Podróże serc - Agnieszka Panasiuk - ebook + audiobook + książka

Podróże serc ebook i audiobook

Panasiuk Agnieszka

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zamożna ziemianka, Joanna Wierzbicka, jest niespełnioną uczuciowo kobietą. Ukochany wybrał inną. Joanna, rzucając się w wir pracy, wybiera samotną drogę życia do momentu, gdy niespodziewanie w jej majątku pojawia się sześcioletnia Anielka. Dziewczynka jednego dnia tragicznie straciła rodziców. Zapis testamentu wskazuje Wierzbicką – matkę chrzestną Anielki – jako prawnego opiekuna sieroty. Od tej chwili życie samotnej kobiety i osieroconej dziewczynki zmienia się. Obie uczą się siebie nawzajem.
Anielka to prawdziwy skarb: żywe i ciekawe świata dziecko, które kocha bezinteresownie. To rezolutna, wygadana i śmiała dziewczynka, zdolna zauroczyć każdego. Z nową opiekunką poznaje podlaskie włości; okoliczne dwory i wsie; zwyczaje szlacheckie i ludowe.
Pewnego dnia w ich ustabilizowanym życiu pojawia się ojciec chrzestny dziewczynki – Marcin Czarnocki – drugi opiekun prawny sierotki, który dotychczas bywał za granicą. Jego przyjazd zwiastuje nieuchronne zmiany…
Pełna przejmującego ciepła, wzruszająca historia osieroconego dziecka, marzącego o nowej rodzinie i miłości; dziecka, które swoim zachowaniem skrada ludzkie serca. To także obraz podlaskich i łowickich ziemian w XIX wieku, zmuszonych do mieszkania i pracy pod rosyjskim zaborcą i starających się zachować narodową tożsamość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 525

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 26 min

Lektor: Ilona Chojnowska

Oceny
4,3 (107 ocen)
57
34
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mpawlik88

Nie oderwiesz się od lektury

Rodzice sześcioletniej Anieli umierają w tragicznym pożarze, a osierocona dziewczynka trafia pod opiekę Joanny Wierzbickiej, z którą nie łączą ją żadne więzy krwi. Bogata ziemianka nie rozumie dlaczego została wybrana na opiekunkę Anieli, ponieważ relacja pomiędzy kobietą a rodzicami dziewczynki naznaczona była trudnymi i łamiącymi serce wydarzeniami w przeszłości. Z biegiem czasu Joanna przywiązuje się do Anieli, a jej serce odkrywa macierzyńskie powołanie. Na drodze do szczęścia staje jednak ojciec chrzestny dziewczynki, który zostaje odnaleziony po dłuższym czasie, a do którego należą wszelkie prawa majątkowe. Marcin Czarnocki nie należy do najmilszych osób, a przegrany przez Joannę zakład, sprawia, że tych dwoje musi połączyć coś więcej. Śmierć jego macochy sprawia, że wszystko jeszcze bardziej się komplikuje. Czy Anielka znajdzie prawdziwy dom, w którym poczuje się kochana? Czy będzie przerzucana pomiędzy ludźmi roszczącym sobie do niej prawa? Jaka relacja połączy Joannę i Marcina...
00
IwonaGrzesik

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie się czyta
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce

© Anneke | stock.adobe.com

© Veneratio | depositphotos.com

Redakcja

Mirosław Senejko

Redakcja techniczna, skład i łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Best-CJO

Zespół wydawnictwa

Wydanie I, Katowice 2020

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń

rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe, choć występują również postaci historyczne.

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER S.A.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2019

ISBN 978-83-66573-02-4

Dla wszystkich podróżujących po nieodkrytej podlaskiej ziemi

Prolog

Biało malowana altana w wierzbickim ogrodzie kolejny dzień z rzędu przyjmowała gości. Ledwo zeszłą nocą zakończyły się dworskie dożynki, a panienka Joanna umyśliła na dziś imieninowy obiad ojca. Nieskromnie myślała też o sobie.

– To już dziś! Wszystko wskazuje na to, że dziś Tadeusz… że w końcu się zadeklaruje. Całe lato chodził z głową w chmurach. Niechże to będzie teraz i tu, gdzie tatko oświadczył się przed laty mateńce… – dumała, dekorując stół ostatnimi chabrami i makami. Rozmarzona poszła jeszcze ściąć kilka róż Marshall Niels.

Tadeusz od wczesnego dzieciństwa zajmował ważne i stałe miejsce w sercu Joanny. Ten sympatyczny wychowanek Zenona Murawieckiego, jednego z najbliższych sąsiadów Wierzbic, zjednywał wszystkich wokół miłą aparycją i dobrym słowem. Z Joanną byli niemal nierozłączni: zimą razem ślizgali się po stawie, wiosną biegali boso w ciepłym deszczu, latem urządzali konne wędrówki, a jesienią – leśne grzybobrania. Widząc, że młodzi mają się jakoś ku sobie, ich opiekunowie planowali w przyszłości połączyć swoje majątki…

Kredencerz uderzył w tej chwili w gong i towarzystwo pod wodzą ciotki Emilii udało się szeregiem do altany. Na przedzie ona – ciotka Emilia – dziarska pięćdziesięciolatka w koronkach; za nią dostojny jubilat Bolesław Wierzbicki z przyjacielem domu i rządca Zarębski z żoną i córką; a na końcu – Basia Albinowska, jasnowłosa przyjaciółka Joanny z pensji, wsparta na opiekuńczym ramieniu Tadeusza. Dziewczęta łączyła szczera nić przyjaźni, która zrodziła się na pensji wraz z tęsknotą za pozostawionymi na prowincji lasami, łąkami i ogrodami. Obie nie nawykły do miejskiego życia i z utęsknieniem czekały zawsze na semestralne przerwy. Zimowe pauzy spędzały w Albinowie w okolicach Łowicza – rodzinnej ziemi Basi, a wiosenne i letnie – nad Bugiem. Teraz zaś, już po zakończonej edukacji, panna Albinowska zażywała rekreacji w gościnnym majątku przyjaciółki.

Służba nalała właśnie złotej zupy w talerze, gdy na stopniach altany stanęła Joanna z bukietem i figlarnie puściła oko do zarządcy.

– Nie inaczej należy nam zacząć ucztowanie, jak od winszowania zacnemu solenizantowi. Sto lat i dłużej, drogi panie Bolesławie: w zdrowiu, pomyślności i wszelakiej szczęśliwości – prawił zarządca, a pan Wierzbicki skromnie machnął ręką, by goście wstrzymali się od gromkiego śpiewu Sto lat.

– To może nie kańczajmy jeszcze tej wesołości… – wtrącił pospiesznie uśmiechnięty Tadeusz, mimo że wszyscy zasiadali właśnie do stołu, a gospodyni Wisia z niezadowoleniem łypała okiem na stygnący obiad – pragnę bowiem wszystkich tu zebranych wziąć na świadków co do szczerości i stałości mojego afektu. Kocham pełnym sercem pannę Barbarę i przyrzekam się z nią ożenić, a tylko co po ukończeniu ekonomicznych robót rodzicieli jej osobiście o rękę i błogosławieństwo prosić. O twoje, wuju, już proszę – skłonił głowę.

Herbaciane róże jakoś bezwiednie wysunęły się Joannie z rąk, rumieniec na twarzy przybladł, a serce ścisnął dziwny, nieznany dotąd skurcz. Zebrani nie dali poznać po sobie zaskoczenia i jęli gratulować zakochanym. Nawet odurzona miłością Joanna, kilka chwil wcześniej pełna nadziei co do swojej przyszłości z Tadeuszem, złożyła obojgu życzenia i bez emocji wróciła do pełnienia honorów pani domu. Co działo się w jej duszy – widziała chyba tylko wytrawna obserwatorka Wisia, zbierając rozrzucone kwiaty.

Biedna dziecina… Zamknie teraz swoje serduszko, zamknie, jakiem ją znam. Oby się tylko na nadzieję nie zamknęła, bo ufać trzeba. Biedactwo moje małe, przez takiego cukiereczka odrzucona. Oj, ty hamanie jeden! Jeśli przez ciebie panience dusza skamienieje, lepiej, byś mi z drogi schodził. Ot, wychowanek się trafił na Murawcu! – dumała Wisia.

– Przepraszam, Joasiu. Ja naprawdę nie chciałam… Wiedziałam, że żywisz do Tadzia jakiś sentyment, ale… Sama nie wiem, jak na mnie to uczucie zeszło, opętało mnie, zawładnęło mną… Może to się stało w czasie tej wyprawy nad Bug…? Może to spojrzenie znad kart; przypadkowe spotkanie na gościńcu…? Może to przyczyniło się do tej miłości… – tłumaczyła się żarliwie spłoniona Basia, gdy dziewczęta zostały same.

– Szczerze życzę wam szczęścia – objęła ją Joanna, choć uczyniła to dość sztywno, zupełnie jakby mięśnie w niej zastygły. – Przepraszam, Basiu, ale goście czekają na koncert, a i widzę, że Tadzio chce cię porwać, bo wychyla się zza jaśminowca – pospiesznie dodała, a zaraz potem Tadeusz pojawił się przy obu kobietach.

– Przyjaciółko – zaczął – wiesz, że zawsze myślałem o tobie jak o przyjaciółce – zwrócił się do Joanny – choć przyznać muszę, że gdyby ta nagła miłość nie przyszła do mnie, to inaczej bym cię już nazywał, ale… Doceniam, że nie brałaś na poważnie tych dziecinnych i śmiesznych deklaracji. Zawsze się rozumieliśmy. Dziękuję ci za twe życzliwe życzenia; bez nich bowiem, bez twego błogosławieństwa i wybaczenia, nie śmiałbym…

– Naprawdę przepraszam. Cioteczka się niecierpliwi – przerwała Joanna. – Moja kolej na dyżur przy pianinie. Mam nadzieję, Tadeuszu, że niedługo pokażesz wybrance Murawiec. Musi się go nauczyć… Józiu, nuty! – krzyknęła na służbę i w zwiewnej, bladoróżowej sukni pobiegła do kątka z pianinem, gdzie skrywane emocje z pasją przekazywała teraz muzyce. W jej idealnym świecie miłość, przyjaźń, deklaracje i dane słowo były stałe, wierne i niezmienne. A dziś? Cóż znaczył dla Tadeusza ten czerwcowy wieczór zeszłego roku ze skradzionym pocałunkiem i prośbą o zachowanie go w pamięci jako pierwszego w kolejce do panieńskiego serca? Był chyba tylko chwilowym powiewem wiatru i zabezpieczeniem przyszłości, tak na wszelki wypadek. Czy wtedy też myślał o niej tylko jak o przyjaciółce? Cóż się stało, że tak łatwo zapomniał? Ile warte były jego słowa? Czego innego wymagał od niej?

– Dziecko! – załamała ręce ciotka Emilia. – Jak ty to zniesiesz? Ojciec twój nie dostrzega takich niuansów, nie zna się na wrażliwej duszy, ale ja i Wisia – owszem. Jak on śmiał!

– Prawem miłości, cioteczko. Ale nie martw się – mam was. Tylko wam ufać mogę, na innych nie mam się co oglądać. Dla obcych moje serce dziś skamieniało. Papie trzeba pomagać w majątkach, a ponieważ wiedzy też jeszcze zdobyłam za mało, pojadę do Puław i do Warszawy. Nie powinnam, jak widać, bez należytego doświadczenia w szeroki świat wchodzić.

– Joanno, dziecko! Przecież ty nas wszystkich tutaj naukami przewyższasz. Chciałaś już zostać… – załamywała ręce strapiona ciotka.

– Ciociu, za wysoko mnie cenisz. Nie zawsze chcieć to móc.

Joanna nie pojawiła się na zaręczynach ani ślubie swoich przyjaciół. Nie odpowiadała na regularnie przychodzące od nich listy i starannie unikała ich w towarzystwie, co zresztą okazało się nadzwyczaj łatwe. Młoda para przeniosła się bowiem w łowickie, i na Podlasie starała się już nie zaglądać. Gdy zaś młodzi odwiedzali Murawiec, stale mijali się w drodze z dziedziczką Wierzbic. Ta natomiast bezbrzeżnie poświęciła się nauce i pracy w majątkach, wyręczając ojca jak tylko mogła. Serce otwierała jedynie na dzieci – szczere i niewinne w swych postawach. W kilka lat zyskała wszystko, czego inni pragną całe życie: dobrze prosperujące majątki z finansowym zabezpieczeniem, oddaną służbę, sympatię włościan, pozycję towarzyską, poważanie i powszechny szacunek. Nie miała tylko własnej rodziny. Mimo nalegań ze strony krewnych i szeptów na towarzyskich salonach; mimo stosownego już wieku skutecznie odrzucała konkurentów. Wszystkich po kolei, bez wyjątku. Nie na darmo tamtego imieninowego wieczoru w altanie powzięła postanowienie, że nigdy nie zaufa już żadnemu mężczyźnie… ani żadnej kobiecie.

Życie jednak weryfikuje postanowienia…

Rozdział 1

Miarowy stukot kół pociągu nie uspokajał Anielki, tak jak jeszcze kilka dni wcześniej. Nie wiadomo, w czym było szukać przyczyny. Może tak częste ostatnio podróże znużyły już dziewczynkę? Może jednostajne widoki zza okna znudziły się małej albo dziecko denerwowało się tym, co zastanie na ostatniej stacji? Franciszka też stała się bardziej drażliwa. Kilkakrotnie strofowała małą przy obcych sąsiadkach z przedziału: a to, aby się nie wierciła, to aby nie machała nóżkami (a jak tu nie machać, skoro od ławy do podłogi tyle wolnej przestrzeni), a to kazała dziewczynce siedzieć cicho i nie wtrącać się niepytanej w rozmowy dorosłych. Tak zafrasowana Anielka wcisnęła się więc w kąt przedziału i już jej nie zależało na tym, by opiekunka odsłoniła opadającą na okno zasłonę. Pić też nie musiała i już na pewno nie odpowie na żadne pytanie towarzyszących im dam. Małe serduszko biło szybciej i mocniej niźli tłoki pociągu, a w główce tkwiło pytanie, na które nie znała odpowiedzi: „Co dalej?”.

– I przez takie to nieszczęście muszę tłuc swoje biedne kości, aż tak daleko – kończyła swoją opowieść Franciszka, której dorodna figura wcale nie wskazywała na to, by jej kościom mogła się stać jakakolwiek krzywda. – I to po trzech podróżach w jednym tygodniu – narzekała dalej, patrząc, jak rozmówczynie z politowaniem kiwają głowami, osadzonymi na cienkich szyjach. Gdyby Anielka była w formie, w mig porównałaby obie kobiety do kur zmokłych w obfitej ulewie, ale dziś nie obdarzyła ich nawet nikłym spojrzeniem.

– A dziecko? Czy ono coś rozumie? – spytała dyskretnie jedna z pasażerek.

– No tak! Cały czas jej to powtarzam, że sierotą została i prawdziwej matki i ojca już nie obaczy. Tak czasami dumam, że i dla niej może lepiej byłoby spłonąć we dworze. No ale zasnęła na ganku, biedactwo. Tak chciała doczekać, jak wrócą znad rzeki, aż ją zmogło. A tamci weszli od tarasu. Nawet dziecka w łóżeczku nie szukali, tylko spać się pokładli ze zmęczenia. Gdyby nie ta zapalona lampa i niedogaszona żagiew rzucona w krzakach…

– Tak, tak. Ogień to straszny żywioł. Wszystko pochłonie, wszystko straci.

– Prawda, święta prawda – potaknęła druga kobieta. – I co teraz?

– W Łowiczu plenipotent pana kazał jechać do Łodzi do wyższych urzędów, a stamtąd znowu odesłali nas do Warszawy do notariusza Rogowskiego, bo u niego pan składał najważniejsze dyspozycje. Bogu dziękować – i testamenta. Wczoraj wieczorem nadszedł telegram, że możemy przyjeżdżać. Szkoda jeno, że tak daleko. Nie na moje to kości – jęczała Franciszka. – Teraz to chociaż pierwszą klasą jedziemy, bo ten łódzki urzędnik tak nam wtedy grosza poskąpił, że ledwo na trzecią starczyło. Wiadomo, pan miał długi…

Słuchaczki pokręciły głowami.

– Dziewczynko, a podobała ci się stolica? – młodsza kobieta zagadnęła skulone dziecko, ubrane w czarną niewygodną krepę. Anielka najpierw udała, że nie słyszy, ale zaraz potem kuksaniec od opiekunki przywrócił jej dobre maniery.

– Nie wiem, proszę pani, bo jej prawie nie widziałam – odparła grzecznie. – Tyle, co pani notariuszowa zabrała mnie do takiego dużego parku na powietrze, bom za blada. Ładnie tam było, zielono…

– Co ty opowiadasz?! – przerwała gniewnie Franciszka. – Podobało ci się, jak to zwykle w stolicy! Piękniejszego miasta w całym świecie nie ma!

– A Łowicz? O wiele tam piękniej na jarmarku. Tak kolorowo. Tatusiowa bryczka też w tłumie była przystrojona bardzo elegancko – zaoponowała dziewczynka.

– Dajmy spokój z tą licytacją. Do swoich okolic ma się zawsze wielki sentyment. Ja, jakbym mogła, to z Siedlec bym nie wyjeżdżała – starsza pasażerka próbowała załagodzić rozmowę. – Ale dzieci takie jak ty lubią chyba podróże?

– Chyba tak, chociaż wolałabym patrzeć się w okno, a nie w kolanka. Mamusia zawsze szeroko odsłaniała zasłonkę, ale Franciszka nie chce – skonstatowało dziecko, a opiekunka jakby spurpurowiała, zaś panie same nie wiedziały, co myśleć o małej, która mówi prawdę prosto w oczy. Chyba rodzice wychowywali ją nowocześnie albo nadto rozpieścili; wychowane dziecko grzecznie i skromnie by przytaknęło i zamilkło.

Rozdrażniona Franciszka rozsunęła zasłonę i szepnęła Anielce do ucha:

– Masz, patrz! Nic tu ciekawego: płaskie pola, płaskie łąki, zwykłe krowy i trochę drzew. Ot, wielkie mi mecyje! Matki i ojca i tak nie obaczysz – wysyczała przez zęby, a do pań uśmiechnęła się słodko, jakby przepraszała za zachowanie małej.

– Nie będę płakała, nie będę płakała – szeptała do siebie dziewczynka. – To nieprawda, co powiedziała Franciszka. Tam za oknem wszystko jest inne. Pola inaczej zielenieją, łąka mieni się innymi barwami kwiatów, więcej tu ogromnych lasów, a osady majaczą gdzieś daleko na horyzoncie. – To nie był znany jej świat. W tym obcym świecie pewne było tylko to, że nie spotka w nim matki ani ojca. – Nie będę płakała, nie będę płakała – Anielka wróciła do swojej mantry.

– A pani przyszłość? – spytały towarzyszki, zostawiając to dziwne dziecko same sobie.

– Bóg to jeden wie – odparła Franciszka, wznosząc oczy ku niebu. – Dobrze mi było u państwa, a teraz, ot, cała odwdzięka. Chyba zapiszę się do jakiegoś kantoru stręczeń we Warszawie, bo tam na pewno nie zostanę. Pensję niech mnie tylko wypłacą, i już mnie nie ma. Toż tam same Moskale, z nimi pracować nie będę, choćby w złocie płacili…

Anielka obróciła się, spoglądając na opiekunkę, jakby ta miała za chwilę zniknąć jak we mgle. Czyli zostanie sama z obcymi ludźmi? W bladoniebieskich dziecięcych oczach pojawiły się łzy.

Rozdział 2

– Jeszcze tylko wieczorem dostarczą zamówienie ze składu Jasnowskich i możemy wracać do Wierzbic pierwszym pociągiem z samego rana – zaczęła Joanna, przekraczając próg kamienicy na Reformackiej. Sprawnym ruchem zdjęła słomkowy kapelusz, zdobiony niezapominajkami, i poprawiła ciemne jak u kruka włosy. – Przynieś herbatę do dolnego saloniku – zaszeleściła bladobłękitną suknią, mijając w korytarzu młodą służącą w wykrochmalonym fartuchu.

– Ale… – zaczęła dziewczyna, lecz pod wpływem surowego spojrzenia pani nie dokończyła zdania, tylko pobiegła do kuchni.

– Ileż bym dała za przechadzkę polną ścieżką – szepnęła do siebie Joanna. – Po jednej stronie złote łany pszenicy, przeplecione czerwienią maków i błękitem chabrów, a po drugiej podleśne pastwiska z pachnącym zielem… Jakże jałowy jest miejski ogródek. Cóż znaczy te kilka goździków i stokrotek albo ta licha trawka? Czy tak samo jałowe jest moje życie? – ciągnęła, gdy do salonu weszła właśnie służąca z herbatą.

– Dziękuję, możesz odejść – rzekła chłodno Joanna. Widząc jednak, że dziewucha nadal przy niej stoi i coś jakby miętosi w dłoniach, zapytała, lekko poirytowana: – Czy coś się stało, moja droga?

– Jak panienki nie było, przybył posłaniec z pismem – odparła służąca, wyjmując zza zapaski zalakowaną kopertę. – Mówił, że to wielce pilne.

Joanna spojrzała na list. Znała ten charakter pisma. Cóż chciał od niej notariusz powiatowy Karol Huzarski? Już przecież ze dwa lata, jak przekazał zarząd nad Wierzbicą i pozostałymi majątkami młodszemu wspólnikowi Kornelowi Bilskiemu…

– Janeczko, zmiana planów! – oświadczyła pani. – Poślij Tolka do telegrafu, niech nada wiadomość do ciotuni, że wrócę z opóźnieniem.

– O, Matko Boska! – służąca załamała ręce. – Stało się co złego?

– Zaraz wychodzę. Dowiem się więcej w kancelarii. Chodzi o jakiś spadek.

– Czyli niedobrze – przeżegnała się Janka. – Ktoś umarł? Już uciekam! Tolku! – krzyknęła, wybiegając na podwórze.

Joanna ponownie sięgnęła po leżący na stoliku kapelusz i rękawiczki. Miast dostojnie wyjść – jak to miała w zwyczaju – wybiegła, osłaniając twarz falbaniastą parasolką. Przeczucia nigdy jej nie zawodziły, a czuła, że nadchodzi jakaś zmiana.

Przejęta Joanna nie zwracała uwagi na tętniący życiem bialski rynek: przekupki jeszcze handlowały zieleniną na straganach, carscy krążyli między urzędami, a ona szła na Brzeską, jak zaklęta, szybkim miarowym krokiem…

***

– Przepraszam, ale ledwo z godzinę będzie, jak wróciłam do domu, a gosposia nie od razu przekazała mi wiadomość…

– Proszę się nie tłumaczyć. Najważniejsze, że pani jest. Czekamy tu na panią z asystentem notariusza Rogowskiego z Warszawy.

– Z Warszawy?

– Tak. Tam złożył dyspozycje pan Tadeusz Jastrzębowski. To pani rodzina, daleki krewny? – padło pytanie.

Joanna pokręciła głową: Tadeusz był dla niej jedynie odległym, przykrym wspomnieniem, o którym starała się nie myśleć. W jej sercu coś niebezpiecznie drgnęło.

– Tak czy inaczej to pan Tadeusz wyznaczył panią w testamencie na opiekunkę swojego jedynego dziecka.

– Mnie? Na jaką opiekunkę? Jakiego dziecka? Ja nie znam żadnego dziecka – oburzyła się Joanna.

– Spokojnie… – wtrącił nagle wchodzący do pomieszczenia notariusz. – Może po kolei, panie Karolu – zwrócił się do urzędnika, a zaraz potem spojrzał na Joannę: – Niech pani wygodnie usiądzie, a ja pozwolę sobie odczytać pani ostatnią wolę małżonków Jastrzębowskich…

Joanna niemalże zamarła.

– Ostatnią wolę? – spytała zatrwożona. – Czy pan chce powiedzieć, że Tadeusz i…

Notariusz z urzędniczym spokojem zaczął relacjonować Joannie, co się wydarzyło, przerywając jednocześnie jej konsternację.

– W swoim majątku Albinów organizowali sobótkę… Sprosili rodzinę i znajomych. Wrócili znad rzeki dość późno, niektórzy na większym rauszu. Ktoś chyba za słabo dogasił żagiew, a może wywrócił lampę naftową. Drewniany dwór w mig stanął w płomieniach. Kto nocował na dole, miał więcej szczęścia. Ostatecznie, tylko najstarsza ciotka, rodzina ekonoma i mała panienka, która uciekła z pokoju i czekała na gości na ganku, przeżyli ten koszmar. Mała usnęła w wiklinowym fotelu. Znalazł ją fornal. A inni? Cóż… Ogień, dym, rany i poparzenia są bezlitosne i śmiertelne… ale przejdźmy do meritum. Oto ostatnia wola: Ja Tadeusz Jastrzębowski i żona moja, Barbara, pełni władz umysłowych i fizycznych spisujemy swoją ostatnią wolę, żądając jej wypełnienia zgodnie z naszym zamysłem…

Joannie huczało w głowie. Każde słowo młodego asesora odbijało się jakby echem, a znaczenie dochodziło jakby w zwolnionym tempie. Co miała o tym myśleć? Co czynić? Tak starała się zapomnieć o Tadeuszu: wymazywała wspomnienia, które powróciły w najmniej spodziewanej chwili. A teraz? Teraz wraca do niej porażka sprzed lat i to w taki sposób!

– Może jeszcze raz powtórzę – odezwał się milczący dotąd pan Bilski, widząc niepewną minę swojej klientki. – Została pani opiekunką sześcioletniej Anieli Joanny Jastrzębowskiej, a zarazem depozytariuszką jej majątku. Jako jej matka chrzestna…

– Per procura i to w drugiej parze – wtrąciła uszczypliwie Joanna. – Nawet nie wiedziałam o tym zaszczycie.

– Teraz to i tak bez znaczenia – odparł notariusz. – Najważniejsza jest wola rodziców i moc prawna tego dokumentu – kontynuował.

Wierzbicka nie dawała jednak za wygraną.

– A jej ojciec chrzestny? O nim też coś tam chyba jest napisane? Podobnie jak ja powinien mieć pełne prawa do dziewczynki.

– Pan Marcin Czarnocki nie przebywa obecnie w Królestwie. Trudno nawiązać z nim jakikolwiek kontakt. Bawi gdzieś na zachodzie Europy, ale niech się pani nie martwi. Gdy tylko załatwię sprawy tutaj, wybywam w dalszą drogę… Co do pana Czarnockiego, został on przez ten nieszczęśliwy wypadek spadkobiercą Murawca. Później będą mogli się państwo domówić co do opieki nad dziewczynką, ale od teraz los dziecka leży w pani rękach – notariusz zakończył dyskusję.

Joanna ciężko westchnęła. Ponieważ zawsze miała poczucie obowiązku – nie było wyjścia: musiała się zmierzyć z przeszłością.

– Pociąg przychodzi o siódmej wieczór – dodał urzędnik, gdy Joanna podpisała wszelkie dokumenty.

– Pociąg? – spytała lekko zdezorientowana.

– Kiedym wczoraj tu dotarł, a panowie zapewnili mnie o waszej bytności, nadałem telegram do pana mecenasa. Chyba nie myślała pani, że będziemy trzymać dzieciaka ze służącą na koszcie kancelarii?

***

Gwizd lokomotywy i spokojne hamowanie znaczyły jedno: koniec podróży. Anielka powoli otworzyła oczy. Odkąd dwie starsze sąsiadki wysiadły, wolała udawać, że śpi, niż słuchać wywodów Franciszki o sierocej doli i jej przyszłym losie u obcych ludzi, a w dodatku jakichś Moskali – dziewczynka nawet nie wiedziała, co znaczyło to ostatnie słowo. Z letargu wyrwał ją głos Franciszki:

– Pośpiesz się! Myślisz, że będą na nas nie wiem jak długo czekali?! Pociąg i tak ma chyba spóźnienie. Ledwo duszę w sobie czuję – psioczyła Franciszka.

Rozespana dziewczynka ostatni raz wyjrzała przez okno: tuż za torem rósł ogromny sosnowy las, tak gęsty, że nawet dziewczynce o tak drobnej posturze jak Anielka trudno byłoby wejść do tego lasu. Mała posłusznie wybiegła za opiekunką i przysłuchiwała się, jak ta karciła teraz jakiegoś biednego chłopca:

– A cóż to za zasady! Cóż to za rządy! Nie dość, że pociąg się spóźnił, to nie macie poczekalni dla pierwszej klasy?! – krzyczała opiekunka.

– Biała jest małym miasteczkiem, proszę pani. Nikomu dotąd to nie wadziło, a pociąg, pani, jest dziś kwadrans wcześniej. Dla wymagających pasażerów mamy tu kącik na poczekalni – tłumaczył cierpliwie chłopak, prowadząc podróżne do środka białego dworca z dużymi łukowatymi oknami.

Prostokątna bryła kryła w sobie przytulne wnętrze, wypełnione liczną gawiedzią ludzi w lnianych, tkanych sukmanach bez zbędnych ozdób, drobnomieszczańskimi robotnikami i żołnierzami. W przyjemnym chłodzie oczekiwali oni na odprawienie pociągu w stronę Brześcia i dalej, a ostatni maruderzy tłoczyli się przy kasowych okienkach. W kąciku z wyściełanymi krzesłami i dużym stołem, na którym królował samowar, było nieco spokojniej, i właśnie tam udały się Franciszka z małą.

Kiedy po chwili pojawiła się przy obu kobietach jakaś służebna pannica z filiżankami i talerzem pokrojonego drożdżowego ciasta, Franciszka nie mogła się oprzeć pokusie: uszczknęła kawałek łakoci, dziwiąc się, że na Anielce smakołyki nie robiły większego wrażenia. Jej mała podopieczna nie czuła głodu ani pragnienia. Ciekawiło ją jedynie to nowe miejsce. Stanęła więc na krześle i wyjrzała przez okno. Czy teraz tu będzie mieszkała? Czy tu zostanie na zawsze? A może każą jej wracać? A może trzeba jechać jeszcze dalej?

Plac przed dworcem wysypano żółtym piaskiem, który odbijał jasne promienie słońca. Schodzące się trakty, wybrukowane rzecznym kamieniem, okalały drewniane domy z gankami, a jeden murowany dom wydawał się być tak dostojny, że nie pasował jakoś do okolicy. Niedaleko rozłożył się też dębowy lasek, rzucający przyjemny cień. Czyżby ktoś w nim mieszkał? Anielka przetarła oczy. Tak! W głębi majaczył modrzewiowy dworek.

– Aniela! Siądź w końcu, jak wychowanej panience przystało! – krzyknęła Franciszka, podsuwając dziecku resztki pozostałe na talerzyku. – I napij się w końcu, u licha! Jak będziesz się tak zachowywać, to nikt cię nie zechce! Widzisz, nikt na nas nie czeka! – dorzuciła z zawiścią.

Mała skuliła się i objęła dłońmi filiżankę. Gdyby jeszcze chwilę postała w oknie, zobaczyłaby nadjeżdżający od miasta powóz zaprzęgnięty w deresza.

***

– Coś mi się widzi, panienko, że pociąg już przyszedł – zakomunikował z kozła Tolek.

– Rzadko, ale i taki przypadek się zdarzy. I tak muszą na nas czekać. Postaw z powrotem budę, bo ciągnie dziś od rzeki jakiś zdradliwy cug – nakazała Joanna, wysiadając. W eleganckim beżowym płaszczyku, podkreślającym jej ciemne kręcone włosy i czarne jak węgiel oczy, czuła się znacznie pewniej, chociaż płaszczyk był chyba za ciepły na dzisiejszą pogodę. Z chwilą wyjścia z kancelarii Joanna nie mogła opanować złości na przewrotność losu. W duszy odczuwała niepokój i jakieś dziwne rozedrganie. Jasność umysłu i zdrowy rozsądek przesłaniały jej wspomnienia; wspomnienia wyparte głęboko w odległe zakamarki pamięci. Jej stabilne dotąd życie – życie jakże wygodne – ulegnie teraz zmianie. I to przez co? Przez poczucie obowiązku, przez wstyd, przez wzgląd na to, co powiedzą ludzie, przez zasady, w jakich ją wychowano, przez chrześcijańskie miłosierdzie, a w końcu przez smutne spojrzenie ciotki, gdyby odmówiła.

– Nigdy jej nie pokocham – rzekła przekornie Joanna. – Jak mogłabym bowiem pokochać dziecko zdrajczyni i lekkoducha nieliczącego się z raz danym słowem? Dziecko ludzi, którzy zaprzepaścili moje zaufanie. Ludzi nieodpowiedzialnych do tego stopnia, że z sobótkowym ogniskiem stracili nie tylko dom i rodzinę, ale i własne młode życie. Jednak… – Joanna stłumiła cichy podszept sumienia, tlący się w zakamarkach jej serca, wchodząc w tym momencie przez szklane drzwi, otwierane przed nią przez ordynansa.

We wnętrzu dworca panował półmrok. Kilku oficerów zasalutowało Joannie z galanterią, a zakłopotani wieśniacy jęli się kłaniać pięknej i zapewne ważnej pani w pas. Joanna odwróciła twarz w stronę spokojniejszej części poczekalni. Przy stole przyuważyła korpulentną służącą o nalanej czerwonej twarzy, która nieporadnie tłumiła w sobie gniew. Tyłem do niej siedziało dziecko w sukience z czarnej krepy i drżąco pochylało jasną główkę nad filiżanką herbaty. Splecione warkoczyki, jak dwa pszeniczne kłosy, opadały jej na plecy.

– To ona! – Joanna cofnęła się zlękniona. – To jest to dziecko, którego nigdy nie pokocham! – Serce podeszło jej do gardła.

W tej chwili dziewczynka odwróciła się. Jej jasnoniebieskie oczy z ciekawością badały postać nieznajomej kobiety. Blade policzki poróżowiały nagle, a usteczka wygięły się w nieśmiałym uśmiechu. W tym momencie Joanna musiała przyznać, że owo „nigdy” nie trwa wiecznie…

– Jak to dobrze, że Franciszka się pomyliła! – krzyknęła Anielka i nie zważając na protesty niańki, zsunęła się z krzesła i z beztroskim uśmiechem podbiegła do Joanny, obejmując ją w pasie. Kobieta zaskoczona gestem dziecka stała nadal pośrodku holu, jakby wmurowana w jego kamienną posadzkę. – Jesteś moją ciocią, prawda? – spytała dziewczynka, mrugając gęstą zasłoną jasnych rzęs. – Musisz nią być, bo tatko mówił, że jesteś najlepsza i najładniejsza na świecie, zaraz po mamusi i po mnie. A jesteś, bo masz śliczne oczka i mały nosek.

– Aniela! – Franciszka bezskutecznie próbowała przerwać zachwyt sieroty, tulącej się coraz mocniej do kibici Joanny.

– I nie jesteś zła jak Moskale, co tu mieszkają, prawda? – ciągnęła Anielka. – Chociaż Franciszka mówi, że oni są źli. Ale ty nie, bo jesteś cieplutka i miękka.

– Anielko, dziecko… – speszona Joanna nadaremno wtrąciła się w beztroski słowotok.

– Zostaniesz teraz moją nową mamusią, prawda? Taką w zastępstwie, bo mateńka jest teraz aniołem w niebie. Ale zostaniesz, prawda? Prawdziwą mamą, tak? – dziewczynka domagała się odpowiedzi, całując dłonie Wierzbickiej.

– Tak, moje dziecko, tak – Joanna przyklękła i objęła rozdygotane ciałko. – Zostanę twoją opiekunką. Matką być nie mogę, bo matka jest jedna, ale będzie ci u mnie dobrze: dostaniesz wszystko, co tylko będę mogła ci dać i na co zasłużysz. Zostaniesz moją córeczką, jedyną kochaną córeczką – rzekła pospiesznie Joanna, czując jednocześnie, że pęka w niej właśnie jakaś zapora, a tłumione emocje przelały się na cieknące z oczu łzy. Wiedziała już, że nie zrealizuje swoich wcześniejszych postanowień. Wiedziała, że czyniła je nadaremno. – Moja sierotko… – ze łzami w oczach ucałowała zapadłe policzki Anielki, gładząc jej wątłe plecy.

– Hm! – chrząknęła zniecierpliwiona Franciszka. – Na co to się tak roztkliwiać? Czy są jakie specjalne potrzeby po temu?

Joanna dyskretnie otarła łzy, pogłaskała jasną główkę dziecka i wskazała na drzwi.

– Zapraszam do powozu. Młodzieniec chętnie pomoże, jeśliście zabrały spory ekwipunek.

– Możno ja pamagu? – wtrącił carski oficer. – Do odjezda jeszczjo skolko wriemieni.

Joanna obróciła się nagle, słysząc za plecami męski głos.

– Nie zauważyłam pana, majorze Rjazow. Bardzo dziękuję. A ile tego mamy? O! Tylko dwie torby. Damy radę.

– Nie żartujcie, mademoiselle Wierzbicka. – Major chwycił marny bagaż i prosty jak struna, przepuściwszy panie w drzwiach, marszowym krokiem udał się do powozu.

– Jak mam dziękować? – spytała kurtuazyjnie Joanna, w głębi duszy niezadowolona z jego nachalności.

– Tiepier budu na rezydencji w tieriespolskoj placówkie. Kogda pani wierniotsja w Wierzbicu, prijedu na wiecziernyj czaj. Charaszo?

– Zapraszam – odparła Joanna. – Tolku, ruszamy! – zwróciła się do służącego. – Nasze podróżne są zmęczone i gotowe zasnąć przed dotarciem do domu.

Rjazow pożegnał się z paniami efektownym salutem.

– Będziemy tu mieszkać? – spytała niezmordowana Anielka, gdy wjechali właśnie na brukowany trakt. Choć nie do końca rozumiała wcześniejsze słowa Joanny, słyszała, że będzie jej dobrze, a dobrze może być tylko u mamy.

– Czasami tak, ale więcej domów mam na wsi, w tym ten najukochańszy i ulubiony w Wierzbicy. Pojedziemy tam jak najszybciej.

W kamienicy czekała na kobiety Janeczka z lekką, ale pożywną wieczerzą. Anielki nie cieszyła może kaszka na mleku, ale na osłodę pochłonęła dwie pajdy drożdżówki ze śliwkową konfiturą. Franciszka śliniła się za to na widok gotowanej wołowiny w warzywach, w beszamelowym wywarze, i na widok jajek po marszałkowsku. Nie chcąc jednak wyjść na łakomą, jadła z dystynkcją, jakby nieco z konieczności.

– Anielko, czas spać – rzekła w pewnej chwili Joanna.

Dziewczynka wydęła usteczka, ale nie oponowała.

– Pożegnaj się z Franciszką – dodała Wierzbicka. – Odprowadzę cię na piętro, gdzie Janeczka przygotowała pokoje i kąpiel i pomoże ci zasnąć.

– Dobranoc, Franiu – rzuciła Anielka. – Dziękuję, że byłaś dla mnie taka dobra. – Dziewczynka przytuliła się do służącej i już po chwili szła schodami, trzymając za rękę swoją nową opiekunkę.

W tym czasie Franciszka nieskromnie zdążyła porozglądać się po kątach i bez zaproszenia rozgościć się w saloniku. Kuło ją w oczy to wysmakowane i zadbane wnętrze. Poza tym, wszyscy byli dla niej tacy mili, więc dziwiło ją, gdzie się podziała ta moskalska zajadłość, o której tyle słyszała.

– Niczego sobie ta bogaczka nie żałuje – mruczała pod nosem. – Siedzi sama, wydumuje i pędza tę chudzinę. Żeby to tak się było urodzić…

– Trzeba by jeszcze dużo się uczyć i ciężko pracować – rzekła nieoczekiwanie Joanna, zachodząc Franciszkę od tyłu. Niańka Anielki nie wzbudziła jej sympatii, więc Wierzbicka postanowiła być dla niej nieco szorstka:

– Proszę usiąść – wskazała na fotel. – Rozumiem, że podróże bywają męczące, ale pojąć nie mogę, jak długoletnia opiekunka dziecka tak beztrosko przekazuje pieczę nad wychowanką obcej służącej, której ono przecież nie zna. Proszę mi też powiedzieć, czemu jest pani taka oschła dla tej biednej sieroty. Nie za dużo ostatnio wycierpiała? Straciła najbliższych, matkę, ojca, dom… Należy o nią szczególnie dbać.

– Życie jej pieścić nie będzie, temu lepiej, jak pozna prawdę prosto w oczy, a nie dorasta nieświadoma. Nigdy już nie zazna prawdziwej miłości. Nikt prawdziwie nie będzie się o nią troskał; takiej niech od teraz sama o siebie dba i o sobie myśli.

– Pani chyba nie wie, co mówi! – rzekła chłodno Joanna. – To dziecko, o które trzeba dbać, którym trzeba się opiekować.

– Niech się pani dziedziczka tak nie unosi. I niech mi nie wmawia, że tak bardzo chciała tutej to dziecko, bo jakoś ci telegramu z zaproszeniem nie widziałam. Dziecko dawnego absztyfikanta i fałszywej przyjaciółeczki…

Joanna wstała, przybierając surową pozę.

– Pierwszy pociąg do Warszawy odchodzi o siódmej rano. Mam nadzieję, że się pani nie spóźni. Przyjęłam Anielę należycie, z obowiązku. Wychowam ją surowo, na porządną kobietę, ale jak pani widzi, niczego jej nie zabraknie. Nawet uczuć. Choć pani insynuuje zgoła co innego.

– Aniela to krnąbrne dziecko. Jeszcze pani pożałuje tej litości, jeszcze…

– Janeczka wyprawi panią jutro. Zostawię pani trochę pieniędzy za fatygę, ale o referencjach proszę nawet nie myśleć.

Joanna wyminęła Franciszkę, nie racząc nawet się pożegnać. Pod powiekami piekły ją gorzkie łzy, które niedługo wsiąkły w poduszkę z gęsiego pierza. W pokoju obok cichutko łkała też mała sierotka, która niechcąco słyszała kłótnię i już nie była pewna, czy jest tutaj mile widziana.

Rozdział 3

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy Anielka z zachmurzoną minką i niepokojem w duszy zeszła do jadalni.

– Dzień dobry, maleńka – powitała ją uśmiechnięta Joanna. Cieszyła się, że panna Franciszka bez awantury wyjechała rano z miasta, ale zasiane przez nią ziarenko goryczy co do charakteru podopiecznej kiełkowało pod wpływem niepewności. – Jak ci się spało? Na nowym miejscu nie zawsze można zmrużyć oko – ciągnęła Wierzbicka. – Dzisiaj mamy do załatwienia sporo spraw na mieście, by jutro wyjechać już na wieś, dlatego proszę przy stole nie grymasić… – pogroziła żartobliwie palcem. – Idę teraz na górę, wyszykować się, a jak zjesz, to wychodzimy – skończyła.

Dziewczynka nic nie odpowiedziała, tylko blado uśmiechnęła się. Dobrze, że na talerz nałożono same dobre rzeczy: naleśniki ze słodką konfiturą, zarumieniony na maśle chlebek, jajko na twardo, a mleko w kubku było nalane bez kożucha.

W tym czasie Joanna przejrzała dyskretnie przywieziony przez dziecko ekwipunek i przeraziła się. Pożar zabrał naprawdę wszystko…

– Skąd masz te dwie sukienki? – spytała dziewczynkę. Mała piła właśnie ostatni łyk mleka.

– Pani ekonomowa uszyła naprędce. Bieliznę mam po Lusi, jej córce, a wstążki to tak trochę od niej i jedną parę z Warszawy.

– A wygodnie ci w tej czarnej krepie?

– Trochę ciężko się ruszać i pod szyją mi sztywno, ale pani ekonomowa mówiła, że tak cały rok trzeba chodzić – westchnęła dziewczynka.

– Nieprawda. Żałobę nosi się w sercu i w duszy, a nie dla ludzkich oczu. Wytrzyj buzię, proszę – rzekła Joanna, po czym zwróciła się do służącej: – Janeczko, dopilnuj, aby Tolek zaniósł pismo do pana Bilskiego, a za jakieś półtorej godziny niech zajrzy do szynku Saula. Wychodzimy!

Kto czwartkowym przedpołudniem wybrał się za sprawunkami do miasta, mógł na własne oczy zobaczyć pannę Joannę Wierzbicką w dopasowanej sukni o pastelowym błękicie z wychowanicą, córką tego Tadeusza Jastrzębowskiego! Wieści w małym miasteczku rozchodziły się lotem błyskawicy. Jasna główka dziewczynki obracała się to na lewo, to na prawo, oglądając z zaciekawieniem rynkowe kamieniczki. Czyżby cegła pozyskana na budowę z bialskiego zamku dodawała im splendoru?

– Najpierw zawitamy tutaj – powiedziała Joanna, gdy wchodziły do składu tkanin Klimeckiego. Właściciel powitał je w drzwiach:

– Kłaniam się nisko łaskawej pani. Mam nadzieję, że zamówienie zostało dostarczone, bo inaczej Ignaś…

– Przychodzimy z nowym zamówieniem – przerwała mu Joanna. – Muszę… a właściwie to chcę dobrze wyposażyć tę panienkę – wskazała na rumieniącą się Anielkę. – Czy panna Teresa ma jakieś gotowe modele?

Z zaplecza wyszła właśnie dziarska dziewczyna – panna Teresa – i w mig zaczęły się przymiarki, dyskusje i wybory.

– Batystu ze trzy łokcie na bieliznę, tyleż samo kretonu na sukieneczkę i fartuszki. Z muślinu dwie odświętne suknie, a satynę białą i błękitną – rozporządzała Wierzbicka. – I czerwoną, tyle, co na spódniczkę. – W oczach dziewczynki błysnęły iskierki: tak, lubiła czerwień! – Z aksamitu proszę uszyć żakiecik i płaszczyk letni i wysłać to do Wierzbicy.

– Do wieczora skończę dzienne sukienki. Chociaż się na coś przydadzą, jak je Dobrowolska z Międzyrzeca bez słowa odesłała – panna Teresa spojrzała w stronę sierotki, która z właścicielem wybierała wstążki i guziczki.

W pewnym momencie Joanna zwróciła się do dziewczynki:

– Pożegnaj się ładnie, kochanie. Musimy iść dalej.

Dziewczynka dygnęła, ale nadal się ociągała.

– A możemy jeszcze kolorowych niteczek? – spytała.

– Chciałabyś haftować? – zapytała opiekunka, a na śmiałe skinienie małej uśmiechnęła się i zamówiła nie tylko nici, ale i zestaw igiełek z tamborkami różnego rozmiaru.

Zadowolona dziewczynka mocno ścisnęła dłoń opiekunki i prawie zaczęłaby skakać z radości na bruku, gdyby nie to, że przypomniała sobie słowa Franciszki o niegrzecznych dzieciach.

Tymczasem kobiety po opuszczeniu galanterii minęły dawną Austerię mieszczącą obecnie urząd powiatowy i zapukały do szewca.

– Taka ładna panienka nie może chodzić w jednych pantofelkach – żartował młody Adam Lewicki, nacinając na miarę gałązkę leszczyny. – Mam jedną parę prawie gotową. Przymierz. Są z koźlej skórki.

– Wygodne? Nie sprawimy problemu, jak je weźmiemy? – spytała z troską Joanna.

– Są takie mięciutkie. – Anielka przytuliła buty.

Szewc spojrzał na małą podobnie czule, co Joanna.

– Miałem je wykończyć małej córce organisty na piątek. Zdążę. W tych jeno fleczki i zapiętki poprawię i za godzinę będą do odbioru. A pozostałe poślę jak najszybciej Janeczce na Reformacką. Mam nadzieję, że ona w dobrym zdrowiu? – zwrócił się do Wierzbickiej.

– W bardzo dobrym, panie Adamie – odparła Joanna.

Szewc zaczerwienił się, a chwilę później kobiety opuściły jego warsztat.

– Te buciki też nie są moje – powiedziała nagle Anielka, spuszczając wzrok na ziemię. – Biegałam wtedy po trawie boso… Było tak mięciutko i ciepło… Fornal przyniósł je od pani nauczycielowej ze wsi…

Joannie łza zakręciła się w oku. Dziecko bujało w obłokach z tęsknoty, a ona wiedziała, że musi je jakoś rozweselić.

– A co tam daleko jest? – spytała dziewczynka.

– Ten duży budynek zajmuje nasza straż ogniowa – odparła Joanna. – Ona w mieście „gasi pożary materii i wznieca ducha płomienie”. Takie ma hasło.

– A ta straż… – ciągnęło dziecko. – Jakby ona, ta straż, do nas przyszła, to mamusia i tatuś by…

– Nie wiem, kochanie – Joanna weszła małej w słowo. – Na pewno robiliby wszystko, co w ich mocy, aby ugasić płomienie, by twoja mamusia i ta… – Joannie łamał się głos. – Ale chodź, skarbie, wejdziemy teraz tutaj – urwała i wprowadziła dziewczynkę do szynku niejakiego Saula.

Panował tam półmrok. Zasiadający przy barze żandarmi skłonili się wchodzącej kobiecie, a piękna Estera na widok Wierzbickiej przygotowywała właśnie stolik.

– Dla mnie kawa, taka jak zwykle, a dla dziecka… – zaordynowała Joanna.

– Kakao! – wykrzyknęła dziewczynka.

– Tak, kakao i duży kawałek ciasta.

– Dziś rabarbarowe – odparła Estera i zniknęła w kuchni.

Chwilę później pojawiła się z ciastem.

– Jakie pyszne! – westchnęło głośno dziecko, a niedawne smutki gdzieś rozpierzchły się. – Jestem tak syta tym smakołykiem, że myślę, że możemy iść dalej.

– A skąd wiesz, że idziemy gdzieś dalej? – uśmiechnęła się Joanna.

– Bo inaczej jadłabym obiadek w domu, a Tolek nie zabierał paczek z zakupami – rzekło rezolutnie dziecko.

Kiedy nieco później kobiety przechodziły obok księgarni, Anielka westchnęła:

– Och! – powiedziały jej małe usteczka, a nosek przykleił się do lśniącej szyby wystawowej.

– Chciałabyś wejść do środka, Anielko? – zapytała czule Joanna.

Dziewczynka pisnęła i wbiegła na schodki. Zadzwonił srebrny dzwoneczek i drzwi Księgarni ze składem artykułów papierniczych A. i J. Jasnowskich stanęły otworem.

Zza biurka zerwała się żona właściciela, Adela, która pod nieobecność męża doglądała interesu.

– Witam, panno Joanno! – zawołała. – W czym mogę pomóc? Czy coś uchybiło wczorajszemu zamówieniu? Dziś doszedł nowy numer tygodnika „Mód i Powieści”. Miałam wysłać do Wierzbicy…

– Proszę się nie troskać, z zamówienia jestem ukontentowana, a i tygodnik zamierzam wziąć, ale dziś muszę skompletować wyprawkę dla mojej… – zamilkła na moment – chrzestnej córki – przedstawiła nieśmiało spłonioną Anielkę.

– Wszystko znajdziemy tam na stołach przy witrynie. Zuzanka nam pomoże. Córeńko, chodź szybciutko! Mama ciebie potrzebuje!

Z domowej części kamienicy przybiegła wtenczas jasnowłosa dziewczynka, niewiele starsza od Anielki. W ramionach tuliła porcelanową lalę.

– Tak, matulu? – ukłoniła się pięknie przybyłym kobietom.

– Zaopiekuj się panienką. Pomóż jej znaleźć kajeciki i farbki.

– I kolorowe ołówki – dopowiedziała Anielka i podreptała za Zuzanką.

Gdy tylko dziewczynki odeszły, Joanna zaczęła się dyskretnie radzić.

– Co mam robić? Uczyć ją czy nie? Nie wiem, jak wyglądało jej poprzednie życie i co jej niańka nagadała. Niewykluczone, że straszyła jakąś pensją czy internatem; kobieta dbała tylko o swój los; a ja, biedna, nie wiem też, czy sama podołam… Gdzie znaleźć dobrą guwernantkę?

– Spokojnie, panno Joanno. O guwernantkę trzeba się zatroszczyć najprędzej za dwa lata. Teraz niech dziecko odpoczywa, bawi się, a bawiąc – uczy: maluje, rysuje, odkrywa świat… Literki, cyferki niech pozna. Niech pomału czyta, dodaje, śpiewa i deklamuje z pamięci. Sama panienka temu podoła, a i pani dobrodziejka Emilia zapewne dopomoże.

– Podniosła mnie pani na duchu – westchnęła Wierzbicka. – Mała ostatnio musiała dużo przejść, a ja też tak nagle… te nowe obowiązki… – Joanna próbowała się zwierzać, wyjawiając zdarzenia ostatniego dnia. – Pani zapewne nie pamięta, zapewne nie jest świadoma, ale swego czasu ja i on… że…

– Dobrze panienka zrobiła – pospiesznie wtrąciła kobieta, przerywając Wierzbickiej. – Bardzo dobrze. Tak należy. A ludzie, co by panienka nie zrobiła, i tak by gadali. Taka już ich natura. Na tej półce mamy dobre elementarze… – wskazała na niewielki regał.

– Interesują mnie też jakieś książeczki do czytania i wierszyki.

W tym czasie dziewczynki zdążyły nie tylko wybrać całą masę przyborów, ale i polubić się.

– Biedny Tolek – westchnęła zmęczona już nieco Anielka. – Będzie musiał to wszystko dźwigać.

– Nie frasuj się. Mój brat jest mniejszy od Tolka, a nosi taaakie paczki – pokazała rączkami Zuzia, aż jej lalka z brzdękiem upadła na podłogę.

– Ojej! – krzyknęły przelęknione dziewczynki. Gdy jednak wnet przekonały się, że zabawka jest cała, uradowane podniosły ją z ziemi, a Anielka posmutniała jakoś i zdobyła się na dziecięcą refleksję:

– Mojej Anusi, Kasi i Józi nie dało się uratować. Franciszka powiedziała, że spaliły się na popiół i nie ma powodu, by po nich płakać, bo płacze się tylko po bliskich. Fornal wystrugał mi tylko konika.

Po kwadransie zakupy były już spakowane.

– Proszę podziękować córeczce za opiekę nad Anielą – Joanna zwróciła się do sprzedawczyni.

– Nie! – krzyknęła, niespodziewanie, zziajana Zuzia. Zbiegła właśnie z powrotem na dół do sklepu i trzymała w ręce inną lalkę o pięknie malowanych oczach i rudych włosach. – To Zosia – zwróciła się do Anielki. – Dla ciebie. Ja się już nią nie bawię.

Anielka zaniemówiła, ale jej oczy płonęły.

– Pięknie dziękujemy, Zuzanno, ale nie możemy przyjąć twojego prezentu – wtrąciła pospiesznie Joanna, lecz patrząc na smutniejącą twarz ofiarodawczyni i nadzieję w oczach chrześniaczki, ostatecznie zgodziła się. – Podziękuj, Anielko. Wygląda na to, że nie możemy odmówić, bo twoja koleżanka gotowa się jeszcze obrazić.

– Dziękuję – dygnęła dziewczynka, tuląc w ramionach Zosię. – Będę o nią dbała. Będę dla niej dobrą mamą.

Gdy obie znalazły się na ulicy, mała spytała opiekunkę:

– Czy będę mogła coś namalować albo uhaftować Zuzance? Taki prezent w podzięce. Bo nie mam pieniążków, więc muszę zrobić coś rączkami. Mogę, prawda?

– Oczywiście. Na pewno wymyślimy coś odpowiedniego. Pospieszmy się. Jutro czeka nas ciężki dzień, droga do Wierzbicy, a teraz powinnyśmy wejść do kościoła, Anielko, podziękować Bozi za ciebie i poprosić o dobrą drogę…

Dziewczynka lekko pobladła. Kiedyś lubiła jeździć do kościoła do Łowicza. Ciekawiły ją pyzate aniołki i kolorowe malowidła, ale… Teraz przed jej oczyma stał obraz czerni, mroku, dwóch trumien, duchoty i zawodzącej gawiedzi. Dała się jednak bezwolnie poprowadzić Joannie i w kilka chwil obie były pod odnowioną kilka lat wstecz renesansową budowlą kościoła świętej Anny. Z frontu zerkały na nie figury świętego Joachima i patronki fary. W środku było zadziwiająco jasno i bogato. Aniołki spoglądały na dziecko z każdego zakątka. Trudno je było zliczyć. I ptaki. Na każdym malowidle prężyły się dumnie.

Kobiety uklękły przed obrazem przedstawiającym małą Maryję.

Jaka to piękna dziewczynka – westchnęła w myślach Anielka i zaczęła się modlić jak dziecko do dziecka: ona o miłość, a jej opiekunka o siły.

Rozdział 4

Zaspana Anielka w nowej sukience i starym sweterku posłusznie człapała za Joanną. Dziewczynce dawało się we znaki wcześniejsze zmęczenie i wczorajszy nader ekscytujący dzień. Teraz czekała ją kolejna podróż. Joannie żal było dziecka, ale w Wierzbicy i pozostałych majątkach każdą sprawę i pracę należało doglądać.

– Pan konduktor zaprasza do salonki. Cały wagon dla panienki. Wszystko wniesione i pomieszczone. – Na peron wybiegł zziajany Tolek.

– Weź małą panienkę na ręce. Jest zmęczona, biedactwo – rzekła Joanna.

– Posiedzi w majątku, na słoneczku, to się nam ożywi, sił nabierze – mówił Tolek, usadzając dziewczynkę przy oknie.

Joanna szeroko odsłoniła firankę.

– Zdrastwujcie – zasalutował oficer kolejowy. – Wierniacies damoj, madame Wierzbicka?

– Tak, ale wysiadamy w Kobylanach. Pomożecie nam tam z bagażami?

– Nawierno. Otprawljajem czieriez dziesjać minut – konduktor stuknął obcasami i poszedł dalej.

– Zmykaj, Tolku. Pomagaj Janeczce we wszystkim, a na koniec lipca zawitaj do majątku. – Joanna pożegnała parobka, który chwilę później żywo machał im z peronu. – Wygodnie ci? – Poprawiła siedzisko Anielki, gdy pociąg nabrał już większej prędkości.

– Tak, mamusiu – wyszeptało bezwiednie dziecko, doprowadzając tym serce Joanny do dziwnego stanu. – Czy mogę prosić o Zosię? Razem powyglądamy przez okienko. Musimy tutaj wszystko poznać.

– To ja ci wszystko opowiem… – uśmiechnęła się Joanna i spontanicznie przytuliła dziewczynkę.

Miarowy stukot kół wyznaczał drogę upływającą między łąkami, polami i lasami. Pierzaste chmurki rozwiały się, ukazując lazurowe niebo. Promienie słońca pieściły świeżą zieleń traw, liści i igliwia, a kwiaty w kolorach tęczy wyciągały jak najwyżej swoje korony.

– O, rzeczka! – krzyknęła Anielka. – Taka jak moja nowa szarfa.

– To Rudka. Miniemy jeszcze Lutnię i Piszczałkę. One też są takie malutkie i spokojne. Za to przy Wierzbicy płynie Bug: to ogromna i dzika rzeka, różne ma humory. Dlatego zawsze będziesz chodziła ją oglądać pod moją opieką. Tutaj jest folwark Czosnówka. Dzierżawią tu pola dla prawosławnych, a pieniądze stamtąd przekazują na szpital.

– Czy ci prawo… prawo… to Moskale? – spytała Anielka. – Bo Franciszka mówiła, że wszyscy, co tu mieszkają, to Moskale, i są źli.

– Franciszka nie zawsze wiedziała, co mówi. I na łowickiej ziemi i tutaj mieszkają Polacy. Jesteś jeszcze malutka, ale pamiętaj, że żyjemy na polskiej ziemi. Dawno, dawno temu toczyły się różne wojny i teraz rządzą nami Rosjanie, których Franciszka nazywa tak brzydko Moskalami. To przede wszystkim żołnierze.

– To ci, co z nami jadą?

– Tak, też. Ale nie wszyscy są źli. Nie można tak mówić o każdym. W każdym narodzie można spotkać złych i dobrych ludzi.

– Pan konduktor był miły, zostawił mi bilecik…

– No właśnie. A prawosławni mogą być i Polakami, i Rosjanami. Prawosławni wierzą w trochę innego Boga niż my, mają inne święta i zwyczaje. I tylko to nas różni.

– To ja będę miła dla wszystkich. I Zosia też.

– Bardzo dobrze, kochanie – Joanna ucałowała małą w czółko. – Patrz! Wjeżdżamy do Chotyłowa.

– O! Dworzec taki sam, jak ten duży, z którego odjeżdżałyśmy, ale mniejszy, jakby dla lalek – zawołała Anielka.

Obie zaśmiały się, nie słysząc nawet, że do wagonu wszedł właśnie konduktor z herbatą.

– Zaraz zobaczymy, co nam Janeczka przygotowała w koszyczku na drogę…

Joanna i Aniela, posilone kanapkami – zachowawszy na później bakaliowe ciasteczka – kontynuowały obserwację: zboże na polach już prawie dojrzało i czekało na żniwa, a chabry i powoje przebłyskiwały w jego gąszczu. Łąki i pastwiska regenerowały się po pierwszych sianokosach. Stare sosnowe bory, młode mieszane lasy i ledwo odrosłe od ziemi brzozowe zagajniki – przynosiły ulgę od gorąca, rzucając przyjemny cień i chłód.

– Jak wypoczniesz, pójdziemy do lasu prosić o dary – rzekła Joanna.

– O jagódki? – ucieszyła się Anielka. – Tu też rosną jagódki! – dodała, a na potakujące kiwnięcie Joanny aż zapiszczała: – Bardzo je lubię!

– Zobaczysz. Będziemy miały tyle zajęć, tyle zabaw, że nie znajdziemy czasu na nudę.

***

Tuż po południu pociąg wtoczył się na stację Kobylany, a do wagonu wgramolił się jakiś postawny starszy mężczyzna z sumiastym wąsem. Był nim dobrze znany Joannie woźnica.

– Niech będzie pochwalony! – zawołał. – Dobrze panienkę widzieć i poznać nowego domownika – ukłonił się przed Anielką. – Jesteśmy bryczką i wozem. Prawilno zrobiłem, tyle tu zakupa i bagażu. Raczy panienka na ławeczce posiedzieć, a my z chłopakami…

– Spokojnie, January – odparła Joanna. – Pośpiech tu niepotrzebny. My wejdziemy do karczmy na jaką polewkę, a wy spokojnie róbcie swoje. Słońce długo na niebie stoi. Do nocy zdążymy.

Kobylany jawiły się dziewczynce spokojną rolniczą osadą, a złota zupa podana przez karczmarza wzmocniła ją na tyle, że do dworca wróciła w podskokach. Usadowiła się w bryczce, przytulając się do Joanny. Ta bezwiednie zesztywniała na te czułości, by po chwili poddać się im całkowicie. January strzelił z bata i cisawe konie pognały piaszczystą ścieżką.

– Co to? A to co? – pytała ciekawa Aniela i pokazywała palcem. Opiekunka zapamiętała, by w przyszłości wyplenić z niej ten brzydki nawyk, ale dziś wybaczyła i opowiadała.

– Tam w parku majaczył pałacyk pana architekta Franciszka Jaszczołda, właściciela Kobylan, a ta budowla przed nami to fort. Takie miejsce potrzebne żołnierzom, którzy służą daleko w twierdzy Brześć i ciągle ją rozbudowują.

– A co to za kościółek? – mała spytała po raz kolejny, gdy przejeżdżały przez Lebiedziew.

– To meczet. Modlą się tam Tatarzy. Mieszkają tu od czasów króla Sobieskiego, a wierzą w Allaha. Tutaj jest ich już niewielu, ale kiedyś będziemy jechać przez Studziankę. To też ich wioska i jest tam większe zadbanie.

– I oni są Polakami, prawda?

– Oczywiście. Mają tylko inne zwyczaje, ale jak każdy pracują, cieszą się z dobrych rzeczy, a smucą się, jak spotka ich co złego.

Dziewczynka pytała jeszcze o wiele innych spraw, aż w końcu zamilkła, gdy wjechali do lasu. Chłód i cień ukołysały ją do snu. Joanna zbudziła ją dopiero dwie godziny później.

– Moja ciekawska panno, musisz coś zobaczyć.

Dziewczynka przetarła zaspane oczy, ziewnęła i spytała.

– Czy już domek?

– No, jeszcze nie, ale January właśnie otwiera bramę.

– Ojej! – Anielka z wrażenia stanęła w powozie, by dokładnie zobaczyć białe doryckie kolumienki, kutą z żelaza bramę, a za nią – porosłą trawą ścieżkę, płynącą wśród alei z lip i wiązów.

– Na końcu tej ścieżki czeka na ciebie nowy dom – objęła ją i ucałowała Joanna.

Anielka, nie zważając na protesty opiekunki, nadal wychylała się z bryczki, chcąc w końcu ujrzeć ten swój nowy dom. Czy będzie jak u niej w Albinowie? Tam wjeżdżało się piaszczystą drogą, a tutaj za stróżówką rozłożył się pysznie zielony park… Dostojne lipy, dęby, wiązy harmonizowały z młodymi brzózkami, grabami i świerkami. Dróżkę wysypano kamykami, które cicho chrzęściły pod końskimi kopytami.

– Usiądź, proszę. To już za zakrętem.

Mała opadła na siedzenie i objęła kibic Joanny. Za chwilę ich oczom ukazał się kwiecisty okrągły gazon, podjazd i murowany, tynkowany na biało dworek. Zielone dzikie wino i lśniący bluszcz oplatały szczelnie jego szczyty. Rzędy okienek lśniły czystością, a otwarte dębowe drzwi zdawały się mówić: „Proszę, wejdź”. Na kamiennych schodach ganku, opatulona ciepłym szalem, stała siwa korpulentna kobieta. Na jej pięknej niegdyś twarzy malowały się sprzeczne uczucia: niepokój, nadzieja, ciekawość i troska. Tuż za nią, oparta o rzeźbioną modrzewiową balustradę, stała gospodyni Wisia w wykrochmalonym białym galowym fartuchu, wielce ciekawa dziecka tego „latawca”. Ona nie byłaby chyba tak litościwa i miłosierna jak panienka.

– I jak, Anielko? Podoba ci się? – spytała Joanna. – To twój nowy dom – szepnęła do małego ucha podopiecznej. – Wysiadamy?

Dziewczynka zadrżała.

– Tu jest… To jest… bardzo, bardzo duży domek. Mój stary… mój był… malutki.

– Tak, wiem. Pamiętam. Był troszkę niższy, miał poddasze przerobione na pięterko i przytulny gościnny pokój na facjatce. Spędzałam tam każdą zimową pauzę na zaproszenie twojej mamy.

– Boję się, że się zgubię – spłoniło się dziecko.

Joanna uśmiechnęła się.

– Ty? Przecież jesteś sprytną i odważną dziewczynką. W mig wszystko poznasz.

Ciotka Emilia zaczęła się denerwować.

– Dlaczego nie wysiadają? – Przyłożyła zimną dłoń do policzka. Chyba gorąco uderzyło jej do głowy. Wzięła głęboki oddech i przymknęła oczy. Pewnie w oficynie już chodzą firanki. Lepiej niech ona nie widzi tego ciekawskiego wzroku służby. Lepiej niech Wisia się z nimi rozprawi…

– Ciociu, cioteczko!? Źle się czujesz? – Joanna objęła zafrasowaną ciotkę. – Zdenerwowałaś się telegramem? Przepraszam, że zostawiłam cię na tak długo.

– Nie, nie, Joasiu – ciotka ucałowała bratanicę w policzek. – To z pogody. Ani jednej dziś chmury na niebie i chwilami tak słabo…

– Przyjechałam, jestem, to się teraz pooszczędzasz. A oto nowy członek naszej familii – oznajmiła i skinieniem ręki nakazała Anielce zrobić krok do przodu. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko i dygnęła. – Trochę przestraszyła się domu, bo taki duży – dopowiedziała Joanna.

Dziecko pokraśniało, a Emilia objęła je czule i ucałowała w czoło.

– Dla przykładu przypomnę, że ty się bałaś mojej warszawskiej kamienicy, bo dużo schodów i tyle pięter. Nauczysz się, dziecko, wszystko spamiętasz, zobaczysz… Teraz zapraszamy do środka.

– A to Wisia – rzekła Joanna do małej Anielki. – Najważniejsza osoba we dworze, która rządzi całą służbą i całym domem – dodała, mijając gospodynię.

– Niech panienka nie szyderuje. Tu panienka najważniejsza jest. Ja tylko chciałam sierotkę przywitać. Włoski masz po mamusi, a te bystre oczy po ojcu. No, charakterek to panienka wyszkoli ci nowy, bo oboje rodziciele mieli paskudny. Łajdak jeden żyłby jeszcze…

– Wisiu, proszę! – Joanna musiała gwałtownie zareagować. – Nie chcę więcej tego słyszeć! – oznajmiła, mając nadzieję, że ziewająca Anielka nie zrozumiała ironii starej służącej.

Przez dwuskrzydłowe drzwi kobiety weszły do sieni. Na kamiennej posadzce dla zapachu wysypano tatarak.

– Ojej, ile tu drzwi i jakie schody z balkonem! – jęknęła Anielka.

Tuż obok pojawił się postawny kamerdyner. Odebrał od kobiet wierzchnie odzienie i ulokował je we wnętrzu dużej i starej gdańskiej szafy.

– A teraz gdzie? – spytała Anielka, gdy Joanna przy dużym lustrze poprawiała włosy. Na stoliku obok, w malowanym chińskim wazonie, słodko pachniały ostatnie piwonie.

– Tutaj, tutaj, kochanieńka – zawołała ciotka Emilia i wprowadziła Anielkę w pierwsze drzwi. – To nasza dzienna jadalnia. Zaraz z kredensu podadzą wieczerzę. Siadaj, dziecko, siadaj. Drugie drzwi prowadzą do dużej bawialni, a trzecie do części gospodarczej. A tam dalej też są drzwi, i dalej przejść można. Jest u nas mały salonik na dole i na piętrze. Biblioteka, obok niej pokój do gier, no i nasze sypialnie na górze, z buduarkiem Joasi, i pokój muzyczny z fortepianem. A teraz to gdzieś zrobimy i pokój do nauki… – gderała zafrasowana ciotka, gdy w pobliżu pojawiła się nagle Joanna i lokaj.

– Jak ja to wszystko spamiętam? – jęknęła cichutko dziewczynka, siadając na dużym dębowym krześle przy rozsuwanym stole. Tuż za nią stał dębowy kredens od kompletu, kryjący malowaną zastawę, i srebrne sztućce. Świerkowa boazeria rozjaśniała pomieszczenie, a małe akwarelowe pejzaże i martwe natury nadawały mu atmosferę swobody.

– Może to nie za wykwintne dania na powitanie… – zaczęła ciotka.

– Ja bardzo lubię lane kluseczki i jajeczko – poważnie powiedziała Anielka, a obie panie beztrosko się zaśmiały. – Czy coś źle powiedziałam?

– Nie, kochanie. Cieszymy się, że dopisuje ci apetyt. Jedz, jedz na zdrowie – uratowała powagę sytuacji starsza pani, po czym konwersacja przebiegała dalej utartym rytmem: ciotka pytała o sprawy w mieście, a bratanica o to, co działo się na wsi.

– Nasza panienka już ziewa. Czas spać. Trzeba cię zanieść do łóżka, kochanie – rzekła po pewnym czasie Joanna.

– Nie, mamusiu. Sama zajdę – westchnęła Anielka, przecierając oczy.

– Naszykowałam narożny pokoik od parku. Ten oddzielony od twojego garderobą – wtrąciła ciotka, na co Joanna pospiesznie odparła:

– Bardzo dobrze. Chcę ją mieć na oku.

W zachodzącym słońcu i słabym świetle kinkietów kobiety weszły na piętro. Korytarz i galeria zdobione były tą samą jasną boazerią. Rozwieszono na niej rodzinne portrety i inne cenne obrazy.

– Och, ciociu! Jaka niespodzianka! – krzyknęła zdziwiona Wierzbicka, widząc odnowiony pokój, przygotowany dla małej. Odnowiono go w bardzo krótkim czasie, odmalowano w maryjne barwy, ściągnięto ze strychu jej dawne małe mebelki i trochę zabawek: pudło drewnianych klocków, domek dla lalek i jakieś książeczki. Flanelowa pościel i tiulowe zasłony zostały świeżo uszyte.

– Tu jest pięknie! Prawie tak samo jak u mnie dawniej – ucieszyła się Anielka. – Jaka ładna toaletka! Ma takie drobne kwiatki! Będę dbała o to, by jej nie uszczerbić – trajkotała już w czasie mycia. – A powiesimy tu obrazki i postawimy kwiatki? – spytała, zamykając oczy.

– Oczywiście, zrobimy wszystko, co zechcesz – otuliła ją ciepło Joanna i ucałowała w czoło. – Śpij dobrze. Niech ci się u nas szczęśliwie mieszka.

Rozdział 5

Joanna cicho zamknęła drzwi dziecinnego pokoju i wcale się nie zdziwiła, natknąwszy się na stojącą pod nimi ciotkę.

– Raz jeszcze dziękuję, ciociu – ucałowała jej pomarszczony policzek. – Myślałam, że trzeba będzie wszystko urządzić, a tu taka niespodzianka: mała ma już swój kąt. Nie sądziłam, że ciocia…

– Dajże spokój, dziecko. Miałaś inne rozterki na głowie. Sama jedna z taką wiadomością… Wisia przełożyła porządki i pognała dziewczęta do roboty, a te szybko się uwinęły. Lepiej mi powiedz, jak się czujesz, kochana?

Joanna wzruszyła ramionami i założyła ręce na piersiach.

– Nie wiem. Chyba dobrze się czuję. Ot, przyszła nowa robota, nowe obowiązki. Będę musiała sumiennie wypełniać teraz te obowiązki, sprostać nowemu zadaniu.

– Czyli to dziecko jest tobie jeno obowiązkiem? – spytała zdumiona ciotka, a Joanna przerwała jej dziwnie ostro i cierpko:

– A czym ma być? W testamencie, u notariusza, u ludzi w mieście widziałam i słyszałam tylko to jedno słowo. To pani „obowiązek”. Nowy „obowiązek”… Czym zatem jest dla mnie opieka nad tym dzieckiem, jak nie kolejnym obowiązkiem, ciociu? Ale, droga ciociu, powiem ci w zaufaniu, że choć w ludzkich oczach to tylko obowiązek, to gdzieś głęboko, tu… – Joanna przyłożyła dłoń do piersi – gdzieś tu rwie się jakieś inne uczucie… Zdumiona jestem tą własną wrażliwością, ciotuniu. Napijmy się jeszcze herbaty. Zmęczyły mnie ostatnie dni, a ile roboty przed nami – ruszyła schodami w dół, a po chwili, zauważywszy na schodach córkę zarządcy Annę Zarębską, krzyknęła: – Och, Anna!

Anna była niewysoką kobietą, w podobnym do Joanny wieku. Na jej widok Joanna uśmiechnęła się promiennie.

– Zapomniałam zupełnie – wtrąciła ciotka Emilia. – Anna prosiła o spotkanie. A do naszej rozmowy wrócimy, kiedy sama zechcesz…

Anna przywitała się z Wierzbicką:

– Joasiu, mam nadzieję, że nie jesteś za bardzo zmęczona, byśmy mogły sobie pogawędzić przy umówionej przechadzce po lesie? – zaczęła po wylewnym powitaniu.

– Aniu, obiecałam przecież, i obietnicy dotrzymam. Godzina jeszcze młoda. Pozwól tylko na filiżankę herbaty i opowiedz wcześniej, co tam u was – rzekła Joanna.

Zarębska praktycznie wychowywała się ze starszą o dwa lata panienką Wierzbicką, ale tak naprawdę obie zaprzyjaźniły się dopiero kilka lat temu, gdy Wierzbicka w pełni przejęła nadzorowanie majątków, a Zarębska pomagała starzejącemu się ojcu. Obie zdecydowały o przyjęciu do pomocy młodego ekonoma, który tak podbił serce Ani, że od zeszłej Wielkanocy mieniła się Kazimierzową Pytkową.

– Kończymy prace przed żniwami – rzekła Anna. – Kazimierz układa plany i objeżdża brogi z sianem. Sprawdza, czy żaden nie przecieka, czy wszystkie dobrze pokryte. Był już nawet na grzybach i znalazł kilka kurek. Za to ten przekorny Teofil z Murawca poszedł kąpać się w Bugu na Piotra i Pawła, ale nad głupim Bóg czuwa i nic mu się nie stało. Stefek Kot przyniósł mojej Kaśce naparstek, a ta go przyjęła. Coś mi się widzi jesienne wesele. Wielce mu była rada.

– To będziesz szukała nowej panny do pomocy, chociaż dziwię się Kaśce… Taka dziarska dziewoja, a on takie chuchro.

– Miłość nie wybiera.

– Pewnie masz rację. Możemy iść.

– Mam dla ciebie koszyczek na ganku, chociaż nie wiem, czy w ciemnej leśnej głuszy wypatrzymy choć jedną jagódkę.

– O to się nie martw – Joanna, owinięta szalem, weszła do kancelarii ojca. Rzadko tu zachodziła, zwykle raz w miesiącu, kiedy oficjalnie przyjmowała włościan z ich skargami, problemami i prośbami. Podeszła do ustawionej za biurkiem szafy i z dolnej szuflady wyjęła szklany lampion ze świecą. – Popatrz, co tu mamy! Lampion!

Anna, zadowolona, klasnęła w dłonie i za chwilę obie weszły do lasu ścieżką oddzielającą park od owocowego sadu. Las rozpościerał się za zagospodarowaną częścią majątku.

– Przez to wszystko zapomniałam, że dziś Matki Boskiej Jagodnej.

– Potemóż podwójnie ci dziękuję. Sama bym chyba tego ślubu nie spełniła. Może zresztą to tylko zabobon…

– Aniu, przestań. To twoje pierwsze wyjście do lasu od pogrzebu Krzysia. Jesteś młoda, będziesz się jeszcze nie raz cieszyć macierzyństwem. Patrz: jagodnik! Rwijmy! Jagody dadzą ci zdrowe, silne dzieci.

– Teraz i ty, Joasiu, zostałaś matką. Zastępczą, ale matką. Jak otworzysz na to dziecko swoje serce, to może…

Wierzbicka zesztywniała na klęczkach i dumnie podniosła głowę. W ciemnościach jej oczy płonęły jak węgle.

– Może co? Nie rozumiem, o co wam chodzi? Najpierw ciotunia, a teraz ty! To dziecko, jego dziecko, trafiło do mnie wyłącznie z obowiązku i ja je z obowiązkiem przyjęłam. Być może już je kocham jak własne, jak te, którego mnie pozbawił… Zapewnię jej jak najlepszą opiekę, spokój, edukację, wejście w życie… i chyba miłość… Choć już nie umiem tak kochać jak kiedyś. Dam Anielce wszystko, ale boję się, że tego dać nie umiem, nie potrafię, że źle to zrobię, że to nie będzie miłość tylko rozpieszczenie… Gdy patrzę jej w oczy, widzę Tadeusza. Gdy się do mnie uśmiecha uśmiechem Barbary… Coś mnie do niej pcha, przyciąga, a jednocześnie boję się i cofam. Mam w pamięci te dobre chwile, a potem wraca zdrada, ich zdrada. Aniu, szczerze, to ja nie wiem, co robić – rozkleiła się zupełnie Joanna.

– Wiesz, Joanno, wiesz. Masz dobre serce. Gdyby było inaczej, Anielki by tu nie było, nawet z obowiązku. Ty już ją kochasz, tylko o tym nie wiesz. Musi cię coś olśnić. Musisz się sama przekonać, że miłość w tobie nie umarła. Zajmiesz się dzieckiem jak najlepiej i dasz mu więcej niż myślisz. Sama zobaczysz.

Joanna otarła łzy wierzchem dłoni, trochę zła, że się tak rozkleiła.

– Nie wiem, czy potrafię, ale będę się starała.

– Po prostu nie myśl, że to jego oczy na ciebie patrzą, czy że to jej usta do ciebie się uśmiechają. To nie one. To ona! Dziewczynka niewinna żadnej zdrady, nieprawości. Dziewczynka czysta jak łza. Dziewczynka, która nie odpowiada za błędy rodziców.

– Masz rację. Jakoś już lżej mi na duszy. Tak prościej… W sumie to ja powinnam cię wspierać. Straciłaś maleńkie dzieciątko, a nie załamałaś się.

– Dzięki dobrym ludziom dookoła. Tobie też wszyscy chętnie pomogą. Jesteś naszą ukochaną dziedziczką, a ja zaczynam od dzisiaj nowe starania.

Już mocno ściemniało. Księżyc w nowiu wzeszedł rogami do góry, zwiastując dobrą pogodę. Kobiety wracały ledwo z dwoma garściami jagód w koszyku. Wzajemnie podbudowane nuciły cicho starą piosenkę:

W gaiku zielonym dziewczę rwie jagody,

na koniku wronym jedzie panicz młody.

– Może do ciebie, panno Wierzbicka, przyjedzie panicz – zaśmiała się Pytkowa.

– Nie przesadzaj – Joanna pogroziła żartobliwie palcem, choć bez złośliwości. – Prędzej carski z inspekcją lub notariusz z papierami się pojawią. Najpierw obowiązki, potem ja – powiedziała z powagą.

– Wróciłaś do formy. „Cała ty” przez ciebie przemawia. Dobrej nocy.

– Dobrej nocy i jeszcze raz dziękuję – Joanna weszła na ganek i zapaliła naftową lampę.

Jej dwór dla stałych bywalców i obcych wędrowców był zawsze gościnny. Gościnny był również dla małej dziewczynki, która spała właśnie na piętrze.