Podrzutek - Stacey Halls - ebook + książka

Podrzutek ebook

Stacey Halls

4,2

Opis

Bestseller „Sunday Timesa“!

Dwie kobiety, jedno dziecko i sekret, który odmieni wszystkich...

Londyn, rok 1754. Bess Bright pozostawiła swoje dziecko z nieprawego łoża w sierocińcu Foundling Hospital. Sześć lat później powraca, aby odzyskać córkę, której nigdy nie poznała. Drży na samą myśl, że mała mogła umrzeć w przytułku. Tymczasem zdumiona odkrywa, że ktoś podał się za nią i już córkę odebrał. Jej życie staje na głowie, gdy próbuje się dowiedzieć, kto zabrał jej małą dziewczynkę - i dlaczego.

Niecałą milę od ubogiego mieszkania Bess, w gregoriańskim domu na spokojnej ulicy, na skraju Londynu mieszka Aleksandra – samotna młoda wdowa. Gdy jej bliski przyjaciel – ambitny młody lekarz pracujący w sierocińcu – przekonuje ją, aby wynajęła opiekunkę dla córki, kobieta waha się. Nie chce zapraszać nikogo do swojego domu ani życia. Tymczasem przeszłość, która sprawiła, że zamknęła się przed światem, dogania ją i grozi zburzeniem ostrożnie odbudowywanego świata...

Nowa książka autorki bestsellera „Czarownica ze wzgórza“ - powieści historycznej roku portalu LubimyCzytac.pl – to porywająca historia o matkach i córkach, władzy zamożnych oraz o miłości, która pokonuje przeciwności losu.

„Chwytająca za serce opowieść o macierzyństwie, stracie i cenie odkupienia. Charakterystyczne postacie, stworzone przez Halls, oraz skrupulatnie zebrane historyczne detale pozwalają nam zatonąć w świecie bogactwa, ale także biedy, desperacji i kłamstwa, i pokazują nam jak daleko może posunąć się matka dla dobra swojego dziecka.” (Serena Burdick)

„Toż to nowa Hilary Mantel!” (Cosmopolitan)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (187 ocen)
81
66
32
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
makalonka2000

Dobrze spędzony czas

historie z XVIII w, proste ale dające do myślenia
10
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Dość ciekawa choć nie porywająca powieść obyczajowa. Dość szeroki obraz życia XVIII-wiecznej Anglii. I to duży plus. Sama historia wydaje się nie do końca przekonująca. Zakończenie małowiarygodne. Czyta sie jednak z dużą przyjemnością.
10
beniabadera

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i niebywała historia, dziękuję za emocje podczas lektury. POLECAM każdemu.
10
ch_paulina

Całkiem niezła

Historia ciekawa, ale denerwowała mnie zmiana narracji z 3os na 1os bez wyraźnego powodu.
10
ewezim

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia. Polecam przeczytać, każdemu kto rozumie co łączy matkę i dziecko.
00

Popularność




Mapa

Część pierw­sza

Bess

Koniec listo­pada 1747 roku

Roz­dział 1

Wszyst­kie nie­mow­lęta były poza­wi­jane jak pre­zenty gotowe do wrę­cze­nia. Nie­które ubrane wytwor­nie – w prze­ci­wień­stwie do ich mam – w drobno hafto­wa­nych kafta­ni­kach i gru­bych sza­lach, bo nade­szła zima i nocą pano­wał prze­ni­kliwy ziąb. Otu­li­łam Clarę sta­rym kocem, który od lat bez­sku­tecz­nie cze­kał, żeby go poce­ro­wać. Sta­ły­śmy zbitą gro­madką wokół kolumn wej­ścia, chyba w trzy­dziestkę albo coś koło tego, niby ćmy pod pochod­niami pło­ną­cymi w uchwy­tach, a serca trze­po­tały nam jak suche liście na wie­trze. Nie wie­dzia­łam, że przy­tu­łek dla nie­chcia­nych dzieci będzie pała­cem o stu roz­ja­rzo­nych oknach i z pod­jaz­dem dla powo­zów. Dzie­dzi­niec oka­lały dwa dłu­gie, impo­nu­jące budynki, połą­czone pośrodku kaplicą. Z otwar­tych drzwi na pół­noc­nym krańcu zachod­niego skrzy­dła padało świa­tło. Brama została gdzieś daleko z tyłu. Część z nas wyj­dzie stąd z pustymi rękami; część zabie­rze dzieci z powro­tem na chłód. Dla­tego nie potra­fi­ły­śmy na sie­bie patrzeć i wbi­ja­ły­śmy wzrok w zie­mię.

Clara ści­skała kur­czowo mój palec, który gładko, jak klucz do zamka, wsu­wał się w malutką dłoń. Pomy­śla­łam, że póź­niej będzie go szu­kać, zamy­ka­jąc rączkę wokół pustki. Przy­tu­li­łam ją moc­niej. Mój ojciec, któ­rego oboje z Nedem, moim bra­tem, nazy­wa­li­śmy Abe, bo tak na niego mówiła kie­dyś matka, stał troszkę za mną, z twa­rzą w cie­niu. Nie trzy­mał małej. Wcze­śniej, kiedy wstrzą­sana bólami leża­łam na łóżku niczym ryba wyrzu­cona na pia­sek, aku­szerka – duża kobieta z sąsied­niego podwórka, nie­droga i dys­kretna – chciała mu ją podać, ale potrzą­snął głową, jakby odma­wiał brzo­skwini ofe­ro­wa­nej przez stra­ga­niarkę.

Wpro­wa­dził nas do środka szczu­pły czło­wiek o cien­kich nogach, w peruce. Pierw­szy raz w życiu zoba­czy­łam coś takiego, jak tam­ten wej­ściowy hall. Wszystko lśniło – od balu­strady z orze­cho­wego drewna po wypo­le­ro­wany sto­jący zegar. Jedyne, co dawało się sły­szeć, to sze­lest naszych spód­nic i kroki na kamien­nych pły­tach – małe stadko kobiet obrzmia­łych od mleka, nio­są­cych swoje młode. Do tego miej­sca paso­wały tylko ści­szone, łagodne głosy, nie mój, ulicz­nej han­dlarki.

Nasz orszak ruszył w górę, po scho­dach zasła­nych bor­do­wym dywa­nem, do wyso­kiej sali. Wpusz­czano nas poje­dyn­czo, usta­wi­ły­śmy się więc z oku­ta­nymi maleń­stwami na zewnątrz, w rządku, niczym damy na balu. Dziew­czyna przede mną miała brą­zową skórę i czarne, krę­cone włosy wysu­wa­jące się spod czepka. Dziecko było nie­spo­kojne, gło­śniej­sze niż inne, koły­sała je tak samo nie­wpraw­nie jak my wszyst­kie. Zasta­na­wia­łam się, ile z nas ma matki, które mogą nauczyć prze­wi­ja­nia i kar­mie­nia. O swo­jej wła­snej matce myśla­łam sto razy w ciągu tego dnia, wię­cej niż przez cały miniony rok. Kie­dyś czu­łam jej obec­ność w skrzy­pie­niu pod­łogi i cie­ple łóżka, ale teraz już i to nie.

Pokój, do któ­rego weszli­śmy, miał zie­lone tapety z wytwor­nymi, bia­łymi ozdo­bami z gipsu pod sufi­tem. Mimo że w kominku się nie paliło, było cie­pło i bar­dzo jasno; jarzyły się lampy, a na ścia­nach wisiały obrazy w zło­tych ramach. Pośrodku lekko drżał żyran­dol. Pięk­niej­szego miej­sca nie widzia­łam w życiu. Na doda­tek kłę­bił się tam tłum ludzi. Myśla­łam przed­tem, że będziemy sami, no, może z zastę­pem niań odbie­ra­ją­cych dzieci, które tu zostaną, ale pod ścia­nami zoba­czy­łam mnó­stwo twa­rzy – głów­nie kobiet, choć z pew­no­ścią nie pia­stu­nek. Wachlo­wały się i uśmie­chały z zacie­ka­wie­niem. Ślicz­nie ubrane, przy­cią­gały wzrok, lecz i one patrzyły na nas z wyraź­nym zain­te­re­so­wa­niem. Wyglą­dały, jakby wyszły z obra­zów na ścia­nach, w rogów­kach niczym barwne tuli­pany, z szy­jami lśnią­cymi od klej­no­tów, z wło­sami upię­tymi wysoko, oto­czo­nymi mgiełką pudru. Z pół tuzina brzu­cha­tych męż­czyzn o suro­wych obli­czach, w ręka­wicz­kach i pan­to­flach ze srebr­nymi klam­rami – nie­po­dob­nych do Abe’a, któ­rego bury płaszcz przy­po­mi­nał worek z obro­kiem dla konia, trzy­mało kie­liszki w dło­niach, doszłam więc do wnio­sku, że to przy­ję­cie. Więk­szość oglą­dała Mulatkę, jakby była na sprze­daż.

Wciąż krwa­wi­łam. Clara uro­dziła się tego ranka, przed świ­tem, i ból na­dal szar­pał każdą czą­steczką mojego ciała. Byłam jej matką nie­cały dzień, a zna­łam ją już tak dobrze, jak samą sie­bie – zapach, ciche puka­nie serca, które we mnie biło. Jesz­cze zanim wycią­gnęli ją ze mnie, czer­woną i kwi­lącą, wie­dzia­łam, jak będzie wyglą­dała i jak ciężka będzie w moich ramio­nach. Mia­łam nadzieję, że ją wezmą i mia­łam nadzieję, że nie. Pomy­śla­łam o pomarsz­czo­nej twa­rzy Abe’a, o wzroku wbi­tym w pod­łogę, o stward­nia­łych dło­niach przy­trzy­mu­ją­cych przede mną drzwi. Był jedy­nym ojcem w tym pokoju. Więk­szość kobiet przy­szła tu sama albo z przy­ja­ciółką, sio­strą czy matką, które przy­pa­try­wały się wszyst­kiemu z żało­snymi minami. Abe nie patrzył mi w oczy i nie­wiele mówił pod­czas powol­nej, smut­nej drogi z Black and White Court, gdzie miesz­ka­li­śmy, ale był ze mną i samą obec­no­ścią doda­wał mi otu­chy. Kiedy w domu się­gnął po płaszcz i powie­dział, że pora iść, omal nie popła­ka­łam się z ulgi; nie sądzi­łam, że ze mną pój­dzie.

Sala uci­chła, bo ode­zwał się męż­czy­zna sto­jący przed ogrom­nym komin­kiem. Jego głos był rów­nie gruby i impo­nu­jący jak dywany. Zapa­trzona w żyran­dol, słu­cha­łam, jak wygląda lote­ria: biała kulka to dziecko przy­jęte, czarna – nie, a czer­wona ozna­cza, że trzeba cze­kać, aż jakieś przy­jęte dziecko nie przej­dzie bada­nia lekar­skiego. Sku­pia­łam całą uwagę, by wszystko usły­szeć.

– Bia­łych kulek jest dwa­dzie­ścia – mówił męż­czy­zna – pięć czer­wo­nych i dzie­sięć czar­nych.

Prze­su­nę­łam Clarę przy piersi. Ele­ganc­kie towa­rzy­stwo w kątach pokoju patrzyło na nas teraz bar­dziej wynio­śle, zasta­na­wia­jąc się, któ­rej z nas się poszczę­ści, a która być może zostawi swoje dziecko na ulicy na pewną śmierć. Która nie ma męża. Która jest dziwką. Przez pokój prze­su­wała się pia­stunka z płó­cienną torbą w ręku; każda z nas miała się­gnąć do środka. Kiedy pode­szła do mnie, serce waliło mi w piersi jak mło­tem; patrzyła na mnie obo­jęt­nie, gdy prze­kła­da­łam Clarę na jedno ramię i zanu­rza­łam rękę w tor­bie. Kulki były gład­kie i zimne jak jajka, chwy­ci­łam jedną z nich, pró­bu­jąc doty­kiem odgad­nąć kolor. Kobieta nie­cier­pli­wie potrzą­snęła torbą i wtedy coś mi pod­po­wie­działo, żeby wypu­ścić kulkę i wziąć inną. Tak zro­bi­łam.

– Kim są ci ludzie, któ­rzy na nas patrzą? – spy­ta­łam.

– Zapro­szeni – odpo­wie­działa znu­dzo­nym gło­sem. Ści­snę­łam kolejną kulkę, znów wypu­ści­łam i znów kobieta potrzą­snęła torbą.

– Po co? – spy­ta­łam cicho, zda­jąc sobie sprawę, że wpa­truje się we mnie wiele par oczu. Myśla­łam o ich synach i cór­kach, wyką­pa­nych, ucze­sa­nych, nakar­mio­nych i uło­żo­nych pod cie­płymi kocami we wspa­nia­łych domach w Bel­gra­vii i May­fair. Być może zaj­rzą dziś przed snem do pokoju dzie­cin­nego, poru­szeni naszą nie­dolą, złożą poca­łu­nek na uśpio­nym policzku. Jedna z kobiet patrzyła uważ­nie, jakby życzyła mi, żebym tra­fiła na kon­kretny kolor. Była tęga, w ręce trzy­mała wachlarz, w dru­giej mały kie­li­szek. We wło­sach miała błę­kitne pióro.

– To są dobro­czyńcy – tyle tylko usły­sza­łam, więc czu­jąc, że nie wolno mi już zadać wię­cej pytań i że muszę wybrać kulkę, zde­cy­do­wa­łam się na kolejną i zwa­ży­łam ją w dłoni. Wyję­łam i w pokoju zapa­dła cisza.

Kulka była czer­wona. Musia­łam cze­kać.

Pia­stunka pode­szła do następ­nej kobiety. Pozo­stałe śle­dziły jej drogę przez całą salę i zaci­ska­jąc szczęki z nie­po­koju, pró­bo­wały odgad­nąć, co już wycią­gnięto, a co jesz­cze zostało. Przy bra­mie powie­dziano nam, że dzieci nie mogą mieć wię­cej niż dwa mie­siące i muszą być zdrowe. Wiele z nich wyglą­dało na cho­ro­wite, wygło­dzone stwo­rzonka, które matki pró­bo­wały wyży­wić. Nie­które, co naj­mniej pół­roczne, poza­wi­jane cia­sno, żeby wyda­wały się mniej­sze, pła­kały umę­czone. Clara była naj­mniejsza ze wszyst­kich i naj­młod­sza. Oczka miała zamknięte od chwili, gdy­śmy tu przy­szli. Jeśli to jej ostat­nie chwile ze mną, nie będzie o tym wie­działa. Chcia­łam teraz tylko zwi­nąć się wokół niej w łóżku jak kot, zasnąć i wró­cić za mie­siąc. Pomy­śla­łam o bez­gło­śnym wsty­dzie Abe’a. W naszym miesz­ka­niu na Black and White Court było od niego gęsto, pla­mił jak dym, gniły od niego belki. Marzy­łam, że zabiorę Clarę do Bil­lings­gate i posa­dzę na stra­ga­nie ojca jak minia­tu­rową figurkę na dzio­bie statku. Syrenkę wyło­wioną z morza i wysta­wioną na pokaz w kra­mie z kre­wet­kami Abra­hama Bri­ghta. Przez chwilę roiłam sobie, że razem roz­no­simy towar; przy­wią­zuję małą do piersi, mam ręce wolne i mogę nabie­rać kre­wetki z kosza na gło­wie. Widy­wa­łam takie han­dlarki z nie­mow­lę­tami, ale co się działo, jak dzieci rosły i były już więk­sze niż boche­nek chleba? Jak robiły się małymi tłu­ścio­chami, miały piąstki, stópki i puste, głodne buzie?

Jakaś kobieta zanio­sła się pła­czem, w pię­ści zaci­skała czarną kulkę. I ona, i dziecko miały na twa­rzach ten sam wyraz roz­pa­czy. – Nie mogę go zatrzy­mać – wołała. – Musi­cie go wziąć, bła­gam. Miej­scowi ją uspo­ka­jali, wszy­scy przez sza­cu­nek odwra­ca­li­śmy wzrok, ja tym­cza­sem zie­wa­łam sze­roko, aż myśla­łam, że mi głowa pęk­nie. Przez dwie ostat­nie noce, odkąd Clara posta­no­wiła wyjść na świat, spa­łam nie wię­cej niż godzinę. Dziś rano Ned usiadł z małą przy ogniu, mia­łam wtedy szansę zmru­żyć oczy, ale tak mnie wszystko bolało, że nie zdo­ła­łam zasnąć. Teraz wciąż byłam obo­lała, a rano cze­kała mnie praca. Nie mogłam wró­cić do domu z Clarą w ramio­nach. To nie wcho­dziło w grę. Ale zosta­wić jej szczu­rom na progu też nie mogłam. Kie­dyś, jak byłam mała, zoba­czy­łam mar­twe dziecko koło kupy gnoju przy dro­dze, śniło mi się to potem całymi mie­sią­cami.

W pokoju było bar­dzo jasno, a ja byłam bar­dzo zmę­czona i nagle poczu­łam, że pro­wa­dzą mnie do małego bocz­nego poko­iku. Kazali mi usiąść i cze­kać. Abe wszedł ze mną, zamknął drzwi, uci­chły szlo­chy i brzęk kie­lisz­ków z sherry. Marzy­łam o kubku cie­płego mleka albo piwa; nie wie­dzia­łam, co zro­bić, żeby nie zasnąć.

Skądś nagle poja­wiła się pia­stunka, wzięła Clarę z moich ramion, ale ja nie byłam gotowa, to się stało za wcze­śnie, zbyt nagle. Powie­działa, że jest dla niej miej­sce, bo jakaś pani przy­nio­sła dziecko, które miało przy­naj­mniej pół roku, a więc było o wiele za stare i czy sądziła, że nie potra­fią odróż­nić dzi­dziu­sia dwu­mie­sięcz­nego od sze­ścio­mie­sięcz­nego? Pomy­śla­łam o tej kobie­cie i jej dziecku i leni­wie zasta­na­wia­łam się, co z nimi będzie, ale potem ode­pchnę­łam te myśli. Obszyty fal­banką cze­pek pia­stunki znów znik­nął za drzwiami, wyda­wało mi się, że maja­czę, czu­łam się tak lekka bez Clary w ramio­nach, że można by prze­wró­cić mnie byle piór­kiem.

– Ona nie ma jesz­cze dnia – zawo­ła­łam za pia­stunką, ale już jej nie było. Usły­sza­łam, jak za mną poru­szył się Abe i zaskrzy­piała pod­łoga.

Sie­dział teraz przede mną jakiś męż­czy­zna, pisał coś gru­bym pió­rem na kartce, usi­ło­wa­łam trzy­mać oczy otwarte i uszy też, bo coś mówił. – Lekarz spraw­dza, czy nie ma żad­nych obja­wów cho­roby…

Zdo­ła­łam roze­wrzeć usta. – Uro­dziła się dziś rano, kwa­drans po czwar­tej.

– Jeśli poja­wią się oznaki złego stanu zdro­wia, nie zosta­nie przy­jęta. Będzie zba­dana pod kątem cho­rób wene­rycz­nych, skro­fu­lozy, trądu i infek­cji.

Sie­dzia­łam onie­miała.

– Chcesz pani dołą­czyć do pro­to­kołu jakiś zna­czek?

Spoj­rzał wresz­cie na mnie, oczy miał czarne i poważne, w prze­ci­wień­stwie do brwi wyra­sta­ją­cych dość komicz­nie w różne strony.

Zna­czek, tak. To sobie przy­go­to­wa­łam, sły­sza­łam, że reje­stru­jąc dzieci, zapi­suje się też przed­miot przy­nie­siony przez matkę. Wydo­by­łam go z głębi kie­szeni i poło­ży­łam na wypo­le­ro­wa­nym biurku. O tym domu – przy­tułku dla nie­chcia­nych dzieci, na skraju mia­sta, powie­dział mi Ned, mój brat. Znał dziew­czynę, która oddała tam dziecko i zosta­wiła przy nim kwa­drat mate­riału wycięty ze swo­jej sukienki. – A jeśli ktoś nic nie zostawi, a potem wróci? – spy­ta­łam. – Mogą mu dać nie jego dziecko? – Uśmiech­nął się, powie­dział, że być może, ale myśl o tym mnie zmro­ziła. Wyobra­zi­łam sobie pokój z wiel­kim sto­sem znacz­ków i moim ciśnię­tym na wierzch. Męż­czy­zna za biur­kiem trzy­mał go mię­dzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym i oglą­dał z surową miną.

– To jest serce, z fisz­binu. To zna­czy pół serca. Jej ojciec ma drugą połowę. – Zaczer­wie­ni­łam się gwał­tow­nie, uszy mi spur­pu­ro­wiały; wie­dzia­łam, że Abe wciąż za mną stoi. Nie usiadł, choć obok mnie było dru­gie krze­sło. Do tej chwili nic nie wie­dział o tej pamiątce. Serce było wiel­ko­ści korony, mia­łam prawą część, o brzegu gład­kim z jed­nej strony i poszczer­bio­nym z dru­giej. Wycięte w nim było „B”, a pod spodem, bar­dziej koślawo, „C”, co ozna­czało „Bess” i „Clara”.

– Do czego wam to potrzebne? – spy­ta­łam.

– Spi­szemy notatkę na wypa­dek, gdy­byś pani chciała ją ode­brać. W reje­strze będzie jej numer, 627, z datą i opi­sem przed­miotu. – Zanu­rzył pióro w atra­men­cie i przy­stą­pił do pisa­nia.

– Napi­szesz, panie, że to połówka serca, prawda? – Przy­glą­da­łam się sło­wom spły­wa­ją­cym z pióra, ale ich nie rozu­mia­łam. – Na wypa­dek, gdyby było też jakieś całe i mogłyby się pomie­szać.

– Napi­szę, że to pół serca – powie­dział dość życz­li­wym tonem.

Wciąż nie wie­dzia­łam, gdzie jest Clara i czy jesz­cze zoba­czę ją przed wyj­ściem. Bałam się spy­tać.

– Zabiorę ją, jak będzie star­sza – oświad­czy­łam, bo słowo wypo­wie­dziane na głos sta­wało się prawdą. Abe za mną pocią­gnął nosem, skrzyp­nęła pod­łoga. Nie mówi­li­śmy o tym do tej pory, ale byłam pewna. Wygła­dzi­łam spód­nicę. Zachla­pana desz­czem i bło­tem, w dniu pra­nia przy­bie­rała nie­bie­skawy, lekko per­łowy odcień muszli ostrygi, ale przez resztę mie­siąca brudną sza­ro­ścią zle­wała się z ulicz­nym bru­kiem.

W drzwiach sta­nęła pia­stunka. Ski­nęła głową. Ręce miała puste. – Nadaje się do przy­ję­cia.

– Na imię ma Clara – powie­dzia­łam, czu­jąc ogromną ulgę.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej, kiedy mój brzuch był jesz­cze mały, na jed­nej z wytwor­nych ulic w oko­licy kate­dry Świę­tego Pawła, gdzie kamie­nice pną się do nieba i wal­czą o prze­strzeń z dru­ka­rzami i księ­ga­rzami, zoba­czy­łam ele­gancką kobietę w ciem­no­nie­bie­skiej sukni błysz­czą­cej jak klej­not. Miała zło­ci­ste, lśniące włosy, a w pulch­nej, różo­wej dłoni trzy­mała drobną rączkę dziecka o podob­nych jasnych lokach. Widzia­łam, jak dziew­czynka cią­gnie matkę za rękę, a kobieta zatrzy­muje się, nachyla i nie zwa­ża­jąc, że zamiata spód­nicą zie­mię, przy­suwa ucho do ust małej. A potem uśmie­cha się sze­roko. – Zabawna jesteś, Claro – powie­działa i znów wzięła córeczkę za rękę. Prze­szły obok mnie, a ja, masu­jąc rosnący brzuch, posta­no­wi­łam, że jeśli uro­dzę dziew­czynkę, dam jej na imię Clara, bo w ten spo­sób, choćby odro­binkę, stanę się taka, jak ta kobieta.

Męż­czy­zna nie zare­ago­wał. – Będzie ochrzczona w odpo­wied­nim cza­sie i nada się jej nowe imię.

A więc Clarą pozo­sta­nie tylko dla mnie i dla nikogo innego. Nawet nie dla sie­bie samej. Sie­dzia­łam sztywno, zaci­ska­łam i roz­wie­ra­łam pię­ści.

– Skoro zmie­ni­cie jej imię, skąd będzie­cie wie­dzieć, kim jest, kiedy wrócę?

– Każ­demu dziecku zaraz po przy­ję­ciu przy­wią­zuje się oło­wianą przy­wieszkę z nume­rem, takim jaki zapi­sano w reje­strze.

– Sześć­set dwa­dzie­ścia sie­dem. Zapa­mię­tam.

Przyj­rzał mi się, surowo marsz­cząc brwi. – Jeśli zmieni się, pani, twoja sytu­acja i zechcesz ode­brać córkę, trzeba będzie wnieść opłatę za opiekę nad nią.

Prze­łknę­łam ślinę. – Co to zna­czy?

– Koszty, jakie poniósł przy­tu­łek, spra­wu­jąc opiekę.

Kiw­nę­łam głową. Nie mia­łam poję­cia, jakiego rodzaju mogą być te koszty, ale nie wyda­wało mi się, żebym mogła pytać. Cze­ka­łam. Czu­bek pióra skrzy­piał, gdzieś w pokoju cier­pli­wie tykał zegar. Atra­ment miał ten sam kolor, co nocne niebo za oknem; zasłony były nie­za­cią­gnięte. Pióro tań­czyło jak dziwne, egzo­tyczne stwo­rze­nie. Przy­po­mniała mi się tęga kobieta z błę­kit­nym pió­rem we wło­sach i jej spoj­rze­nie.

– Co to za ludzie – ode­zwa­łam się – tam w pokoju?

– Żony i zna­jomi człon­ków zarządu. – Nie pod­no­sił wzroku. – Wie­czorna lote­ria, zbie­ra­nie fun­du­szy na przy­tu­łek.

– I muszą oglą­dać, jak się oddaje dzieci? – spy­ta­łam. Wie­dzia­łam, że nie brzmi to wła­ści­wie w tym miej­scu. Wes­tchnął w odpo­wie­dzi.

– To bar­dzo wzru­sza kobiety. A im bar­dziej je wzru­sza, tym więk­sze są daro­wi­zny. – Patrzy­łam, jak dojeż­dża do końca strony i składa zama­szy­sty pod­pis. Wypro­sto­wał się, cze­ka­jąc, aż wyschnie.

– Co z nią będzie, jak już wyjdę?

– Wszyst­kie nowo przy­jęte dzieci wywozi się na wieś, pod opiekę mamek. Do mia­sta wra­cają w wieku mniej wię­cej pię­ciu lat i miesz­kają w przy­tułku, póki nie będą gotowe do pracy.

– Jakiej pracy?

– Dziew­częta przy­uczamy do służby, do robót na dru­tach, przę­dze­nia, cero­wa­nia – domo­wych zajęć, dzięki któ­rym znajdą uzna­nie w oczach chle­bo­daw­ców. Chłopcy pra­cują przy wyro­bie lin i sieci i szy­kują się do życia na morzu.

– Gdzie będzie się cho­wać Clara? W jakich stro­nach?

– Zależy, gdzie znaj­dzie się dla niej miej­sce. Może nie­da­leko, w Hack­ney, a może aż w Berk­shire. Nie wolno nam ujaw­niać takich rze­czy.

– Mogę się z nią poże­gnać?

Urzęd­nik zło­żył papier z ser­dusz­kiem w środku, ale go nie zapie­czę­to­wał. – Czu­łost­ko­wo­ści lepiej uni­kać. Dobra­noc pani i panu, sir.

Abe pod­szedł i pomógł mi wstać z krze­sła.

Przy­tu­łek dla dzieci nie­chcia­nych leżał na samym skraju Lon­dynu, gdzie miłe oku place i wyso­kie domy ustę­po­wały miej­sca otwar­tym dro­gom i czer­nie­ją­cym groź­nie w oddali polom. Zale­d­wie mila czy dwie dzie­liły go od Black and White Court, gdzie miesz­ka­li­śmy, i pobli­skiego wię­zie­nia Fleet, ale rów­nie dobrze mogło być tych mil dwie­ście; na pół­noc od przy­tułku cią­gnęły się wiej­skie gospo­dar­stwa i pastwi­ska dla krów, na połu­dnie – sze­ro­kie ulice i miej­skie domy. Przy­wy­kłam do zauł­ków i uli­czek peł­nych dła­wią­cego dymu, ale tu były gwiazdy i niebo jak ogromna aksa­mitna zasłona okry­wa­jąca wszystko ciszą. Blady księ­życ oświe­tlał nie­liczne już powozy boga­tych gości, któ­rzy przy­glą­dali się, jak odda­jemy nasze dzieci. Nasy­ceni po wie­czor­nym przy­ję­ciu, wra­cali teraz do domów spać.

– Pew­nie byś coś zja­dła, Bes­sie – powie­dział Abe, kiedy powoli szli­śmy w stronę bramy. To były jego pierw­sze słowa od chwili, gdy tu przyszli­śmy. Mil­cza­łam i wtedy dodał: – Bill Far­row ma pew­nie jesz­cze pasz­te­ciki.

Patrzy­łam, jak z tru­dem stąpa przede mną, dopiero w tej chwili zauwa­ży­łam przy­gar­bione nie­dolą plecy i sztywny chód. Włosy wysy­pu­jące się spod czapki nie były już rude, tylko szpa­ko­wate. Kiedy teraz sta­wał na nabrzeżu, mru­żył oczy, a młodsi chłopcy spo­śród setek tło­czą­cych się na wodzie łodzi wska­zy­wali te z Leigh, wio­zące kre­wetki. Mój ojciec od trzy­dzie­stu lat miał na lon­dyń­skim targu ryb­nym budę z kre­wet­kami. Sprze­da­wał je na kosze stra­ga­nia­rzom, han­dla­rzom obno­śnym i wła­ści­cie­lom skle­pów z rybami, tak jak dwu­stu innych jemu podob­nych, od pią­tej rano do trze­ciej po połu­dniu, przez sześć dni w tygo­dniu. Każ­dego ranka zano­si­łam taki kosz kre­we­tek na koniec Oyster Row do obgo­to­wa­nia, a potem szłam sprze­da­wać je na uli­cach. Nie han­dlo­wa­li­śmy dor­szem, makrelą, śle­dziem, morsz­czu­kiem, sar­dynką ani szprotką. Nie sprze­da­wa­li­śmy płoci, flą­der, sty­nek, pła­stug, łososi, aloz, węgo­rzy, kiełbi ani jel­ców. Sprze­da­wa­li­śmy kre­wetki, setki, tysiące, dzień w dzień, masami. Dużo ład­niej­sze dla oka i przy­jem­niej­sze w han­dlu były sre­brzy­ste łoso­sie, różowe kraby, sre­brzy­sto­białe tur­boty. Kre­wetki, dzięki któ­rym zara­bia­li­śmy na życie i pła­ci­li­śmy czynsz, naj­brzyd­sze z całego tego towaru, wyglą­dały jak nie­na­ro­dzone stwo­rze­nia wydarte z brzu­cha jakie­goś gigan­tycz­nego owada, z nie­wi­dzą­cymi czar­nymi oczami i maleń­kimi zwi­nię­tymi nóż­kami. Sprze­da­wa­li­śmy je, ale ich nie jedli­śmy. Zbyt dobrze wie­dzia­łam, jak pachną, gdy się psują, i zbyt czę­sto zeskro­by­wa­łam z noszo­nego na gło­wie kosza małe paję­cze nóżki i oczy skle­jone ze sobą jak żabi skrzek. Jakże chcia­łam, żeby mój ojciec był han­dla­rzem z Leaden­hall, a nie z Bil­lings­gate, i żebym sprze­da­wała tru­skawki pach­nące jak let­nia łąka, i żeby po rękach spły­wał mi sok, a nie mor­ska woda.

Docho­dzi­li­śmy do wyso­kiej bramy, kiedy w pobliżu zamiau­czał kot. Byłam pusta i obo­lała, marzy­łam jedy­nie o pasz­te­ciku i łóżku. Nie mogłam myśleć o Cla­rze, o tym, czy nie obu­dziła się sama i samotna, bo padła­bym na kolana. Kot znów się ode­zwał i zawo­dził bez prze­rwy.

– To dziecko – powie­dzia­łam gło­śno, zasko­czona. Tylko gdzie? Wokół pano­wała ciem­ność, głos docho­dził gdzieś z pra­wej strony. W pobliżu nie było nikogo – odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam dwie kobiety wycho­dzące z domu za nami; przed sobą mie­li­śmy zamkniętą bramę strze­żoną przez kamienną stró­żówkę z oświe­tlo­nym oknem.

Abe sta­nął i razem ze mną wpa­try­wał się w ciem­ność. – To dziecko – powtó­rzy­łam, gdy głos roz­legł się na nowo. Przed tym wszyst­kim, zanim nosi­łam w sobie Clarę i zanim ją uro­dzi­łam, nie zwra­ca­łam uwagi na dzieci pła­czące na ulicy albo zawo­dzące w naszym domu. Teraz nie potra­fi­łam przejść obok naj­cich­szego miauk­nię­cia, jakby ktoś wołał mnie po imie­niu. Zbo­czy­łam ze ścieżki wzdłuż ciem­nego muru ota­cza­ją­cego teren przy­tułku.

– Bess, dokąd?

Zoba­czy­łam je po kilku kro­kach; mały tobo­łek poło­żony na tra­wie, przy­ci­śnięty, jakby dla ochrony, do mokrych cegieł. Był oku­tany tak jak Clara, z zawi­niątka wysta­wała tylko mała, pomarsz­czona, ciem­no­skóra buźka z deli­kat­nymi, czar­nymi kosmy­kami na skro­niach. Przy­po­mniała mi się Mulatka. Naj­pew­niej wycią­gnęła czarną kulkę, to ani chybi jej dziecko. Wzię­łam je na ręce i deli­kat­nie uci­sza­łam. Nie mia­łam jesz­cze mleka, ale bolały mnie piersi i zasta­na­wia­łam się, czy nie jest głodne i czy nie powin­nam go nakar­mić. Mogłam je oddać stró­żowi, ale czy je weź­mie? Abe z otwar­tymi ustami patrzył na tłu­mo­czek w moich ramio­nach.

– Co mam zro­bić?

– Bess, to nie twoja sprawa.

Za murem roz­legł się hałas, ludzie bie­gali i krzy­czeli, rżał koń. Za mia­stem wszystko było ciem­niej­sze i gło­śniej­sze, jak­by­śmy zna­leźli się w jakimś dziw­nym miej­scu na krańcu świata. Ni­gdy dotąd nie byłam na wsi, ni­gdy nie wyje­cha­łam poza Lon­dyn. Dziecko leżało teraz w moich ramio­nach; sądząc po drob­nych, zaci­śnię­tych rysach, spało. Pode­szli­śmy do bramy. Po dru­giej stro­nie, na dro­dze gro­ma­dził się tłum, jacyś męż­czyźni bie­gli z latar­niami w stronę poczwór­nej karety i pró­bo­wali uspo­koić spo­cone, rzu­ca­jące się konie, które pło­szyły się nawza­jem i wpa­dały w panikę. Białe, zszo­ko­wane twa­rze patrzyły w dół; wysu­nę­łam się przez bramę bli­żej, wciąż trzy­ma­jąc w ramio­nach nie­mowlę. Spod dyszla wysta­wały stopy. Zoba­czy­łam ubło­coną spód­nicę i zgrabne, ciemne dło­nie. Roz­legł się niski, gar­dłowy jęk, jak zra­nio­nego zwie­rzę­cia. Palce poru­szyły się i wtedy instynk­tow­nie się odwró­ci­łam, żeby zasło­nić dziecku widok.

– Nie wie­dzieć skąd się tu wzięła – mówił stan­gret. – Prze­cież wolno jecha­łem, a ona wysko­czyła.

Zawró­ci­łam kilka kro­ków w stronę stró­żówki, otwar­tej i pustej; stróż zapewne też wybiegł. W środku było cie­pło, w kominku palił się nie­wielki ogień, na małym sto­liku z nie­do­koń­czoną kola­cją migo­tała świeca. Na kołku dostrze­głam żoł­nier­ski kaftan, opa­tu­li­łam nim nie­mowlę i poło­ży­łam je na krze­śle, w nadziei, że stróż zorien­tuje się w sytu­acji i okaże litość.

W oddali kilka okien w przy­tułku świe­ciło się na żółto, ale więk­szość była czarna. W środku, pew­nie w łóżecz­kach, leżało kil­ka­set dzieci. Czy wie­działy, że ich rodzice są na zewnątrz i o nich myślą? Czy spo­dzie­wały się, że wrócą, czy były szczę­śliwe, mając ubranka, cie­płą strawę, lek­cje i narzę­dzia? Czy można tęsk­nić za kimś, kogo się nie zna? Tam wewnątrz była moja wła­sna córka, jej paluszki zamy­kały się wokół pustki. Moje serce zapa­ko­wano w papier. Zna­łam ją parę godzin i całe życie. Babka aku­szerka podała mi ją śli­ską i zakrwa­wioną zale­d­wie dziś rano, ale Zie­mia wyko­nała pełny obrót i nic już ni­gdy nie będzie takie samo.

Roz­dział 2

Nie obu­dziło mnie sika­nie do kubła tylko dla­tego, że mój brat jesz­cze nie wró­cił do domu. Rano zoba­czy­łam puste łóżko; wychy­li­łam się, żeby spraw­dzić, czy, jak to się zda­rzało, nie spadł na pod­łogę obok, zaplą­tany w pościel. Ani śladu. Prze­tur­la­łam się z powro­tem, skrzy­wiona z bólu. Czu­łam się poobi­jana, roz­pła­tana w środku, posi­nia­czona. Sły­sza­łam za ścianą kroki Abe’a na skrzy­pią­cych, gołych deskach. Czarne szyby w oknach miały roz­ja­śnić się dopiero za kilka godzin.

W nocy wycie­kało mi mleko, koszula nocna była mokra, jakby ciało pła­kało. Babka ostrze­gła mnie, że tak będzie, i powie­działa, że to nie­długo usta­nie. Piersi były zawsze pierw­szą rze­czą, którą ludzie u mnie zauwa­żali, czę­sto zresztą jedyną. Kazała mi obwią­zy­wać je szma­tami, żeby mleko nie prze­ma­kało przez ubra­nie, ale wydzie­lał się z nich tylko przej­rzy­sty, wod­ni­sty płyn. Byłam tak obo­lała, że pompa na dzie­dzińcu wyda­wała mi się nie­skoń­cze­nie daleka, ale to do mnie nale­żało przy­nie­sie­nie wody. Z wes­tchnie­niem się­gnę­łam po kubeł; usły­sza­łam, jak do pokoju za ścianą z łomo­tem wkra­cza Ned. Nasze miesz­ka­nie pod nume­rem 3 na Black and White Court mie­ściło się na samej górze trzy­pię­tro­wej kamie­nicy i wycho­dziło na mroczną cze­luść bru­ko­wa­nego dzie­dzińca. Tutaj się uro­dzi­łam i tu spę­dzi­łam całe swoje osiem­na­ście lat życia. Uczy­łam się racz­ko­wać, a potem cho­dzić po pochy­łej pod­ło­dze, wci­śnię­tej pod okap, trzesz­czą­cej i wzdy­cha­ją­cej jak stary sta­tek. Nad nami nie było nikogo, tylko ptaki gnieź­dziły się na dachu i srały na kominy i wieże kościelne, które bodły niebo. Podo­bało mi się to życie na górze; spo­koj­nie tu było i zacisz­nie, daleko od wrza­sków bawią­cych się w dole dzieci. Mama też miesz­kała tu z nami przez pierw­sze osiem lat mojego życia, zanim nas opu­ściła. Pła­ka­łam, kiedy Abe otwo­rzył okno, by wypu­ścić jej duszę, chcia­łam, żeby została, pod­bie­głam popa­trzeć, jak fru­nie w górę, do nieba. Teraz już w to wszystko nie wie­rzy­łam. Zabrali jej ciało, a Abe sprze­dał rze­czy, zosta­wił tylko koszulę nocną dla mnie, żebym z nią zasy­piała. I spa­łam, aż cał­kiem utra­ciła zapach jej ciem­nych, gęstych wło­sów i mlecz­nej skóry. Nie tęsk­ni­łam za nią, bo minęło już dużo czasu. Spo­dzie­wa­łam się, że z bie­giem lat coraz mniej będzie mi potrzebna, ale kiedy urósł mi brzuch i zaczęły się ruchy, to ją chcia­łam trzy­mać za rękę. Ostat­niej nocy, w przy­tułku, zazdro­ści­łam dziew­czę­tom matek i miło­ści w ich spoj­rze­niu.

Ned, poty­ka­jąc się, wpadł z hukiem do naszej wspól­nej sypialni, zawa­dził o kubeł zosta­wiony przeze mnie na środku i roz­pry­skał moje siki po pod­ło­dze.

– Ty nie­zdarny głup­cze! – wrza­snę­łam. – Na drugi raz uwa­żaj tro­chę!

– Cho­lera! – Schy­lił się, żeby pod­nieść wia­dro, które odto­czyło się dalej. W dwóch poko­jach, nazy­wa­nych przez naszą trójkę domem, ni­gdzie nie było pro­stej linii – i dach szedł sko­sem, i deski pod­łogi leżały krzywo. Ned nie zato­czył się, kiedy z powro­tem sta­wiał kubeł. Nie był więc schlany, tylko pod­pity. Co ozna­czało, że jak wrócę z targu z obo­la­łymi sto­pami i zdrę­twia­łym kar­kiem, nie będzie leżał w łóżku blady, jęczący i śmier­dzący wymio­ci­nami.

Zwa­lił się na łóżko i zaczął ścią­gać kurtkę. Był trzy lata ode mnie star­szy, miał mlecz­no­białą cerę i pie­gów za nas oboje. Nie­wiel­kie pie­nią­dze, jakie zara­biał jako zamia­tacz ulic, prze­pusz­czał w szu­ler­niach i tawer­nach.

– Idziesz dziś do roboty? – spy­ta­łam, zna­jąc odpo­wiedź.

– A ty? Dopiero wczo­raj uro­dzi­łaś dziecko. Stary chyba ci nie każe haro­wać, co?

– Kpisz sobie? Myślisz, że się położę do łóżka z her­batką?

Poszłam do dru­giego pokoju. Oka­zało się, że kiedy spa­łam, Abe lito­ści­wie przy­niósł wodę, a teraz grzał ją w imbryku. Pokój ume­blo­wany był skrom­nie, ale przy­tul­nie, pod ścianą stało wąskie skła­dane łóżko Abe’a, przed komin­kiem mat­czyny fotel na bie­gu­nach, naprze­ciwko drugi fotel i kilka stoł­ków, a na pół­kach przy małym okienku stosy garn­ków i tale­rzy. W dzie­ciń­stwie przy­cze­pia­łam do ścian obrazki ze ślicz­nymi wie­śniacz­kami i budow­lami, które zna­li­śmy: kate­drą Świę­tego Pawła i Tower. Nie mie­li­śmy do nich ramek, więc z cza­sem pozwi­jały się i wybla­kły. Zmo­czy­łam ścierkę i wytar­łam pod­łogę u sie­bie w pokoju; krzy­wi­łam się od smrodu, ale mnie nie zemdliło. Kiedy byłam w ciąży z Clarą, na początku od każ­dego zapa­chu na targu robiło mi się nie­do­brze.

Skoń­czy­łam i posta­wi­łam kubeł przy drzwiach, żeby znieść go na dół. Abe podał mi kubek piwa, usia­dłam naprze­ciw niego, wciąż w noc­nej koszuli. To, co wyda­rzyło się wczo­raj, tkwiło mię­dzy nami nie­do­po­wie­dziane; wie­dzia­łam, że któ­re­goś dnia zaczniemy o tym mówić, ale będzie nas to dzie­lić jesz­cze długo.

– To co, Bess, wzięli małą? – dobiegł mnie z sypialni głos Neda.

– Nie, scho­wa­łam ją pod łóż­kiem.

Mil­czał przez chwilę. – I nie masz zamiaru powie­dzieć nam, czyje to dziecko?

Spoj­rza­łam na Abe’a, który wpa­try­wał się w kubek, a potem wychy­lił go jed­nym hau­stem.

Wzię­łam się do upi­na­nia wło­sów. – Moje.

Sta­nął w drzwiach, w samej koszuli. – Wiem, że twoje, głupku.

– Ej, a ty czemu nie jesteś ubrany? – spy­tał Abe. – Co z robotą?

Ned spoj­rzał na niego. – Zaczy­nam póź­niej.

– To szkapy dziś rano nie srają?

– Srają. I niech se wsa­dzą mio­tłę gdzieś.

– Idę się ubrać – oświad­czy­łam.

– Każesz jej pra­co­wać po wczo­raj­szym? – cią­gnął Ned. – Jesteś jej ojcem czy panem?

– Nie boi się pracy, tak jak nie­któ­rzy w tym domu.

– Pie­przony poga­niacz nie­wol­ni­ków. Daj dziew­czy­nie pole­żeć przez tydzień.

– Ned, może prze­sta­niesz chrza­nić – włą­czy­łam się.

Umy­łam kubki w wodzie na ogniu, posta­wi­łam je na półce i zabraw­szy świecę, prze­mknę­łam obok Neda, żeby się ubrać. Zaklął, kop­nął łóżko i usiadł, odwró­cony do mnie tyłem. Wie­dzia­łam, że jak wró­cimy, nie będzie go w domu.

– Idź spać, dobra? I daj ojcu spo­kój. – Sta­łam pra­wie naga, wcią­ga­łam luźną sukienkę, krzy­wiąc się z bólu.

– Zasta­nów się. Powin­naś leżeć.

– Nie mogę. Nie pra­co­wa­łam wczo­raj.

– Bo rodzi­łaś dziecko!

– Wtedy cię to nie obcho­dziło, prawda? Gdzie byłeś?

– Aku­rat chcia­łem to oglą­dać.

– Świet­nie, w takim razie zamknij gębę. Jutro trzeba zapła­cić czynsz. – Nie potra­fi­łam ukryć pogardy. – Dajesz swoją część, czy znowu mamy z Abe’em pła­cić za cie­bie? Miło byłoby, gdy­byś raz na jakiś czas się doło­żył. To nie karczma.

Zdmuch­nę­łam świecę i posta­wi­łam ją na komo­dzie. Abe w sta­rym, zapię­tym już płasz­czu cze­kał na mnie przy drzwiach.

Głos Neda dobiegł z sypialni, ostry i zło­śliwy: – A ty nie jesteś dzie­wicą Maryją. Nie zgry­waj świę­toszka, mała dziwko.

Abe ponuro zaci­snął usta, jasne oczy napo­tkały mój wzrok. Bez słowa podał mi cze­pek i ruchem ręki prze­pu­ścił mnie na zimny, goły kory­tarz, wiecz­nie śmier­dzący szczy­nami i wczo­raj­szym ginem. Za nami trza­snęły drzwi.

A więc nad rzekę. Każ­dego ranka, gdy na zega­rze u Świę­tego Mar­cina docho­dziło wpół do pią­tej, byli­śmy już z Abe’em w dro­dze, wzdłuż wyso­kich murów wię­zie­nia Fleet po pra­wej zmie­rza­li­śmy na połu­dnie, przez Bell Savage Yard do głów­nej Lud­gate Hill, po czym skrę­ca­li­śmy na wschód, w stronę mlecz­nej kopuły Świę­tego Pawła. Ulica była sze­roka i ruchliwa nawet o tej porze, mija­li­śmy zamia­ta­czy i wozy dostaw­ców, zaspane żony w kolej­kach pod pie­kar­niami, z wła­snym chle­bem przy­go­to­wa­nym do upie­cze­nia, i posłań­ców lawi­ru­ją­cych bie­giem mię­dzy rzeką i kawiar­niami z wia­do­mo­ściami z nabrzeży. Ruch zwięk­szał się w miarę, jak zbli­ża­li­śmy się do mostu; maszty przy pomo­stach koły­sały się i uno­siły za stło­czo­nymi nad wodą budami. Ludzie podą­ża­jący nad wodę zie­wali, wciąż na wpół śniąc o łóż­kach i cie­płych kobie­tach, które w nich zostały. Ciemno było wpraw­dzie, choć oko wykol – tu i ówdzie nad drzwiami paliły się lampy ole­jowe, które w listo­pa­do­wej mgle wyglą­dały jak blade sło­neczka za cięż­kimi chmu­rami – ale my z Abe’em mogli­śmy tra­fić na miej­sce z zamknię­tymi oczami.

Minę­li­śmy But­chers’ Hall i poszli­śmy ku rzece, która skrzyła się teraz przed nami w dole, już zapchana set­kami stat­ków przy­bi­ja­ją­cych z ładun­kiem ryb, her­baty, jedwa­biu, przy­praw i cukru. Tu, gdzie szli­śmy, było teraz stromo i trud­niej w ciem­no­ściach. Gdy kilka minut po naszym przyj­ściu zegar wybi­jał piątą, tra­ga­rze zaczy­nali zno­sić kosze z rybami z zacu­mo­wa­nych stat­ków do kra­mów. Od szó­stej scho­dzili się miej­scy kupcy ze skle­pów ryb­nych i sma­żalni, stra­ga­nia­rze, obe­rży­ści i słu­żący, z wóz­kami i koszami; tar­go­wali się o trzy tuziny stynki albo buszel ostryg czy wiel­kiego, tłu­stego jesio­tra, pod­no­sząc cenę, gdy sprze­dawca ją opusz­czał, żeby na koniec spo­tkać się gdzieś pośrodku. Wscho­dziło słońce, blade i słabe, i wtedy ano­ni­mowe do tej pory woła­nia han­dla­rzy: „Dor­sze! Świeże dor­sze!” i „Łup-łup-łup-łupacz!”, i „Do sty­nek, do flą­dry, do alozy, do kiełbi, do kleni” – z niskim, moc­nym akcen­tem na ostat­nim sło­wie – przyj­mo­wały postać rumia­no­li­cych kup­ców i ich żon. Każdy z tych gło­sów był inny i nie musia­łam patrzeć, żeby wie­dzieć, do kogo należy. Czuło się jakiś maje­stat w Bil­lings­gate, w poran­nym słońcu na skrzy­pią­cych masz­tach zacu­mo­wa­nych stat­ków, w prze­śli­zgu­ją­cych się w tłu­mie tra­ga­rzach o stward­nia­łych kar­kach, z czte­rema, pię­cioma, sze­ścioma koszami na gło­wie. O siód­mej zie­mia zamie­niała się w masę prze­mie­lo­nego nogami błota usia­nego rybimi łuskami jak poły­sku­ją­cymi mone­tami. Kramy two­rzyły labi­rynt drew­nia­nych szop o krzy­wych dachach, z któ­rych zimą lała się czło­wie­kowi na kark lodo­wata woda. Wikli­nowe kosze pękały od sto­sów sre­brzy­stej soli i peł­za­ją­cych kra­bów, a ręczne wózki jęczały pod cię­ża­rem lśnią­cego ładunku. Bess była na nabrzeżu Oyster Street, nazwa­nym tak od rzędu łodzi zacu­mo­wa­nych jedna tuż za drugą, ze sto­sami sza­rych, zapiasz­czo­nych muszli. Jeśli ktoś szu­kał węgo­rzy, musiał wziąć prze­woź­nika, żeby dostać się do jed­nego z holen­der­skich kutrów rybac­kich na Tami­zie, gdzie dziw­nie wyglą­da­jący ludzie w futrza­nych kape­lu­szach i z pier­ście­niami na dło­niach kiwali się nad wiel­kimi misami peł­nymi wężo­wa­tych stwo­rzeń wiją­cych się w męt­nym wywa­rze. Z zawią­za­nymi oczami umia­ła­bym odróż­nić pła­stugę od sar­dynki, makrelę z Nor­folk od makreli z Sus­sex. Zda­rzało się, że rybacy łapali rekina albo mor­świna; wie­szali go wtedy wysoko, żeby wszy­scy mogli zoba­czyć; raz któ­ryś tra­garz żar­tow­niś ubrał takiego w suk­nię i nazwał syreną. Były też żony z Bil­lings­gate o gru­bych, czer­wo­nych rękach; same wyglą­dały jak mor­świny w spód­ni­cach, gdy pruły naprzód przez tłum pier­siami jak dzio­bem okrętu, skrze­cząc przy tym jak mewy. Roz­no­siły we flasz­kach brandy, po małym łyku w zim­nej porze roku, i miały złote koła w uszach. We wcze­snym dzie­ciń­stwie posta­no­wi­łam, że nie zostanę jedną z nich i nie wyjdę za chło­paka z Bil­lings­gate, za wszyst­kie kre­wetki z Leigh.

Tra­garz Vin­cent przy­niósł nam trzy pierw­sze kosze ze sto­sami sza­rych kre­we­tek. Zaczę­li­śmy z Abe’em je wyła­do­wy­wać, trzeba było pra­co­wać szybko, bo inni sprze­dawcy robili to samo. Kiedy wszystko prze­rzu­ci­li­śmy, zanio­słam pełen kosz do ugo­to­wa­nia do Marty, kobiety o rękach jak bale­rony, pocho­dzą­cej z Kentu; poszłam też do składu po swój kape­lusz. Marta nie była roz­mowna, co nie zna­czy, że nie­miła; dawno temu mil­cząco uzna­ły­śmy, że pora jest za wcze­sna na poga­wędki, więc kiedy kre­wetki nabrały tego samego koloru, co jej czer­wona twarz, usy­pała z nich w moim kape­luszu chrzęsz­czącą i paru­jącą górę. Do cię­żaru byłam przy­zwy­cza­jona, bar­dziej doku­czał parzący wrzą­tek spły­wa­jący po karku, ale to i tak było nic w porów­na­niu z gołymi, różo­wymi rękami Marty, pozba­wio­nymi już wszel­kiego czu­cia.

– Wszystko gra, gołąbko? – Tommy, jeden z ospo­wa­tych tra­ga­rzy, zatrzy­mał się z ładun­kiem stynki z Tamizy. – Spo­tkamy się póź­niej w Dar­kho­use?

– Dziś nie, Tommy. – To był nasz codzienny rytuał. Za każ­dym razem powta­rza­łam to samo, a on odpo­wia­dał podob­nie. Zasta­na­wia­łam się cza­sem, jak długo będę musiała brać udział w tym przed­sta­wie­niu, i czu­łam ulgę, kiedy nie spo­ty­ka­łam go na tra­sie. Mówił na mnie „gołąbka” z racji moich dużych piersi. Pew­nego popo­łu­dnia, dawno temu, przy­ła­pał mnie, kiedy wra­cał z Dar­kho­use, naj­gor­szej karczmy na pół­noc­nym brzegu, przy­parł do jakiejś budy, dobie­rał mi się do piersi, drugą ręką się ona­ni­zu­jąc, i usi­ło­wał mnie zmu­sić, żebym go dotknęła, nim z ulgą zady­go­tał na mojej spód­nicy.

– Może poszu­kamy sobie wła­snego ciem­nego kąta, gołąbko? Co ty na to?

– Nie dzi­siaj, Tommy.

Puścił do mnie oko i poszedł do kramu Fran­cisa Costy. Wspi­na­łam się teraz od rzeki ku mia­stu. Lon­dyn budził się jak zwy­kle, zale­wany przy­pły­wem urzęd­ni­ków i kup­ców spie­szą­cych do swo­ich kan­to­rów i kawiarni. Czę­sto żony lub słu­żące szy­ko­wały im śnia­da­nia – wędzoną makrelę albo jajka, albo owsiankę w por­ce­la­no­wych misecz­kach. Na pal­cach jed­nej ręki mogłam poli­czyć mary­na­rzy i żegla­rzy, kupu­ją­cych coś u mnie z tęsk­noty za owo­cami morza. Nie, ja wyglą­da­łam wytwór­ców puła­pek na myszy, pucy­bu­tów i tyn­ka­rzy robią­cych sobie prze­rwę na dymka, han­dla­rzy lawendą i zamia­ta­czy ulic, któ­rzy chcieli przez chwilę roz­pro­sto­wać kości. Ludzi ostrzą­cych noże, sprze­daw­ców peruk, ogrod­ni­ków wra­ca­ją­cych z targu na wieś po dostar­cze­niu warzyw. Zabie­ga­nych matek, które kupią garść kre­we­tek i roz­dzielą je mię­dzy wrzesz­czące dzieci, pija­ków po nie­prze­spa­nej nocy. Gdy tylko opróż­ni­łam kosz, co mogło mi zabrać godzinę albo i trzy, szłam znów do Bil­lings­gate i zaczy­na­łam od początku. Naj­gor­sze było lato, gdy mia­sto cuch­nęło, a ja razem z nim. W połu­dnie więk­szość naszego towaru nada­wała się tylko dla kotów. Zima była straszna, ale przy­naj­mniej wszystko zacho­wy­wało świe­żość aż do zmierz­chu, kiedy targ zamy­kano.

W lewo, w prawo, w lewo, w prawo, wędro­wa­łam codzien­nie swoim szla­kiem, woła­jąc: „Świeże kre­wetki, pro­sto z łodzi, dwa pensy za jedną trze­cią pinty dla pana, sir, dla pani, madame!”. Trudno było kon­ku­ro­wać z dzwo­nami kościel­nymi, kołami powo­zów i w ogóle z hała­sem zimo­wego poranka. Szłam przez Fish Street, obok jasnej kolumny Monu­mentu, do city; zatrzy­ma­łam się na rogu Throg­mor­ton Street, musia­łam roze­trzeć sobie ręce, kop­nę­łam psa, żeby mi nie obwą­chi­wał spód­nicy, ale ruszy­łam zaraz, bo sto­jąc, mar­z­łam i moc­niej odczu­wa­łam cię­żar kosza z kre­wet­kami na gło­wie. I wła­śnie wtedy zoba­czy­łam sklepy z wyro­bami z kości. Było ich cztery czy pięć i zaopa­try­wały w fisz­biny chyba wszyst­kie talie w Lon­dy­nie. Nad wej­ściami wisiały ich sym­bole: drew­niany wie­lo­ryb, kotwica i słońce, ana­nas. Na zewnątrz, w wikli­no­wych koszach, pię­trzyły się szkie­lety. Towar przy­pły­wał z góry rzeki, ze skła­dów w Rother­hi­the, wybrany przez kup­ców, przy­cięty cie­niutko, jak źdźbło trawy, i owi­nięty w płótno, jedwab albo skórę; cza­sem obro­biony przez rze­mieśl­nika w kształt rogu lub rączki. I serca. Odru­chowo poło­ży­łam dłoń na brzu­chu; mój gor­set już od mie­sięcy leżał w szu­fla­dzie i dopiero za jakiś czas znów będę mogła go wło­żyć. Jeśli kto­kol­wiek w Bil­lings­gate widział mój okrą­gły brzuch, ni­gdy o nim nie wspo­mniał, tak samo jak teraz, kiedy z wolna będzie zni­kał, nikt się nie zająk­nie na ten temat. Nawet Vin­cent i Tommy sło­wem się nie ode­zwali. Nie­długo będzie pła­ski jak kie­dyś, a ja zapo­mnę, że był duży. Ale ni­gdy nie zapo­mnę, jak to jest być dla kogoś domem.

– Gapisz się, czy han­dlu­jesz?

Kobieta, która sta­nęła przede mną, miała wszyst­kiego może trzy zęby. Się­gnę­łam po mały cynowy kubek, napeł­ni­łam go i wsy­pa­łam zawar­tość w jej brudne dło­nie. Wrzu­ciła więk­szość w obrzy­dliwe usta i wygrze­bała z kie­szeni drugą monetę.

– Wezmę jesz­cze garść dla syna. Ter­mi­nuje u kape­lusz­nika. Będzie teraz głodny na pewno, więc mu je zaniosę do pracy.

Wsy­pa­łam jej w ręce drugą por­cję. – Wybiorę się do niego kie­dyś po kape­lusz.

– Też masz maleń­stwo w domu, prawda? – Poka­zała na mój obrzmiały brzuch ster­czący pod płasz­czem.

– Tak – skła­ma­łam.

– Śliczna panienka? Czy słodki anio­łek?

– Dziew­czynka. Clara. Jest teraz z nią ojciec, zanim pój­dzie do pracy.

– Cudow­nie. Dbaj o sie­bie – powie­działa i pokuś­ty­kała w tłum, ści­ska­jąc kre­wetki.

Jesz­cze raz pod­ję­łam swą poranną wędrówkę. „Świeże kre­wetki!”, woła­łam, kiedy wresz­cie powoli na niebo zaczęło wscho­dzić słońce. „Pro­sto z łodzi!”.

Roz­dział 3

Sześć lat póź­niejSty­czeń 1754 roku

Keziah dotrzy­mała słowa. Wkro­czyła z wor­kiem w jed­nej ręce, z butelką piwa w dru­giej i z uśmie­chem od ucha do ucha. Zdję­łam stos pra­nia z fotela Abe’a, star­łam okru­chy z niskiego stołka, któ­rego uży­wa­li­śmy jako stołu, i nala­łam piwa do dwóch wyszczer­bio­nych kub­ków. Jeden wrę­czy­łam przy­ja­ciółce, z dru­gim usia­dłam naprze­ciw niej.

– Zobaczmy, co tu mamy.

Krzyk­nę­łam z zachwytu, kiedy zaczęła wycią­gać pozwi­jane ciuszki – mgiełki bie­li­zny w białe, czer­wone i nie­bie­skie paseczki, zwiewne haleczki, koce z pół­sukna, żakie­ciki z cie­płej fla­neli, reformy, poń­czo­chy…

– Och, Keziah! – tyle tylko umia­łam powie­dzieć.

Moja przy­ja­ciółka, która sprze­da­wała uży­wane ubra­nia i dro­bia­zgi na pchlim targu we wschod­niej czę­ści mia­sta, od mie­sięcy zbie­rała te rze­czy dla Clary. Zawo­ziła je do domu, napra­wiała i odkła­dała do kufra w ocze­ki­wa­niu dnia, kiedy odbiorę małą. Oszczę­dza­łam z całych sił przez sześć lat i w końcu do cho­wa­nego pod mate­ra­cem drew­nia­nego pudełka po domi­nie doło­ży­łam ostat­niego szy­linga. Zebraw­szy dwa funty, mia­łam wresz­cie pół­roczny zaro­bek na zapłatę za opiekę w przy­tułku, bez któ­rej mogliby Clary nie wypu­ścić. Cza­sami, kiedy sen nie przy­cho­dził, wyj­mo­wa­łam pudełko i potrzą­sa­łam nim, by uspo­koić myśli. Teraz też wyję­łam je z kry­jówki i zagrze­cho­ta­łam, a Keziah uśmiech­nęła się i trą­ci­ły­śmy się kub­kami, chi­cho­cząc jak głu­pie.

Usia­dłam na pod­ło­dze i oszo­ło­miona prze­wra­ca­łam do góry nogami jej zdo­by­cze. Przez wyso­kie okna, otwarte dla wpusz­cze­nia świe­żego powie­trza, wpa­dały uko­śne pro­mie­nie słońca i docho­dziły odgłosy z podwó­rza. Było sobot­nie popo­łu­dnie, jeden z ośle­pia­jąco jasnych zimo­wych dni, a ja skoń­czy­łam pracę godzinę wcze­śniej i przy­szłam wprost do domu, z trzema bułecz­kami z rodzyn­kami – jedną dla Abe’a i dla mnie po poło­wie, jedną dla Keziah i jedną dla Clary.

– Prze­śliczne rze­czy – powie­dzia­łam.

– Upra­łam je dla cie­bie. – Keziah skła­dała ubranka. – Gdzie poło­żyć?

Pod­nio­słam wyjąt­kowo piękny czer­wony żakie­cik, leciutko wypło­wiały, ale poza tym w bar­dzo dobrym sta­nie. Cie­kawa byłam, czy moja córka ma włosy takie jak ja – ciem­no­kasz­ta­nowe, z rdza­wym poły­skiem. Jeśli tak, będą cudow­nie wyglą­dały na tle szkar­łatu; uśmie­cha­łam się, oczami wyobraźni widząc ciem­no­włosą, poważną dziew­czynkę w czer­wonym płasz­czyku.

– Mam tu cze­peczki, domowe i na wyj­ście… Nie­mal zama­rzyła mi się dziew­czynka, jak to zbie­ra­łam. – Keziah jak zwy­kle zosta­wiła dwóch swo­ich chłop­ców, Mosesa i Jonasa, w domu; nie lubiła, jak krę­cili się po ulicy. Nie dla­tego, żeby się bała, że zejdą na złą drogę i tra­fią w świat zbrodni i występku. Keziah i jej mąż Wil­liam byli czar­nu­chami. Wpraw­dzie Gib­bon­so­wie uro­dzili się wolni, nie byli niczyją wła­sno­ścią i mogli pra­co­wać w nie­licz­nych dostęp­nych dla nich zawo­dach, jed­nak w Lon­dy­nie mali czarni chłopcy ginęli każ­dego dnia. Ośmio­let­niego Mosesa i sze­ścio­let­niego Jonasa mógł ktoś zgar­nąć z ulicy w każ­dej chwili, jak doj­rzałe śliwki, prze­nieść do pała­ców Soho albo Leice­ster Fields, przy­stroić w tur­bany i zamie­nić w domowe maskotki. Tak w każ­dym razie mówiła Keziah. Ni­gdy nie sły­sza­łam o niczym podob­nym, ale Keziah postę­po­wała bar­dzo ostroż­nie, bo byli tak piękni i pojętni, że dla wielu mogli się stać łako­mym kąskiem. Co zna­czyło, że dopóki tro­chę nie pod­ro­sną i Keziah nie zyska pew­no­ści, że nabrali roz­sądku, będą zamknięci w dwóch poko­jach, które Gib­bon­so­wie wynaj­mo­wali na par­te­rze domu w Hounds­ditch, na East Endzie – naj­czę­ściej pod opieką wdowy, Żydówki miesz­ka­ją­cej na pierw­szym pię­trze. Wil­liam, mąż Keziah, był skrzyp­kiem, nauczył się grać w domu pana swo­jej matki. Zara­biał wystę­pami z małym zespo­łem muzy­ków w tych samych domach, które uwię­zi­łyby jego synów jak ptaszki w klatce.

Pozna­łam Keziah pew­nego zimo­wego ranka przed pię­ciu laty, kiedy szu­ka­łam nowych butów, bo kolejne star­czały mi przy mojej pracy na pół roku – i szybko się zaprzy­jaź­ni­ły­śmy. Była o dwa lata star­sza ode mnie i w wieku dwu­dzie­stu sze­ściu lat miała wszystko to, czego pra­gnę­łam naj­bar­dziej: męża i dwoje kocha­ją­cych dzieci, wpa­trzo­nych w nią, jakby była bogi­nią i anio­łem w jed­nym.

Zabra­łam stos ubrań do sypialni, uklę­kłam na pod­ło­dze przed komodą i zaczę­łam je sta­ran­nie skła­dać. Keziah, z kub­kiem w ręce, usia­dła na skraju łóżka, zrzu­ciła buty i pod­wi­nęła nogi.

– Będzie spała tu z tobą teraz, kiedy Ned się wyniósł?

– Tak. – Wygła­dzi­łam żółtą spód­niczkę w nie­bie­skie kwiatki i przy­kle­pa­łam ją na samym wierz­chu.

– Dener­wu­jesz się? – Sły­sza­łam w jej gło­sie, że aż pło­nie w środku.

– Tak.

– Mówisz, jak­byś nie była zbyt pewna.

– Jestem pewna!

Keziah poru­szyła się, łóżko skrzyp­nęło. – Cie­kawa jestem, czy ją roz­po­znasz na pierw­szy rzut oka. Jako matka… Cie­kawe, czy wybie­rzesz ją spo­śród wszyst­kich dziew­czy­nek w pokoju.

– Mhmm.

Zapa­dła cisza. – Bess? Masz jakieś wąt­pli­wo­ści?

Ostroż­nie zamknę­łam wieko kufra, mat­czy­nego, rzeź­bio­nego w róże. Był sta­ro­świecki i nie­po­ręczny, ale za nic bym go nie sprze­dała. Jej koszula nocna leżała na samym dnie, stę­chła ze sta­ro­ści. Pamię­tam, jak miała ją na sobie, gdy pod­grze­wała na ogniu mleko, gdy boso krzą­tała się cicho po poko­jach, prze­no­sząc stosy pra­nia. Umarła w niej, ale w niej też żyła i kiedy byłam młod­sza, ukła­da­łam ją sobie na ple­cach jak płaszcz i zawi­ja­łam wokół sie­bie rękawy.

– Bess?

– A jeżeli ona umarła, Kiz? – powie­dzia­łam cicho.

– Och, na pewno nie. One tam mają dobrą opiekę, dok­to­rów, lekar­stwa i w ogóle. Ma tam więk­sze szanse niż tutaj.

Wzię­łam oddech. – Myślę, że zoba­czę jutro. Ile ci jestem winna za ubranka?

– Nic.

Uśmiech­nę­łam się. – Dzięki.

Mru­gnęła do mnie. – Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie. A może pój­dziesz tam teraz? Jesteś prze­cież gotowa, nie? Od sze­ściu lat.

– Teraz?

– A na co cze­kasz? Na karetę? Na wto­rek? Pie­nią­dze masz.

Czu­łam się, jakby mój brzuch był jedną z kadzi, w któ­rych Holen­drzy trzy­mali wijące się, ośli­zgłe węgo­rze. – Bo ja wiem…

– Co na to Abe?

Łyk­nę­łam piwa. – No, nie sza­leje z rado­ści, ale obie­cał, że będzie się trzy­mał takiej wer­sji: mała się u nas uczy, będzie z nami miesz­kać i razem ze mną han­dlo­wać. Jest już na tyle duża, aku­rat.

Nie odpo­wie­działa. Wie­dzia­łam, że jej zda­niem sześć lat to za wcze­śnie, by pra­co­wać, że będzie trzy­mała swo­ich chłop­ców w domu tak długo, jak się da. Tyle że ona miała porządną rodzinę, a ja nie. Jed­nak chcę się cie­szyć z tego, co mam. Jutro, kiedy zabiorę Clarę, pokażę jej lwy w Tower, tak jak to robił Abe, gdy byli­śmy mali, a mama cho­ro­wała albo musiała odpo­cząć. Ale nie pój­dziemy szu­kać na ulicy zde­chłego psa dla nakar­mie­nia lwów, żeby tak opła­cić wej­ście, jak my kie­dyś – podam monetę i w ostrym zimo­wym słońcu Clara weź­mie mnie za rękę i zadrży ze stra­chu i z zachwytu na widok zło­ci­stych bestii. Może przy­śnią się jej w nocy, a ja pogła­dzę ją po wło­sach i powiem, żeby się nie bała. Nie, zde­chły pies to nie to – nie taką matką chcę być. – Przy­pro­wa­dzisz ją na ciu­chy, dobrze? – Keziah wysu­szała kubek do dna.

Kiw­nę­łam głową i strzep­nę­łam spód­nicę. Oby to dziwne uczu­cie w brzu­chu było nadzieją, a nie stra­chem. Ale skoro tak, to dla­czego chciało mi się pła­kać? Wyobra­zi­łam sobie, jak wra­cam do domu, do kufra peł­nego ubra­nek, które ni­gdy nie będą noszone, i do bułeczki z rodzyn­kami, któ­rej nikt nie zje, i zro­biło mi się nie­do­brze z prze­ra­że­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki