat, kie­dy sie­dząc obok ojca, przy­glą­da­ła się, jak spraw­dza pra­ce swych uczniów. Za­uwa­ży­ła, że Hil­de­brand trzy­ma pió­ro w po­dob­ny spo­sób.

– Pry­wat­ne spo­tka­nie? – za­py­ta­ła, nie kry­jąc zdu­mie­nia.

– Tak – po­twier­dził pro­fe­sor z przy­ja­znym, lecz chłod­nym uśmie­chem. – U mnie w domu.

– U pana…

– Pod­ja­dę po pa­nią, o ile ze­chce pani zdra­dzić mi swój ad­res.

Ka­ro­li­nie na­tych­miast sta­nę­ła przed oczy­ma an­ty­pa­tycz­na, gro­te­sko­wo wy­krzy­wio­na twarz by­łe­go ka­pra­la, Ta­de­usza Tar­goń­skie­go. Na samą myśl, że oj­czym mógł­by po­wi­tać jej no­we­go zna­jo­me­go, ogar­nę­ła ją zgro­za.

– Miesz­kam przy św. Jana. Mo­że­my się spo­tkać w pod­cie­niach Col­le­gium No­vum, a po­tem po­je­dzie­my do pana – za­pro­po­no­wa­ła.

– Niech tak bę­dzie – zgo­dził się na­uko­wiec.

– Pań­skie za­pro­sze­nie to dla mnie za­szczyt – od­par­ła.

Pro­fe­sor Hil­de­brand za­wie­sił wzrok na ob­wo­lu­cie z tło­czo­ne­go pa­pie­ru, w któ­rą pan­na Wil­ków­na sta­ran­nie opra­wi­ła jego mo­no­gra­fię.

– A dla mnie to przy­jem­ność po­znać ko­goś ta­kie­go jak pani – wy­ja­wił z lek­ką em­fa­zą, jed­nak w gra­ni­cach wła­ści­wej so­bie po­wścią­gli­wo­ści. – Od kie­dy in­te­re­su­je się pani hi­sto­rią na­tu­ral­ną?

– Od dziec­ka. Mój oj­ciec uczył przy­ro­dy w li­ceum.

– A więc to oj­ciec za­szcze­pił pani tę pa­sję? Jest przy­rod­ni­kiem?

– Był… – po­pra­wi­ła Ka­ro­li­na. – Mój oj­ciec nie żyje.

Pro­fe­sor Hil­de­brand spo­waż­niał.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam. Nie chcia­łem… – po­wie­dział.

– Nic się nie sta­ło. Oj­ciec zmarł dzie­sięć lat temu – od­rze­kła. – Nie­ste­ty, nie uro­dzi­łam się chłop­cem, więc je­dy­ne, co mi po­zo­sta­je, to sa­mo­dziel­ne zgłę­bia­nie wie­dzy po­przez lek­tu­rę i cho­dze­nie na pu­blicz­ne od­czy­ty.

– Od te­raz bę­dzie pani mo­gła rów­nież zgłę­biać wie­dzę w o wie­le bar­dziej sku­tecz­ny spo­sób.

Dziew­czy­na py­ta­ją­co spoj­rza­ła na swe­go roz­mów­cę.

– Nie prze­sko­czy­my pra­wa, ale moż­na je ła­two obejść – wy­ja­śnił dość enig­ma­tycz­nie Hil­de­brand. – Co praw­da nie mają pa­nie wstę­pu na stu­dia, ale prze­cież nikt jesz­cze nie za­ka­zał pro­fe­so­rom po­sia­da­nia pry­wat­nych uczniów ani prze­ka­zy­wa­nia wie­dzy zdol­nym mło­dym lu­dziom poza mu­ra­mi uni­wer­sy­te­tu. Nikt nie za­ka­zał nam też roz­mów z in­te­li­gent­ny­mi ko­bie­ta­mi.

Ka­ro­li­na uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko.

– Nie chcia­ła­bym panu za­bie­rać cza­su – za­pro­te­sto­wa­ła z grzecz­no­ści. – Na pew­no ma pan pro­fe­sor ro­dzi­nę, obo­wiąz­ki…

– Nie mam ro­dzi­ny – od­parł z uśmie­chem Hil­de­brand. – Miesz­kam sam z Jo­se­phem, któ­ry pro­wa­dzi mi dom. Dzie­lę ży­cie mię­dzy pra­cę i szklar­nię.

– Szklar­nię?

– Mój oj­ciec, gdy jesz­cze żył, po­zaz­dro­ścił An­gli­kom ich wspa­nia­łych pięk­nych szklar­ni i po­sta­no­wił wy­bu­do­wać so­bie coś po­dob­ne­go. W mi­nia­tu­rze, oczy­wi­ście, sto­sow­nie do moż­li­wo­ści. Nie­ste­ty, nie zdą­żył zre­ali­zo­wać swe­go ma­rze­nia. Kie­dy przy­je­cha­łem do Kra­ko­wa, zro­bi­łem to za nie­go… Dla nie­go.

To rze­kł­szy, zwró­cił Ka­ro­li­nie książ­kę.

– Je­stem za­szczy­co­na – za­wo­ła­ła.

– Kie­dy więc się spo­ty­ka­my? – za­py­tał.

– Kie­dy panu…

– Kie­dy pani bę­dzie na rękę – po­pra­wił.

– Dziś mamy pią­tek, ju­tro so­bo­ta… Może ju­tro?

– Do­sko­na­le – ucie­szył się. – Ju­tro o któ­rej go­dzi­nie?

– Sko­ro ja wy­bra­łam dzień, wy­pa­da mi po­zo­sta­wić go­spo­da­rzo­wi pra­wo wy­bo­ru go­dzi­ny – za­pro­po­no­wa­ła.

Źre­ni­ce pro­fe­so­ra Hil­de­bran­da, do­tąd skur­czo­ne do roz­mia­ru łeb­ków od szpi­lek, nie­znacz­nie się roz­sze­rzy­ły. Pan­na Wil­ków­na do­strze­gła w nich błysk za­do­wo­le­nia.

– Je­że­li pani ani pani do­mow­ni­cy nie mają nic prze­ciw­ko temu, za­pra­szam pa­nią na pod­wie­czo­rek o osiem­na­stej. Po­ka­żę pani moją pry­wat­ną bi­blio­te­kę i moje owa­dy.

Na twa­rzy Ka­ro­li­ny od­ma­lo­wał się za­chwyt.

– Owa­dy? – za­py­ta­ła.

– Nie­któ­re mar­twe, ale nie­któ­re jak naj­bar­dziej żywe – ob­ja­śnił na­uko­wiec. – Szcze­rze mó­wiąc, po­sta­wi­łem w ogro­dzie tę szklar­nię tak­że z my­ślą o nich. Zresz­tą taki też był plan mo­je­go ojca. Owa­dy to de­li­kat­ne isto­ty, po­trze­bu­ją od­po­wied­nich wa­run­ków.

Ka­ro­li­na się obej­rza­ła. Jej ko­le­żan­ka wy­glą­da­ła na znu­żo­ną. Osten­ta­cyj­nie spoj­rza­ła na ze­ga­rek i de­li­kat­nie po­stu­ka­ła pa­znok­ciem w szyb­kę nad tar­czą.

– Zda­je się, że pani to­wa­rzysz­ka nie po­dzie­la pani en­tu­zja­zmu – za­ob­ser­wo­wał pro­fe­sor Hil­de­brand.

– Ależ jak naj­bar­dziej! – za­prze­czy­ła. – Jest tyl­ko tro­chę za­zdro­sna, bo nie uda­ło jej się ku­pić pań­skiej książ­ki – do­da­ła pół­żar­tem.

– W ta­kim ra­zie ju­tro do­sta­nie pani ode mnie jesz­cze je­den pod­pi­sa­ny eg­zem­plarz – obie­cał przy­rod­nik, jed­no­cze­śnie wy­ko­nu­jąc przy­ja­zny gest gło­wą w stro­nę cze­ka­ją­cej na Ka­ro­li­nę dziew­czy­ny.

Rozdział 3. Willa Topolskich

Na­sta­ła so­bo­ta, 11 paź­dzier­ni­ka 1890 roku. Ma­te­usz Garst­ka do­pchnął ko­la­nem trze­cią i ostat­nią wa­liz­kę, a na­stęp­nie po raz ostat­ni spoj­rzał na swój ob­skur­ny po­ko­ik na we­ran­dzie roz­sy­pu­ją­cej się ka­mie­ni­cy, gdzie przy­szło mu spę­dzić ostat­nie dwa lata ży­cia; lata ba­ni­cji, na któ­rą ska­za­ło go ban­kruc­two ojca oraz bę­dą­ca po­nie­kąd jego po­śred­nią kon­se­kwen­cją utra­ta oboj­ga ro­dzi­ców.

Prze­graw­szy w kar­ty cały skrom­ny ma­ją­tek, po­znań­ski no­ta­riusz Hi­po­lit Garst­ka zmarł bo­wiem na­gle w wy­ni­ku roz­le­głe­go za­wa­łu ser­ca. Gdy po kil­ku mie­sią­cach jego śla­dem po­dą­ży­ła osła­bio­na ża­ło­bą mał­żon­ka, ich je­dy­ny syn, Ma­te­usz, pra­gnąc upo­rać się z owym po­dwój­nym cio­sem w no­wym, świe­żym oto­cze­niu, w nie­dłu­gim cza­sie wy­je­chał z ro­dzin­ne­go mia­sta do Kra­ko­wa. Tam, za mi­ni­mal­ną pro­tek­cją ze stro­ny daw­ne­go przy­ja­cie­la Hi­po­li­ta, uda­ło mu się zdo­być za­trud­nie­nie w miesz­czą­cym się przy Grodz­kiej, do­brze pro­spe­ru­ją­cym Ga­li­cyj­skim Domu Ban­ko­wym, za­ło­żo­nym i pro­wa­dzo­nym przez Kle­men­sa To­pol­skie­go.

Mię­dzy mło­dym pra­cow­ni­kiem a jego no­wym pra­co­daw­cą pra­wie na­tych­miast na­wią­za­ła się nić po­ro­zu­mie­nia. Z cza­sem prze­ro­dzi­ła się ona w bliż­szą zna­jo­mość, ta zaś – w spe­cy­ficz­ną za­ży­łość. Ban­kier czę­sto wta­jem­ni­czał Ma­te­usza w szcze­gó­ły swe­go pry­wat­ne­go ży­cia, zwie­rzał mu się z co­dzien­nych trosk, a tak­że – po­mi­mo ni­kłe­go do­świad­cze­nia roz­mów­cy – ra­dził się go w naj­roz­ma­it­szych spra­wach.

Ni­g­dy jed­nak nie za­pra­szał go do sie­bie, choć poza sie­dzi­bą fir­my przy Grodz­kiej wi­dy­wa­li się do­syć czę­sto w kra­kow­skich ka­wiar­niach, na wy­sta­wach, od­czy­tach oraz przy­ję­ciach. Wszę­dzie Kle­mens cha­dzał za­wsze sam. Żonęukry­wałbo­wiem przed świa­tem, trzy­ma­jąc ją – po­dob­nie jak swój dom – z dala od śro­do­wi­ska, w któ­rym ob­ra­cał się na co dzień. Na­gła pro­po­zy­cja za­miesz­ka­nia pod jed­nym da­chem z To­pol­ski­mi była więc dla Garst­ki ab­so­lut­nym za­sko­cze­niem.

Ta­ma­ra… Dla­cze­go To­pol­ski ni­g­dy się z nią nie po­ka­zy­wał? Czyż­by po­waż­nie cho­ro­wa­ła? Ale na co? Fo­to­gra­fia świad­czy­ła, że – wręcz prze­ciw­nie – była ra­czej oka­zem zdro­wia, w prze­ci­wień­stwie do swe­go mał­żon­ka. On na­to­miast ku­lał i za­wsze cho­dził o la­sce. Ob­raz sa­mot­nej pani To­pol­skiej – ta­jem­ni­czej, czar­no­okiej ko­bie­ty ze zdję­cia, od­izo­lo­wa­nej od świa­ta w ogrom­nej wil­li na obrze­żach mia­sta, ja­wił się Ma­te­uszo­wi bar­dziej jako od­re­al­nio­na fan­ta­zja, niż jako ele­ment rze­czy­wi­sto­ści. Od cza­su, gdy zo­ba­czył ją na fo­to­gra­fii, jej prze­ni­kli­we spoj­rze­nie prze­śla­do­wa­ło go w my­ślach, nie­raz po­wra­ca­jąc nocą, we śnie, kie­dy znu­żo­ny mo­no­ton­ną pra­cą mózg bu­dził się na nowo do swe­go dru­gie­go ży­cia.

Za­mknął za sobą drzwi daw­ne­go po­ko­ju, po­że­gnał się z sę­dzi­wym wła­ści­cie­lem, a na­stęp­nie zniósł po ko­lei wszyst­kie wa­liz­ki do holu, skąd za­brał je kor­pu­lent­ny, ru­mia­ny do­roż­karz, opła­co­ny z góry przez Kle­men­sa To­pol­skie­go.

– Czy to już wszyst­ko, pro­szę pana? – za­py­tał męż­czy­zna.

– Tak, to cały mój do­by­tek – od­rzekł Garst­ka z me­lan­cho­lij­no-sar­ka­stycz­nym uśmie­chem.

Po tych sło­wach wsiadł do ob­szer­ne­go, wy­god­ne­go po­wo­zu cią­gnię­te­go przez dwa po­tęż­ne ko­nie ma­ści kasz­ta­no­wa­tej. Po­dróż upły­nę­ła mu nad­zwy­czaj szyb­ko. Ani się obej­rzał, a już po­jazd się za­trzy­mał.

– Je­ste­śmy na miej­scu, pro­szę pana – oznaj­mił do­roż­karz, uprzej­mym ge­stem otwie­ra­jąc przed nim drzwi.

Ma­te­usz uniósł gło­wę do góry, z nie­do­wie­rza­niem spo­glą­da­jąc na fa­sa­dę oka­za­łej, sta­rej wil­li po­ło­żo­nej nad brze­giem Wi­sły, przy trak­cie wio­dą­cym to ty­niec­kie­go opac­twa Be­ne­dyk­ty­nów. W pro­mie­niach je­sien­ne­go słoń­ca, otu­lo­na rdze­wie­ją­cym i zło­cie­ją­cym li­sto­wiem ob­ra­sta­ją­cych ją do­oko­ła drzew, wy­glą­da­ła jesz­cze bar­dziej ma­low­ni­czo niż za­zwy­czaj. Ła­god­ne świa­tło de­li­kat­nie mu­ska­ło ja­sno po­ma­lo­wa­ne mury bu­dow­li, do­dat­ko­wo pod­kre­śla­jąc jej har­mo­nij­ne pro­por­cje.

Do­roż­karz po­sta­wił wszyst­kie trzy wa­liz­ki obok sie­bie, a na­stęp­nie wró­cił do swe­go po­jaz­du. Ktoś wyj­rzał z okna na par­te­rze tak szyb­ko, że Ma­te­usz zdo­łał za­re­je­stro­wać wy­łącz­nie nie­znacz­ne po­ru­sze­nie dys­kret­nie uchy­lo­nej fi­ran­ki. Po chwi­li do­biegł go lek­ko nie­rów­ny, po­su­wi­sty dźwięk czy­ichś kro­ków.

– Do wi­dze­nia! – po­że­gnał się do­roż­karz z ukło­nem.

Ktoś słu­chał mu­zy­ki. Ma­te­usz pra­wie od razu roz­po­znałAda­gioBeetho­ve­na z pią­te­go kon­cer­tu for­te­pia­no­we­go, zwa­ne­go „Ce­sar­skim”. Na­tych­miast po­my­ślał o Ta­ma­rze. Na wspo­mnie­nie ostat­niej roz­mo­wy z To­pol­skim, ni­czym al­ko­ho­li­zo­wa­ny de­ser prze­po­jo­nej wzmian­ka­mi na jej te­mat, ogar­nę­ło go po­czu­cie po­dob­ne do tego, któ­re z pew­no­ścią to­wa­rzy­szy­ło kan­dy­da­tom do wta­jem­ni­cze­nia w sta­ro­żyt­ne mi­ste­ria.

Tym­cza­sem klam­ka opa­dła, drzwi zaś otwar­ły się na oścież, uka­zu­jąc pulch­ną, ru­mia­ną twarz sta­rej słu­żą­cej. Krót­kie, lecz głę­bo­kie zmarszcz­ki wo­kół ką­ci­ków oczu oraz ust ko­bie­ty świad­czy­ły o po­god­nym, życz­li­wym uspo­so­bie­niu.

– Pan Garst­ka?

– We wła­snej oso­bie.

– Pani To­pol­ska cze­ka na pana w sa­lo­nie.

To rze­kł­szy, sę­dzi­wa ko­bie­ta znik­nę­ła w drzwiach po pra­wej stro­nie przed­po­ko­ju. Nie my­śląc już o ni­czym, Ma­te­usz po­słusz­nie po­dą­żył w ślad za nią. W mia­rę jak zbli­żał się do sa­lo­nu, ła­god­ne dźwię­ki Ada­gia sta­wa­ły się co­raz wy­raź­niej­sze. Z na­tu­ry wraż­li­wy na mu­zy­kę, mło­dzie­niec bez­wied­nie pod­dał się ich nar­ko­tycz­ne­mu dzia­ła­niu, chwi­lo­wo tra­cąc kon­takt z ota­cza­ją­cą rze­czy­wi­sto­ścią.

– Pani Ta­ma­ra ma zna­ko­mi­ty gust – przy­zna­ła słu­żą­ca. – Kie­dy pusz­cza mu­zy­kę, czę­sto ro­bię krót­ką prze­rwę w pra­cy i słu­cham…

Garst­ka uśmiech­nął się, nie do niej, lecz sam do sie­bie. Di­mi­nu­en­do, dłu­gi ozdob­nik, znów cre­scen­do. Eska­la­cja cu­dow­no­ści.

– Chodź­my – za­rzą­dzi­ła.

Gdy tyl­ko otwo­rzy­ła drzwi sa­lo­nu, Ma­te­usz wy­bu­dził się z le­tar­gu.

– Pro­szę pani, przy­je­chał pan Garst­ka – oznaj­mi­ła.

– Wiem, Ja­dwi­go – od­po­wie­dział me­lo­dyj­ny, lek­ko ma­to­wy głos. – Wi­dzia­łam z okna do­roż­kę.

Na­stęp­nie mło­dy bu­chal­ter usły­szał od­głos za­my­ka­nej książ­ki oraz to­wa­rzy­szą­cy mu de­li­kat­ny sze­lest ko­bie­cej suk­ni. Słu­żą­ca otwo­rzy­ła drzwi na oścież.

– Ja­dwi­go, za­py­taj, pro­szę, cze­go pan się na­pi­je – roz­ka­zał znów ten sam miły głos.

„To ona!” – po­my­ślał Ma­te­usz na wi­dok sie­dzą­cej w fo­te­lu, mniej wię­cej trzy­dzie­sto­let­niej, czar­no­wło­sej ko­bie­ty o wy­jąt­ko­wo bla­dej ce­rze oraz spoj­rze­niu, któ­re, po­dob­nie jak słu­cha­ny przez nią kon­cert Beetho­ve­na, prze­ni­ka­ło aż do naj­bar­dziej od­le­głych głę­bin du­szy. Spe­szo­ny owym wzro­kiem, a tak­że tym, że jego wy­obra­że­nia na te­mat żony ban­kie­ra na­wet w jed­nej czwar­tej nie do­rów­ny­wa­ły rze­czy­wi­sto­ści, wbił wzrok w pod­ło­gę.

– Niech­że pan po­dej­dzie bli­żej – zwró­ci­ła się do nie­go pani To­pol­ska.

Jej głos brzmiał przy­jaź­nie, pra­wie po ma­cie­rzyń­sku.

– Pro­szę się nie krę­po­wać. Jest pan u sie­bie – za­chę­ca­ła.

– Na­zy­wam się… – wy­ją­kał.

– Wiem prze­cież jak się pan na­zy­wa – prze­rwa­ła z ser­decz­nym śmie­chem. – Po­zwo­lę so­bie mó­wić do pana po imie­niu.

Ma­te­usz po­czuł, że ru­mie­niec ob­le­wa mu twarz.

– Mam na imię Ta­ma­ra.

„Ta­ma­ra…” – po­wtó­rzył w my­ślach ni­czym echo, za­wie­sza­jąc wzrok na le­żą­cej na po­rę­czy fo­te­la książ­ce w nie­po­zor­nej, sza­rej opra­wie.

Tym­cza­sem fo­no­graf umilkł, jesz­cze przed koń­cem Ada­gia, gdyż dłu­gość ory­gi­nal­ne­go utwo­ru prze­kra­cza­ła po­jem­ność wo­sko­we­go cy­lin­dra. Jed­no­cze­śnie do po­miesz­cze­nia wśli­zgnął się wy­smu­kły, czar­ny kot o fi­gu­rze egip­skiej sta­tu­et­ki, któ­ry nie­po­strze­że­nie znik­nął za fo­te­lem.

– Re­flek­to­wał­by pan może na fi­li­żan­kę her­ba­ty z cy­na­mo­nem? – za­py­ta­ła Ta­ma­ra, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na zwie­rzę.

Wciąż nie bę­dąc w sta­nie wy­do­być z sie­bie ani sło­wa, Ma­te­usz ski­nął gło­wą.

– Ja­dwi­go…

– Tak jest, pro­szę pani.

Gdy tyl­ko słu­żą­ca wy­szła z sa­lo­nu, kot po­wo­li wy­ło­nił się zza fo­te­la i non­sza­lanc­ko prze­cią­gnął swe gib­kie cia­ło, mu­ska­jąc brzu­chem dy­wan. Jego ogrom­ne, zie­lo­ne oczy pa­trzy­ły wprost na no­we­go przy­by­sza z po­wa­gą, a za­ra­zem z za­cie­ka­wie­niem.

– He­ka­te, chodź no tu­taj – ode­zwa­ła się Ta­ma­ra, wy­cią­ga­jąc obie ręce. – Przy­wi­taj się z pa­nem!

W od­po­wie­dzi kot zmru­żył oczy i wy­dał z sie­bie ni­ski, chra­pli­wy dźwięk. Ma­te­uszo­wi lek­ko za­krę­ci­ło się w gło­wie.

Pani To­pol­ska zła­pa­ła zwie­rzę w pół, pod­nio­sła do góry i po­sa­dzi­ła so­bie na ko­la­nach.

– Ory­gi­nal­ne imię – za­uwa­żył Ma­te­usz, od­zy­sku­jąc mowę.

Uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko, a na­stęp­nie za­nu­rzy­ła usta w czar­nym fu­ter­ku, ca­łu­jąc prze­strzeń po­mię­dzy spi­cza­sty­mi usza­mi.

– To od grec­kiej bo­gi­ni cza­rów i ciem­no­ści – zdra­dzi­ła. – Sta­le cią­gnie ją w mrok, bez prze­rwy ucie­ka w ciem­ne i nie­bez­piecz­ne miej­sca… Nie­praw­daż, mała cza­row­ni­co?

Ma­te­usz z opóź­nie­niem od­wza­jem­nił po­sła­ny so­bie przy­ja­ciel­ski uśmiech. Było mu dusz­no i czuł dzi­wacz­ną lek­kość w no­gach.

– Lubi pan zwie­rzę­ta? – za­py­ta­ła Ta­ma­ra.

Garst­ka ski­nął gło­wą.

– Praw­dę mó­wiąc, sam ni­g­dy żad­ne­go nie mia­łem – przy­znał. – Ale tak, bar­dzo lu­bię. Może to nie za­brzmi naj­le­piej, ale na­wet wolę zwie­rzę­ta od nie­któ­rych lu­dzi!

– Wiem… – wes­tchnę­ła ze smut­kiem. – Lu­dzie…

Opa­no­wa­ła się jed­nak na­tych­miast i ucię­ła te­mat. Spo­sób, w jaki za­gry­zła war­gi, fre­ne­tycz­nie spo­glą­da­jąc przed sie­bie zdra­dził, że z tru­dem stłu­mi­ła w so­bie gwał­tow­ną emo­cję.

– Pa­nie Ma­te­uszu, dziś roz­ma­wiaj­my tyl­ko o przy­jem­nych rze­czach – za­rzą­dzi­ła, usi­łu­jąc się uśmiech­nąć, aż skó­ra na­cią­gnę­ła jej się prze­sad­nie na po­licz­kach.

Bu­chal­ter nie­śmia­ło od­wza­jem­nił ten uśmiech, a wła­ści­wie bo­le­sny gry­mas.

– Wie pan, pa­nie Ma­te­uszu… – ode­zwa­ła się po­now­nie pani To­pol­ska. – Ota­cza nas tyle zła, tyle okru­cień­stwa, tyle pod­ło­ści, że cza­sem po­zo­sta­je nam je­dy­nie sta­rać się o tym wszyst­kim nie my­śleć.

Po raz pierw­szy Garst­ka ośmie­lił się spoj­rzeć pro­sto w sze­ro­ko otwar­te oczy swej roz­mów­czy­ni. Gdzieś w głę­bi, w ot­chła­ni jej źre­nic, kry­ło się coś nie­uchwyt­nie tra­gicz­ne­go; coś, co kie­dyś zo­ba­czył u wła­snej mat­ki, nie­dłu­go za­nim „po­szła od­po­cząć”, by już się ni­g­dy wię­cej nie obu­dzić. Dreszcz prze­biegł mu po ple­cach.

– Po­do­ba się tu panu? – za­py­ta­ła Ta­ma­ra.

Jej głos brzmiał te­raz o wie­le bar­dziej ma­to­wo niż przed­tem, tak jak­by tłam­sił go od we­wnątrz sil­ny skurcz krta­ni.

– To pięk­ny dom, ni­g­dy w ży­ciu nie miesz­ka­łem w wil­li – po­chwa­lił Ma­te­usz.

– Tak, to pięk­ny dom – po­twier­dzi­ła. – Ale ma też pew­ne wady… Nie tyle wady, ile… oso­bli­wo­ści.

– Oso­bli­wo­ści?

Nie musi pan so­bie nimi za­przą­tać gło­wy. To już moje zmar­twie­nie. Ale pro­szę mi tyl­ko obie­cać, że ni­g­dy nie zej­dzie pan do piw­ni­cy.

– Obie­cu­ję.

Gdy tyl­ko Ma­te­usz wy­po­wie­dział to sło­wo, He­ka­te otwo­rzy­ła swe ol­brzy­mie, se­le­dy­no­we oczy, non­sza­lanc­ko prze­cią­ga­jąc przy tym przed­nie łapy.

Rozdział 4. Ciemna dolina

Po so­bot­nim obie­dzie oj­czym Ka­ro­li­ny, Ta­de­usz Tar­goń­ski, drze­mał w swym fo­te­lu. Po­mi­mo że do­bie­gał już osiem­dzie­sią­te­go roku ży­cia, wciąż cie­szył się do­sko­na­łym zdro­wiem oraz dość dużą ener­gią, któ­rej po­ziom spadł mi­ni­mal­nie po sie­dem­dzie­sią­tych siód­mych uro­dzi­nach, choć nie na tyle, by w ja­ki­kol­wiek spo­sób wpły­nąć na ob­ni­że­nie ogól­nej ak­tyw­no­ści ży­cio­wej. Je­dy­nie po­obied­nie drzem­ki sta­wa­ły się nie­co dłuż­sze, wprost pro­por­cjo­nal­nie do ma­le­ją­cej licz­by go­dzin snu w cią­gu nocy.

Jego ogo­rza­ła twarz o wklę­słych po­licz­kach przy­po­mi­na­ła zmu­mi­fi­ko­wa­ne ob­li­cze egip­skie­go fa­ra­ona. Ma­lo­wa­ła się na niej ta sama za­cię­tość i nie­ustę­pli­wość, u sta­ro­żyt­nych wład­ców do­dat­ko­wo uwy­pu­klo­ną przez po­śmiert­ne wy­ostrze­nie ry­sów. Chwi­lo­wo owład­nię­ty sen­ną drę­two­tą sta­rzec w isto­cie roz­ta­czał wo­kół sie­bie aurę nie­mal mo­nar­sze­go ma­je­sta­tu, fi­zycz­nie wy­czu­wa­ną przez wszyst­kich do­mow­ni­ków z dużo młod­szą mał­żon­ką na cze­le.

Na dźwięk prze­krę­ca­ne­go klu­cza w zam­ku, Zo­fia pri­mo voto Wil­ko­wa, pod­bie­gła do drzwi wej­ścio­wych. Wi­dząc drżą­cy pa­lec przy­ci­śnię­ty do ust mat­ki, Ka­ro­li­na, któ­ra wła­śnie wró­ci­ła ze spa­ce­ru, nie zdą­ży­ła na­wet się z nią przy­wi­tać. Bez­gło­śnie wes­tchnę­ła, po czym naj­ci­szej jak tyl­ko po­tra­fi­ła, omi­ja­jąc sa­lon, po­szła pro­sto do kuch­ni. Zo­fia po­dą­ży­ła w ślad za nią. Wska­za­ła pal­cem szkla­ną ka­raf­kę po brze­gi wy­peł­nio­ną kom­po­tem z su­szo­nych owo­ców.

Usia­dły przy sto­le na­prze­ciw­ko sie­bie, w zu­peł­nym mil­cze­niu, ra­cząc się sma­ko­wi­tym wy­wa­rem. W pew­nym mo­men­cie Zo­fia na­gle znie­ru­cho­mia­ła.

– Co się sta­ło? – szep­nę­ła Ka­ro­li­na.

– Chy­ba go obu­dzi­łaś!

Na twa­rzy pani Tar­goń­skiej od­ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie.

Po chwi­li z sa­lo­nu do­biegł dźwięk kro­ków, któ­re z każ­dą se­kun­dą sta­wa­ły się co­raz gło­śniej­sze. Ka­ro­li­na prze­łknę­ła śli­nę i spoj­rza­ła na mat­kę.

– Idę do sie­bie – szep­nę­ła.

Zo­fia jed­nak­że kur­czo­wo chwy­ci­ła ją za nad­gar­stek, zmu­sza­jąc do po­zo­sta­nia na swo­im miej­scu.

– Nie zo­sta­wiaj mnie z nim sa­mej! – po­wie­dzia­ła bła­gal­nie.

Na­gle kro­ki uci­chły. Prze­cią­gły dźwięk sprę­ży­ny w fo­te­lu sy­gna­li­zo­wał, że sta­ry Tar­goń­ski, chwi­lo­wo wy­bi­ty ze snu, po­sta­no­wił wró­cić na swe ulu­bio­ne sie­dzi­sko. Pani Tar­goń­ska głę­bo­ko ode­tchnę­ła, Ka­ro­li­na zaś spoj­rza­ła na nią po­ro­zu­mie­waw­czo, a na­stęp­nie wska­za­ła pal­cem drzwi, ko­mu­ni­ku­jąc tym sa­mym za­miar opusz­cze­nia po­miesz­cze­nia. Zo­fia wsta­ła, by po­dą­żyć za cór­ką.

Gdy uda­ło im się pra­wie bez­sze­lest­nie przejść do po­ko­ju Ka­ro­li­ny, ta za­mknę­ła za sobą drzwi na klucz. Zo­fia cięż­ko opa­dła na sto­ją­cy pod ścia­ną fo­tel.

– Uff, na­resz­cie! Mia­łaś do­bry po­mysł! – wes­tchnę­ła.

– Przy­naj­mniej te­raz mo­że­my ze sobą w mia­rę nor­mal­nie po­roz­ma­wiać! – od­par­ła dziew­czy­na.

– Na­wet nie zdą­ży­łam cię za­py­tać o ten wy­kład, na któ­rym wczo­raj by­łaś. Gdzie one się od­by­wa­ją?

– W Col­le­gium No­vum.

– A kto je pro­wa­dzi?

– Pro­fe­sor Hil­de­brand.

Na twa­rzy Zo­fii od­ma­lo­wał się po­dziw.

– Flo­rian Hil­de­brand? – za­py­ta­ła.

Ka­ro­li­na twier­dzą­co ski­nę­ła gło­wą.

– Pa­mię­tam, że twój oj­ciec opo­wia­dał mi o jego od­kry­ciach – wy­zna­ła Zo­fia. – Chy­ba na­wet mamy w domu któ­rąś jego książ­kę.

– Na­praw­dę? – za­cie­ka­wi­ła się Ka­ro­li­na.

– Po­szu­kaj na re­ga­łach w sa­lo­nie. Po­win­na tam da­lej być. Coś o Afry­ce, o po­dró­żach…

– Chcesz po­wie­dzieć, że oj­ciec się z nim przy­jaź­nił?

– Z tego, co wiem, zna­li się sła­bo, wła­ści­wie tyl­ko ze sły­sze­nia. Twój oj­ciec był od nie­go trosz­kę młod­szy. Koń­czył stu­dia, kie­dy Hil­de­brand już wy­kła­dał… Swo­ją dro­gą, cie­ka­we, co spo­wo­do­wa­ło, że po śmier­ci ro­dzi­ców spro­wa­dził się z ro­dzi­ną do Kra­ko­wa. W Szwaj­ca­rii prze­cież na pew­no ży­ło­by im się le­piej…

– To on jest Szwaj­ca­rem, nie Au­stria­kiem?

– Jego oj­ciec też był pro­fe­so­rem. W Ba­zy­lei.

– Jest jesz­cze coś… – wy­zna­ła Ka­ro­li­na, prze­ry­wa­jąc.

– Tak? – za­py­ta­ła Zo­fia, lek­ko uno­sząc brwi do góry.

– Pro­fe­sor Hil­de­brand za­pro­sił mnie do sie­bie.

Zo­fia zmarsz­czy­ła czo­ło.

– Jak to za­pro­sił cię do sie­bie? – za­nie­po­ko­iła się.

– Dzi­siaj.

– Dzi­siaj?

– Kie­dy wczo­raj po wy­kła­dzie po­de­szłam do nie­go po de­dy­ka­cję, za­czę­li­śmy roz­ma­wiać. Od sło­wa do sło­wa oka­za­ło się, że opu­ści­łam po­przed­nie wy­kła­dy. I wte­dy pro­fe­sor za­pro­po­no­wał, że mi to wszyst­ko opo­wie jesz­cze raz. To miły, do­bry czło­wiek. Praw­dzi­wy ide­ali­sta, a poza tym je­den z nie­wie­lu na­ukow­ców, któ­rzy uwa­ża­ją, że pra­wo jest dla ko­biet nie­spra­wie­dli­we i chcą nam to wy­na­gro­dzić tak, jak po­tra­fią.

Na zmę­czo­nej twa­rzy pani Tar­goń­skiej za­go­ścił gorz­ki uśmiech. Po­krę­ci­ła gło­wą, z po­li­to­wa­niem przy­glą­da­jąc się Ka­ro­li­nie.

– Wierz mi, dziec­ko, na świe­cie nie ma ide­ali­stów. Męż­czyź­ni za­wsze wie­trzą ja­kąś ko­rzyść, ja­kiś nie­cny ge­szeft! Tyl­ko pa­trzą, jak wy­ko­rzy­stać na­szą na­iw­ność! – stwier­dzi­ła.

– A oj­ciec? – za­py­ta­ła z wy­rzu­tem Ka­ro­li­na.

– Oj­ciec był wy­jąt­kiem – od­par­ła Zo­fia, sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad drżą­cym pod­bród­kiem.

Ka­ro­li­na po­de­szła do niej od tyłu i za­rzu­ci­ła jej ra­mio­na na szy­ję, po czym po­ca­ło­wa­ła ją w su­chy jak per­ga­min po­li­czek.

– Mamo, pro­szę! Świat nie jest taki czar­no-bia­ły jak ci się wy­da­je – za­pro­te­sto­wa­ła.

Zo­fia po­gła­dzi­ła ją po twa­rzy.

– Uwa­żaj na sie­bie – po­wie­dzia­ła.

– Prze­cież to sław­ny czło­wiek, w do­dat­ku przy­ja­ciel ojca! – obu­rzy­ła się Ka­ro­li­na.

– Do­brze, że chcesz się da­lej uczyć, że masz do tego gło­wę. Do­brze, że chcesz się ob­ra­cać wśród na­ukow­ców. Ale na­wet w naj­bar­dziej za­cnym to­wa­rzy­stwie kry­ją się prze­bie­głe cha­rak­te­ry. Bądź ostroż­na.

– Będę, mamo.

Pan­na Wil­ków­na spoj­rza­ła na wi­szą­cy na ścia­nie ze­gar. Była już za dwa­dzie­ścia osiem­na­sta.

– Je­śli się nie po­gnie­wasz, do­pro­wa­dzę się szyb­ko do po­rząd­ku – oznaj­mi­ła. – Umó­wi­li­śmy się o szó­stej pod Col­le­gium No­vum.

Po­de­szła do to­a­let­ki i przej­rza­ła się w lu­strze. Pod­pię­ła opa­da­ją­ce pa­smo wło­sów, a na­stęp­nie po­śli­ni­ła pa­lec i po­spiesz­nie star­ła z po­licz­ka przy­kle­jo­ny ka­wa­łek sa­dzy.

– Wy­star­czy – po­wie­dzia­ła z za­do­wo­le­niem. – Nic nie mów Ta­de­uszo­wi ani Er­ne­sto­wi.

– Oczy­wi­ście, że nie po­wiem. Ale nie wra­caj zbyt póź­no – od­par­ła Zo­fia.

Gdy tyl­ko wy­po­wie­dzia­ła ostat­nie sło­wo, w ca­łym miesz­ka­niu roz­le­gło się trza­śnię­cie drzwia­mi.

– Ale tu ci­cho! Jak w prze­klę­tym gro­bow­cu in­dyj­skim! – roz­legł się do­no­śny głos Er­ne­sta Tar­goń­skie­go, syna Ta­de­usza z pierw­sze­go mał­żeń­stwa.

Ka­ro­li­na i Zo­fia spoj­rza­ły po so­bie.

– Gdzieś się włó­czył, ty dar­mo­zja­dzie? – krzyk­nął z głę­bi sa­lo­nu Ta­de­usz, wy­raź­nie po­iry­to­wa­ny.

– Na włó­czę­gę to ja do­pie­ro idę – od­parł but­nie Er­nest, wy­bu­cha­jąc przy tym nie­okrze­sa­nym śmie­chem.

– Woj­sko trzy­ma­ło cię w ry­zach, sta­czasz się bez nie­go.

– W woj­sku też bym się sto­czył, a tak przy­naj­mniej sta­czam się z fa­so­nem.

Ka­ro­li­na znów zer­k­nę­ła w stro­nę ze­ga­ra.

– Idę, mamo – szep­nę­ła.

Po­ca­ło­wa­ła w czo­ło sie­dzą­cą w fo­te­lu Zo­fię, a na­stęp­nie w po­śpie­chu wy­mknę­ła się z po­ko­ju. Gdy uda­ło jej się bez­dź­więcz­nie za­mknąć drzwi, po­czu­ła sa­tys­fak­cję. Obej­rza­ła się za sie­bie. Z sa­lo­nu do­bie­ga­ły pod­nie­sio­ne gło­sy. „Są za­ję­ci sobą” – po­my­śla­ła. – „Przy­naj­mniej raz nie ze­psu­ją mi hu­mo­ru przed waż­nym spo­tka­niem”.

Tym­cza­sem, le­d­wie zdą­ży­ła od­wró­cić gło­wę, usły­sza­ła z tyłu zna­jo­me, cięż­kie kro­ki.

– A gdzie to się, sio­strzycz­ko, wy­bie­ra­my? – za­py­tał Er­nest, mie­rząc ją wzro­kiem od góry do dołu.

– Na spa­cer – od­par­ła.

– Na spa­cer… Może pój­dzie­my ra­zem?

– Nie ma mowy.

– A dla­cze­góż to? Bra­ta się wsty­dzisz?

– Nie je­steś moim bra­tem.

Er­nest pod­szedł do niej jesz­cze bli­żej, wy­so­ko uno­sząc brwi, roz­dy­ma­jąc noz­drza i śmie­jąc się na cały głos.

– No coś po­dob­ne­go! – za­wo­łał.

Ka­ro­li­na w mil­cze­niu za­ci­snę­ła war­gi, pa­trząc mu pro­sto w oczy z sil­ną nie­chę­cią. Jej twarz ska­mie­nia­ła, upo­dab­nia­jąc się do gip­so­wej ma­ski. Sły­sza­ła w uszach szum wła­snej krwi co­raz szyb­ciej prze­pły­wa­ją­cej przez żyły i tęt­ni­ce.

– Co to, ob­ra­żo­na? – in­da­go­wał da­lej mło­dy Tar­goń­ski. – A niby o co?

– Nie je­stem o nic ob­ra­żo­na – od­par­ła chłod­no. – Po pro­stu nie mam cza­su ani ocho­ty na roz­mo­wę.

Er­nest chwy­cił ją za ra­mię, lecz zdo­ła­ła się wy­szarp­nąć i wyjść z domu, po­zo­sta­wia­jąc go z tyłu. Za­trza­snąw­szy za sobą drzwi, zbie­gła po scho­dach. Pa­nu­ją­ca na klat­ce scho­do­wej ciem­ność po­bu­dzi­ła jej umysł, w któ­rym na­tych­miast za­czę­ły po­wsta­wać roz­ma­ite, bu­dzą­ce gro­zę ob­ra­zy. Ba­lu­stra­da zda­wa­ła się oży­wać pod drżą­cy­mi pal­ca­mi, od­pry­ski far­by na ścia­nach ukła­da­ły się zaś w prze­ra­ża­ją­ce kształ­ty.

–Si am­bu­la­ve­ro in val­le, non ti­me­bo mala1 – szep­nę­ła do sie­bie.

1 łac. Cho­ciaż­bym cho­dził ciem­ną do­li­ną, zła się nie ulęk­nę.

Czę­sto po­wta­rza­ła so­bie te sło­wa. Kie­dyś, bar­dzo wie­le lat temu, na­uczył ją ich oj­ciec. W po­łą­cze­niu z do­ty­kiem jego ręki na czo­le i wło­sach, dzia­ła­ły jak ma­gicz­ne za­klę­cie. Te­raz, po oj­cow­skiej dło­ni po­zo­sta­ło wy­łącz­nie wspo­mnie­nie. Było ono jed­nak na tyle żywe, iż w dal­szym cią­gu, po­mi­mo że Jan Wilk nie żył już od dzie­się­ciu lat, Ka­ro­li­na na­dal wy­czu­wa­ła jego obec­ność, ile­kroć cy­to­wa­ła ulu­bio­ną bi­blij­ną sen­ten­cję.

Na ze­wnątrz za­padł zmierzch. Uli­ca Ja­giel­loń­ska po­wo­li pu­sto­sza­ła, po­grą­ża­jąc się w wie­czor­nym pół­śnie, sta­no­wią­cym po­śred­nie sta­dium mię­dzy dzien­nym gwa­rem a noc­nym le­tar­giem. Nie­licz­ni prze­chod­nie zda­wa­li się su­nąć po­nad chod­ni­kiem ni­czym po­nu­re zja­wy; de­kon­spi­ro­wał ich je­dy­nie ci­chy stu­kot ob­ca­sów oraz od­głos tre­nów su­kien prze­cią­ga­nych po ko­st­ce bru­ko­wej.

Skrę­ca­jąc w Plan­ty, Ka­ro­li­na za­czę­ła do­bie­rać w my­ślach po­wi­tal­ne sło­wa. Do zwy­cza­jo­we­go „do­bry wie­czór” za­mie­rza­ła do­dać coś wię­cej, chcąc już na po­cząt­ku spo­tka­nia wy­wrzeć na sław­nym na­ukow­cu jak naj­lep­sze wra­że­nie. Po­mi­mo usil­nych sta­rań, nie była jed­nak w sta­nie upo­rząd­ko­wać my­śli, któ­re w spo­sób cał­ko­wi­cie nie­sko­or­dy­no­wa­ny kłę­bi­ły jej się w gło­wie. Pod Col­le­gium No­vum zja­wi­ła się więc nie­przy­go­to­wa­na.

Flo­rian Hil­de­brand cze­kał już w umó­wio­nym miej­scu. Wol­nym, do­stoj­nym kro­kiem prze­cha­dzał się po pod­cie­niach tam i z po­wro­tem, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ka­mien­nej po­sadz­ki. Wy­glą­dał na głę­bo­ko za­my­ślo­ne­go. Ka­ro­li­na przy­sta­nę­ła, ob­ser­wu­jąc go przez me­ta­lo­wą kra­tę. W koń­cu ze­bra­ła się w so­bie, by po­dejść bli­żej bu­dyn­ku, a na­stęp­nie po­sta­wić sto­pę na pierw­szym spo­śród ka­mien­nych stop­ni.

– Jest pani o wie­le bar­dziej punk­tu­al­na od mo­ich stu­den­tów – usły­sza­ła nad sobą zna­jo­mo brzmią­cy głos o odro­bi­nę cu­dzo­ziem­skim ak­cen­cie.

Hil­de­brand uchy­lił ka­pe­lu­sza i uśmiech­nął się ser­decz­nie.

– Czyż to nie iro­nia losu? – pod­chwy­ci­ła.

– Pra­wie wszyst­ko, co się dzie­je wo­kół nas, jest iro­nią losu – od­parł. – Choć­by to, że nie bała się pani ze mną spo­tkać.

– A dla­cze­go mia­ła­bym się bać?

– A dla­cze­go nie?

Oby­dwo­je się ro­ze­śmia­li. Przy­rod­nik skie­ro­wał się w stro­nę Go­łę­biej. Do­tar­li do wy­lo­tu Brac­kiej, gdzie cze­kał tam na nich czar­ny fia­kier za­przę­gnię­ty w dwa duże, siwe ko­nie. We­wnątrz po­jaz­du było jesz­cze zim­niej niż na uli­cy. Gdy pro­fe­sor Hil­de­brand po­mógł Ka­ro­li­nie wejść do środ­ka, po­czu­ła na twa­rzy nie­przy­jem­ne ude­rze­nie chło­du. Usiadł­szy na swo­im miej­scu, za­uwa­ży­ła, że tań­czą­ce w ciem­no­ści dro­bin­ki ku­rzu ukła­da­ją się w prze­dziw­ne, chwi­la­mi prze­ra­ża­ją­ce, a chwi­la­mi gro­te­sko­we kształ­ty.

Rozdział 5. Der Lindenbaum

Po­że­gnaw­szy się z Ta­ma­rą, Ma­te­usz udał się na pię­tro, gdzie znaj­do­wał się jego nowy po­kój. Wy­pa­ko­wu­jąc z wa­li­zek swój skrom­ny do­by­tek, przy­po­mi­nał so­bie ko­lej­ne frag­men­ty swej pierw­szej roz­mo­wy z pa­nią To­pol­ską. Na świe­że wspo­mnie­nie jej słów na­kła­da­ły się re­mi­ni­scen­cje wła­snych spo­strze­żeń, a tak­że do­tych­cza­so­wych wy­obra­żeń; te ostat­nie śmiesz­nie nie­do­rów­nu­ją­ce rze­czy­wi­sto­ści.

Wresz­cie, gdy zmę­cze­nie dało o so­bie znać, prze­rwał pra­cę. Prze­cią­gnąw­szy się so­lid­nie, za­czął się prze­cha­dzać po po­miesz­cze­niu. Sku­szo­ny chę­cią po­de­lek­to­wa­nia się uro­kli­wym wi­do­kiem, pod­szedł do du­że­go, po­dwój­ne­go okna, wy­cho­dzą­ce­go pro­sto na ogród. Słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi, wy­peł­nia­jąc cały po­kój cie­płym, pra­wie po­ma­rań­czo­wym świa­tłem, przy­jem­nie od­bi­ja­ją­cym się od zło­ci­sto­be­żo­wych, je­dwab­nych ta­pet tło­czo­nych w de­li­kat­ne wzo­ry.

Ma­te­usz otwo­rzył okno na oścież, po czym wcią­gnął w płu­ca po­wie­trze prze­po­jo­ne cha­rak­te­ry­stycz­ną wo­nią zwę­glo­ne­go chru­stu oraz ze­schłych li­ści. Ro­zej­rzał się po oko­li­cy, z za­chwy­tem pa­trząc na zło­te, czer­wo­ne i brą­zo­we ko­ro­ny ro­sną­cych w ogro­dzie drzew. W pew­nej chwi­li jego wzrok padł na wie­ko­wą lipę, któ­ra zda­wa­ła się cała to­nąć w zło­cie.

– Ależ tu pięk­nie! – po­wie­dział do sie­bie. – Toż to praw­dzi­wy Eden! Ci lu­dzie żyją w raju na zie­mi!

Z za­chwy­tem po­dzi­wiał spek­ta­ku­lar­ną, je­sien­ną sza­tę drze­wa gó­ru­ją­ce­go z mo­nar­szym do­sto­jeń­stwem nad ca­łym ogro­dem. Wi­dok ten przy­wiódł mu na myśl pieśń Schu­ber­ta za­ty­tu­ło­wa­ną Der Lin­den­baum. Usły­sza­na kie­dyś, zu­peł­nie przy­pad­ko­wo, na ka­me­ral­nym kon­cer­cie pew­ne­go au­striac­kie­go śpie­wa­ka, za­ko­rze­ni­ła mu się głę­bo­ko w du­szy. Pa­trząc na roz­ło­ży­ste ko­na­ry drze­wa, od­twa­rzał w my­ślach ową me­lo­dię. Ja­kimś dziw­nym tra­fem dźwię­ki zda­wa­ły się wy­do­sta­wać na ze­wnątrz z jego roz­ma­rzo­ne­go umy­słu, na­peł­nia­jąc sobą po­wie­trze, już to pły­nąc po­je­dyn­czą me­lo­dią, już to sa­mo­ist­nie ukła­da­jąc się w nie­zwy­kły cho­rał zło­żo­ny z ty­się­cy gło­sów.

Na­gle za­uwa­żył, że coś się pod ga­łę­zia­mi po­ru­szy­ło. Za­czął in­ten­syw­nie wy­pa­try­wać. Do­pie­ro po kil­ku mi­nu­tach, gdy wiatr lek­ko roz­wiał wciąż moc­no trzy­ma­ją­ce się ga­łę­zi li­sto­wie, spo­strzegł zna­jo­mą po­stać pani To­pol­skiej. Mia­ła na so­bie suk­nię w od­cie­niu cze­ko­la­do­wym, zna­ko­mi­cie kom­po­nu­ją­cą się z wszech­obec­ny­mi, cie­pły­mi bar­wa­mi je­sie­ni. Obok niej stał mło­dy, dość wy­so­ki męż­czy­zna o czar­nych, krę­co­nych wło­sach i ostrych, ory­gi­nal­nych ry­sach twa­rzy. Oby­dwo­je wy­glą­da­li na bar­dzo za­an­ga­żo­wa­nych w roz­mo­wę.

Ma­te­usz po­czuł, że na­gle krew od­pły­wa mu ze skro­ni oraz z ca­łej twa­rzy. Zro­bił krok do tyłu, by przy­pad­kiem nie zo­stać za­uwa­żo­nym. Przy­ci­snął po­li­czek do fra­mu­gi okien­nej. Spo­co­na skó­ra przy­kle­iła mu się do bia­łej far­by, któ­rą po­cią­gnię­to drew­no.

– Kim, u li­cha, jest ten czło­wiek? – po­wie­dział do sie­bie. – I co on tu robi?

W tej sa­mej chwi­li Ta­ma­ra po­chwy­ci­ła nie­zna­jo­me­go za obie ręce.

Garst­ka po­czuł się sła­bo. Od­wró­cił się od okna i moc­no po­tarł pal­ca­mi oczy, omal nie wtła­cza­jąc ich w głąb oczo­do­łów. Na­wet ból, jaki sam so­bie za­dał, nie był jed­nak w sta­nie uwol­nić go od wi­do­ku spla­ta­ją­cych się dło­ni – dwóch śnia­dych, a dwóch tak ja­snych, że aż pra­wie prze­zro­czy­stych. Do­pie­ro ni­ski, prze­cią­gły dźwięk, któ­ry na­gle roz­legł się w po­miesz­cze­niu, prze­rwał ów oso­bli­wy trans.

Ma­te­usz drgnął na ca­łym cie­le. Na­tych­miast oprzy­tom­niaw­szy, za­czął wy­pa­try­wać źró­dła dzi­wacz­ne­go od­gło­su. Do­pie­ro po chwi­li do­strzegł dwo­je ja­sno­zie­lo­nych oczu He­ka­te, spo­glą­da­ją­cych nań z naj­wyż­szej pół­ki po­ło­wicz­nie pu­ste­go re­ga­łu z książ­ka­mi.

– Ale żeś mnie na­stra­szy­ła, ty mała dia­bli­co! – za­wo­łał żar­to­bli­wie.

To rze­kł­szy, pod­szedł bli­żej z za­mia­rem po­gła­ska­nia zwie­rzę­cia. Kot­ka tym­cza­sem opu­ści­ła swój dłu­gi, zgrab­ny ogon, ła­god­nie mu­ska­jąc nim grzbie­ty sta­rych wo­lu­mi­nów.

Po kil­ku se­kun­dach in­ten­syw­nej ob­ser­wa­cji Ma­te­usz po­czuł, że krę­ci mu się w gło­wie. Na­stęp­nie owład­nę­ła nim prze­moż­na sen­ność po­łą­czo­na z przy­jem­nym uczu­ciem nie­waż­ko­ści. Nie bę­dąc w sta­nie ode­rwać wzro­ku od He­ka­te, jed­no­cze­śnie czuł, że wszyst­kie znaj­du­ją­ce się w po­ko­ju przed­mio­ty, uwol­nio­ne spod jarz­ma gra­wi­ta­cji, dry­fu­ją w po­wie­trzu do­ko­ła nie­go.

– Dziw­ne miej­sce – stwier­dził.

Otrzeź­wił go do­pie­ro od­głos kro­ków na par­te­rze. Po­znał cha­rak­te­ry­stycz­ny, nie­rów­ny chód Kle­men­sa To­pol­skie­go: je­den krok lżej­szy, dru­gi cięż­szy, na­stęp­nie głu­che ude­rze­nie la­ski o pod­ło­gę. Se­kwen­cja ta po­wtó­rzy­ła się kil­ka­krot­nie, z nie­zmien­ną czę­sto­tli­wo­ścią od­gło­sów, aż w koń­cu za­mar­ła i w domu za­le­gła nie­zmą­co­na ci­sza. He­ka­te przy­mknę­ła oczy, wy­da­ła z sie­bie ni­ski, le­d­wie sły­szal­ny syk, któ­ry prze­ciął po­wie­trze ni­czym ostre na­rzę­dzie, i pra­wie bez­sze­lest­nie ze­sko­czy­ła na pod­ło­gę.

Jesz­cze przez pe­wien czas Ma­te­usz stał nie­ru­cho­mo, omia­ta­jąc po­wierz­chow­nym spoj­rze­niem grzbie­ty sta­ran­nie po­se­gre­go­wa­nych na re­ga­łach wo­lu­mi­nów. Jed­nak­że na­wet wi­dok ulu­bio­nych ksią­żek nie był w sta­nie zni­we­lo­wać nie­po­ko­ju, wy­wo­ła­ne­go do­ko­na­nym przed chwi­lą, przy­pad­ko­wym od­kry­ciem, a wzmo­żo­nym przez na­głe od­da­le­nie się To­pol­skie­go. Na­ra­stał on w jego umy­śle, pęcz­nie­jąc ni­czym szko­dli­wa, mor­der­cza na­rośl, któ­ra stop­nio­wo wchła­nia w sie­bie zdro­we tkan­ki: Ta­ma­ra i ten czło­wiek. DerLin­den­baum. Spla­ta­ją­ce się dło­nie. Za gę­ste po­wie­trze w po­ko­ju. Ta­jem­ni­ca.

Po­ko­nu­jąc reszt­ki pa­ra­li­żu­ją­cej nie­mo­cy, po­zo­sta­łej po nie­pro­szo­nej wi­zy­cie He­ka­te, Ma­te­usz w koń­cu ze­brał się w so­bie i pod­szedł do okna. Pani To­pol­ska wciąż sta­ła pod drze­wem w to­wa­rzy­stwie ta­jem­ni­cze­go nie­zna­jo­me­go. Wiatr szar­pał te­raz ener­gicz­nie ko­na­ra­mi sta­rej lipy, co spra­wia­ło, że ich wa­ha­nia raz po raz unie­moż­li­wia­ły śle­dze­nie po­czy­nań roz­ma­wia­ją­cych.

Na­gle, na obrze­żach pola wi­dze­nia za­uwa­żył ja­kąś ciem­ną, ru­cho­mą pla­mę. Na chwi­lę ode­rwał wzrok od sta­rej lipy. Nie, nie po­my­lił się: śred­nie­go wzro­stu sza­tyn zbli­żał się do pary szyb­ki­mi kro­ka­mi, ku­le­jąc. In­ten­syw­nie ge­sty­ku­lo­wał i wy­glą­dał na roz­gnie­wa­ne­go. Ostat­ni raz Ma­te­usz wi­dział go w po­dob­nym sta­nie przed kil­ko­ma dnia­mi, w ban­ku, po otrzy­ma­niu wia­do­mo­ści o śmier­ci jed­ne­go ze swych naj­bar­dziej in­trat­nych klien­tów.

Aku­rat gdy To­pol­ski pod­szedł do lipy, wiatr ła­ska­wie uchy­lił dwa za­sła­nia­ją­ce do­tąd pole wi­dze­nia ko­na­ry na lewą stro­nę, ni­czym kur­ty­nę te­atral­ną, któ­ra przed­wcze­śnie opa­dła do po­ło­wy jesz­cze w trak­cie przed­sta­wie­nia, utrud­nia­jąc wi­dzom swo­bod­ne oglą­da­nie fi­nal­nej czę­ści spek­ta­klu. Ta­ma­ra pu­ści­ła lewą dłoń swe­go to­wa­rzy­sza. Stał on te­raz wspar­ty o pień drze­wa. Osten­ta­cyj­nie igno­ro­wał Kle­men­sa, lecz Ma­te­usz zdo­łał uchwy­cić wzro­kiem po­ru­sze­nia jego klat­ki pier­sio­wej. Zdra­dza­ły one przy­spie­szo­ny od­dech, świad­czą­cy o zde­ner­wo­wa­niu.

To­pol­ski tym­cza­sem za­trzy­mał się w po­ło­wie dro­gi i sta­nął tuż za ple­ca­mi żony. Na wi­dok jego sil­nej, mu­sku­lar­nej dło­ni kła­dą­cej się cięż­ko na szczu­płym ra­mie­niu ko­bie­ty, Garst­ka się wzdry­gnął, po czym od­ru­cho­wo za­ci­snął pra­wą pięść. Nie bez tru­du zdo­łał stłu­mić w so­bie na­gły przy­pływ nie­chę­ci do wła­sne­go pra­co­daw­cy, a za­ra­zem naj­więk­sze­go do­bro­czyń­cy.

Ban­kier po­wie­dział coś zni­żo­nym gło­sem. Wiatr unie­moż­li­wiał wy­chwy­ce­nie ca­łych zdań, zro­zu­mia­łe były je­dy­nie nie­wy­raź­ne strzę­py jego wy­po­wie­dzi. Wciąż trzy­mał rękę na ra­mie­niu Ta­ma­ry, któ­ra sta­ła nie­ru­cho­mo, jak gdy­by wro­śnię­ta w zie­mię. Nie po­ru­sza­ła na­wet po­wie­ka­mi, upodob­nia­jąc się do ka­mien­ne­go po­są­gu. Nie pa­trzy­ła ani na męża ani na swe­go, te­raz już nie­me­go roz­mów­cę, lecz przed sie­bie, wcze­pia­jąc się wzro­kiem w nie­okre­ślo­ny punkt na ho­ry­zon­cie.

To­pol­ski po­wie­dział coś jesz­cze, lecz Ma­te­uszo­wi znów nie uda­ło się tego usły­szeć. Po­wie­wa­ją­ce ga­łę­zie bar­dzo utrud­nia­ły ob­ser­wa­cję roz­gry­wa­ją­cej się za ich zło­ci­stym pa­ra­wa­nem sce­ny. Przez szpa­rę w ko­na­rach wi­dać było je­dy­nie pół­pro­fil nie­zna­jo­me­go męż­czy­zny. Wy­ra­zi­sty nos i pod­bró­dek oraz sil­nie za­ry­so­wa­ne ko­ści po­licz­ko­we zdra­dza­ły nie­ustę­pli­wy cha­rak­ter. Oczy na­to­miast spra­wia­ły wra­że­nie za­my­ślo­nych. Pro­mie­niu­ją­ca z nich me­lan­cho­lia nie­co ła­go­dzi­ła ostrość ry­sów. Dy­so­nans ten czy­nił ca­łość zgo­ła in­try­gu­ją­cą.

Gdy To­pol­ski w koń­cu ode­rwał dłoń od ra­mie­nia Ta­ma­ry, Ma­te­usz po­wo­li roz­luź­nił za­ci­śnię­tą pięść. Uczu­cie gniew­ne­go roz­cza­ro­wa­nia, spo­wo­do­wa­ne obec­no­ścią nie­zna­jo­me­go, utrzy­my­wa­ło się u nie­go jed­nak przez cały czas na tym sa­mym po­zio­mie, a na­wet nie­znacz­nie wzra­sta­ło, do­dat­ko­wo pod­sy­ca­ne ob­ser­wa­cja­mi po­czy­nio­ny­mi przed kon­fron­ta­cją z Kle­men­sem.

Z za­du­my wy­rwał go do­pie­ro od­głos kro­ków na scho­dach. Na­tych­miast roz­po­znał chód Ja­dwi­gi. Od­wró­cił gło­wę od okna i spoj­rzał w stro­nę drzwi, sta­ra­jąc się nadać swej twa­rzy wy­raz pe­łen za­do­wo­le­nia.

– Pan Kle­mens już wró­cił – oznaj­mi­ła słu­żą­ca. – Po­wi­nien za­raz się u pana zja­wić.

– Wiem – od­parł Ma­te­usz.

Ja­dwi­ga od­ru­cho­wo zmarsz­czy­ła czo­ło.

– Słu­cham? – za­py­ta­ła.

– Wiem, że pan To­pol­ski wró­cił – wy­ja­śnił Garst­ka. – Wi­dzia­łem go z okna.

Po twa­rzy ko­bie­ty prze­mknął cień.

– Ach, tak… – wes­tchnę­ła.

Ma­te­usz spoj­rzał na nią ba­daw­czo.

– Gdy­bym wie­dział, że pań­stwo spo­dzie­wa­ją się dziś go­ścia, nie przy­szedł­bym tak wcze­śnie… – kon­ty­nu­ował, z za­mia­rem zręcz­ne­go wy­do­by­cia zeń in­for­ma­cji na te­mat za­gad­ko­we­go in­tru­za.

Ja­dwi­ga usi­ło­wa­ła ukryć zmie­sza­nie pod ma­ską uśmie­chu, lecz Ma­te­usz od­czy­tał z jej twa­rzy, iż do­sko­na­le wie, do kogo uczy­nił alu­zję.

– To zna­jo­my… Cza­sem do nas za­cho­dzi, zwy­kle nie­za­po­wie­dzia­ny – zdra­dzi­ła. – Taki już ma zwy­czaj. Pro­szę się nim nie przej­mo­wać, tak jak­by w ogó­le nie ist­niał.

Garst­ka z wy­sił­kiem od­wza­jem­nił jej uśmiech, po czym pod­szedł do sto­ją­ce­go naj­bli­żej sie­bie re­ga­łu, uda­jąc, że za­in­te­re­so­wał go ty­tuł jed­nej ze sto­ją­cych tam ksią­żek, wy­tło­czo­ny w zło­cie w skó­rza­nym grzbie­cie. Od­wró­cił się na chwi­lę i spoj­rzał na Ja­dwi­gę, rów­no­cze­śnie wy­su­wa­jąc wo­lu­min z sze­re­gu. „Tak jak­by w ogó­le nie ist­niał…” – po­my­ślał z gorz­ką iro­nią.

– Czy jest coś jesz­cze?

– Nie, już nic, pro­szę pana.