Podwójna cisza - Jungstedt, Mari - ebook

Podwójna cisza ebook

Jungstedt, Mari

4,3

Opis

Czy możliwe jest, aby dwie osoby były jedna i tą sama osobą w tym samym czasie? Ten cytat z filmu Persona Ingmara Bergmana staje się mottem najnowszej powieści Mari Jungstedt.

Autorka odsuwa na bok policyjną rutynę i eksponuje postać komisarz Karin Jacobsson. Jest to psychologiczny thriller bazujący na zasadach psychologii zachowań w grupie. Tym razem dowiemy się, co się może wydarzyć, gdy przewrócić się jedna z kostek domina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mari Jungstedt

Podwójna cisza

Tytuł oryginału

DEN DUBBLA TYSTNADEN

Projekt okładki i stron tytułowych

ANNA DAMASIEWICZ

Redakcja merytoryczna i korekta

EWA GRABOWSKA

Redaktor prowadzący

ZOFIA GAWRYŚ

Opracowanie techniczne i łamanie

BARTŁOMIEJ NOWICKI

© Copyright for the Polish edition and translation

by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2011

© Copyright Mari Jungstedt 2009

Published in agreement with Stilton Agency

Bellona SA prowadzi sprzedaż wysyłkową wszystkich swoich książek z rabatem.

www.ksiegarnia.bellona.pl

Nasz adres: Bellona SA

ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa

Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 06, 22 652 27 01

fax 22 661 50 51, 22 457 04 18

[email protected]@bellona.pl

www.bellona.pl

Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca S.A.,

ul. Wrocławska 53, Kraków

ISBN 9788311121966

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Annie Samuelsson, najdroższej siostrze

Czy można być za każdym razem jednym i tym samym człowiekiem? Sądzę, że tkwią w nas zawsze dwie osobowości.

(Ingmar Bergman, Person)

Samochód zjechał z głównej drogi na ścieżkę prowadzącą wprost do lasu. Zapadł zmrok i tylko zimne światło reflektorów rozjaśniało drogę. Tu doliny położone były znacznie wyżej aniżeli w pozostałej części Gotlandii. Zarośnięte gęsto krzakami gałęzie drzew poszukiwały się nawzajem, aby dotrzymać sobie towarzystwa w czasie silnych sztormowych wiatrów, często atakujących wyspę. Teraz było tu bardzo spokojnie. Samotny samochód podskakiwał na ścieżce, posuwając się do przodu, aby wreszcie zatrzymać się na małej polanie na skraju bagien i mokradeł. Księżyc w pełni oświetlał błyszczącą jak lustro wodę. Mgła unosiła się powoli w kierunku nieba, rozpływając się i znikając w próżni.

Jakaś para zakochanych wyłoniła się z samochodu zatopiona w miłosnych igraszkach. Ona mocno przytulona do niego, usta do ust, ciało do ciała, rozgorączkowane ręce poszukujące się pod okrywającym ciało ubraniem. Jej śmiech, odbijając się od wody, wypełniał przestrzeń pomiędzy guzowatymi pniami drzew i porozrzucanymi tu bezładnie głazami, jakby przybyłymi znikąd. Stara wierzba rozpostarła swoje grube konary nad czarnym, zimnym jeziorem, głaszcząc cichą, gładką taflę wody. Kobieta przytuliła się do grubego pnia, rozłożyła ramiona, zamknęła oczy. Zapach wilgoci i ziemi, rześkie powietrze pieszczące nagą skórę podniecały ją coraz bardziej. Ugryzł ją mocno w ramię, krzyknęła głośno, wyrwała się z jego uścisku i pobiegła w kierunku lasu. Nieco wyżej, na małym pagórku obok mokradła dogonił ją, chwycił mocno i pociągnął w stronę doliny. Kora drapała jej plecy. Jego oczy połyskiwały w ciemności, powoli zaczął rozpinać jej ubranie. Jego palce ślizgały się po jej nagich ramionach, ściągając ubranie, które wreszcie ześlizgnęło się, upadając na ziemię u jej stóp. Nie miała na sobie biustonosza. Tęskniła za tym tak bardzo od wielu dni. Całe ciało drżało z podniecenia. Jego twarz była tak blisko. W świetle księżyca wyglądał jakoś obco. Było bardzo cicho. Tylko jego westchnienia przerywały tę ciszę, kiedy dotykał rękoma jej ciała, pieścił piersi, masował, głaskał opuszkami palców ostrożnie okolice pępka. Potem ręce wracały w górę, dotykały żeber, gładziły tam i z powrotem. Jęczała z rozkoszy i podniecenia. Niepostrzeżenie nachylił się nad torbą leżącą na ziemi obok jej stóp i jedną ręką wyjął ostrożnie jakiś przedmiot. Zamknęła oczy i rozłożyła nogi. Skąpe, na wpół przezroczyste stringi ledwo przykrywały jej łono. Nieznośna dziewczynka, pomyślał podniecony. Wiesz, na co czekasz. Lizał językiem jej pępek, gryzł ostrożnie dolną część brzucha. Brzuch miała gładki i twardy jak chłopiec. Zaczął pieścić jej plecy, całował piersi, gładką, wąską szyję. Wspaniałe miejsce, pomyślał, ostrożnie kąsając i ssąc jej delikatną skórę. Koniuszkiem języka wyczuwał jej żyły, naczynia krwionośne były tak blisko. Nagle podniósł ramiona i bardzo szybko przewiązał jej oczy jakąś opaską. Ciemność okryła jej twarz. Wiedział, że przed nią jest już tylko ciemność.

– Co robisz? – zachichotała niepewnie. – Na co ty sobie pozwalasz?

Podniosła ręce automatycznie w kierunku głowy. Dłonie lśniły biało w ciemności.

Wyglądają jak dwa zbłąkane ptaki, pomyślał, trzepocą w powietrzu, jakby nie wiedziały, dokąd polecieć.

Noo – upomniał ją – uspokój się. Nie jest niebezpieczny, ale ostrożny – podśpiewywał starą piosenkę dla dzieci. W tej samej chwili wydobył z torby sznur, okręcił go mocno wokół przegubów jej dłoni i podniósł jej ramiona nad głowę. W jednej chwili obezwładnił ją całkowicie, przywiązał do drzewa, pozbawił jakiejkolwiek możliwości uwolnienia się z więzów.

Stała tak bezbronna, zdana wyłącznie na niego. Tak jak chciał. Byli tylko we dwoje, tylko on i ona. Jedynie drzewa mogły stać się świadkami dalszych wydarzeń. Daleko, bardzo daleko od wszystkich i wszystkiego, od zwyczajnej cywilizacji rządzącej się swoimi normami. Tu było teraz jego własne uniwersum. Tu i teraz mógł zrobić to, co chciał. Ona stała przywiązana do drzewa. Nic niewidząca jak nowo narodzone dziecko.

Wykorzystał całkowicie jej bezradność.

W tej samej chwili, kiedy Andrea Dahlberg obudziła się jak zwykle wypoczęta w swojej willi w dzielnicy Terra Nova, ogarnęło ją dziwne uczucie niepokoju. W Terra Nova, miejscu położonym w bezpośrednim pobliżu Visby, właściwie niewiele się działo. Życie toczyło się powoli swoim zwyczajnym biegiem wśród ogrodów willowych, własnościowych działek i stojących na nich domów. Teraz zdawało się jednak, że coś zupełnie niezwykłego wisi w powietrzu. Andrea wstała, otarła pot z czoła, otworzyła butelkę wody i upiła kilka łyków. Obejrzała się dookoła, spojrzała na fasady domów i samochody parkujące na ulicy. Nigdzie nie było śladu człowieka, absolutna cisza.

Wracała do domu po tradycyjnym spacerze. Intensywny krok w szybkim tempie. Tym razem nie zabrała żadnej ze swoich koleżanek. Właśnie tego ranka wszystkie jej dotychczasowe towarzyszki spacerów były zajęte. Może nie chcą iść z powodu deszczu, myślała poirytowana. Nigdy nie pozwoliła sobie na rezygnację ze spaceru z powodu złej pogody. Poza tym to nie był mocny deszcz, zaledwie siąpiło. Ponieważ szła sama, postanowiła pokonać tradycyjne dziesięć kilometrów dookoła dzielnicy. Trochę ponuro, nieciekawie. Przeszła obok lasu, ale nie odważyła się wejść do niego sama. Wyobraziła sobie, że nagle może pojawić się jakiś podejrzany typ, może gwałciciel. Niespodziewanie usłyszała jakiś dziwny dźwięk w zaroślach nieopodal.

Burczało jej w brzuchu. Spacerowała zawsze przed śniadaniem. Uważała, że wtedy spali więcej tłuszczu, na czym jej bardzo zależało, choć trudno było w to uwierzyć, patrząc na jej zadbane ciało. Była już prawie w domu, więc pomyślała o świeżo wyciśniętym soku, waniliowym jogurcie i zrobionym własnoręcznie musli z kilkoma plasterkami kiwi i świeżymi malinami z własnej szklarni znajdującej się z tyłu ogrodu. Filiżanka espresso i poranna gazeta, codzienna rutyna. Tego ranka miała zamiar jeszcze bardziej wykorzystać swoją swobodę, ponieważ była sama w domu i nie szła do pracy. Właśnie zaczęła urlop. Sam był w Fårösund, gdzie kręcił film i spodziewała się go dopiero jutro. Dzieci miały spędzić najbliższe dwa tygodnie w Sztokholmie u babci i jej męża, z którym żyła od tak dawna, że nazywały go dziadkiem. Pojechały tam poprzedniego dnia. Wszystko miało być wspaniale. Tylko to dziwne uczucie niepokoju zaczęło jej bardzo przeszkadzać. Było tak przytłaczające, że aż nieznośne. Wciąż miała wrażenie, że słyszy jakiś przedziwny szept na karku. Andrea obejrzała się kolejny raz, ale nie zdołała zauważyć niczego poza pustką. Nikogo za nią nie było, była na tej drodze zupełnie sama. Jedynym człowiekiem, jakiego spotkała, był jakiś mężczyzna idący drugą stroną drogi w słomkowym kapeluszu i słonecznych okularach. Uniósł rękę na dzień dobry, ale nie poznała, kto to był. Może to jakiś gość w odwiedzinach. Poprawiła daszek przy kaszkiecie, wyprostowała plecy i próbowała strząsnąć z siebie niepokój. Poczuła prawdziwą ulgę, zauważywszy z daleka jedną z sąsiadek, nadchodzącą w jej kierunku. Szła jak zwykle z wózkiem dziecięcym. Nawet jeżeli Sandra nie należała do jej najbliższych przyjaciółek, Andrea zaliczała ją i jej męża do kręgu swoich bliskich znajomych. Przywitały się, zamieniły kilka słów o pogodzie i o zaczynających się wakacjach. Nic szczególnego. Sandra sprawiała wrażenie zestresowanej, uciekała wzrokiem, uśmiechała się jakoś dziwnie. Pospiesznie się usprawiedliwiała, że bardzo się spieszy, bo ma umówiony termin w przychodni lekarskiej dla dzieci.

Andrea była już prawie w domu. Przeszła obok otynkowanej na różowo willi przedsiębiorcy Halldena, wyraźnie okazalszej niż pozostałe domy, z wytwornym podjazdem i kolumnami po obydwu stronach, okrągłymi schodami i pokaźną fontanną na trawniku. Przypomniała sobie, jak razem z Samem podśmiewali się z tych pomysłów, prawie jak z rodziny Swingów w Dallas.

Deszcz przestał siąpić, ale w powietrzu nadal unosiła się wilgoć. Ulica była pusta. Pachnąca wilgotna trawa i zieleń ogrodów, oznaczały początek prawdziwego lata. Przed piętnastu laty, kiedy sprowadzili się tu z Samem i dziećmi do nowego mieszkania, wszystko wyglądało inaczej. Wtedy domy otaczały prawie puste działki, zwały ziemi i gdzieniegdzie pojedyncze krzaki jako zawiązki żywopłotów stanowiące granice posesji. Teraz ogrody były pełne bujnych, kwitnących roślin. Po obydwu stronach ulicy stały okazałe wille ze starannie przystrzyżonymi trawnikami.

Dochodziła do domu. Ich willa leżała nieco na uboczu, nieopodal małego lasu. Był to biały drewniany dom zbudowany w starym stylu, pomimo że miał dopiero piętnaście lat. Zdobiły go rzeźbione okna i weranda. Kiedy zbliżyła się, sparaliżował ją strach. Drzwi wejściowe były otwarte. Szpara nie była duża, ale na tyle widoczna, że zauważyła ją, przechodząc obok czerwonej skrzynki na listy, którą Sam kupił na wiosnę w Nowym Jorku. Zatrzymała się i nasłuchiwała w napięciu. Nie było słychać nic poza cichym kapaniem wody z rynny na ścianie garażu. Wbiła wzrok w drzwi. Może zapomniała je zamknąć, wychodząc z domu? To chyba jednak niemożliwe. Zawsze bardzo dokładna, była pewnego rodzaju pedantką, która sprawdza nawet, czy zostały zamknięte okna, drzwi altany lub czy nie zapomniała zgasić lamp. Robiła to zawsze, ilekroć wychodziła z domu. Zawsze również włączała alarm przy drzwiach wejściowych pod szafką na klucze. Nigdy tego nie zapominała. Bezszelestnie zbliżyła się do drzwi. Nie było widać śladów włamania. Zanotowała w pamięci datę i godzinę, na wypadek, gdyby musiała dokonać jakiegoś zgłoszenia na policji lub w firmie ubezpieczeniowej. Środa, dwudziesty piąty czerwca, godzina dziewiąta trzydzieści pięć. Ostrożnie wślizgnęła się po schodach na ganek, drżąc przy każdym skrzypnięciu. Stanęła i nasłuchiwała jakiegoś dźwięku. Nic nie było słychać. Wstrzymała oddech. Ostrożnie wsunęła palce w szparę między drzwiami. Uchyliła je powoli.

Z wahaniem weszła do środka.

Cienie poruszały się po kuchennej podłodze jak wydłużone, niepojęte figury. Stina Ek siedziała boso, ze stopami opartymi bezpośrednio na klinkierowych płytkach, oparta o szafkę kuchenną w rogu pomiędzy zlewozmywakiem a drzwiami do spiżarni. Kolana miała podciągnięte pod brodę, ramiona skrzyżowane na piersiach, palce splecione. Jej wzrok wędrował za rytmicznie przesuwającymi się dziwacznymi figurami, które coraz to rozpływały się, to skupiały w sobie, prowadząc zagadkową zabawę na wietrze z koronami drzew za oknem. Światło wpadało przyjaźnie do środka, a w domu panowała błoga cisza. Zza ciasno przylegających do siebie chmur wyjrzało niespodziewanie słońce. Dzieci zabrała opiekunka zaraz po śniadaniu.

Stina miała się pakować, ale nie potrafiła się przemóc, aby zrobić cokolwiek. Siedziała bezsilna, niezdolna zająć się niczym, tak jakby wyszło z niej powietrze. Dom był pusty, a ona została jedynie ze swoimi myślami. Mięśnie na jej twarzy zwiotczały, opuściła ramiona i poczuła ulgę w oddychaniu. Nie musiała się już wysilać, ale czuła się zmęczona.

Nazajutrz miała wyjechać razem z Håkanem i kilkorgiem dobrych przyjaciół, Samem, Andreą, Johnem i Beatą, na kilka dni. To byli sąsiedzi z Terra Nova. Wszyscy przeprowadzili się tu prawie jednocześnie, kiedy wykończono ich domy. Nazwa Terra Nova oznaczała dla nich nową ziemię. Dzieci były jeszcze małe, więc spotykali się na zebraniach rodziców w przedszkolu albo na placu zabaw. Mijały lata, a oni spędzali ze sobą coraz więcej czasu na spotkaniach, zabawach, wspólnych obiadach, imprezach dla dzieci. Z czasem stali się dla siebie prawie niezbędni. Pomagali sobie nawzajem odprowadzać i odbierać dzieci ze szkoły czy z treningów piłki nożnej, wymieniali przepisy kulinarne, ciśnieniowe nawadniacze czy piły tarczowe. Jesienią sprzątali liście, potem palili ogniska i piekli razem kiełbaski. Pomagali sobie w tapetowaniu i innych remontach. Wspólnie spędzali również święta, przyjęcia z jedzeniem raków, piciem świątecznego grzańca, noc Walpurgii czy wreszcie noc świętojańską. Aby uczynić tradycji zadość, wszystkie te święta obchodzono wspólnie i w ten sam sposób. Kilka razy spróbowano robić inaczej, ale przyniosło to w efekcie przykre konsekwencje. Nikt z przyjaciół nie chciał zaryzykować utraty tego zaprzyjaźnionego towarzystwa, więc nadal trzymali się starych, utartych reguł.

Kilka lat później stworzono całkowicie nową tradycję kilkudniowych wspólnych wyjazdów wakacyjnych bez dzieci. Na pomysł wpadł Sam Dahlberg, był bowiem siłą napędową całej paczki. Bardzo pomysłowy i kreatywny. Uważał, że teraz, kiedy dzieci już podrosły, można pozwolić sobie na taki wyjazd raz do roku. To nie miała być jakaś zwyczajna podróż, lecz coś zupełnie wyjątkowego, oryginalnego, pełnego aktywności. Nie mogła trwać zbyt długo ze względu na dzieci, lecz co najwyżej kilka dni.

Jeździli konno na Islandii, brali udział w wyścigach na Jukkasjärvi, zorganizowali wycieczkę rowerową do Prowansji i wędrówkę na Nordkap. W tym roku planowali nieco lżejszy wariant. Najpierw mieli pojechać na coroczny tydzień śladami Bergmana na Fårö, później popłynąć na Dużą Karlsö, by popatrzeć na tysiące piskląt morskich alek spadających ze szczytów wapiennych skał. Ornitolodzy chwytali je tutaj, aby mogły przeżyć zimę na Oestersjön. Ten fenomen stał się prawdziwą atrakcją.

Stina wstała i westchnęła. Za oknem zobaczyła Andreę. Szła na spacer w szortach i lnianej koszulce, która kleiła się do jej zgrabnego ciała. Szła w nienaturalnie szybkim tempie, wyglądała wyjątkowo zdrowo i świeżo. Czasami męczyła ją ta przesadna aktywność Andrei, która nigdy nie poddawała się słabościom. Coraz częściej Stina odmawiała jej towarzystwa, kiedy telefonowała z propozycją wspólnego spaceru. Teraz nie było już tak jak dawniej. Kiedy spacerowała sama w lesie, mogła w spokoju pomyśleć. Jej myśli wędrowały często na drugą stronę kuli ziemskiej.

Stina była dzieckiem adoptowanym z Wietnamu i odkąd sięga pamięcią, cierpiała z powodu ogromnej tęsknoty do swoich korzeni. Fragmentaryczne obrazy krążyły jej po głowie. Zapach slumsów z Hanoi tkwił jej w nosie. Pamiętała zniszczone ręce babki zanurzone w balii z praniem, bose nogi na kamiennej podłodze, klozet na podwórku. Kiedy skończyła pięć lat, posadzono ją na schodach domu dziecka z tabliczką na szyi i zabawką na kolanach. Gdy miała sześć lat, pojawiła się jakaś nieprawdopodobnie wysokiego wzrostu ciocia i jakiś wujek, którzy zabrali Stinę. Swojej biologicznej matki ani ojca nie pamięta. Twarz babki nawiedza ją czasami nocą. Pomarszczona, bezzębna staruszka z niewielkimi fałdami wokół oczu i spierzchłymi, choć ciepłymi rękami. Często brakuje jej dotyku tych bezpiecznych rąk. Tęskniła za nimi właściwie całe swoje życie. Zawsze były gotowe nieść jej pomoc, ale teraz pewnie babki już nie ma. Stina skończyła właśnie trzydzieści siedem lat, a babka była stara już wtedy, kiedy Stina miała pięć. Bez sensu byłoby szukać jej teraz.

Jeszcze kiedy Stina była nastolatką, próbowała kontaktować się z domem dziecka, w którym ją adoptowano, ale już od lat nie istniał. Próbowała uzyskać jakąś pomoc w ambasadzie, ale to również okazało się trudne. Nigdzie nie udało się odnaleźć jej danych. Jedyne, co uzyskała, to adres domu dziecka. Adopcyjni rodzice przekonali ją, że nie ma sensu tam w ogóle jechać, ponieważ z pewnością nie znajdzie tego, czego szuka. Troska i tęsknota za poznaniem swoich korzeni oraz za ciepłem rąk babki staruszki napawały ją smutkiem, uświadamiały jej całą mroczną egzystencję. Próbowała to przezwyciężyć, uświadomić sobie, jak wielkie spotkało ją szczęście, że znaleźli się dla niej adopcyjni rodzice. Przecież równie dobrze mogła umrzeć z głodu na ulicy lub zostać sprzedana do któregoś z burdeli w Hanoi, a jednak zapewniono jej dostatnie życie. Czasami nie potrafiła tego pojąć.

Rodzice adopcyjni okazali się dobrymi i łagodnymi ludźmi, choć trzymali ją w jakiś bliżej nieokreślony sposób na dystans. Miała wrażenie, że w głębi duszy nigdy nie zaakceptowali jej odmienności, jej obcego pochodzenia. Z drugiej jednak strony w różny sposób okazywali jej, że ją kochają i uważają za własną córkę. Traktowali ją dobrze, choć z dystansem, a całusy na dobranoc stały się prawdziwym obowiązkiem. Matka powtarzała jej często, że ją kocha, ale nie było w niej prawdziwego ciepła. Jej matczyna troska nacechowana była pewnego rodzaju niepewnością, którą Stina odczuwała przez cały okres swego dorastania. Matka nigdy nie patrzyła na nią z czułością, jej wzrok był zawsze jednakowy, prawie przestraszony, nasycony jakimś niesmakiem. To spojrzenie niweczyło powtarzane przez lata zapewnienia o miłości, urok pięknych urodzinowych prezentów i hojnych sum kieszonkowego. Stina zastanawiała się czasami, dlaczego ją właściwie adoptowali. Domyślała się, że nie spełniła ich oczekiwań. Kiedy tylko ukończyła osiemnaście lat, wyprowadziła się z domu, znalazła pracę w liniach lotniczych i dość szybko spotkała Håkana, który był właśnie w podróży przez Atlantyk. Wyglądał wtedy na co najmniej dziesięć lat starszego od niej mężczyznę i promieniał wyjątkową pewnością siebie, jakiej Stina jeszcze nigdy dotąd nie spotkała u żadnego mężczyzny. Rozmawiała z nim trochę, w każdym razie trochę więcej niż z innymi pasażerami, a gdy wysiadał z samolotu, wręczył jej swoją wizytówkę. Kilka dni później zdecydowała się do niego zadzwonić. Miał bardzo zadowolony głos i zaprosił ją na lunch w Sztokholmie. Rok później wprowadziła się do jego domu na Gotlandii, do domu, w którym mieszkał z byłą żoną. Na początku był to koszmar. Håkan miał już dwoje dzieci i psa. Dookoła mieszkali sąsiedzi, z którymi oboje z eksżoną utrzymywali dobre stosunki. W tym wszystkim utkwiła Stina. Szesnaście lat młodsza podfruwajka z azjatyckim wyglądem – zupełnie świeżo importowana. Oczywiście wszyscy starali się traktować ją uprzejmie i przyjaźnie, ale czuła, co myślą naprawdę. To było prawdziwe szczęście móc wyprowadzić się stamtąd do Terra Nova, gdzie wszyscy mieszkańcy zaczynali wspólne życie od początku. Nie znali się jeszcze zbyt dobrze. Dość szybko zaszła w ciążę i tym samym błyskawicznie zyskała nowych przyjaciół. Wystarczyło raz pójść do przychodni lekarskiej dla przyszłych matek. Tam przecież poznała Andreę, która też właśnie się tu wprowadziła i też oczekiwała dziecka. Stały się najlepszymi przyjaciółkami, a ich krąg znajomych znacznie się powiększył.

Z czasem, gdy urodziły się dzieci i mieli coraz więcej przyjaciół, Stina nabierała pewności siebie. Życie z Håkanem toczyło się też całkiem nieźle. Mieli dwie ładne córki, duży dom z ogrodem i basenem, który kupili ubiegłego roku, kiedy Håkan dostał od firmy ekstra premię uznaniową. Stina pracowała nadal jako stewardesa w liniach lotniczych. Może to właśnie atmosfera samolotu odpowiadała jej szczególnie. Nienormowany czas pracy, ciągle w ruchu, sporadyczne kontakty z ludźmi, niezależność. Koledzy z pracy przychodzili i odchodzili, wciąż nowi ludzie, do nikogo nie trzeba było emocjonalnie się przywiązywać.

Pustkę zapełniała sobie w bardzo różny sposób. Nikt nie potrafił odgadnąć, co dzieje się w jej wnętrzu, nikt nie przeczuwał, że wkrótce wszystko się zmieni, że jej życie przybierze dramatyczny obrót. Jednocześnie, kiedy myślała o konsekwencjach tego, co chce zrobić, wiedziała, że nie może być inaczej, że to jest nieuniknione. Znalazła się na rozdrożu. Jej bezpieczna egzystencja mogła w każdej chwili runąć w gruzach. Nie było jednak odwrotu.

Przystanęła zaraz przy schodach prowadzących na piętro. Wzrok miała utkwiony przed siebie, nerwowo przygryzała dolną wargę. Twarz zastygła ze strachu, ciało napięte, podobne do dzikiego zwierzęcia, nasłuchiwała uważnie. Było przeraźliwie cicho. Twarz miała bladą, ale bardzo piękną, wargi umalowane na czerwono. Czarne, długie włosy sięgały jej do końca pleców. Ciało pięknie uformowane, długie, nagie ramiona, ubrana w szorty i lnianą koszulkę. Zdjęła z nóg buty. Postawiła jedną nogę na stopniu z gotlandzkiego wapienia. Pomalowane na czerwono paznokcie u nóg odznaczały się na nim jak świeżo dojrzałe poziomki. Świetny kontrast z szarością. Światło padało z boku, tworząc sugestywne formy igrających cieni. Kiedy tak stała na pierwszym stopniu z zamiarem wejścia na górę, usłyszała za sobą jakiś zamaszysty ruch i zamarła z przerażenia. W sekundzie zobaczyła nad sobą mężczyznę, który złapał ją za włosy i pociągnął do tyłu. Upadła na podłogę.

– Dość!

Sam Dahlberg oderwał wzrok od monitora, rozluźnił się i odgarnął włosy z czoła. Zauważył pytające spojrzenia aktorów. Zadowolony? To było w końcu już dwunaste ujęcie tej samej sceny. Wykonawczyni głównej roli, Julia Berger, poczuła mocny ból głowy.

– Zrobimy to jeszcze raz.

Dało się słyszeć zduszone westchnienia, zawiedzione miny. Ktoś odważył się potrząsnąć głową. Cholerny reżyser, który nigdy nie jest zadowolony! I fotograf, drugi taki sam. W Bungeviken, w pomieszczeniu, w którym kręcono ostatnie ujęcia do filmu, było pełno dymu i okropnie gorąco. Cierpliwość aktorów zaczęła się wyczerpywać. Było już po siódmej wieczorem, wszyscy byli wyczerpani i głodni. Julia Berger wzruszyła ramionami i zwróciła ręce w kierunku reżysera.

– Chciałabym zapalić papierosa i napić się wody.

Zniknęła na zewnątrz na werandzie wychodzącej na morze wraz z aktorem grającym główną rolę męską. Asystent pospieszył z wodą z lodem. Starał się, aby gwiazda zachowała dobry humor. Była to bardzo zagadkowa diva i dość często zdarzało się, że tak sobie, bez ceregieli opuszczała plan, kiedy traciła cierpliwość lub nie podano jej tego, co chciała.

Sam Dahlberg dał się jednak przekonać. Czuł, że ta scena będzie dobra. Naprawdę dobra. Nie chciał w żaden sposób ryzykować. Szedł na ustępstwa.

Przyniósł butelkę wody mineralnej. Było bardzo gorąco, mimo że deszcz wisiał w powietrzu. Aktorzy obecni na planie rozluźnili się, rozmawiali z sobą bardzo cicho, ktoś poszedł do toalety, ktoś wyszedł zapalić papierosa, wszyscy wiedzieli, że przerwa ma trwać tylko kilka minut.

Kiedy Sam zajął ponownie miejsce za reżyserskim stołem, efekt był widoczny od razu.

– Okej, robimy od nowa – zawołał asystent reżysera.

Za moment dał się słyszeć cichy pomruk. Spojrzenia aktorów zatrzymały się najpierw na osobie reżysera, a później ślizgały się po sobie. Postaci przybierały wyprostowane postawy, a twarze odpowiednie miny. Pomieszczenie wypełniła atmosfera całkowitej koncentracji. Sam obserwował ludzi wokół siebie. Za każdym razem była to pewna gra marzeń. Aktorzy, sekretarka, fotograf i reszta zespołu, wszyscy mieli tu do odegrania jakąś ważną rolę. Uwielbiał te chwile, kiedy wszyscy zbierali się razem właśnie w tym jednym jedynym momencie. Był w tym pewien rodzaj magii i pewna nieprzewidywalność zdarzeń. Bardzo często dochodziło do czegoś zupełnie niespodziewanego. Zawsze bardzo dokładnie planował scenariusz, studiował go szczegółowo, wszystko, co do niego należy. Przyjeżdżał z fotografem na plan kilka tygodni wcześniej, aby dokładnie sprawdzić światło o różnych porach dnia, warunki uzyskania odpowiedniego dźwięku i miejsca dla wszystkich uczestników planu. Zawsze lubił być bardzo dobrze przygotowany. Dopiero wtedy mógł sobie pozwolić na spontaniczność. Przez całe lata uczył się techniki filmowania. Sam Dahlberg kochał swój zawód. Wzmacniał w nim chęć do życia i był powietrzem, którym oddychał. Wszystko było jasne. Przyjemne uczucie w żołądku. Każdy członek zespołu czekał na jego sygnał. Wszyscy ci ludzie czekali właśnie na niego, na nikogo innego.

Rzucił przelotne spojrzenie na asystenta. Cisza. Ujęcie. Kamera. Ta sama scena powtarza się po raz kolejny. Na obronę Julii Berger należało powiedzieć, że pomimo kaprysów bardzo poważnie podchodziła do swojej roli, niezależnie od liczby powtórek ujęć wykazywała prawdziwy profesjonalizm. Za to ją podziwiał. Po zakończeniu sceny na planie zapanowała pełna napięcia cisza. Właśnie wtedy Sam Dahlberg stanął w centrum uwagi. Ukrył twarz w chusteczce do nosa, którą ocierał zarówno pot, jak i pojedynczą łzę, która niespodziewanie zawisła gdzieś w kąciku oka. Nieco później spojrzał na swoich współpracowników, a jego twarz wyrażała prawdziwe zadowolenie.

– Cholernie dobra robota. Dam sobie głowę uciąć, że to było ostatnie ujęcie całego filmu. Jeszcze sekundę. – Skinął na operatora i nachyliwszy się nad monitorem, zaczął razem z nim studiować ostatnią sekwencję filmu. Potem poklepali się wzajemnie po ramieniu. Wszyscy zastygli w napięciu. Sam Dahlberg podniósł wzrok.

– Myślę, że skończyliśmy ten film.

Okrzyk prawdziwej wdzięczności wypełnił plan filmowy. Odtwórcy głównych ról objęli się tak serdecznie, że uścisk ten nie mógł wyglądać na służbowy. Wszyscy składali sobie gratulacje, obejmowali się i poklepywali przyjaźnie po plecach.

– Niewiarygodne! – wykrzyknął Sam Dahlberg zadowolony. – Skończyliśmy. Dwa miesiące zdjęć mamy wreszcie za sobą. Byliście fantastyczni. Naprawdę.

Tego piątkowego popołudnia Håkan Ek wcześniej opuścił biuro. Miał przed sobą pięć długich tygodni urlopu. Nawet nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miał w pracy tyle wolnego, czy w ogóle byłoby to możliwe. Håkan pracował jako szef sprzedaży w dużym przedsiębiorstwie elektronicznym w Visby i odczuwał ogromną potrzebę odpoczynku.

Zanim zdążył wprowadzić samochód na parking, zadzwonił jego telefon. Wiadomość od Klary: „Zadzwoń do mnie”. Zmarszczył czoło. Cóż znowu? Córka, którą miał z pierwszego małżeństwa, ciągle sprawiała mu problemy. Była młodą, niespokojną kobietą mieszkającą w centrum Sztokholmu i borykała się wciąż z różnymi przeciwnościami losu, jak i licznymi przygodami miłosnymi. Właściwie już się do tego przyzwyczaił. Problemy Klary stały się z czasem częścią jego życia, tak jakby ona była częścią jego ciała, która wciąż potrzebuje specjalnej pielęgnacji.

Niestety, córka nie była jego jedynym dzieckiem z nieudanych związków. Ze swojego drugiego małżeństwa miał syna nastolatka, z którym jednak nie miał prawie żadnego kontaktu. Ten rozwód był dla niego wyjątkowo bolesny i długotrwały. Z Heleną, byłą żoną, prawie nie rozmawiał, po rozwodzie wyjechała z synem do swojego rodzinnego miasta Haparanda. Z pierwszą byłą żoną Ingrid pozostawał natomiast w bardzo poprawnych stosunkach. Ich małżeństwo rozsypało się już tak dawno temu, że można było mieć wrażenie, jakby to było w całkiem innym życiu. Minęło wiele lat, zanim Ingrid po rozstaniu zdecydowała się ponownie wyjść za mąż. Zawsze twierdziła, że jest bardzo kapryśna w tym względzie. Często żartowała, że przyzwyczajona jest mieć tylko najlepszych. Uważała, że potrafią żartować ze swojej przeszłości. Często rozmawiał z nią godzinami przez telefon. Nikt nie potrafił go tak rozbawić jak ona. Z biegiem czasu pojawiła się w jego głowie myśl, że właściwie ciekawiej mu było z Ingrid niż ze Stiną. Należeli do generacji pięćdziesięciolatków i mieli sporo wspólnego. Oglądali te same programy telewizyjne, znali te same tańce, utwory muzyczne, zespoły. Oceniali tych samych artystów i mieli takie samo poczucie humoru.

W czasie jazdy samochodem do domu dużo rozmyślał. Miał wiele oczekiwań związanych z nadchodzącym urlopem. Niestety, było coś, co go przygnębiało. Coś, co tkwiło jak brud na szybie, którego w żaden sposób nie da się zmyć. Jego trzecia żona. Ze Stiną wszystko było inaczej i pod wieloma względami jeszcze bardziej skomplikowane niż z którąkolwiek z jego wcześniejszych kobiet. Jej pochodzenie, dzieciństwo, dorastanie, ciągła niepewność. Miała potrzebę posiadania ojca, którego widziała właśnie w nim, czego był całkowicie świadomy. Zafascynowała go od pierwszego wejrzenia, kiedy zobaczył ją w samolocie. Czarne jak kruk błyszczące włosy, ścięte równo do ramion, drobna figura w eleganckim uniformie. Jej miękkie spojrzenie ciemnych oczu urzekło go i nie chciał już nigdy i za nic na świecie go stracić. Rozwód z żoną był oczywisty i chciał do niego doprowadzić tak szybko, jak tylko możliwe. Helena była przeszkodą, ale dopiero później potrafił ocenić, jak bardzo egoistycznie względem niej się zachował. Teraz była to już jednak tylko historia.

Håkan miał przed sobą perspektywę bardzo długiego urlopu, który miał rozpocząć wyjątkową podróżą z najbliższymi przyjaciółmi. Od dawna chciał, aby zrobili coś wyłącznie we dwoje, tylko on i Stina. Oboje potrzebowali dla siebie czasu. Ostatnio bardzo się od siebie oddalili. To było właśnie to, co niepokoiło go najbardziej, sprawiało najwięcej trosk. Nawet nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz uprawiali seks. Unikała go, wyraźnie się od niego oddalała. Próbował z nią o tym rozmawiać, wyjaśniać, co było nie tak, ale ona zapewniała, że to naprawdę nic szczególnego, że tylko jest bardzo zmęczona.

Stina musiała jeszcze kilka tygodni zostać w pracy. Potem mogła wziąć trochę wolnego, więc przynajmniej kilka dni można było spędzić razem. Krótki urlop w Grecji z dziećmi. Na to miał nadzieję, na to się cieszył. Ponieważ Stina nie umiała odpoczywać w domu, musiał zadbać o to, aby wyjechali, najlepiej zagranicę, tak aby mogła się odprężyć, zapomnieć o wszystkich smutkach.

Zadzwonił do domu. Poczuł ciepło, ale również niepokój, gdy usłyszał jej głos. Brzmiała nie bardzo radośnie, ale też nie smutno. Nie mówiła nic o zakupach. Gdyby nie wyjeżdżali, mógłby kupić kwiaty. Poza tym nie miała żadnych innych pomysłów.

Zobaczył ją z daleka, kiedy szła w swoim luzackim stylu po drugiej stronie Norra Hansegatan. Anders Knutas, komisarz policji kryminalnej, zatrzymał się, zaczekał na nią i obserwował jej frapującą postać, kiedy się do niego zbliżała. Karin Jacobsson, jego najbliższa i najbardziej zaufana współpracownica, chodziła zazwyczaj do pracy pieszo. Mieszkała w centrum miasta. Szła jak zwykle ze słuchawkami w uszach, w dżinsowych spodniach luźno zwisających na biodrach, w białym T-shircie, z rozwichrzonymi, krótko ostrzyżonymi włosami. Nie zauważyła go, wzrok miała utkwiony w ziemię. Zastanawiał się, o czym tak intensywnie myśli. Nadal nie wiedział, co właściwie powinien zrobić. Karin była najbliższym współpracownikiem, jego zastępcą. Prawie rok temu zdradziła mu pewną tajemnicę, z czym do tej pory nie potrafił się uporać. Miał całkowitą świadomość, że wcześniej czy później będzie zmuszony coś z tym zrobić. Im szybciej, tym lepiej, bo znajomość tego faktu stawiała go w bardzo niezręcznej sytuacji. Był wdzięczny Karin, że wreszcie mu o tym powiedziała, ale mogła była zrobić to w innych okolicznościach. On sam miał do niej tak duże zaufanie, że wiedziała o nim najwięcej ze wszystkich. Dotyczyło to zarówno życia prywatnego, jak i pracy. Była wentylem bezpieczeństwa i traktował ją jak swojego najlepszego przyjaciela.

Karin miała zawsze problem z mówieniem o swoich prywatnych sprawach. Miała obecnie czterdzieści jeden lat, mieszkała sama, tylko z papugą kakadu, w pięknym mieszkaniu przy Mellangatan, grała w piłkę nożną i mocno angażowała się w pracę. Nigdy nie wspominała o jakimś mężczyźnie, partnerze czy wręcz partnerce. Dopiero pewnego wieczoru w Sztokholmie, kiedy siedząc w restauracyjnym ogródku, popijali wino i rozmawiali o trudnym przypadku morderstwa, które próbowali wyjaśnić, coś się w niej załamało. Opowiedziała mu, jak będąc nastolatką, została zgwałcona, zaszła w ciążę i ponieważ aborcja była niemożliwa, urodziła dziecko. Była to dziewczynka, która wskutek nacisku rodziców Karin została oddana do adopcji. Dziecko zabrano jej zaraz po porodzie i nigdy więcej go nie widziała. Całe życie trzymała ten fakt w tajemnicy. Teraz postanowiła odnaleźć swoją już dorosłą córkę.

Zaraz po tym jak wyjawiła tajemnicę swego życia, wyznała również ku jego przerażeniu jeszcze coś o sobie, co jej bardzo ciążyło. Przyznała, że przed rokiem umożliwiła ucieczkę dwukrotnej morderczyni, Very Petrov. Jakby na skutek swojej osobistej traumy, którą przyszło jej przeżyć, poczuła, że musi to zrobić. Policja zorganizowała obławę na tę kobietę. Karin natrafiła na nią w momencie, gdy ta ukryta w kajucie promu, który miał płynąć na Gotlandię, rodziła dziecko. Zamiast wszcząć alarm i powiadomić swoich kolegów policjantów o zdarzeniu, udzieliła jej pomocy przy porodzie. Ponieważ motyw dokonanych przez tę kobietę zbrodni był w istocie dość tragiczny, Karin pozwoliła jej uciec. Tajemnicę tę zachowała wyłącznie dla siebie aż do czasu, kiedy zdecydowała się opowiedzieć o tym komisarzowi. Wiadomość ta wprawiła go w prawdziwy szok. Z pewnością można było zrozumieć postępek Karin, można było nawet wyobrazić sobie uczucie sympatii dla morderczyni, ale Karin dopuściła się przez to jednego z najcięższych wykroczeń dotyczących obowiązków służbowych. Pierwszą myślą Knutasa było aresztowanie Karin. Z czasem jednak jego nastawienie do sprawy stawało się coraz łagodniejsze. Niestety, nie mógł się przemóc. Vera Petrov była poszukiwana międzynarodowym listem gończym. Dotąd nie pozostawiła żadnych śladów. Czas płynął, a komisarz stał się teraz współwinny. Nie miał pojęcia, jak postąpić, co zrobić. Jedno wiedział na pewno, wcześniej czy później nadejdzie taki moment, kiedy będzie zmuszony coś zdecydować. Nie było w tym ani cienia przesady, że Karin postawiła przed nim najcięższy życiowy dylemat. Pomimo to odczuł pewien rodzaj czułości, kiedy była blisko. Podniosła wzrok i spojrzała prosto na niego. Miała duże ciemnobrązowe oczy podobne do oczu sarny. Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu odsłaniającym przerwę pomiędzy przednimi zębami. Wiedział, że jej urok działa na niego i w sposób szczególny go od niej uzależnia. Łączyła ich oboje jakaś dziwna, niewytłumaczalna przynależność, która rozwinęła się przez wszystkie lata wspólnej pracy. Czasami można było nawet pomylić to uczucie z miłością. Mimo że Knutas bardzo kochał swoją żonę Line, Karin zajmowała również cząstkę jego serca.

I tak miało już pozostać na zawsze.

Prysznic obmywał jej spocone ciało. Skóra kurczyła się przyjemnym dreszczem. Andrea Dahlberg sięgnęła po butelkę kremu pod prysznic, ekskluzywny kosmetyk, prezent od Sama z ostatniej podróży. Zawsze o niej myślał, nawet teraz, po dwudziestu latach małżeństwa. Wrócił właśnie z festiwalu filmów w Berlinie. Był tam tylko jako widz, żaden z jego filmów nie zdobył nagrody. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Andrea wyszła z wyłożonej mozaiką kabiny prysznicowej i owinęła się obszernym, grubym ręcznikiem. Stanęła przed lustrem i stwierdziła z zadowoleniem, że jest jeszcze całkiem ładnie opalona. Czuła lekki ból w mięśniach po intensywnych ćwiczeniach na siłowni wczoraj wieczorem. Tego lata była nadal w znakomitej formie. Odwinęła ręcznik i upuściła go na podłogę. Obróciła się przed lustrem, tak aby mogła dokładnie obejrzeć swój profil. W tej pozycji podobała się sobie najbardziej. Wciągnęła brzuch, wyprostowała plecy. Z pewnością wyglądała bardzo dobrze, choć skończyła właśnie czterdziestkę i urodziła troje dzieci. Piersi miała duże i ładnie uformowane, choć była to zasługa zeszłorocznej operacji, której się poddała po urodzeniu Matyldy. Nie mogła sobie wyobrazić życia z obwisłymi jak torebki piersiami po zakończeniu okresu karmienia. Teraz miała biust, z którego była bardzo dumna, podobnie jak i z reszty swojego ciała. Uśmiechnęła się do siebie i poszła do sypialni, w której Sam obok toalety specjalnie dla niej zbudował garderobę. Miała tutaj miejsce na wszystkie swoje buty i ubrania poukładane w staranne rzędy. Na jednej ze ścian wisiało ogromnych rozmiarów lustro, przed którym w całkowitym spokoju mogła wybrać sobie strój, w który miała ochotę się ubrać. Później tego dnia planowali podróż na Fårö, gdzie odbywał się tygodniowy pokaz filmów Bergmana i dalej na Stora Karlsö. Wzrok Andrei zatrzymał się na chwilę na fotografii zrobionej w ubiegłym roku, przedstawiającej ją i Sama na żaglówce w Sztokholmie. Sam wyglądał bardzo atrakcyjnie w białej koszulce tenisowej i słonecznych okularach. Obejmował żonę, uśmiechając się wprost do aparatu. Był nadal najatrakcyjniejszym facetem, jakiego mogła sobie tylko wyobrazić. Czuła się dumna, idąc obok niego po ulicy. Czasami siadywała, godzinami obserwując go z zachwytem przy stole, przy śniadaniu. Spędzili ze sobą tak wiele czasu, a ona wciąż miała poczucie wyjątkowości tego, że może być właśnie z nim. Oczywiście zdarzało się, że mieli swoje kryzysy jak wszyscy inni, ale ogólnie było im razem bardzo dobrze. Wiedli dobrze zorganizowane życie bez niespodzianek. Dokładnie tak, jak tego chciała. Podobnie jak Sam, marzyła o wspólnej z nim starości. Ich dom funkcjonował bez zarzutu. Bardzo lubiła w nim coś zmieniać, urządzać, meblować. Panował tam zawsze nienaganny porządek. Sam naśmiewał się często, że magluje ręczniki i prasuje jego majtki. Raz na pół roku zdejmowała z półek wszystkie książki, aby je odkurzyć. Raz w miesiącu z imponującym fanatyzmem trzepała dywany i poduszki, pościel zmieniana była co tydzień, latem nawet częściej, gdyż jak uważała, latem więcej się pocili, szczególnie nocą. W bardzo suto zaopatrzonej spiżarni puszki z konserwami i opakowania makaronu poustawiane były w określonym porządku. W każde niedzielne przedpołudnie Andrea siadała przy kuchennym stole i wypełniała rodzinne kalendarzyki terminami zajęć i spotkań na nadchodzący tydzień. Opracowywała jadłospis na każdy dzień, sprawdzała, czego brakuje, jechała do sklepu i robiła potrzebne zakupy, zawsze w dużych ilościach. Często zabierała ze sobą do towarzystwa którąś z koleżanek. Kochała swoje poszufladkowane życie. Dawało jej poczucie bezpieczeństwa, zawsze wiedziała, na co czeka.

Teraz chciała spakować resztę rzeczy na wyjazd z przyjaciółmi. Podśpiewywała sobie, składając równo koszule Sama w walizce. Rzuciła okiem za okno. Sandra z wózkiem dziecięcym przechodziła właśnie drogą. Biedna kobieta. Z pewnością Andrea jej nie zazdrościła. Miała czterdzieści dwa lata i czas posiadania małych dzieci dawno za sobą. Miała dwoje nastolatków, a teraz nowa ciąża. Pomimo że oboje z mężem stwarzali wrażenie szczęśliwych z tego powodu, Andrea nie do końca w to wierzyła. Nawet nie mogła sobie wyobrazić, jak sama mogłaby ponownie znieść takie uwiązanie. Na pewno właśnie z tego powodu Sandra czuła się ostatnio mocno zestresowana. W związku z jej osobą Andrea pomyślała o dziwnym zdarzeniu, które ostatnio przeżyła. Miała wciąż wrażenie, że ktoś ją obserwuje i świadomość, że zapomniała zamknąć drzwi, a nawet zostawiła je uchylone. To było do niej zupełnie niepodobne. Dopuszczała do siebie nawet myśl, że może wchodzi w okres klimakterium. Wtedy zdarzają się takie rzeczy. Przez hormony i takie tam. Może jednak było na to jeszcze za wcześnie, może była jeszcze za młoda? Okres przejściowy przychodzi najczęściej około pięćdziesiątki. Okres przejściowy… Co za nieprzyjemne określenie, wcale nie miała zamiaru nigdzie przechodzić, w żaden inny okres. Dla niej obecny stan mógłby trwać następne dwadzieścia lat. Nigdy dotąd jeszcze nie czuła się tak dobrze.

Wyszła do kuchni i nastawiła kawę. Jeszcze kilka godzin musiała zaczekać, zanim Sam wróci do domu. Wyjazd wypadł im w bardzo dogodnym dla niego terminie. Miał za sobą bardzo trudny okres i wreszcie mógł wziąć wolne, zanim zacznie ponownie reżyserować. W ostatnim czasie dużo wyjeżdżał, ale były to wyjazdy związane z filmowaniem. Jak miał zwyczaj mawiać, był to okres, w którym był żonaty z filmem. Dla Andrei nie stanowiło to problemu, zawsze miała się czym zająć. Prowadziła niewielki, ale nowoczesny butik z odzieżą przy Adelsgatan, a tam było zawsze mnóstwo do zrobienia. Z lekkim sercem już kilka dni przed wyjazdem zostawiała swojemu wspólnikowi odpowiedzialność za jego funkcjonowanie. Chciała wejść w odpowiedni nastrój przed planowaną podróżą. Poza tym zamierzała zatroszczyć się o Sama szczególnie teraz, kiedy tak dużo pracował. Oboje chcieli wypocząć, wykorzystać czas na relaks, obejrzeć filmy, które nawet jeśli kiedyś je widzieli, warto było zobaczyć jeszcze raz. Chcieli pobyć z przyjaciółmi i innymi interesującymi filmowcami wypoczywającymi na Fårö. Andrea miała zamiar również pobyć dłużej ze Stiną. Może będą mogły pospacerować razem po wyspie, porozmawiać szczerze. Dotąd były zawsze zajęte, każda na swój sposób. Czuła, jak bardzo brak jej przyjaciółki. Wiedziały o sobie wszystko, dzieliły dobre i złe, łączyły je więc mocne więzi. Był to niezaprzeczalny fakt, że Stina żyła z nią najbliżej, oczywiście oprócz Sama i dzieci. Teraz nareszcie mogłyby nadrobić wszystkie zaległości i pobyć tylko ze sobą kilka dni. Potem jeszcze przecież mieli w planach wyjazd na Stora Karlsö. Uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Cieszyła się z udanego małżeństwa z Samem. Stanowili doskonałą parę od zawsze. Kiedy dzieci były małe, pilnowali, aby regularnie dzielić się obowiązkami, każdego roku wyjeżdżali na przedłużony weekend tylko we dwoje, tylko on i ona. Sporo rzeczy pomogło im zachować miłość na całe życie. Przez całe lata stapiali się ze sobą w bardzo solidną jedność. Jesteśmy dla siebie, pomyślała, nalewając filiżankę kawy, odkąd się spotkaliśmy i tak już pozostanie.

Johan Berg sięgnął po paczkę pieluch z półki w łazience. Anton leżał na stoliku i gaworzył zadowolony. Miał okrągłą, opaloną buzię i błyszczące, ciemnobrązowe oczy. Wydawał z siebie coraz to nowe dźwięki zadowolenia. Wymachiwał przy tym małymi, ale pulchniutkimi rączkami. Nagle Johan poczuł ciepły strumień na ramieniu. Cholera! Szybko starł mokrą plamę ze stolika i z podłogi w łazience. Nie mógł zrozumieć, jak może tyle wody wypłynąć z tak małego dziecka, które ma dopiero sześć miesięcy. Umył ręce i dziecko, po czym wrócił do sypialni, gdzie spała Emma.

Ventspils, Łotwa

Ciemności nocy zelżały i ustąpiły miejsca nieśmiałemu światłu poranka. Słońce było zamglone i nie chciało się porządnie przedrzeć przez chmury. Janis Ulmanis jechał rowerem tak szybko, jak tylko potrafił, wyboistą ulicą z kocich łbów. Po obu stronach stały długie, zniszczone domy z cegły. Ciasne wewnętrzne podwórka kryły się za wysokimi drewnianymi płotami. Nagle chłopiec zatrzymał się z piskiem opon przy najodleglejszym z domów, zapukał cicho w podwójne okno w rogu. Tajny sygnał. Trzy krótkie, dwa długie, znowu trzy krótkie. Odczekał pół minuty, łapiąc oddech. Powtórzył to samo. Tuż po ostatnim stuknięciu z przeciągłym skrzypieniem otwarły się drzwi w parkanie. Pojawiła się blada chłopięca twarz. Para ciemnych oczu i ostrzyżone na jeża włosy. Bruno Lesinski był jego najlepszym przyjacielem i chodzili do tej samej klasy. Chociaż teraz były wakacje ze wszystkim, co ze sobą niosły i szkoła wydawała się bardzo odległa.

– Jesteś gotowy? – zapytał.

Przyjaciel podniósł palec do ust i syknął:

– Ciii. Mama tak łatwo się budzi.

Bruno rzucił za siebie szybkie spojrzenie i wziął rower stojący za płotem.

Chwilę potem byli w drodze. Pedałowali szybko, jechali na całej szerokości jezdni pustą drogą. Dwaj chudzi trzynastoletni chłopcy ze strupami na kolanach i nadzieją w piersiach. Do bagażników przymocowali swoje podrywki i wiaderka. Byli w drodze na plażę tuż za portem. Jednak to nie ryby mieli łowić.

Ventspils był podniszczonym małym miastem, trzydzieści mil na zachód od stolicy Łotwy Rygi, ale jego port był jednym z największych w tym kraju. Zbyt duży w stosunku do niepozornego miasta z jedynie pięćdziesięcioma tysiącami mieszkańców. Strategiczne położenie w pobliżu Szwecji i Finlandii oraz to, że leżał tuż przy ujściu rzeki Ventas i że rosyjski rurociąg dochodził właśnie tu, sprawiły, że rozwijał się w szybkim tempie i rozrósł do jednego z największych portów na Bałtyku. Miasto zupełnie nie nadążało za rozwojem portu.

Chłopcy minęli dwa falochrony, które rozciągały się niczym opiekuńcze ramiona dla zewnętrznego portu, łamały fale i obejmowały odwiedzających przypływających z morza. Na południowym falochronie urządzono promenadę, która stała się bardzo popularna ze względu na atrakcyjny punkt widokowy.

Teraz było tam pusto.

Za południowym falochronem zaczynała się długa, piaszczysta plaża. Ciągnęła się wiele kilometrów. Piasek był gruboziarnisty, a woda dosyć mętna. Gdzieniegdzie leżały śmieci, papierki po lodach, zgniecione butelki i stare, zardzewiałe graty. Mimo wszystko w lecie było to popularne miejsce do opalania. Mieszkańcy Ventspils nie byli bardzo wybredni.

Kiedy chłopcy dotarli do celu, plaża była opustoszała. Dreptało tu tylko kilka mew, które poszukiwały czegoś do zjedzenia. Nocny silny wiatr uspokoił się i pojawiły się blade promienie słońca. Było tuż po siódmej i łodzie rybackie, które zwykle cumowały przy pomoście, wypłynęły już na morze.

Janis i Bruno wiedzieli, że muszą być wcześnie, jeśli chcą mieć szansę. Kilka dni temu jakaś kobieta z okolicy znalazła na tej plaży ponadkilogramowy kawałek bursztynu. Od tego czasu zainteresowanie poszukiwaniem tego złota znacznie wzrosło.

Rzucili rowery na piasek, wzięli wiaderka i podbieraki i ruszyli wzdłuż brzegu w swoich niezgrabnych gumowcach. Czasami można było znaleźć kilka kilogramów na dzień, zwłaszcza gdy wiatr był silny. Woda wymywała bursztyn z dna morza i wyrzucała na ląd.

Chłopcy szukali pilnie wzdłuż plaży. Ze zgiętymi plecami i wzrokiem wbitym w ziemię przeszukiwali piasek na brzegu kawałek po kawałku. Jednocześnie rozmawiali o tym, co zrobią z pieniędzmi, które przy odrobinie szczęścia dostaną za bursztyn.

Kiedy po chwili Bruno coś wykrzyknął, Janis wziął za rzecz oczywistą, że ten znalazł bursztyn. Odwrócił się z nadzieją w stronę stojącego nieco dalej kolegi. Bruno pokazał palcem na wodę.

– Zobacz!

Na falach w pewnej odległości od brzegu jak korek podskakiwała pusta łódź. Wyglądała na starą i nieszczelną, na rufie tkwił zardzewiały silnik, dulki były puste. Wyraźnie dryfowała, pewnie zerwała się z cum podczas nocnej wichury.

– Wciągniemy ją – zaproponował Bruno. – Może będziemy mogli ją zatrzymać.

– Bomba, własna łódź! Możemy wypaść na ryby. Zarzucić sieci – wykrzyknął Janis. Widział w marzeniach, jak we dwóch udają się na morze. Jeśli będą mieli szczęście, nikt nie będzie sobie do niej rościł prawa. Prawdopodobnie przypłynęła z daleka i przydryfowała z Zatoki Ryskiej wzdłuż wybrzeża na południe. Była na tyle zniszczona, że właściciel prawdopodobnie nie zada sobie wiele trudu, aby ją odnaleźć.

Bruno wszedł dalej do wody, aż sięgnęła mu ponad gumowce. Złapał za dziób, przyciągnął łódkę do siebie. Janis pośpieszył mu z pomocą, lecz zamarł w połowie ruchu. Bruno usłyszał, jak kolega łapie oddech.

Na dnie łodzi w pozycji embrionalnej leżał stary, szczupłej budowy ciała mężczyzna. Miał na sobie granatowy wełniany sweter i czarne spodnie. Jego głowa była do połowy schowana pod ramieniem, ale widać było wyraźnie, że jest ranny. Na czole miał dużą tłuczoną ranę z zakrzepłą krwią wokół.

Mężczyzna leżał zupełnie bez ruchu.