Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 17 min
Lektor: Jacek Dragun
Redakcja
Magdalena Paluch
Projekt okładki
Joanna Jax
Ilustracja na okładce
© VERSUSstudio|Shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów2019
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500Chorzów, Aleja Harcerska3C
tel.600 472 609
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942Warszawa, ul. Kabaretowa21
tel.22 663 98 13, fax22 663 98 12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
Tekst © Joanna Pypłacz
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów2018
ISBN978-83-7835-722-3
Niech więc ciemność stanie się światłem,
a bezruch zatańczy[…].
T.S. Eliot
Drzwi do piwnicy ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Ostrożnie, trzymając się śliskiej ściany, Tamara Topolska postawiła pierwszy krok w dół. Stopa zniknęła w mroku, tak jakby została przezeń wessana już na zawsze. Za drugim krokiem granica przesunęła się jeszcze dalej i podziemna czeluść pochłonęła częściowo brzeg ciemnozielonej sukni.
– Hekate! – zawołała.
Nikt nie odpowiedział. Dopiero po prawie minucie z czarnych odmętów dobiegł długi jęk, łudząco podobny do kwilenia niemowlęcia.
– Hekate, chodźże do pani! – odezwała się ponownie Tamara. – Gdzieś ty się znowu zapuściła? Wracaj natychmiast!
Tym razem nie usłyszała nic.
Zeszła zatem jeszcze niżej, stopniowo pogrążając się w oceanie bezkresnej czerni, który, sekunda po sekundzie, pożerał ją całą. Nawet trzymana przez nią lampa ze swym mdłym światłem nie była w stanie powstrzymać owego procesu stopniowego znikania.
– Hekate? – zawołała już ciszej.
Za chwilę ten sam jęk, jeszcze dłuższy i smutniejszy niż poprzednio, przeszył gęstą ciemność niczym ostra strzała. Pani Topolska zeszła więc na sam dół, unosząc lampę w powietrzu. Jej ciemne, prawie czarne włosy zespoliły się z wszechobecnym mrokiem, stając się jego integralną częścią. Widoczna pozostała jedynie twarz, tak blada, że przypominała bardziej oblicze zjawy niż istoty ludzkiej.
Coś błysnęło w oddali. Były to dwa lśniące punkty, które łagodnie dryfowały w ciemnościach na podobieństwo świetlików poruszających się na wspólnej, niewidzialnej osi. Znów rozległ się jęk. Tym razem zabrzmiał on bliżej i z bezkresnej, wilgotnej otchłani wynurzyła się drobna istota o płynnych, eleganckich ruchach.
– Hekate, ty nieznośna kocico! – westchnęła Tamara.
Schyliła się, by wziąć zwierzę na ręce, a następnie ucałowała lśniące futerko. Szybko biło pod nim małe serce. Hekate, wygodnie rozciągnięta na jej ramieniu, rytmicznie zatapiała pazury w skórze pani Topolskiej.
– Nigdy więcej tam nie uciekaj!
Kotka odpowiedziała swej pani głośnym mruczeniem. Sprawiło ono, że odczuwany przez nią niepokój zaczął zanikać, ustępując miejsca senności.
Jedną ręką tuląc do siebie zwierzę, drugą trzymając lampę, Tamara obejrzała się w tył po raz ostatni, i wówczas stało się coś zupełnie niespodziewanego: jej percepcja ciemności, dotąd przepojona przesądnym lękiem, uległa całkowitej zmianie. Piwniczny mrok, dotąd tak odpychający oraz budzący grozę, zaczął ją teraz przyciągać. Chłonęła go oczyma niczym magiczny eliksir, nie mogąc się nasycić jego nieprzeniknioną, czarną słodyczą.
Był 8 października 1890. Jak zwykle w pierwszą środę miesiąca, baronowa Othilia von Redlich, i – wbrew własnym zapewnieniom – mocno spolonizowana austriacka arystokratka, urządziła wspaniałe przyjęcie dla grona swych najbliższych znajomych. Nie było ich wielu, lecz za to każda z tych osób cieszyła się w Krakowie pewną renomą, i każda z innego powodu.
Jedynie Mateusz Garstka, dwudziestosześcioletni pracownik Galicyjskiego Domu Bankowego, był tu zupełnie nowy. Oszołomiony panującym w pałacu przepychem, którego nie brakło także na stole, wodził oczyma po bajecznie udekorowanym otoczeniu, a także po szykownych strojach współbiesiadników.
– Wnioskuję, mój przyjacielu, żeś nigdy nie przebywał w podobnym miejscu – zagaił siedzący obok niego Klemens Topolski, właściciel i dyrektor wspomnianego banku.
Mateusz pokręcił głową z nieśmiałym uśmiechem.
– Czasem odnoszę wrażenie, że dla miłej baronowej czas zatrzymał się gdzieś w osiemnastym wieku, zanim jej zbłąkana dusza zdążyła się urodzić nie w tym ciele, w którym powinna – szepnął ponownie Topolski.
To mówiąc, spojrzał dyskretnie na wysoko upięte, mlecznobiałe włosy arystokratki. Sporadycznie wpleciono w nie drobne, ciemnopurpurowe kwiaty. Łagodne rysy oraz rozmarzone oczy starej damy sprawiały wrażenie wyjętych z dworskiego portretu namalowanego przed ponad stu laty. Promieniował z nich dziwny smutek, charakterystyczny dla ludzi, którzy, choć przeżyli swe życie w dostatku, wewnątrz okrutnie cierpieli, ku własnemu wstydowi i zgorszeniu.
Mateusz pomyślał o swej matce. Pomimo że w niczym nie przypominała wielkiej damy, jaką była baronowa, jednakże spojrzenie miała dokładnie takie samo, pełne słodkiej niemocy. Zawsze wprawiało go to w melancholię: spojrzenie ptaka uwięzionego w za ciasnej klatce. Uczucie to wzrosło, gdy ukradkiem zahaczył wzrokiem o siedzącego obok Othilii barona Dietmara von Redlicha, starszego pana o minie zadowolonego despoty.
– Jak więc, Garstka, przemyślałeś już moją propozycję? – odezwał się ponownie Topolski, wyrywając Mateusza z głębokiej zadumy.
Ten z opóźnieniem oderwał wzrok od von Redlicha i skierował go na swego rozmówcę.
– Owszem – potwierdził nieśmiało.
– Rozumiem, że rezultat twoich przemyśleń jest dla nas wszystkich korzystny.
Chłopak skinął głową.
– Nie pożałujesz, Garstka – zapewnił Klemens, po czym mocno uścisnął pod stołem jego spoconą ze zdenerwowania dłoń.
Młody buchalter uśmiechnął się niepewnie. Myśli kłębiły mu się w mózgu niczym stado zagubionych ptaków, które, odłączone od klucza przez niespodziewany poryw północnego wiatru, zbłądziły pośród gęstych chmur. Wciąż żywo pamiętał pokazane mu przed kilkoma dniami przez Topolskiego, prostokątne zdjęcie w miniaturze przedstawiające czarnowłosą kobietę o wyrazistych, lecz jednocześnie subtelnych, niepokojąco pięknych rysach twarzy. Jej wielkie, prawdopodobnie czarne lub piwne oczy spoglądały na niego z taką przenikliwością, jakby ich właścicielka, wydostawszy się ze zdjęcia, nagle zmaterializowała się tu i teraz, siedząc dokładnie na miejscu zajmowanym w rzeczywistości przez Othilię von Redlich. Dojrzałe piękno baronowej w dziwny sposób przenikało się z bijącym z fotografii gęstym, melancholijnym urokiem młodej kobiety.
Mateusza ogarnęło dziwne uczucie.
– Oczywiście, że się zgadzam – sformalizował swą akceptację z opóźnieniem, chcąc ją potwierdzić jak najwyraźniej i jak najbardziej oczywiście.
– Lubię cię, Garstka – wyznał Topolski. – Lubię takich szczerych ludzi jak ty. Takich, którzy namyślają się w nieskończoność, a potem ich opór lub entuzjazm jest wprost proporcjonalny do intensywności przemyśleń. To mit, że nasz fach wymaga jedynie spokoju i opanowania. Spokój – tak, opanowanie – oczywiście. Ale nie bez pasji. Bez tego nie ma nic, z przedsięwzięcia zostają zgliszcza.
– Czyżbyś chciał powiedzieć, że przedsięwzięcia odzwierciedlają prywatne postawy swych autorów? – zapytał Mateusz.
– Tak, to właśnie chcę powiedzieć. I chciałbym, żebyś to zapamiętał.
Garstka znów przypomniał sobie twarz kobiety ze zdjęcia. Zrobiło mu się duszno.
– Podzielam twoją opinię, Klemensie – przyznał. – Życie bez pasji jest pozbawione sensu. Można je chyba tylko porównać do pogrzebania żywcem.
Topolski lekko zbladł, tak jakby nagle o czymś sobie przypomniał.
– Lepiej bym tego nie ujął – powiedział po chwili krótkiej zadumy, odzyskując swą zwyczajną energię.
Po tych słowach uniósł kryształowy kielich pełen słodkiego, musującego wina.
– Za pasję! – wzniósł toast.
– Za pasję! – dołączył Dietmar von Redlich.
– Za pasję! – powtórzył chór pozostałych gości.
Othilia uśmiechnęła się nostalgicznie.
Dalszą część przyjęcia Mateusz spędził pogrążony w zamyśleniu. Co pewien czas wyrywały go z tego stanu wybuchy spontanicznego śmiechu oraz pytania skierowane bezpośrednio do niego, na które nie wypadało nie udzielić choćby zupełnie zdawkowej odpowiedzi.
– Jak się panu pracuje u pana Topolskiego? – zagaiła jedna ze starszych dam, siedząca w pobliżu Othilii von Redlich.
– Znakomicie – odparł.
– Jest pan taki młody, przed panem wielkie perspektywy, kariera… – odezwał się siedzący obok damy elegancko ubrany starszy mężczyzna.
– Przy takim protektorze pójdzie panu jak z płatka! – zawtórowała chrapliwym szeptem młoda, lecz przedwcześnie zasuszona sąsiadka owej pary. Jej specyficzna toaleta skojarzyła się Mateuszowi z mumią owiniętą w połyskujące, satynowe bandaże.
– Z pewnością – potwierdził z grzecznym uśmiechem.
Ograniczając swój udział w rozmowie do absolutnego minimum, zstępował coraz głębiej w odmęty fantazji, wyobrażając sobie już to słynną willę Topolskiego (której – choć z bankierem byli na „ty” – nigdy nie widział osobiście), już to salon, już to gabinet. Najbardziej jednak zaprzątała mu głowę postać Tamary, gdyż tak właśnie miała na imię tajemnicza kobieta uwieczniona przez fotografa w prostokątnej miniaturze. Jej intensywne spojrzenie zdawało się penetrować aż do głębi jego duszy.
Jedyną osobą – oprócz samej baronowej – na którą zwrócił uwagę tego wieczoru, był pewien mężczyzna około lat czterdziestu pięciu. Człowiek ten raz po raz wtrącał w rozmowę krótkie, nieco sarkastyczne uwagi. Dystans, jaki wokół siebie wytwarzał, dawał się odczuć niemal fizycznie, niczym niewidzialna bariera chłodu odgradzająca go od pozostałych uczestników przyjęcia.
Othilię von Redlich traktował z niebywałą rewerencją, graniczącą prawie ze służalczym uniżeniem. W każdym skierowanym do niej zdaniu zręcznie ukrywał wyrafinowany komplement. Stopniowo omotywał w ten sposób wiekową arystokratkę – niczym pająk muchę – lepką nicią pochlebstwa, wytwarzając wokół niej szczelny, jedwabisty kokon, z którego nie było już ucieczki.
W Mateuszu człowiek ten wzbudził jednocześnie fascynację i grozę. Jego kamienna twarz (nieco postarzona, do złudzenia przypominałaby upiorną maskę Il Commendatore z opery Mozarta), nie wyrażała żadnych emocji, z wyjątkiem sztucznego podziwu dla niebywałej mądrości, urody oraz wszelakich cnót baronowej. Na resztę obecnych na przyjęciu gości spoglądał natomiast z ironiczną pobłażliwością, plasując się samozwańczo wysoko ponad nimi.
– Nie mogę odżałować pańskiego ostatniego wykładu – zwróciła się doń Othilia, unosząc brwi nad swym cienkim, kościstym nosem. – Podobno mówił pan o prehistorycznych owadach...
– Nie ma pani czego żałować, baronowo von Redlich – odparł z pełnym galanterii uśmiechem.
– Jak to?
– Ten wykład adresowany był do szerokiego grona słuchaczy. Dla pani, z wiedzą, jaką pani posiada w temacie, przygotowałem coś lepszego: prywatne spotkanie w katedrze. Tylko pani, ja i eksponaty, dostępne tylko dla pani.
Na te słowa zgaszone dotąd oczy Othilii rozbłysły jasnym światłem, na podobieństwo dziecka, któremu obiecano wymarzony prezent.
– Ależ panie profesorze! – zawołała głosem pełnym entuzjazmu. – Tyle kłopotu tylko dlatego, że akurat w dniu wykładu zmogła mnie migrena!
– Taki kłopot to dla mnie najwyższa przyjemność – odrzekł mężczyzna, spoglądając na nią spod swych gęstych, lekko szpakowatych brwi.
Kwaśny uśmiech na twarzy Dietmara von Redlicha nie zdołał zmniejszyć jego pewności siebie. Zdawała się ona nie tylko nie maleć, lecz wzrastać wprost proporcjonalnie do spłycania się wytwornego small talk.
– Powoli zaczynam rozumieć pański fenomen, Herr Hildebrand – skomentował baron, celowo opuszczając tytuł akademicki.
– Słucham, panie baronie – zwrócił się doń przyjaźnie naukowiec, wciąż z tą samą, niewzruszoną miną.
Arystokrata nie odpowiedział, pozostawiając swój komentarz w sferze enigmatycznej wieloznaczności. Kilka osób, w tym Klemens Topolski, uśmiechnęło się dyskretnie. Othilia natomiast posmutniała, spuszczając wzrok w wyrazie wstydliwej rezygnacji. Jej poorane siatką drobnych zmarszczek policzki płonęły teraz żywym ogniem. Na ten widok Mateusz poczuł bolesne ściśnięcie w gardle.
Profesor Hildebrand tymczasem zdawał się niczego nie zauważać. Wodził po ogromnej jadalni swym kamiennym wzrokiem, tak jakby poszukiwał wśród pozostałych gości śmiałka, który odważyłby się stawić mu czoło w pojedynku na panowanie nad emocjami.
– Ciekawe spostrzeżenie… „Mój fenomen”… – podchwycił z właściwym sobie sarkazmem w głosie.
Baronowa von Redlich, wciąż zawstydzona, nie odrywała wzroku od kryształowego kielicha i pozostałej na jego dnie odrobiny czerwonego wina. Mateuszowi skojarzyło się ono z zakrzepłą krwią. Dreszcz grozy przebiegł mu po plecach. Tymczasem zimne, spokojne oczy profesora Hildebranda zwróciły się właśnie w jego stronę, drążąc źrenice niczym dwa sztylety wyciosane z lodu.
Wnętrze sali wykładowej w Collegium Novum było już pełne. Ostatni, spóźnieni słuchacze od razu kierowali się pod okna z zamiarem usadowienia się na parapetach, podczas gdy ci najpunktualniejsi z niecierpliwością spoglądali bądź to na wiszący w sali duży zegar, bądź to na tablicę. Wypisano na niej drukowanymi literami:
Profesor Florian Hildebrand
O truciznach i antidotach.
Część trzecia: Jadowite owady i pająki.
Karolina Wilkówna wyjęła z torebki książkę, którą po zakończeniu wykładu miała nadzieję podsunąć autorowi w celu uzyskania dedykacji.
– Florian Hildebrand, „Zagadki entomologii”... Widzę, że przyszłaś przygotowana – zauważyła siedząca obok niej druga dziewczyna, podobnie jak ona entuzjastka historii naturalnej oraz wierna słuchaczka publicznych odczytów słynnego naukowca.
Wilkówna spojrzała na nią z uśmiechem pełnym satysfakcji.
– Ostatni egzemplarz! – szepnęła.
– Jak to ostatni?
– Jacyś studenci rzucili się na to jak sępy. Ale ja byłam szybsza!
– Pokaż!
W chwili, gdy sąsiadka przejmowała od Karoliny wolumin, w drzwiach sali ukazała się postać szpakowatego mężczyzny średniego wzrostu, o krótkiej, starannie przyciętej hiszpańskiej bródce oraz chłodnym, pewnym spojrzeniu; ta sama, która niedawno przykuła uwagę Mateusza Garstki.
– Wyobrażasz sobie, jak by to było, chodzić codziennie na takie wykłady, móc się kształcić? – westchnęła Wilkówna.
– To kompletna utopia – powiedziała jej znajoma.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Bo tacy ludzie, jak choćby ten oto jegomość, nigdy się na to nie zgodzą.
– Skąd wiesz, że on podziela zdanie reszty?
– A skąd ty wiesz, że nie?
Karolina przygryzła wargi w zakłopotaniu.
– Mam przeczucie, że ten jest inny. Że ma ideały – wyznała.
– No właśnie: masz przeczucie – podchwyciła sarkastycznie jej rozmówczyni. – A tymczasem obie wiemy, jaka jest rzeczywistość. Ja też chciałabym studiować, tak samo jak ty; czytać, poszerzać wiedzę… Mojej bogatej kuzynce rodzice zafundowali studia w Paryżu, a mnie pewnie niedługo wydadzą za tego zgrzybiałego starucha. Jeśli to się stanie, pozostanie mi już tylko Biblia i książki kucharskie.
– Komu jak komu – zareplikowała Karolina. – Ja nie zamierzam rezygnować z nauki tylko dlatego, że mamy nieludzkie prawo. Będę się kształcić, będę chodzić na odczyty, a nawet, jeśli zajdzie taka potrzeba, uciekać z domu, żeby w nich uczestniczyć.
– Nawet kiedy wyjdziesz za mąż?
– Nie wyjdę – zadeklarowała. – Małżeństwo to strata czasu. Wolę być wolna i badać moje owady.
Sąsiadka westchnęła.
Tymczasem tuż za plecami dziewcząt rozległ się lekki szmer, a po chwili cała sala ucichła, jakby rażona gromem. Profesor Hildebrand założył okulary i umieścił swe zadbane dłonie na krawędziach pulpitu.
– Potem ci pożyczę – szepnęła Karolina, odbierając koleżance książkę. – Po wykładzie podejdę do profesora i postaram się zdobyć dedykację.
– Pewnie, że pożyczysz! Tak jak tę poprzednią, o ptakach drapieżnych… Doprosić się nie mogę!
– Cicho! – odezwał się ktoś z tyłu.
Karolina położyła sobie palec na wargach. W odpowiedzi, jej znajoma teatralnie przewróciła oczyma. Obie stłumiły spontaniczny wybuch śmiechu.
Tymczasem profesor Hildebrand zawiesił na tablicy dużych rozmiarów planszę, na której widniała powiększona fotografia egzotycznego pająka o odnóżach nieproporcjonalnie cienkich do tłustego odwłoka.
– Ale ohyda!
Wilkówna uśmiechnęła się do siebie, widząc, jak siedząca z jej drugiej strony starsza kobieta wzdryga się z odrazą.
– Latrodectusmactans, popularnie zwany czarną wdową – zaczął prelegent z wyczuwalnym obcym akcentem. – Oto pierwszy bohater albo raczej bohaterka naszego dzisiejszego spotkania. Bohaterka, gdyż tematem owego spotkania są trucizny i antidota, a u pająków to samice ze wszech miar przewyższają swych partnerów.
„Dlaczego nie urodziłam się pająkiem?” – przemknęło Karolinie przez myśl. – „Dlaczego mama nie urodziła się wielkim, żarłocznym pająkiem?”. Akurat w tej samej chwili chłodny wzrok profesora Hildebranda padł właśnie na nią. Poczuła, że pieką ją policzki. Mocno ścisnęła w dłoniach książkę, starając się zapanować nad zdenerwowaniem. Uczony tymczasem zwrócił głowę w stronę swej planszy.
– Tu, gdzie widzą państwo jaśniejszą plamę w kształcie klepsydry – powiedział – znajduje się jeden ze znaków rozpoznawczych. W naturze jest on barwy żywo czerwonej.
Po tych słowach, wciąż mówiąc do publiczności, znów przelotnie spojrzał na Karolinę. Odniosła wrażenie, że po jego surowej, wręcz ascetycznym obliczu nagle przemknął cień uśmiechu. Pieczenie policzków minęło, przeradzając się w lodowaty chłód towarzyszący gwałtownemu odpływowi krwi z całej twarzy. Płynących z katedry wywodów słuchała jak w transie, chłonąc i starając się zapamiętać każdy wyraz.
Gdy odczyt, a następnie wieńcząca go owacja dobiegły końca, złapała przyjaciółkę za nadgarstek, komunikując w ten sposób, iż ma na nią zaczekać, sama zaś wmieszała się w tłum oczekujących na autograf. Gdy nadeszła jej kolej, profesor Hildebrand znów się uśmiechnął. Pospiesznie otworzyła książkę na stronie tytułowej, po czym wręczyła mu ją, wpatrując się weń z przesadną powagą.
– Słuchała pani z wielkim zainteresowaniem – zauważył, jednocześnie sięgając do stojącego na biurku kałamarza.
Dopiero teraz Karolina trochę ochłonęła i zdobyła się na odwzajemnienie jego uśmiechu.
– Tak, czekałam na ten wykład. Niestety dowiedziałam się o nich zbyt późno…
– Rozumiem, że opuściła pani dwa pozostałe.
Karolina skinęła głową.
– Niestety tak – potwierdziła. – I bardzo tego żałuję.
– Nie ma czego. Znajdziemy na to sposób – uspokoił profesor Hildebrand, starannie kaligrafując dedykację i podpis. – Zapraszam panią na prywatne spotkanie.
Przybrał taki sam ton, jakiego użył dzień wcześniej wobec Othilii von Redlich, dokładnie w tym samym kontekście. Wypowiadając ostatni wyraz, postawił kropkę nad swym nazwiskiem. Obserwując jego dłoń, dziewczyna przypomniała sobie wspomnienie sprzed lat, kiedy siedząc obok ojca, przyglądała się, jak sprawdza prace swych uczniów. Zauważyła, że Hildebrand trzyma pióro w podobny sposób.
– Prywatne spotkanie? – zapytała, nie kryjąc zdumienia.
– Tak – potwierdził profesor z przyjaznym, lecz chłodnym uśmiechem. – U mnie w domu.
– U pana…
– Podjadę po panią, o ile zechce pani zdradzić mi swój adres.
Karolinie natychmiast stanęła przed oczyma antypatyczna, groteskowo wykrzywiona twarz byłego kaprala, Tadeusza Targońskiego. Na samą myśl, że ojczym mógłby powitać jej nowego znajomego, ogarnęła ją zgroza.
– Mieszkam przy św. Jana. Możemy się spotkać w podcieniach Collegium Novum, a potem pojedziemy do pana – zaproponowała.
– Niech tak będzie – zgodził się naukowiec.
– Pańskie zaproszenie to dla mnie zaszczyt – odparła.
Profesor Hildebrand zawiesił wzrok na obwolucie z tłoczonego papieru, w którą panna Wilkówna starannie oprawiła jego monografię.
– A dla mnie to przyjemność poznać kogoś takiego jak pani – wyjawił z lekką emfazą, jednak w granicach właściwej sobie powściągliwości. – Od kiedy interesuje się pani historią naturalną?
– Od dziecka. Mój ojciec uczył przyrody w liceum.
– A więc to ojciec zaszczepił pani tę pasję? Jest przyrodnikiem?
– Był… – poprawiła Karolina. – Mój ojciec nie żyje.
Profesor Hildebrand spoważniał.
– Najmocniej przepraszam. Nie chciałem… – powiedział.
– Nic się nie stało. Ojciec zmarł dziesięć lat temu – odrzekła. – Niestety, nie urodziłam się chłopcem, więc jedyne, co mi pozostaje, to samodzielne zgłębianie wiedzy poprzez lekturę i chodzenie na publiczne odczyty.
– Od teraz będzie pani mogła również zgłębiać wiedzę w o wiele bardziej skuteczny sposób.
Dziewczyna pytająco spojrzała na swego rozmówcę.
– Nie przeskoczymy prawa, ale można je łatwo obejść – wyjaśnił dość enigmatycznie Hildebrand. – Co prawda nie mają panie wstępu na studia, ale przecież nikt jeszcze nie zakazał profesorom posiadania prywatnych uczniów ani przekazywania wiedzy zdolnym młodym ludziom poza murami uniwersytetu. Nikt nie zakazał nam też rozmów z inteligentnymi kobietami.
Karolina uśmiechnęła się szeroko.
– Nie chciałabym panu zabierać czasu – zaprotestowała z grzeczności. – Na pewno ma pan profesor rodzinę, obowiązki…
– Nie mam rodziny – odparł z uśmiechem Hildebrand. – Mieszkam sam z Josephem, który prowadzi mi dom. Dzielę życie między pracę i szklarnię.
– Szklarnię?
– Mój ojciec, gdy jeszcze żył, pozazdrościł Anglikom ich wspaniałych pięknych szklarni i postanowił wybudować sobie coś podobnego. W miniaturze, oczywiście, stosownie do możliwości. Niestety, nie zdążył zrealizować swego marzenia. Kiedy przyjechałem do Krakowa, zrobiłem to za niego… Dla niego.
To rzekłszy, zwrócił Karolinie książkę.
– Jestem zaszczycona – zawołała.
– Kiedy więc się spotykamy? – zapytał.
– Kiedy panu…
– Kiedy pani będzie na rękę – poprawił.
– Dziś mamy piątek, jutro sobota… Może jutro?
– Doskonale – ucieszył się. – Jutro o której godzinie?
– Skoro ja wybrałam dzień, wypada mi pozostawić gospodarzowi prawo wyboru godziny – zaproponowała.
Źrenice profesora Hildebranda, dotąd skurczone do rozmiaru łebków od szpilek, nieznacznie się rozszerzyły. Panna Wilkówna dostrzegła w nich błysk zadowolenia.
– Jeżeli pani ani pani domownicy nie mają nic przeciwko temu, zapraszam panią na podwieczorek o osiemnastej. Pokażę pani moją prywatną bibliotekę i moje owady.
Na twarzy Karoliny odmalował się zachwyt.
– Owady? – zapytała.
– Niektóre martwe, ale niektóre jak najbardziej żywe – objaśnił naukowiec. – Szczerze mówiąc, postawiłem w ogrodzie tę szklarnię także z myślą o nich. Zresztą taki też był plan mojego ojca. Owady to delikatne istoty, potrzebują odpowiednich warunków.
Karolina się obejrzała. Jej koleżanka wyglądała na znużoną. Ostentacyjnie spojrzała na zegarek i delikatnie postukała paznokciem w szybkę nad tarczą.
– Zdaje się, że pani towarzyszka nie podziela pani entuzjazmu – zaobserwował profesor Hildebrand.
– Ależ jak najbardziej! – zaprzeczyła. – Jest tylko trochę zazdrosna, bo nie udało jej się kupić pańskiej książki – dodała półżartem.
– W takim razie jutro dostanie pani ode mnie jeszcze jeden podpisany egzemplarz – obiecał przyrodnik, jednocześnie wykonując przyjazny gest głową w stronę czekającej na Karolinę dziewczyny.
Nastała sobota, 11 października 1890 roku. Mateusz Garstka dopchnął kolanem trzecią i ostatnią walizkę, a następnie po raz ostatni spojrzał na swój obskurny pokoik na werandzie rozsypującej się kamienicy, gdzie przyszło mu spędzić ostatnie dwa lata życia; lata banicji, na którą skazało go bankructwo ojca oraz będąca poniekąd jego pośrednią konsekwencją utrata obojga rodziców.
Przegrawszy w karty cały skromny majątek, poznański notariusz Hipolit Garstka zmarł bowiem nagle w wyniku rozległego zawału serca. Gdy po kilku miesiącach jego śladem podążyła osłabiona żałobą małżonka, ich jedyny syn, Mateusz, pragnąc uporać się z owym podwójnym ciosem w nowym, świeżym otoczeniu, w niedługim czasie wyjechał z rodzinnego miasta do Krakowa. Tam, za minimalną protekcją ze strony dawnego przyjaciela Hipolita, udało mu się zdobyć zatrudnienie w mieszczącym się przy Grodzkiej, dobrze prosperującym Galicyjskim Domu Bankowym, założonym i prowadzonym przez Klemensa Topolskiego.
Między młodym pracownikiem a jego nowym pracodawcą prawie natychmiast nawiązała się nić porozumienia. Z czasem przerodziła się ona w bliższą znajomość, ta zaś – w specyficzną zażyłość. Bankier często wtajemniczał Mateusza w szczegóły swego prywatnego życia, zwierzał mu się z codziennych trosk, a także – pomimo nikłego doświadczenia rozmówcy – radził się go w najrozmaitszych sprawach.
Nigdy jednak nie zapraszał go do siebie, choć poza siedzibą firmy przy Grodzkiej widywali się dosyć często w krakowskich kawiarniach, na wystawach, odczytach oraz przyjęciach. Wszędzie Klemens chadzał zawsze sam. Żonęukrywałbowiem przed światem, trzymając ją – podobnie jak swój dom – z dala od środowiska, w którym obracał się na co dzień. Nagła propozycja zamieszkania pod jednym dachem z Topolskimi była więc dla Garstki absolutnym zaskoczeniem.
Tamara… Dlaczego Topolski nigdy się z nią nie pokazywał? Czyżby poważnie chorowała? Ale na co? Fotografia świadczyła, że – wręcz przeciwnie – była raczej okazem zdrowia, w przeciwieństwie do swego małżonka. On natomiast kulał i zawsze chodził o lasce. Obraz samotnej pani Topolskiej – tajemniczej, czarnookiej kobiety ze zdjęcia, odizolowanej od świata w ogromnej willi na obrzeżach miasta, jawił się Mateuszowi bardziej jako odrealniona fantazja, niż jako element rzeczywistości. Od czasu, gdy zobaczył ją na fotografii, jej przenikliwe spojrzenie prześladowało go w myślach, nieraz powracając nocą, we śnie, kiedy znużony monotonną pracą mózg budził się na nowo do swego drugiego życia.
Zamknął za sobą drzwi dawnego pokoju, pożegnał się z sędziwym właścicielem, a następnie zniósł po kolei wszystkie walizki do holu, skąd zabrał je korpulentny, rumiany dorożkarz, opłacony z góry przez Klemensa Topolskiego.
– Czy to już wszystko, proszę pana? – zapytał mężczyzna.
– Tak, to cały mój dobytek – odrzekł Garstka z melancholijno-sarkastycznym uśmiechem.
Po tych słowach wsiadł do obszernego, wygodnego powozu ciągniętego przez dwa potężne konie maści kasztanowatej. Podróż upłynęła mu nadzwyczaj szybko. Ani się obejrzał, a już pojazd się zatrzymał.
– Jesteśmy na miejscu, proszę pana – oznajmił dorożkarz, uprzejmym gestem otwierając przed nim drzwi.
Mateusz uniósł głowę do góry, z niedowierzaniem spoglądając na fasadę okazałej, starej willi położonej nad brzegiem Wisły, przy trakcie wiodącym to tynieckiego opactwa Benedyktynów. W promieniach jesiennego słońca, otulona rdzewiejącym i złociejącym listowiem obrastających ją dookoła drzew, wyglądała jeszcze bardziej malowniczo niż zazwyczaj. Łagodne światło delikatnie muskało jasno pomalowane mury budowli, dodatkowo podkreślając jej harmonijne proporcje.
Dorożkarz postawił wszystkie trzy walizki obok siebie, a następnie wrócił do swego pojazdu. Ktoś wyjrzał z okna na parterze tak szybko, że Mateusz zdołał zarejestrować wyłącznie nieznaczne poruszenie dyskretnie uchylonej firanki. Po chwili dobiegł go lekko nierówny, posuwisty dźwięk czyichś kroków.
– Do widzenia! – pożegnał się dorożkarz z ukłonem.
Ktoś słuchał muzyki. Mateusz prawie od razu rozpoznałAdagioBeethovena z piątego koncertu fortepianowego, zwanego „Cesarskim”. Natychmiast pomyślał o Tamarze. Na wspomnienie ostatniej rozmowy z Topolskim, niczym alkoholizowany deser przepojonej wzmiankami na jej temat, ogarnęło go poczucie podobne do tego, które z pewnością towarzyszyło kandydatom do wtajemniczenia w starożytne misteria.
Tymczasem klamka opadła, drzwi zaś otwarły się na oścież, ukazując pulchną, rumianą twarz starej służącej. Krótkie, lecz głębokie zmarszczki wokół kącików oczu oraz ust kobiety świadczyły o pogodnym, życzliwym usposobieniu.
– Pan Garstka?
– We własnej osobie.
– Pani Topolska czeka na pana w salonie.
To rzekłszy, sędziwa kobieta zniknęła w drzwiach po prawej stronie przedpokoju. Nie myśląc już o niczym, Mateusz posłusznie podążył w ślad za nią. W miarę jak zbliżał się do salonu, łagodne dźwięki Adagia stawały się coraz wyraźniejsze. Z natury wrażliwy na muzykę, młodzieniec bezwiednie poddał się ich narkotycznemu działaniu, chwilowo tracąc kontakt z otaczającą rzeczywistością.
– Pani Tamara ma znakomity gust – przyznała służąca. – Kiedy puszcza muzykę, często robię krótką przerwę w pracy i słucham…
Garstka uśmiechnął się, nie do niej, lecz sam do siebie. Diminuendo, długi ozdobnik, znów crescendo. Eskalacja cudowności.
– Chodźmy – zarządziła.
Gdy tylko otworzyła drzwi salonu, Mateusz wybudził się z letargu.
– Proszę pani, przyjechał pan Garstka – oznajmiła.
– Wiem, Jadwigo – odpowiedział melodyjny, lekko matowy głos. – Widziałam z okna dorożkę.
Następnie młody buchalter usłyszał odgłos zamykanej książki oraz towarzyszący mu delikatny szelest kobiecej sukni. Służąca otworzyła drzwi na oścież.
– Jadwigo, zapytaj, proszę, czego pan się napije – rozkazał znów ten sam miły głos.
„To ona!” – pomyślał Mateusz na widok siedzącej w fotelu, mniej więcej trzydziestoletniej, czarnowłosej kobiety o wyjątkowo bladej cerze oraz spojrzeniu, które, podobnie jak słuchany przez nią koncert Beethovena, przenikało aż do najbardziej odległych głębin duszy. Speszony owym wzrokiem, a także tym, że jego wyobrażenia na temat żony bankiera nawet w jednej czwartej nie dorównywały rzeczywistości, wbił wzrok w podłogę.
– Niechże pan podejdzie bliżej – zwróciła się do niego pani Topolska.
Jej głos brzmiał przyjaźnie, prawie po macierzyńsku.
– Proszę się nie krępować. Jest pan u siebie – zachęcała.
– Nazywam się… – wyjąkał.
– Wiem przecież jak się pan nazywa – przerwała z serdecznym śmiechem. – Pozwolę sobie mówić do pana po imieniu.
Mateusz poczuł, że rumieniec oblewa mu twarz.
– Mam na imię Tamara.
„Tamara…” – powtórzył w myślach niczym echo, zawieszając wzrok na leżącej na poręczy fotela książce w niepozornej, szarej oprawie.
Tymczasem fonograf umilkł, jeszcze przed końcem Adagia, gdyż długość oryginalnego utworu przekraczała pojemność woskowego cylindra. Jednocześnie do pomieszczenia wślizgnął się wysmukły, czarny kot o figurze egipskiej statuetki, który niepostrzeżenie zniknął za fotelem.
– Reflektowałby pan może na filiżankę herbaty z cynamonem? – zapytała Tamara, nie zwracając uwagi na zwierzę.
Wciąż nie będąc w stanie wydobyć z siebie ani słowa, Mateusz skinął głową.
– Jadwigo…
– Tak jest, proszę pani.
Gdy tylko służąca wyszła z salonu, kot powoli wyłonił się zza fotela i nonszalancko przeciągnął swe gibkie ciało, muskając brzuchem dywan. Jego ogromne, zielone oczy patrzyły wprost na nowego przybysza z powagą, a zarazem z zaciekawieniem.
– Hekate, chodź no tutaj – odezwała się Tamara, wyciągając obie ręce. – Przywitaj się z panem!
W odpowiedzi kot zmrużył oczy i wydał z siebie niski, chrapliwy dźwięk. Mateuszowi lekko zakręciło się w głowie.
Pani Topolska złapała zwierzę w pół, podniosła do góry i posadziła sobie na kolanach.
– Oryginalne imię – zauważył Mateusz, odzyskując mowę.
Uśmiechnęła się szeroko, a następnie zanurzyła usta w czarnym futerku, całując przestrzeń pomiędzy spiczastymi uszami.
– To od greckiej bogini czarów i ciemności – zdradziła. – Stale ciągnie ją w mrok, bez przerwy ucieka w ciemne i niebezpieczne miejsca… Nieprawdaż, mała czarownico?
Mateusz z opóźnieniem odwzajemnił posłany sobie przyjacielski uśmiech. Było mu duszno i czuł dziwaczną lekkość w nogach.
– Lubi pan zwierzęta? – zapytała Tamara.
Garstka skinął głową.
– Prawdę mówiąc, sam nigdy żadnego nie miałem – przyznał. – Ale tak, bardzo lubię. Może to nie zabrzmi najlepiej, ale nawet wolę zwierzęta od niektórych ludzi!
– Wiem… – westchnęła ze smutkiem. – Ludzie…
Opanowała się jednak natychmiast i ucięła temat. Sposób, w jaki zagryzła wargi, frenetycznie spoglądając przed siebie zdradził, że z trudem stłumiła w sobie gwałtowną emocję.
– Panie Mateuszu, dziś rozmawiajmy tylko o przyjemnych rzeczach – zarządziła, usiłując się uśmiechnąć, aż skóra naciągnęła jej się przesadnie na policzkach.
Buchalter nieśmiało odwzajemnił ten uśmiech, a właściwie bolesny grymas.
– Wie pan, panie Mateuszu… – odezwała się ponownie pani Topolska. – Otacza nas tyle zła, tyle okrucieństwa, tyle podłości, że czasem pozostaje nam jedynie starać się o tym wszystkim nie myśleć.
Po raz pierwszy Garstka ośmielił się spojrzeć prosto w szeroko otwarte oczy swej rozmówczyni. Gdzieś w głębi, w otchłani jej źrenic, kryło się coś nieuchwytnie tragicznego; coś, co kiedyś zobaczył u własnej matki, niedługo zanim „poszła odpocząć”, by już się nigdy więcej nie obudzić. Dreszcz przebiegł mu po plecach.
– Podoba się tu panu? – zapytała Tamara.
Jej głos brzmiał teraz o wiele bardziej matowo niż przedtem, tak jakby tłamsił go od wewnątrz silny skurcz krtani.
– To piękny dom, nigdy w życiu nie mieszkałem w willi – pochwalił Mateusz.
– Tak, to piękny dom – potwierdziła. – Ale ma też pewne wady… Nie tyle wady, ile… osobliwości.
– Osobliwości?
Nie musi pan sobie nimi zaprzątać głowy. To już moje zmartwienie. Ale proszę mi tylko obiecać, że nigdy nie zejdzie pan do piwnicy.
– Obiecuję.
Gdy tylko Mateusz wypowiedział to słowo, Hekate otworzyła swe olbrzymie, seledynowe oczy, nonszalancko przeciągając przy tym przednie łapy.
Po sobotnim obiedzie ojczym Karoliny, Tadeusz Targoński, drzemał w swym fotelu. Pomimo że dobiegał już osiemdziesiątego roku życia, wciąż cieszył się doskonałym zdrowiem oraz dość dużą energią, której poziom spadł minimalnie po siedemdziesiątych siódmych urodzinach, choć nie na tyle, by w jakikolwiek sposób wpłynąć na obniżenie ogólnej aktywności życiowej. Jedynie poobiednie drzemki stawały się nieco dłuższe, wprost proporcjonalnie do malejącej liczby godzin snu w ciągu nocy.
Jego ogorzała twarz o wklęsłych policzkach przypominała zmumifikowane oblicze egipskiego faraona. Malowała się na niej ta sama zaciętość i nieustępliwość, u starożytnych władców dodatkowo uwypukloną przez pośmiertne wyostrzenie rysów. Chwilowo owładnięty senną drętwotą starzec w istocie roztaczał wokół siebie aurę niemal monarszego majestatu, fizycznie wyczuwaną przez wszystkich domowników z dużo młodszą małżonką na czele.
Na dźwięk przekręcanego klucza w zamku, Zofia primo voto Wilkowa, podbiegła do drzwi wejściowych. Widząc drżący palec przyciśnięty do ust matki, Karolina, która właśnie wróciła ze spaceru, nie zdążyła nawet się z nią przywitać. Bezgłośnie westchnęła, po czym najciszej jak tylko potrafiła, omijając salon, poszła prosto do kuchni. Zofia podążyła w ślad za nią. Wskazała palcem szklaną karafkę po brzegi wypełnioną kompotem z suszonych owoców.
Usiadły przy stole naprzeciwko siebie, w zupełnym milczeniu, racząc się smakowitym wywarem. W pewnym momencie Zofia nagle znieruchomiała.
– Co się stało? – szepnęła Karolina.
– Chyba go obudziłaś!
Na twarzy pani Targońskiej odmalowało się przerażenie.
Po chwili z salonu dobiegł dźwięk kroków, które z każdą sekundą stawały się coraz głośniejsze. Karolina przełknęła ślinę i spojrzała na matkę.
– Idę do siebie – szepnęła.
Zofia jednakże kurczowo chwyciła ją za nadgarstek, zmuszając do pozostania na swoim miejscu.
– Nie zostawiaj mnie z nim samej! – powiedziała błagalnie.
Nagle kroki ucichły. Przeciągły dźwięk sprężyny w fotelu sygnalizował, że stary Targoński, chwilowo wybity ze snu, postanowił wrócić na swe ulubione siedzisko. Pani Targońska głęboko odetchnęła, Karolina zaś spojrzała na nią porozumiewawczo, a następnie wskazała palcem drzwi, komunikując tym samym zamiar opuszczenia pomieszczenia. Zofia wstała, by podążyć za córką.
Gdy udało im się prawie bezszelestnie przejść do pokoju Karoliny, ta zamknęła za sobą drzwi na klucz. Zofia ciężko opadła na stojący pod ścianą fotel.
– Uff, nareszcie! Miałaś dobry pomysł! – westchnęła.
– Przynajmniej teraz możemy ze sobą w miarę normalnie porozmawiać! – odparła dziewczyna.
– Nawet nie zdążyłam cię zapytać o ten wykład, na którym wczoraj byłaś. Gdzie one się odbywają?
– W Collegium Novum.
– A kto je prowadzi?
– Profesor Hildebrand.
Na twarzy Zofii odmalował się podziw.
– Florian Hildebrand? – zapytała.
Karolina twierdząco skinęła głową.
– Pamiętam, że twój ojciec opowiadał mi o jego odkryciach – wyznała Zofia. – Chyba nawet mamy w domu którąś jego książkę.
– Naprawdę? – zaciekawiła się Karolina.
– Poszukaj na regałach w salonie. Powinna tam dalej być. Coś o Afryce, o podróżach…
– Chcesz powiedzieć, że ojciec się z nim przyjaźnił?
– Z tego, co wiem, znali się słabo, właściwie tylko ze słyszenia. Twój ojciec był od niego troszkę młodszy. Kończył studia, kiedy Hildebrand już wykładał… Swoją drogą, ciekawe, co spowodowało, że po śmierci rodziców sprowadził się z rodziną do Krakowa. W Szwajcarii przecież na pewno żyłoby im się lepiej…
– To on jest Szwajcarem, nie Austriakiem?
– Jego ojciec też był profesorem. W Bazylei.
– Jest jeszcze coś… – wyznała Karolina, przerywając.
– Tak? – zapytała Zofia, lekko unosząc brwi do góry.
– Profesor Hildebrand zaprosił mnie do siebie.
Zofia zmarszczyła czoło.
– Jak to zaprosił cię do siebie? – zaniepokoiła się.
– Dzisiaj.
– Dzisiaj?
– Kiedy wczoraj po wykładzie podeszłam do niego po dedykację, zaczęliśmy rozmawiać. Od słowa do słowa okazało się, że opuściłam poprzednie wykłady. I wtedy profesor zaproponował, że mi to wszystko opowie jeszcze raz. To miły, dobry człowiek. Prawdziwy idealista, a poza tym jeden z niewielu naukowców, którzy uważają, że prawo jest dla kobiet niesprawiedliwe i chcą nam to wynagrodzić tak, jak potrafią.
Na zmęczonej twarzy pani Targońskiej zagościł gorzki uśmiech. Pokręciła głową, z politowaniem przyglądając się Karolinie.
– Wierz mi, dziecko, na świecie nie ma idealistów. Mężczyźni zawsze wietrzą jakąś korzyść, jakiś niecny geszeft! Tylko patrzą, jak wykorzystać naszą naiwność! – stwierdziła.
– A ojciec? – zapytała z wyrzutem Karolina.
– Ojciec był wyjątkiem – odparła Zofia, starając się zapanować nad drżącym podbródkiem.
Karolina podeszła do niej od tyłu i zarzuciła jej ramiona na szyję, po czym pocałowała ją w suchy jak pergamin policzek.
– Mamo, proszę! Świat nie jest taki czarno-biały jak ci się wydaje – zaprotestowała.
Zofia pogładziła ją po twarzy.
– Uważaj na siebie – powiedziała.
– Przecież to sławny człowiek, w dodatku przyjaciel ojca! – oburzyła się Karolina.
– Dobrze, że chcesz się dalej uczyć, że masz do tego głowę. Dobrze, że chcesz się obracać wśród naukowców. Ale nawet w najbardziej zacnym towarzystwie kryją się przebiegłe charaktery. Bądź ostrożna.
– Będę, mamo.
Panna Wilkówna spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Była już za dwadzieścia osiemnasta.
– Jeśli się nie pogniewasz, doprowadzę się szybko do porządku – oznajmiła. – Umówiliśmy się o szóstej pod Collegium Novum.
Podeszła do toaletki i przejrzała się w lustrze. Podpięła opadające pasmo włosów, a następnie pośliniła palec i pospiesznie starła z policzka przyklejony kawałek sadzy.
– Wystarczy – powiedziała z zadowoleniem. – Nic nie mów Tadeuszowi ani Ernestowi.
– Oczywiście, że nie powiem. Ale nie wracaj zbyt późno – odparła Zofia.
Gdy tylko wypowiedziała ostatnie słowo, w całym mieszkaniu rozległo się trzaśnięcie drzwiami.
– Ale tu cicho! Jak w przeklętym grobowcu indyjskim! – rozległ się donośny głos Ernesta Targońskiego, syna Tadeusza z pierwszego małżeństwa.
Karolina i Zofia spojrzały po sobie.
– Gdzieś się włóczył, ty darmozjadzie? – krzyknął z głębi salonu Tadeusz, wyraźnie poirytowany.
– Na włóczęgę to ja dopiero idę – odparł butnie Ernest, wybuchając przy tym nieokrzesanym śmiechem.
– Wojsko trzymało cię w ryzach, staczasz się bez niego.
– W wojsku też bym się stoczył, a tak przynajmniej staczam się z fasonem.
Karolina znów zerknęła w stronę zegara.
– Idę, mamo – szepnęła.
Pocałowała w czoło siedzącą w fotelu Zofię, a następnie w pośpiechu wymknęła się z pokoju. Gdy udało jej się bezdźwięcznie zamknąć drzwi, poczuła satysfakcję. Obejrzała się za siebie. Z salonu dobiegały podniesione głosy. „Są zajęci sobą” – pomyślała. – „Przynajmniej raz nie zepsują mi humoru przed ważnym spotkaniem”.
Tymczasem, ledwie zdążyła odwrócić głowę, usłyszała z tyłu znajome, ciężkie kroki.
– A gdzie to się, siostrzyczko, wybieramy? – zapytał Ernest, mierząc ją wzrokiem od góry do dołu.
– Na spacer – odparła.
– Na spacer… Może pójdziemy razem?
– Nie ma mowy.
– A dlaczegóż to? Brata się wstydzisz?
– Nie jesteś moim bratem.
Ernest podszedł do niej jeszcze bliżej, wysoko unosząc brwi, rozdymając nozdrza i śmiejąc się na cały głos.
– No coś podobnego! – zawołał.
Karolina w milczeniu zacisnęła wargi, patrząc mu prosto w oczy z silną niechęcią. Jej twarz skamieniała, upodabniając się do gipsowej maski. Słyszała w uszach szum własnej krwi coraz szybciej przepływającej przez żyły i tętnice.
– Co to, obrażona? – indagował dalej młody Targoński. – A niby o co?
– Nie jestem o nic obrażona – odparła chłodno. – Po prostu nie mam czasu ani ochoty na rozmowę.
Ernest chwycił ją za ramię, lecz zdołała się wyszarpnąć i wyjść z domu, pozostawiając go z tyłu. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, zbiegła po schodach. Panująca na klatce schodowej ciemność pobudziła jej umysł, w którym natychmiast zaczęły powstawać rozmaite, budzące grozę obrazy. Balustrada zdawała się ożywać pod drżącymi palcami, odpryski farby na ścianach układały się zaś w przerażające kształty.
–Si ambulavero in valle, non timebo mala1 – szepnęła do siebie.
1 łac. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę.
Często powtarzała sobie te słowa. Kiedyś, bardzo wiele lat temu, nauczył ją ich ojciec. W połączeniu z dotykiem jego ręki na czole i włosach, działały jak magiczne zaklęcie. Teraz, po ojcowskiej dłoni pozostało wyłącznie wspomnienie. Było ono jednak na tyle żywe, iż w dalszym ciągu, pomimo że Jan Wilk nie żył już od dziesięciu lat, Karolina nadal wyczuwała jego obecność, ilekroć cytowała ulubioną biblijną sentencję.
Na zewnątrz zapadł zmierzch. Ulica Jagiellońska powoli pustoszała, pogrążając się w wieczornym półśnie, stanowiącym pośrednie stadium między dziennym gwarem a nocnym letargiem. Nieliczni przechodnie zdawali się sunąć ponad chodnikiem niczym ponure zjawy; dekonspirował ich jedynie cichy stukot obcasów oraz odgłos trenów sukien przeciąganych po kostce brukowej.
Skręcając w Planty, Karolina zaczęła dobierać w myślach powitalne słowa. Do zwyczajowego „dobry wieczór” zamierzała dodać coś więcej, chcąc już na początku spotkania wywrzeć na sławnym naukowcu jak najlepsze wrażenie. Pomimo usilnych starań, nie była jednak w stanie uporządkować myśli, które w sposób całkowicie nieskoordynowany kłębiły jej się w głowie. Pod Collegium Novum zjawiła się więc nieprzygotowana.
Florian Hildebrand czekał już w umówionym miejscu. Wolnym, dostojnym krokiem przechadzał się po podcieniach tam i z powrotem, nie odrywając wzroku od kamiennej posadzki. Wyglądał na głęboko zamyślonego. Karolina przystanęła, obserwując go przez metalową kratę. W końcu zebrała się w sobie, by podejść bliżej budynku, a następnie postawić stopę na pierwszym spośród kamiennych stopni.
– Jest pani o wiele bardziej punktualna od moich studentów – usłyszała nad sobą znajomo brzmiący głos o odrobinę cudzoziemskim akcencie.
Hildebrand uchylił kapelusza i uśmiechnął się serdecznie.
– Czyż to nie ironia losu? – podchwyciła.
– Prawie wszystko, co się dzieje wokół nas, jest ironią losu – odparł. – Choćby to, że nie bała się pani ze mną spotkać.
– A dlaczego miałabym się bać?
– A dlaczego nie?
Obydwoje się roześmiali. Przyrodnik skierował się w stronę Gołębiej. Dotarli do wylotu Brackiej, gdzie czekał tam na nich czarny fiakier zaprzęgnięty w dwa duże, siwe konie. Wewnątrz pojazdu było jeszcze zimniej niż na ulicy. Gdy profesor Hildebrand pomógł Karolinie wejść do środka, poczuła na twarzy nieprzyjemne uderzenie chłodu. Usiadłszy na swoim miejscu, zauważyła, że tańczące w ciemności drobinki kurzu układają się w przedziwne, chwilami przerażające, a chwilami groteskowe kształty.
Pożegnawszy się z Tamarą, Mateusz udał się na piętro, gdzie znajdował się jego nowy pokój. Wypakowując z walizek swój skromny dobytek, przypominał sobie kolejne fragmenty swej pierwszej rozmowy z panią Topolską. Na świeże wspomnienie jej słów nakładały się reminiscencje własnych spostrzeżeń, a także dotychczasowych wyobrażeń; te ostatnie śmiesznie niedorównujące rzeczywistości.
Wreszcie, gdy zmęczenie dało o sobie znać, przerwał pracę. Przeciągnąwszy się solidnie, zaczął się przechadzać po pomieszczeniu. Skuszony chęcią podelektowania się urokliwym widokiem, podszedł do dużego, podwójnego okna, wychodzącego prosto na ogród. Słońce chyliło się ku zachodowi, wypełniając cały pokój ciepłym, prawie pomarańczowym światłem, przyjemnie odbijającym się od złocistobeżowych, jedwabnych tapet tłoczonych w delikatne wzory.
Mateusz otworzył okno na oścież, po czym wciągnął w płuca powietrze przepojone charakterystyczną wonią zwęglonego chrustu oraz zeschłych liści. Rozejrzał się po okolicy, z zachwytem patrząc na złote, czerwone i brązowe korony rosnących w ogrodzie drzew. W pewnej chwili jego wzrok padł na wiekową lipę, która zdawała się cała tonąć w złocie.
– Ależ tu pięknie! – powiedział do siebie. – Toż to prawdziwy Eden! Ci ludzie żyją w raju na ziemi!
Z zachwytem podziwiał spektakularną, jesienną szatę drzewa górującego z monarszym dostojeństwem nad całym ogrodem. Widok ten przywiódł mu na myśl pieśń Schuberta zatytułowaną Der Lindenbaum. Usłyszana kiedyś, zupełnie przypadkowo, na kameralnym koncercie pewnego austriackiego śpiewaka, zakorzeniła mu się głęboko w duszy. Patrząc na rozłożyste konary drzewa, odtwarzał w myślach ową melodię. Jakimś dziwnym trafem dźwięki zdawały się wydostawać na zewnątrz z jego rozmarzonego umysłu, napełniając sobą powietrze, już to płynąc pojedynczą melodią, już to samoistnie układając się w niezwykły chorał złożony z tysięcy głosów.
Nagle zauważył, że coś się pod gałęziami poruszyło. Zaczął intensywnie wypatrywać. Dopiero po kilku minutach, gdy wiatr lekko rozwiał wciąż mocno trzymające się gałęzi listowie, spostrzegł znajomą postać pani Topolskiej. Miała na sobie suknię w odcieniu czekoladowym, znakomicie komponującą się z wszechobecnymi, ciepłymi barwami jesieni. Obok niej stał młody, dość wysoki mężczyzna o czarnych, kręconych włosach i ostrych, oryginalnych rysach twarzy. Obydwoje wyglądali na bardzo zaangażowanych w rozmowę.
Mateusz poczuł, że nagle krew odpływa mu ze skroni oraz z całej twarzy. Zrobił krok do tyłu, by przypadkiem nie zostać zauważonym. Przycisnął policzek do framugi okiennej. Spocona skóra przykleiła mu się do białej farby, którą pociągnięto drewno.
– Kim, u licha, jest ten człowiek? – powiedział do siebie. – I co on tu robi?
W tej samej chwili Tamara pochwyciła nieznajomego za obie ręce.
Garstka poczuł się słabo. Odwrócił się od okna i mocno potarł palcami oczy, omal nie wtłaczając ich w głąb oczodołów. Nawet ból, jaki sam sobie zadał, nie był jednak w stanie uwolnić go od widoku splatających się dłoni – dwóch śniadych, a dwóch tak jasnych, że aż prawie przezroczystych. Dopiero niski, przeciągły dźwięk, który nagle rozległ się w pomieszczeniu, przerwał ów osobliwy trans.
Mateusz drgnął na całym ciele. Natychmiast oprzytomniawszy, zaczął wypatrywać źródła dziwacznego odgłosu. Dopiero po chwili dostrzegł dwoje jasnozielonych oczu Hekate, spoglądających nań z najwyższej półki połowicznie pustego regału z książkami.
– Ale żeś mnie nastraszyła, ty mała diablico! – zawołał żartobliwie.
To rzekłszy, podszedł bliżej z zamiarem pogłaskania zwierzęcia. Kotka tymczasem opuściła swój długi, zgrabny ogon, łagodnie muskając nim grzbiety starych woluminów.
Po kilku sekundach intensywnej obserwacji Mateusz poczuł, że kręci mu się w głowie. Następnie owładnęła nim przemożna senność połączona z przyjemnym uczuciem nieważkości. Nie będąc w stanie oderwać wzroku od Hekate, jednocześnie czuł, że wszystkie znajdujące się w pokoju przedmioty, uwolnione spod jarzma grawitacji, dryfują w powietrzu dokoła niego.
– Dziwne miejsce – stwierdził.
Otrzeźwił go dopiero odgłos kroków na parterze. Poznał charakterystyczny, nierówny chód Klemensa Topolskiego: jeden krok lżejszy, drugi cięższy, następnie głuche uderzenie laski o podłogę. Sekwencja ta powtórzyła się kilkakrotnie, z niezmienną częstotliwością odgłosów, aż w końcu zamarła i w domu zaległa niezmącona cisza. Hekate przymknęła oczy, wydała z siebie niski, ledwie słyszalny syk, który przeciął powietrze niczym ostre narzędzie, i prawie bezszelestnie zeskoczyła na podłogę.
Jeszcze przez pewien czas Mateusz stał nieruchomo, omiatając powierzchownym spojrzeniem grzbiety starannie posegregowanych na regałach woluminów. Jednakże nawet widok ulubionych książek nie był w stanie zniwelować niepokoju, wywołanego dokonanym przed chwilą, przypadkowym odkryciem, a wzmożonym przez nagłe oddalenie się Topolskiego. Narastał on w jego umyśle, pęczniejąc niczym szkodliwa, mordercza narośl, która stopniowo wchłania w siebie zdrowe tkanki: Tamara i ten człowiek. DerLindenbaum. Splatające się dłonie. Za gęste powietrze w pokoju. Tajemnica.
Pokonując resztki paraliżującej niemocy, pozostałej po nieproszonej wizycie Hekate, Mateusz w końcu zebrał się w sobie i podszedł do okna. Pani Topolska wciąż stała pod drzewem w towarzystwie tajemniczego nieznajomego. Wiatr szarpał teraz energicznie konarami starej lipy, co sprawiało, że ich wahania raz po raz uniemożliwiały śledzenie poczynań rozmawiających.
Nagle, na obrzeżach pola widzenia zauważył jakąś ciemną, ruchomą plamę. Na chwilę oderwał wzrok od starej lipy. Nie, nie pomylił się: średniego wzrostu szatyn zbliżał się do pary szybkimi krokami, kulejąc. Intensywnie gestykulował i wyglądał na rozgniewanego. Ostatni raz Mateusz widział go w podobnym stanie przed kilkoma dniami, w banku, po otrzymaniu wiadomości o śmierci jednego ze swych najbardziej intratnych klientów.
Akurat gdy Topolski podszedł do lipy, wiatr łaskawie uchylił dwa zasłaniające dotąd pole widzenia konary na lewą stronę, niczym kurtynę teatralną, która przedwcześnie opadła do połowy jeszcze w trakcie przedstawienia, utrudniając widzom swobodne oglądanie finalnej części spektaklu. Tamara puściła lewą dłoń swego towarzysza. Stał on teraz wsparty o pień drzewa. Ostentacyjnie ignorował Klemensa, lecz Mateusz zdołał uchwycić wzrokiem poruszenia jego klatki piersiowej. Zdradzały one przyspieszony oddech, świadczący o zdenerwowaniu.
Topolski tymczasem zatrzymał się w połowie drogi i stanął tuż za plecami żony. Na widok jego silnej, muskularnej dłoni kładącej się ciężko na szczupłym ramieniu kobiety, Garstka się wzdrygnął, po czym odruchowo zacisnął prawą pięść. Nie bez trudu zdołał stłumić w sobie nagły przypływ niechęci do własnego pracodawcy, a zarazem największego dobroczyńcy.
Bankier powiedział coś zniżonym głosem. Wiatr uniemożliwiał wychwycenie całych zdań, zrozumiałe były jedynie niewyraźne strzępy jego wypowiedzi. Wciąż trzymał rękę na ramieniu Tamary, która stała nieruchomo, jak gdyby wrośnięta w ziemię. Nie poruszała nawet powiekami, upodobniając się do kamiennego posągu. Nie patrzyła ani na męża ani na swego, teraz już niemego rozmówcę, lecz przed siebie, wczepiając się wzrokiem w nieokreślony punkt na horyzoncie.
Topolski powiedział coś jeszcze, lecz Mateuszowi znów nie udało się tego usłyszeć. Powiewające gałęzie bardzo utrudniały obserwację rozgrywającej się za ich złocistym parawanem sceny. Przez szparę w konarach widać było jedynie półprofil nieznajomego mężczyzny. Wyrazisty nos i podbródek oraz silnie zarysowane kości policzkowe zdradzały nieustępliwy charakter. Oczy natomiast sprawiały wrażenie zamyślonych. Promieniująca z nich melancholia nieco łagodziła ostrość rysów. Dysonans ten czynił całość zgoła intrygującą.
Gdy Topolski w końcu oderwał dłoń od ramienia Tamary, Mateusz powoli rozluźnił zaciśniętą pięść. Uczucie gniewnego rozczarowania, spowodowane obecnością nieznajomego, utrzymywało się u niego jednak przez cały czas na tym samym poziomie, a nawet nieznacznie wzrastało, dodatkowo podsycane obserwacjami poczynionymi przed konfrontacją z Klemensem.
Z zadumy wyrwał go dopiero odgłos kroków na schodach. Natychmiast rozpoznał chód Jadwigi. Odwrócił głowę od okna i spojrzał w stronę drzwi, starając się nadać swej twarzy wyraz pełen zadowolenia.
– Pan Klemens już wrócił – oznajmiła służąca. – Powinien zaraz się u pana zjawić.
– Wiem – odparł Mateusz.
Jadwiga odruchowo zmarszczyła czoło.
– Słucham? – zapytała.
– Wiem, że pan Topolski wrócił – wyjaśnił Garstka. – Widziałem go z okna.
Po twarzy kobiety przemknął cień.
– Ach, tak… – westchnęła.
Mateusz spojrzał na nią badawczo.
– Gdybym wiedział, że państwo spodziewają się dziś gościa, nie przyszedłbym tak wcześnie… – kontynuował, z zamiarem zręcznego wydobycia zeń informacji na temat zagadkowego intruza.
Jadwiga usiłowała ukryć zmieszanie pod maską uśmiechu, lecz Mateusz odczytał z jej twarzy, iż doskonale wie, do kogo uczynił aluzję.
– To znajomy… Czasem do nas zachodzi, zwykle niezapowiedziany – zdradziła. – Taki już ma zwyczaj. Proszę się nim nie przejmować, tak jakby w ogóle nie istniał.
Garstka z wysiłkiem odwzajemnił jej uśmiech, po czym podszedł do stojącego najbliżej siebie regału, udając, że zainteresował go tytuł jednej ze stojących tam książek, wytłoczony w złocie w skórzanym grzbiecie. Odwrócił się na chwilę i spojrzał na Jadwigę, równocześnie wysuwając wolumin z szeregu. „Tak jakby w ogóle nie istniał…” – pomyślał z gorzką ironią.
– Czy jest coś jeszcze?
– Nie, już nic, proszę pana.