Podróże po końcu świata - Jacek Pałasiński - ebook

Podróże po końcu świata ebook

Jacek Pałasiński

5,0
19,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Podróże po końcu świata” to bogato ilustrowany zdjęciami zbiór błyskotliwych impresji z wypraw znanego dziennikarza Jacka Pałasińskiego. Autor zabiera nas w fascynujące miejsca Polski i Europy, by odkryć nie tylko ich piękno, ale także ich złożoną, często dramatyczną historię. Z opowieści tych wyłaniają się niezmienne w czasie mechanizmy ludzkich pasji i namiętności, pewien fatalizm historii, będący swojego rodzaju memento dla współczesnego czytelnika w obliczu nadchodzącej Przemiany Cywilizacyjnej lub zgoła Katastrofy.

Jacek Pałasiński, dziennikarz, pisarz, autor setek reportaży, filmów dokumentalnych i programów telewizyjnych, realizowanych w kilkudziesięciu krajach świata. Przez 30 lat mieszkał we Włoszech.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 445

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jacek Pałasiński
PODRÓŻE PO KOŃCU ŚWIATA
eLiteraWarszawa 2020
© Copyright for the text by Jacek Pałasiński, 2020
Projekt okładki: Maria Czerniewicz-Pałasińska
Redakcja i korekta: Zespół
Teksty zamieszczone w książce pochodzą z facebookowego profilu autora (https://www.facebook.com/jacek.palasinski). Zachowano oryginalną pisownię. Zdjęcia z archiwum autora oraz z domeny publicznej.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Publikacja ani jej części nie mogą być w żadnej formie i za pomocą jakichkolwiek dostępnych środków technicznych repredukowane bez zgody właściciela copyright. Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Wydanie pierwsze, elektroniczne Warszawa, 2020
ISBN 978-83-63732-10-3
Wydawca:eLitera s.c.

2016

3 stycznia 2016

Cudne są słoneczne poranki w pierwszy dzień nowego roku. Ulice wymarłe, można jeździć i się rozglądać. Mało co mnie tak podnosi na duchu, jak widok Warszawy.

Urodziłem się po wojnie, ale pamiętam ją zrujnowaną. Moje i mojej zdjęcia Żony z dzieciństwa są zrobione przeważnie na tle ściany posiekanej kulami.

Za mojego życia zaszło zjawiskowe przeobrażenie. Szerokie ulice o gładkim asfalcie, nowe torowiska tramwajowe, nowe tramwaje, nowoczesne, wygodne autobusy, nowoczesne oświetlenie... I wszędzie place zabaw dla dzieci. Przyjaciółka mojej Żony, na dyplom na ASP, wybrała właśnie taki temat: nowoczesny, fajny plac zabaw dla dzieci. Jakież to było wówczas marzenie! A dziś – te place zabaw wspanialsze niż jej ówczesne futurystyczne fantazje. A to wydaje się tak niedawno.

Najprzyjemniej ogląda się Warszawę oczami cudzoziemców. Traf chciał, że właśnie w pierwszy dzień nowego roku, z samego rana, zadzwoniła do mnie M., córka zaprzyjaźnionego wybitnego brytyjskiego dziennikarza. Kończy Oxford i przyjechała do polskich koleżanek z Erasmusa. Nie potrafię powtórzyć słów jej podziwu dla Warszawy, zapamiętałem tylko, że to „friendliest city I’ve ever seen”.

Ja też tak myślę; gdyby tylko wybudować więcej dwupoziomowych skrzyżowań, zlikwidować kilkadziesiąt tysięcy zbędnych świateł... Nie wiem, czy powstały studia, pokazujące związek między korkami a poziomem agresji, sam chętnie takie bym napisał, bo 30 lat w Rzymie nauczyło mnie nienawiści do bliźnich, z którymi każdego dnia walczyłem bez żadnych reguł o każdy centymetr asfaltu.

Ale byłoby historyczną niesprawiedliwością narzekać. Pani Gronkiewicz-Waltz, tak jak była przez 7 razy z rzędu najlepszym gubernatorem banku centralnego w Europie, tak jest najlepszym burmistrzem, jakiego można sobie wymarzyć. To Polska, więc nikt jej nie podziękuje, tylko nie raz i nie dwa na nią napluje, ale to miasto zawdzięcza jej tak wiele, że już dawno zaćmiła i Starynkiewicza, i Starzyńskiego.

Drugą stroną medalu jest horrendalny wzrost wysokości podatków gruntowych. Hmmm... Z czegoś trzeba te niesamowite przeobrażenia stolicy Polaków finansować.

W każdym razie ma się satysfakcję. Spróbujcie – jeśli to jeszcze będzie możliwe – wyjechać na przejażdżkę po Warszawie 1 stycznia 2017 rano. Wrócicie zbudowani, jak i ona, moje rodzinne miasto: Warszawa.

6 lutego 2016

1. NIEZNOŚNE BZYKANIE

Wyjechałem. Wiem, wiem, nieba zmienia, nie duszę, kto po morzach gania... Ale kiedy wyjeżdżam i to sam, zatapiam się w swoje myśli, a to nie jest takie złe i chyba jednak duszę troszeczkę zmienia, coś Kwintus Horacjusz Flakkus tego ganiania nie doceniał...

Jechałem, jechałem, myślałem, myślałem, aż mi się jeść zachciało. Zajazd zacny, jadło też, ale nad uchem bzyczało mi radio. Jak zwykle „buc, buc” i troszeczkę „zum, zum”. Czyli hałas, za który mógłbym zamordować. Ale nie morduję, tylko pokornie znoszę, świadom, że jeśli to puszczają w radio, to znaczy, że komuś się podoba, a skoro nie podoba się mnie, to jest coś nie tak ze mną, a nie z tymi, którym się podoba.

Chyba.

Ale minęła pełna i były wiadomości. Szybkie, podniesionym, podnieconym głosem: pełen profesjonalizm, bo to była w końcu ogólnopolska sieć komercyjna. Że jakiś dżentelmen mówi, żeby policjantów wycofać z Kosowa i przenieść na granice zewnętrzne Unii, a tu, że Unia sobie uzurpuje, ale my z Wielką Brytanią sobie z uzurpatorami poradzimy, a tu, że manifestacja przeciw imigrantom (których Rosjanie bombardują pod Aleppo)...

No i szlag trafił całe moje wyjazdowanie, całe zatapianie się w myślach, szlag trafił pokój niosącą wizję pól, tu przedwcześnie pozieleniałych, tu lekko przyprószonych śniegiem, ale tak troszeczkę, tylko w zagłębieniach bruzd... Całą moją rzeczywistość zdominowało to bzykanie z głośnika: uznałem jej za nieznośne...

2. SAM BZYCZĘ

Po chwili wściekłości dotarło do mnie, że moja Bogu ducha winna młodsza Koleżanka wykonywała dobrze swoją pracę, że tego od niej oczekiwali przełożeni i słuchacze. Podobnie jak i „buc, buc” sprzed wiadomości i po wiadomościach. Komuś to jest potrzebne i komuś się to podoba, a jeśli nie podoba się mnie, to problem tkwi we mnie, a nie w Koleżance podniesionym, podnieconym głosem podającą powierzchowne wiadomości, bez elementarnego ich uszeregowania i wartościowania.

A potem, co gorsza, dotarło do mnie, że kiedy ja raz dziennie staję przez Państwem i zaczynam podawać moje wiadomości, to ktoś z Państwa, może nawet większość, może nawet wszyscy, mogą to odbierać jako nieznośne bzykanie, które zakłóca waszą wewnętrzną harmonię, miesza i niebo gwiaździste nad wami i porządek moralny w was.

No, nie jest to przyjemna świadomość.

3. ZAWÓD

Telewizja to największy zawód mojego życia. Nie ma dnia, żebym nie żałował mojego wyboru, ale względy praktyczne dowodzą, że nie ma dla mnie odwrotu. To coś tak powierzchownego, niemądrego, a jednocześnie tak sugestywnego, że tą swoją powierzchownością i brakiem mądrości zaraża całe społeczeństwa. Z mojego, egoistycznego puntu widzenia ma jeszcze jedną wadę: zabija mnie. Postronnemu trudno pojąć, jak wiele wysiłku kosztują te 23 minuty gadania dziennie. Pobudka o 4 rano, kąpiel, golenie, głębokie, bolesne, bo musi na długo starczyć, mycie łysiny, bo przecież nie można się z nieumytą głową ludziom pokazywać. 4:30-5:30 – oglądanie kolejno Euronewsa, France24 (niezrównane info o Afryce), BBC World, Al-Jazeera English, chińskiej CCTV, irańskiej Press TV, a potem, w zależności od sytuacji międzynarodowej – Rossija24, Ukraina Today, TVE Noticias (niezrównane info o Ameryce PD). O 6:00 w pracy, dopisywanie tekstów do świeżyzny, kontrola map lub tabelek w grafice, omawianie warstwy filmowo-graficznej z nieocenionym Czarkiem Królakiem, redaktorem-producentem-wydawcą, bez którego program nie mógłby powstać, krawat, makijaż, o 9:00 w studio, ustawianie kamer, światła, scenografii, walka z interaktywnym stołem, na którym rysuję po mapach, o 9:19 zajawka, 9:30 program. Wychodzę z pracy o 10:30, pędem do domu, komputer, wertowanie dziesiątek, czasami setek źródeł, czytanie gazet, weryfikowanie nazwisk, imion, dat, poszukiwanie precedensów historycznych, czytanie, czytanie, czytanie.

Ok. 14 powstaje pierwszy zarys programu na dzień następny, przesyłam go Redaktorowi i grafikom. Potem się może okazać, że to była robota głupiego, bo coś się wydarzyło pilnego i wszystko trzeba będzie zmienić, ale jeśli zarys nie powstanie do 14:00 to może się okazać, że produkcyjnie nie damy rady przygotować programu. Potem składanie fragmencików informacji, często każdy fragmencik w innym języku w jaką taką całość, nadanie temu struktury, a potem pisanie: pisanie tekstów do programu na dzień następny. I tak do 21, kiedy idę spać, niech się pali, niech się wali.

Spotkania towarzyskie? Zero. Zakupy? Na szczęście Żona. Czasami udaje się pół godziny popedałować na cycletce i to cały mój ruch. Latem pół godziny spacer, jeśli biodro nie boli. Odkąd prowadzę SWJ przytyłem 12kg., to się odbija fatalnie na moim zdrowiu. Brak ruchu jeszcze bardziej. Czuję, że się sypię, walczę z bólem tu i tam, ale nic nie mogę w tym zmienić.

Niektórym z Państwa mój program się podoba, sądząc z przemiłych i trzymających przy życiu wpisów tu na fb. Ale oglądalność mojego programu jest 10, 20 razy mniejsza niż pierwszego-lepszego programu z udziałem kłócących się polityków. To otuchy nie dodaje.

Poza tym czuję, że wpadam w moralizatorstwo, w katastrofizm, idę w emfazę, jak każdy, który ma wrażenie bezsilności, ma wrażenie, że jego słowa nie są nic warte, nie pozostawiają żadnego śladu, ot, są niczym więcej niż nieznośnym bzykaniem.

4. CO LUBIĘ?

Niektórzy z was, w całej życzliwości, chcieliby mnie więcej w TV. A ja bym chciał robić zupełnie coś innego. Co? Nic szczególnego. Chciałbym pisać, ale...

Żeby pisać, trzeba czerpać życiodajne soki z obcowania z innymi ludźmi. A mój obecny tryb pracy sprawia, że najczęściej obcuję z kotami na moich kolanach. I bez owych soków robię się jałowy.

Żeby pisać, trzeba, żeby ktoś miał ochotę czytać, to, co zostanie napisane. A ja chyba kiepsko piszę, bo nie czuję, żeby ktoś miał ochotę na czytanie ustawianych przeze mnie liter. Ostatni eksperyment z e-bookiem to siódma z kolei rózga: łubudu nie było. Czuję, że mnie stać na więcej, ale... dookoła wojtek: póki pracuję w telewizji, pisać nie będę, bo nie mam kiedy, a jeśli już coś napiszę, to i tak psu na budę. Czyli: jestem skazany na bzykanie.

No, ale zawsze to lepsze niż przykładać rękę do dobrej zmiany.

7 lutego 2016

1. ZNAJOMI

Jadę sobie przez Polskę, chciałbym ją pożreć oczami, przejeżdżam przez wsie i miasta, i myślę: „o, tu mieszka jakiś mój facebookowy znajomy”. Albo „czy tu mieszka jakiś mój facebookowy znajomy”?

Jaki jest? Przyzwoity z niego facet/kobieta? Jak mu się tutaj żyje z jego poglądami? Z jego tęsknotą za pięknym światem? Za światem rozsądnie uporządkowanym? W którym się żyje i pozwala żyć innym? Za pięknem i harmonią? Czystymi rzekami i jeziorami, czystymi, jasnymi spojrzeniami?

Jak to by było, gdybyśmy się znaleźli twarzą w twarz? Kleiłaby się nasza rozmowa, czy rozeszlibyśmy się sztywni, niezręczni i wzajemnie sobą rozczarowani? On/ona pewnie by mi tego nie powiedzieli, ale w oczach bym odczytał: „w telewizji nie widać, że pan taki gruby”. A ja bym wydukał parę zdawkowych komplementów, że tutaj bardzo ładnie i że życie w wielkim mieście to piekło, nie tak, jak w małomiasteczkowym raju...

2. ERA BEZ BELLA

Tęsknię za przyjaźniami i za znajomościami z młodości. Z czasów, kiedy prawie nikt nie miał telefonu i do znajomych się po prostu przychodziło. Bez umawiania się, bez uprzedzenia. Z czasów, kiedy wszyscy mieli dużo czasu i trzeba było coś z nim zrobić, więc się siedziało w gronie znajomych w kawiarni nad wuzetką i herbatą i gadało, gadało, gadało, a dookoła przewalał się tłum osobliwych postaci. Życie było prostsze.

Życie było.

3. KIEDY CHŁOP ROBOTNY

Wybieram boczne dróżki i przejeżdżam przez miejscowości, brzydkie i ładne, biedne i zamożne. Było kiedyś w Polsce takie słowo, które oznajmiało szacunek: „gospodarz”. Powiedzieć do kogoś „Panie Gospodarzu” to było okazać mu szacunek. Dobry gospodarz miał piękną chatę, zadbane obejście, wszystko było na swoim miejscu, czyste, co wiosnę bielone, zadbane, a jak przyszedł maj, to bzem ozdobione.

I kiedy tylko mijam rogatki jakiejś wsi czy miasteczka, widzę od razu, czy tu pan gospodarz mieszka, czy ladaco; czy chłop robotny, czy wódkę w gospodzie z drugimi ladaco pije. Widzę, czy baba gospodyni, czy w kościele podłogę przed proboszczem wyklękuje, gdy nie trza. I nic tu warszawskie partyje do gadania nie mają: jak chłop robotny, to ma, jak piwsko od rana pod sklepem żłopie, to mu sam prezes z kija nie wypuści.

4. BALET POLSKI

Uwielbiam te wiejskie kundelki, małe, niekształtne, kudłate, z ogonem dwa razy w kółko zawiniętym. Przed jakąś wioską pod lasem bawiły się trzy takie: jeden czarny, drugi bury, a trzeci żółty; pokurcza spod ciemnej gwiazdy, one po jednej, ich człowiek po drugiej stronie. Zwolniłem, żeby krzywdy żadnemu nie zrobić, kiedy w tańcu wypadną mi na ulicę, a potem zwolniłem jeszcze bardziej, bo te trzy kundelki na podmokłej łące wykonywały choreografię, tak wymowną i tak szczęśliwą, że w żadnym królewskim balecie nie widziałem podobnej. Cóż to był za hymn o radości o szczęściu, przyjaźni, miłości i oddaniu!

Kiedy malały w moim wstecznym lusterku pomyślałem: „żeby tylko inni, tak, jak ja zwolnili, żeby im się nic złego na tej ziemi nie stało”.

Niech ta ziemia, niech ta polska ziemia będzie i ich ziemią, niech będą na niej szczęśliwe.

Niech ta polska ziemia będzie miejscem szczęśliwym dla wszystkich, którzy ją kochają.

Amen.

5. MOTOR

Więc tak myślę, jakim musiał być potworem któryś z sąsiadów moich kochanych I&W, który postrzelił na warszawskim Okęciu ich ukochanego kocura Motora. Motor jest Motor, bo głośno mruczy. Ciamajda z niego nie kot, choćby nawet chciał, to nikogo nie skrzywdzi. Czasem, a jakże, zaczai się na jakiegoś ptaka, ale tak niezdarnie, że – przysiągłbym, widziałem! – ptaki mu skrzydłem na nosie grają, zanim mu sprzed pyska ze śmiechem odlecą. Motor plącze się czasem po okolicy, przechodzi sobie tylko znanymi dróżkami z jednej posesji na drugą, zwiedza, obwąchuje, obserwuje spod przymrużonych oczu. I jakiś drań go postrzelił.

6. ZŁA, ZŁA ROBOTA

Na ziemi jest cholernie dużo zła, ludzkiego zła. Kto ludziom mówi, co dobre, a co złe? W szkołach tego nie uczą, ministerstwo zakłada, że małe ludziki przychodzą już moralnie uformowane. Przez rodziców albo przez Kościół. Tertium non datur. Jasne, czasami w moralizatora bawi się jakiś politykier, ale to zawsze śmiech. Przeważnie, jak polityk otwiera gębę, to żeby dzielić, a nie łączyć, żeby wskazywać wroga, nie przyjaciela, żeby było więcej zła, a nie, żeby powiększać ilość dobra na ziemi.

Ktoś wykonał bardzo złą robotę, skoro zła tak dużo.

8 lutego 2016

1. GDZIE JA JESTEM?

Państwa odpowiedzi na moją wczorajszą opowieść wywołały na mej twarzy uśmiech, a nawet dwa, bo raz, że bardzo miłe te zaproszenia, a dwa, że na wszelki wypadek NIKT nie zapytał mnie, gdzie jestem!

2. PNIE

Pewnie: nie mogę płakać nad każdym ściętym drzewem, ale szlag może mnie trafiać, prawda? To nie wykroczy poza ogólnie przyjęte normy? Ci powaleni ryczącymi piłami moi dumni, silni bracia, to leitmotiv mojej podróży. I im dalej od oka szurniętych miastowych, tym więcej drzew, zamienionych na kłody. A po dzisiejszych bezdrożach to plątałem się już tylko ja i sapiące ciężarówki z tym, co jeszcze niedawno cieszyło oko, szumiało i udzielało cienia.

3. TO, CO NAJWAŻNIEJSZE 1

Od paru miesięcy rozkoszuję się, smakując kartkę po kartce, Milanem Kunderą. Tak, tym Kunderą, który, obrażony, przestał pisać w ojczystym języku. Praktycznie nie ma strony, by mi tchu w piersi nie zaparło jakieś jego zdanie, jakaś obserwacja. Podziwiam też jego zdolność pisania o kobietach, BYCIA kobietą. Czemu ja tak nie umiem? Na przykład nie potrafię sobie wyobrazić, czy życie dziewczynek z podstawówki też jest usłane pasmem kolejnych wrogów, tak, jak życie chłopców? Bo kiedy tylko chłopiec zaczyna życie stadne, zaraz wyrasta koło niego ktoś silniejszy, podlejszy, bezczelniejszy, który psuje mu całą przyjemność obcowania ze światem. Gruby i wulgarny mały buc, który żąda przywództwa stada dla siebie, bo, co prawda, nie ma rozumu ani fantazji, ale może bez skrupułów wykręcić rękę, albo uderzyć w głowę. Chłopiec, zwłaszcza, jeśli wrażliwy, musi się nauczyć współżyć z osiłkami. Musi jakoś, mimo ich panoszenia, przejść przez szkołę. Nauczyć się żyć bez narażania się watasze, którą zawsze najsilniejszy i najwulgarniejszy z otoczenia potrafi wokół siebie zgromadzić. Albo chodzić opłotkami, ukrywać swoją wrażliwość, albo rżnąć macho i przyłączyć się do watahy, bo jest szansa, że swojego nie skrzywdzą. Krzywdzić zatem słabszych pod dyktando osiłka i odczuwać potem do siebie wstręt. Dokuczać dziewczynkom, ciągnąć je za warkocze, choć miałoby się ochotę po nich pogłaskać. A kiedy zaczną im rosnąć piersi bić w nie pięściami, choć miało by się ochotę położyć na nich rozpostarte dłonie i zostawić je tam.

Iluż takich twardzieli przeszło przez nasze chłopięce życie!

Ale minęły lata, zapomnieliśmy ich imiona, ich twarze. Ci, którzy kiedyś władali naszymi myślami – bo wieczorami marzyliśmy, żeby znikli, żeby ktoś ich zabił, albo zabrał w nieznane – wyparowali w niebyt. Ci negatywnie ważni, dziś nie tylko nie są ważni; nie ma ich, albo lepiej: są nikim.

Czy dziewczynki też tak mają, czy ich życie jest jednak gładsze, mniej przesiąknięte rywalizacją, mniej przemocą?

4. TO, CO NAJWAŻNIEJSZE 2

Stanąłem przy starym cmentarzu niemieckim z czasów Wielkiej Wojny. Ktoś jeszcze oń dba, jeszcze nie zarósł chwastem, jak większość cmentarzy żydowskich, jeszcze nie zasypał ich piach, wiatr nie połamał krzyży, jak na starych cmentarzach łemkowskich. Pewnie, że poszarzały, że się pokrzywiły, że nie stoją już w tak karnych szeregach, jak przed wiekiem. Bili się za to, co im mówiono, że jest najważniejsze, „Für Gott, Kaiser und Vaterland”. Czyż może być coś ważniejszego? Ich ciała rozrywały kule, szrapnele, dusiły bojowe gazy. Pomarli w okopach na hiszpankę albo na tyfus. Taki los, bo przecież chodziło o rzeczy najważniejsze, chodziło o Boga, o cesarza i o ojczyznę...

Nikt nie pamięta już ich twarzy, nie żyje nikt, kto mógłby ich wspomnieć, łzę uronić, docenić poświęcenie; ba, nie żyje nikt, kto wierzyłby w to, w co wierzyli oni, idąc na śmierć.

Nie ma już cesarza, ojczyzna wygląda zupełnie inaczej, a i Bóg... To chyba już nie całkiem ten sam Bóg, co sto lat temu. To nie Bóg, o którym tym kopczykom ziemi, które kiedyś były istotami ludzkimi, opowiadali feldkuraci...

5. WIEDZA I SUMIENIE

Z zupełnie innym sercem wszedłem na kilka kolejnych cmentarzy łemkowskich i bojkowskich. Bo mam nieczyste sumienie.

Kilka dni temu cytowałem w programie wywiad papieża Franciszka dla China Times. Pytany o to, jak dzisiejszy Chińczyk ma traktować potworności ze swojej niedawnej przeszłości, potworności w rodzaju „rewolucji kulturalnej”? (Proszę wybaczyć, kilka lat temu postanowiłem, że słowa „rewolucja” nie będę pisał z dużej litery, nawet w odniesieniu do wydarzeń historycznych).

Papież odpowiedział: „Należy patrzeć w przyszłość, bo marszowi każdego narodu towarzyszą blaski i cienie. Nie należy odnosić się z pogardą do przeszłości własnego narodu. Ale należy wyciągać wnioski z owych cieni, żeby zdarzały się jak najrzadziej”. Państwo pewnie wzięli to za moją ekstrawagancję, bo cóż Polaka może obchodzić dobra rada argentyńskiego papieża dla Chińczyków. Ale ja przecież nie o Chinach wtedy mówiłem...

Jakże często, nader często, miewam pokusę pogardzania historią mojego narodu, jego raz po raz powtarzającymi się małościami, dopuszczeniem do rozbiorów, narodową tromtadracją, przywiązaniem do najbardziej archaicznych, wstecznych i reakcyjnych wartości, powierzchownością w podejściu do religii, skłonnością do ulegania owczemu pędowi za chłystkami, mieniącymi się przywódcami, a przede wszystkim okrucieństwem wobec innych. Od tych 14 tysięcy jeńców, pojmanych pod Beresteczkiem, zakopanych po szyję w ziemi i ściętych kosą, poprzez Żydów, Rusinów, Litwinów... Po „Akcję Wisła”, czyli wysiedlenie dwóch mniejszości narodowych, zamieszkałych U SIEBIE, na swoich ziemiach, przez które jakiś kolejny historyczny osiłek zdecydował się przeciągnąć granicę.

Dobrze zatem, Wasza Świątobliwość, będę patrzył w przyszłość, będę oddalał skłonność do pogardzania historią mojego narodu, będę się starał uczyć na cieniach z przeszłości.

Ale, hallo! Czy ktoś polskim dzieciom w szkole tłumaczy, że to były cienie? Że ich przodkowie byli podli, głupi i krótkowzroczni, traktując Rusinów, Tatarów i Litwinów, tak, jak traktowali? Czy ktoś im mówi, jakie krzywdy Polacy wyrządzili Żydom? A czy w ogóle ich uczą o „Akcji Wisła”?

9 lutego 2016

KONCERT

Teraz chyba mogę sobie niedosyt huraganów darować, bo wczorajszej nocy tak przywiało znad Wetliny, że spać nie szło. Okazuje się, że taki dramatyczny koncert na wiatr, świerki wysokie, maszt od telefonii komórkowej i okiennice może mieć tyle odcieni, co poemat symfoniczny Karłowicza. W mojej gospodzie niezłomni miłośnicy połonin siedzą z nosami na kwintę: „dziś już się nie rozchmurzy, dziś nie wyjdziemy”. Pada, dookoła gęsta chmura, nie pochodzisz, nie pooglądasz.

A to ci niespodzianka! 1-2 stopnie ciepła, mieszanka lodu i błota, litościwy pan śnieg strajkuje i brzydocie powabu dodać nie chce. Na wielkiej pętli bieszczadzkiej – chwała im za to – nie solą, więc na przełęczach gruby lód, a w nim wyżłobione koleiny; powolutku, powolutku. A od Dukli słońce, 13,5 stopnia? Jaka zima? Jaki wiatr? O, ten nadleci dziś wieczorem, ciepły, z południa, ale z workiem śniegu.

2. BOSKIE DOPEŁNIENIE

Okazuje się, że wszystko ma swoje miejsce. W Górnych Ustrzykach słychać węgierskie radio Bartok, rozkosz sama, ale po kilku zakrętach znika. Potem słowacki Vetlin jedzie z „Sub olea pacis et palma virtutis conspicua orbi regia Bohemiae Corona: Melodrama de Sancto Wenceslao” Zelenki, a ja aż podskakuję z rozkoszy. I nawet mi chrumkanie nienasyconego eteru niestraszne.

Na bezdrożach muzyka nabiera innego smaku. Mam np. paru ostatnich Garbarków, takich na śpiew gregoriański i saksofon altowy, Officium bodaj. W Warszawie od semafora do semafora to jedno. Ale na nieistniejącej już drodze, wybitej za Franza Josefa, takiej na zupełnym bezludziu, przez zarwane mosty, brody, takiej między świerkami a łysą połoniną, wzdłuż strumienia, kiedy jesteś sam na sam z Niebem i Wiatrem, i twoje myśli, i niebo, i wiatr gonią: o, wtedy taki Garbarek jest boskim dopełnieniem chwili.

W takich chwilach samotności nieodparcie powraca mi marzenie: przyglądać się spotkaniu Chopina z Oscarem Petersonem. Albo lepiej: z Leszkiem Możdżerem.

Co by napisał jeszcze Chopin, gdyby nie zmarł młodo? Co grałby Chopin, gdyby urodził się w moich czasach? Wpadłby w pułapkę Arnolda Schönberga i goniłby za przykrym zgrzytem? Grałby jazz, jako formę ucieczki i od formy i od jej braku? Czego by słuchał w wolnej chwili? Z jaką partią by sympatyzował?

3. MAN KANN SINGEN

W mojej gospodzie śpiewają Polacy łemkowskie piosenki, a mnie się lekko na duszy robi: Wo man singt, da lass dich ruhig nieder, böse Menschen singen keine Lieder. Tak lekko, jak kiedy właściciele gospodarstw czy hoteli w dawnych Prusach Wschodnich odnajdują i waloryzują ślady pozostawione przez dawnych mieszkańców. My ludzie powinniśmy być solidarni, bo historia kołem się toczy, raz nas wyganiają, raz my wyganiamy. I czyśmy wyganiani, czy wyganiający, zawsze jesteśmy ofiarami czyjegoś draństwa. Nasza pamięć to nasza drobna zemsta, cząstka kosmicznej sprawiedliwości, w głowach naszych przywróconej ofiarom. „Który skrzywdziłeś człowieka prostego śmiechem nad krzywdą jego wybuchając, gromadę błaznów koło siebie mając na pomieszanie dobrego i złego... Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta”.

4. ATAMAN

Ktoś zapamiętał to. Pewnie wszyscy to znają, tylko ja jeden, idiota odkrywam to dopiero teraz:

Kak na groznyj Tieriek wygnali kazaki

Wygnali kazaki sorak tysiacz łaszadiej

I pakryłas’ pole, i pakryłsia bierieg

Sotniami parublannych, pastrielannych ludiej.

Luba bratcy luba, luba bratcy żyt’,

Z naszym atamanam nie prigoditsia tużyt’.

Ataman nasz znajet kawo wybirajet:

„Eskadron, pa koniam!!” – da zabyli pra mienia.

Im astałas’ wola, da kazacza dola,

Mnie astałas’ pylnaja, garuczaja ziemlia.

Luba bratcy luba, luba bratcy żyt’,

Z naszym atamanam nie prigoditsia tużyt’.

A pierwaja pula, a pierwaja pula,

A pierwaja pula w nogu raniła kania!

A wtaraja pula, a wtaraja pula,

A wtaraja pula w sierdcie raniła mienia...

Żenka pagariujet, wyjdiet za drugowa,

Za mawa tawariszcza, da zabudiet pra mienia...

Żałka tolka woluszkie pa szyrokam poluszkie,

Żałka sablej wostrych, da... bułannawa kania...

Luba bratcy luba, luba bratcy żyt,’

Z naszym atamanam nie prigoditsia tużyt’...

Czyli:

Jak na groźny brzeg Tereka wyprowadzili Kozacy

Wyprowadzili Kozacy czterdzieści tysięcy koni

I pokryło się pole i pokrył się brzeg

Setkami porąbanych, zastrzelonych ludzi

Miło, bracia, miło, miło bracia żyć

Z naszym atamanem nie ma nudnych dni

Nasz Ataman wybiera mądrze,

„Szwadron do koni” i zapomnieli o mnie

Im przypadnie wolność, taka kozacka dola

Mnie przypadł kurz i gorąca ziemia

Miło, bracia, miło, miło bracia żyć

Z naszym atamanem nie ma nudnych dni

A pierwsza kula, a ta pierwsza kula,

A ta pierwsza kula trafiła w nogę konia

A druga kula, a ta druga kula,

A ta druga kula przebiła mi serce.

Miło, bracia, miło, miło bracia żyć

Z naszym atamanem nie ma nudnych dni

A żona popłacze, pójdzie za innego

Za mego kolegę i zapomni o mnie

Żal tylko tej wolności na szerokim polu

Żal mi szabli ostrych i bułanego konia.

Nie znalazłem autora, ani słów (Incitatus?) ani muzyki.

A Terek to rzeka płynąca przez dwie Osetie, Inguszetię i Czeczenię.

5. TRZEBA SIĘ LUBIĆ

Och, trzeba bardzo lubić siebie samego, żeby zamieszkać na połoninie. Wiedzeni romantyczną wizją powrotu do natury, ucieczki od cywilizacji, ludzie wyjeżdżają w Bieszczady, a tam życie ciężkie. Trzeba polubić się bardzo, bardzo, żeby obcowanie z samym sobą, bez innych pośredników niż drzewa i dzikie zwierzęta, było do zniesienia. Trzeba polubić czapkę uszatkę, kupioną od Ukraińca gdzieś w Krościenku, polubić zapach skisłego potu, gdy po dniu brnięcia w żółtym błocie zdejmuje się kufajkę i walonki. To nie jest ziemia na trzewiki czy spodnie od Hilfigera. Horyzont zapełnia błoto, zwiędła trawa i nie do końca rozpuszczony lód. Niedobry chleb, po który trzeba iść daleko, daleko. Cóż to za pieniądze można zrobić? Chyba wycinając mniej lub bardziej na dziko drzewa, bo z tej gliniastej ziemi na zboczach korców pszenicy nie wyrwiesz. Hodować konie? A jak się miastowym znudzą i nie zechcą już przyjechać i płacić za przejażdżki? Barany? Strzyc, potem zabijać, a miastowe na baraninę nosami kręcą? Trzeba się lubić...

6. SCZEŹNIJ!

Durniu, nieuku, bęcwale! Bolszewiku! Nie da się zrobić kapitalizmu bez kapitału! A tam leży Przemyśl, ta perła na miarę kontynentu, z zabytkami fin-de-sieclowymi, jakich Wiedeń by pozazdrościł: i za co to odremontujesz, ośle!? A widziałeś, jak tynki nowe obłażą z tych małych fragmentów starówki w Tarnowie czy w Lublinie, które już odrestaurowano?

Nie mija kilometr mojej po Polsce jazdy, żebym się nie natykał na tablicę z piętnastoma złotymi, w okrąg ułożonymi gwiazdami na błękitnym tle. A ty, prostaku okrutny chcesz nas z Unii wyprowadzić? Żebyś sczezł!

I znowu Goethe: „Kiedy ludzie stają się naprawdę źli, jedynym uczuciem, jakie im pozostaje, jest radość z cudzej krzywdy”.

10 lutego 2016

1. SZCZĘŚLIWY DOM POLAKA

Jazda po różnych regionach Polski pozwala to i owo zaobserwować. Na przykład stroje. Dziś wszędzie jednakowe. Nie jestem specjalistą od mody, ale wydaje mi się, że różnice w ubiorze mieszkańców wielkich miast, małych miasteczek i wsi praktycznie zanikły. Niezależnie od regionu, niezależnie od rozbioru. No, może młodzi mężczyźni – od 15 do 20 roku życia są nieco zapóźnieni i nadal noszą mimetyczne spodnie i kurtki-bandytki z kapturem, ale to też wszędzie.

Mos wysywany kubraczek? Mos z parzenicami portki? Ni mom! Mom polarową kurteckę Made in Bangladesh. Jak Polska długa i szeroka. Może coś tam jeszcze po szafach na cepeliady się trzyma i od święta za przebierańce się robi, ale na co dzień nie; króluje Daleki Wschód.

To samo z domami. No, może na Podlasiu dalej budują domy drewniane z i malują obramowania okien w kontrastującym kolorze, jak piękne modelki malują oczy przed wybiegiem. Ale poza tym – wszędzie to samo: pustaki, sylikaty, wodoodporne tynki, błyszczące, spadziste dachy, luksfery, ceramiczne dachówki, kolumienki...

A budują się Polacy na potęgę. No naprawdę, bardziej bocznymi dróżkami niż moje się nie da, bardziej zagubionych wsi, niż te, przez które przejeżdżam w tej części Europy nie znajdziesz, a wszędzie domy nowe już stoją, albo właśnie się budują, albo się wykańczają. Nie chcę moich trzech groszy wciskać w kwestii estetycznej: nie to ładne, co ładne, ale to, co kto sobie wybrał, co sobie wymyślił, kiedy koncentrował się na idei „mój szczęśliwy domek”. Nie podejrzewam, żeby budowniczowie cierpieli na nadmiar gotówki, więc sądzę, że „szczęśliwy domek” dla Polaka to jedna z najważniejszych rzeczy w życiu, na którą warto się zastawić, zapożyczyć, zaryzykować, byle wypadł pięknie, bogato i okazale: na pokolenia. Pragmatycznych domków, „po taniości” zbudowanych prawie że nie widać. No, może jako domki letniskowe miastowych: tam można prefabrykat, niepozorny, z byle jakim dachem. I nawet bez kolumienek. Ale dom? Własny, wymarzony, szczęśliwy dom?

2. NARODOWE CZYTANIE

To już odebrałem jako osobistą obelgę. Przed południem w radiowej Dwójce pojawił się sepleniący Parteigenosse z Pałacu Namiestnikowskiego (już dawno ta nazwa nie przystawała tak dobrze do rzeczywistości) i zaczął coś bredzić o „narodowym czytaniu”, że prezydent apeluje do miłośników lektury o głosowanie na książkę, która zasłuży na „narodowe czytanie”, czy coś w tym rodzaju.

To ja mam parę uwag.

Pierwsza: wara wam, narodowym socjalistom, od książek! Nie czytacie, jedyne, co z nimi umiecie robić, to palić.

Druga: wara wam od kultury, to nie dla was. „Kulturę”, jaką lubicie, to już proszę we własnym gronie, do cywilizowanych ludzi nosa nie pakujcie.

Trzecia: w miłej propozycji narodowego czytania wybełkotanej w Dwójce było kilka błędów gramatycznych i językowych. Czy wielbiciele wszystkiego, co narodowe nie mogliby swojego uwielbienia zacząć od nauki języka polskiego?

Czwarta i najważniejsza: ja zagłosuję i zachęcam Znajomych do zagłosowania na ostatnią książkę prof. Jana Tomasza Grossa „Złote żniwa”. Mam nadzieję, że ta książka wygra i odbędzie się jej „narodowe czytanie”.

3. LICZBY

Będzie to lektura ze wszech miar pożyteczna, bo my MUSIMY poznać prawdę o sobie samych; życie w fałszu przeradza się w paranoję. Po ostatnich polemikach, chyba wreszcie wiarygodne, stojące ponad podejrzeniem o stronniczość źródła naukowe wyliczyły, że w czasie okupacji niemieckiej Polacy zabili poza działaniami frontowymi 20, a ze wszystkimi przypadkami wątpliwymi 30 tysięcy Niemców. W tym samym czasie z ręki i z „poręki” Polaków zginęło ok. 200, może 300 tysięcy obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Tylko tyle i aż tyle.

Po co nam ta świadomość? By rozróżniać dobro od zła, bo czasy takie i władze takie, że zło urasta do rangi cnoty.

4. ZŁODZIEJE ETOSU

Czy zauważyli państwo, że nikt nie wyskakuje przed szereg i publicznie się nie chwali, że był szmalcownikiem? Nikt z dumą nie opowiada, że zatłukł kijem brodatego Żyda, a potem jego żonę, którą wcześniej zgwałcił, a na koniec jego dzieci? Nikt nie szczyci się, że doniósł Niemcom, gdzie się rodziny żydowskie ukrywają? Że cicho o grabieniu pożydowskiego mienia, o mieszkaniach, zajmowanych po zamordowanych Żydach? A przecież byli to były powszechne praktyki, milion mieszkań po trzech milionach zabitych Żydów nie wyparowało!

Przychodzili Niemcy, zabijali Żydów (a zdarzało się, że ich przedtem Polacy wyręczyli), zabierali tylko złoto i kosztowności. Potem przychodzili sąsiedzi Polacy: czyścili mieszkanie ze wszystkich przedmiotów, chyba, że się do niego postanowili wprowadzić, czemu Niemcy sprzyjali. OK, to wszystko wiadomo, to można wyczytać w każdej książce, w każdym pamiętniku, w każdej kronice.

To, czego przeczytać nie można, że oni wszyscy: mordercy, szmalcownicy, szabrownicy, okupujący pożydowskie mieszkania NIGDY SIĘ DO TEGO NIE PRZYZNAJĄ. Właśnie oni protestują przeciwko „Idzie” i „Pokłosiu”, oni krzyczą o „antypolskiej propagandzie”. Oni właśnie najgłośniej krzyczą, że Polacy ratowali Żydów. Owszem, ratowali, ale TO NIE BYLI ONI! To inni, którzy do dzisiaj boją się sąsiadom przyznać, że ratowali Żydów, bo spotka ich za to potępienie zatęchłych, wstrętnych umysłów. Oni: mordercy, szmalcownicy i szabrownicy za wszelką cenę chcą podłączyć się do etosu, który do nich nie przynależy, ba!, który oni pierwsi podeptali.

A zatem panowie i panie: NIE! To nie wasz etos, trzymajcie się odeń z daleka, spowiadajcie się, jeśli macie sumienie z własnych grzechów, ale cudzych zasług sobie nie przypisujcie!

5. FASZYZM CZY NAZIZM?

Wielu, opisując dzisiejsze odradzanie skrajnej prawicy narodowej, używa terminu „faszyzm”. Nasza szkolna wiedza o faszyzmie jest bardzo powierzchowna, zachęcałbym do zapoznania się choćby z hasłem w encyklopedii. Tamten, ze wszech miar zasługujący na potępienie projekt organizacji społeczeństw, zdradzający wpływy bolszewizmu, niedokładnie przystaje do tego, co dzisiaj obserwujemy w Europie i w Polsce.

Moim zdaniem znacznie lepiej pasuje „nazizm”, bo „nazizm” to niemiecki skrót od „Nationalsozialismus”, narodowy socjalizm.

11 lutego 2016

1. SZALEŃCZO ODWAŻNY SPEC

W poniedziałek byłem w Ustrzykach Górnych pośród powiewów huraganu i czy to z powodu huraganu, czy po prostu tak jest i już, w telewizorze widać było tylko jeden program, I program telewizji publicznej.

Właściwie to ja telewizji w ogóle nie oglądam, jeśli nie w celach zawodowych. Publicznej nigdy. Ale w Ustrzykach mnie pokusiło wziąłem do ręki pilota, odpaliłem i... oniemiałem. Jakiś szaleńczo odważny spec od ramówki wpakował do prime-time’u niemiecki film „Fala”, który lepiej niż wszystkie programy historyczno-dydaktyczne pokazuje, jak rodzi się faszyzm. A szaleńcza odwaga bierze się stąd, że ten film jest przerażająco aktualny, bo pokazuje źródła sukcesu rządzącej w Polsce totalitarnej formacji politycznej.

Kto nie widział, niech żałuje, powiem tylko, że to niezła ekranizacja powieści nowojorskiego pisarza Todd’a Strassera (napisał ją pod pseudonimem Morton Rhue), o nauczycielu, którego uczniowie zapytali, „czy u nas, w dzisiejszych czasach, możliwy jest faszyzm”? Nauczyciel robi więc z uczniów zdyscyplinowaną organizację „Fala”, w szczytnych celach oczywiście, jej członkowie stają się coraz bardziej fanatyczni, coraz bardziej uwielbiają swojego wodza, stają się coraz mniej tolerancyjni, coraz bardziej drastyczni wobec kolegów, mających inne zdanie... Gdy te akty nietolerancji osiągają apogeum, nauczyciel przerywa eksperyment i mówi: „czy rozumiecie, co tutaj się wydarzyło? To odpowiedź na pytanie ‘czy faszyzm jest możliwy’?” Ale jest za późno. Niektórzy krzyczą, „popełniliśmy błędy, ale idea jest słuszna, ciągnijmy ją dalej, nieco lepiej” ... Inni nie chcą słyszeć o końcu fali. Najbardziej fanatyczny z jej wyznawców najpierw strzela do kolegi – „dysydenta”, a potem sobie w usta.

To była tak przejrzysta aluzja do tego, co się obecnie w Polsce dzieje... A wczoraj słyszeliśmy wygłoszoną z taboretu zapowiedź, że wiosną będzie nowy etap walki o niepodległość: rozprawa z opozycją, z inaczej myślącymi, wyglądającymi, piszącymi, malującymi, kręcącymi filmy: z wrogami.

2. BANDO, BANDO, ROZSTANIA NADSZEDŁ JUŻ CZAS...

Nie pamiętam kto, nie pamiętam, gdzie analizował przyczyny ogromnego powodzenia Putina w Rosji: czemu ślepo wierzy mu 86% społeczeństwa. Różne były tłumaczenia, a mnie w pamięci utkwiło jedno: wystarczy młodym mężczyznom zaoferować udział w bandzie, by poszli za tobą na koniec świata. Najpierw żachnąłem się, ale... Właściwie, odkąd pamiętam, a więc mniej więcej od czwartego roku życia, moją nadrzędną aspiracją było uczestniczyć w bandzie. Przez lata było mi obojętne w jakiej. Spokojnie mogłem skończyć w poprawczaku, jak niektórzy moi koledzy z podmiejskiej ulicy; trafiłem na harcerstwo, a tam ktoś mnie przekonał, że najzacniej będzie, kiedy zacznę pomagać ludziom starym i samotnym. I zacząłem. Nie podobała mi się ich pomarszczona skóra, przeszkadzał mi ich przykry zapach, ale ta przynależność do tej bandy dawała mi satysfakcję.

Drażnił mnie potem paramilitarny charakter, pełen prosowieckiej indoktrynacji, tamtego harcerstwa z lat 60. Ale któregoś wiosennego dnia 1968 r. zniknął druh hufcowy o nazwisku Apfelbaum (w rzeczywistości nazywał się nieco inaczej) i moja przygoda w tej bandzie się skończyła.

Potem lubiłem czuć się akceptowanym członkiem bandy aktorów, potem bandy teatrologów, aż dorosłem i żadna banda nie była mi już potrzebna. Chociaż... Odzywa się we mnie tęsknota za szczęściem, jakie dawało mi poczucie przynależności... Wam nie?

A – zostało to już milion razy stwierdzone w toku ludzkich dziejów – nic tak doskonale nie łączy istot ludzkich, jak wspólny wróg. Biada temu, którego wódz bandzie wyznaczy za wroga.

3. SĄGI

Zabici ludzie i powalone drzewa mają coś wspólnego: są nieestetyczni. Drażnią swoim widokiem. Dlatego zbiera się ich i układa w równe rzędy, żeby dać temu bezhołowiu jakiś porządek. W ordynku wszystko powraca do normy. To dalej są nieżywi ludzie i powalone drzewa, ale ułożeni w sągi drażnią znacznie mniej.

4. NA WAGARACH

W Niemczech książkę Todda Strassera wydano już w 2,5 milionach egzemplarzy. Jest praktycznie lekturą obowiązkową we wszystkich szkołach średnich.

Myślę, że to jeden z powodów, dla którego uchodźców z Syrii i Iraku witano tego lata na dworcach w Monachium i we Frankfurcie z uśmiechem, z prezentami i z cukierkami.

Czytając tę książkę odrobili lekcję człowieczeństwa. Tego człowieczeństwa, które utracili, gdy pojawił się wódz i sprawił, że wszyscy poczuli się członkami wymarzonej bandy i że mają wspólnego, łatwego do zlokalizowania wroga.

Och, utrata człowieczeństwa zawsze jest brzemienna w konsekwencje, zawsze prowadzi do tragedii; utrata człowieczeństwa ma swoja wysoką cenę. Zdumiałem się, gdy ponad 40 lat temu trafiłem pierwszy raz do (Zachodnich) Niemiec: one były tak odmienne od tych, o jakich opowiadały mi ówczesne polskie media. Od tego czasu nie przestaję się zdumiewać, ilekroć z chęcią tam wracam.

Oni odrobili lekcje, a my dalej wagarujemy.

5. PRZYKRY LOS ODSZCZEPIEŃCA

Jak to jest być odszczepieńcem? Kiedy cały naród traci rozum, traci busolę, traci moralność i człowieczeństwo? Jak się czuła Niemka Marlene Dietrich, kiedy śpiewała przed amerykańskimi żołnierzami, zagrzewając ich do walki z takimi, jak ona Niemcami? Jak czuł się Willy Brandt (właśc. Karl Herbert Frahm), kiedy, walcząc ze swoimi oszalałymi rodakami mówił, że Polska ma prawo odbudować swoje państwo w przedwojennych granicach? Historia przyznała im rację, ale jaką cenę zapłacili? W czym, w kim znaleźli oparcie, sami przeciw wszystkim? „Niebo gwiaździste było nad nimi, a w nich niezłomny porządek moralny”? Ile razy pomyśleli: „czy nie lepiej było przymknąć oko na ciemne sprawki nazistów i pozostać członkami własnej społeczności, członkami dobrze znanej bandy: „narodu”?... Państwo jak by postąpili?

6. LEWIATAN

Chcą ukraść nie swój etos, kradną nie swoje wiersze.

Każdy ma jakąś hierarchię poematów, ja też. Bardzo wysoko w czołówce są „Kwiaty Polskie” tego wstrętnego Żyda Juliana Tuwima, wielkiego polskiego poety. Kiedy jestem zły na tę czy inną władzę, na tego, czy innego władcę, maszeruję w kółko, skandując:

Chmury nad nami rozpal w łunę,

Uderz nam w serca złotym dzwonem,

Otwórz nam Polskę, jak piorunem

Otwierasz niebo zachmurzone. (...)

Ziemi, gdy z martwych się obudzi

I brzask wolności ją ozłoci,

Daj rządy MĄDRYCH, DOBRYCH ludzi,

Mocnych w MĄDROŚCI i DOBROCI. (...)

Piorunem ruń, gdy w imię sławy

PYSZAŁEK chwyci broń do ręki,

Nie dopuść, żeby miecz nieprawy

Miał za rękojeść KRZYŻ Twej męki. (...)

Lecz nade wszystko - słowom naszym,

Zmienionym chytrze przez krętaczy,

Jedyność przywróć i prawdziwość:

Niech PRAWO zawsze prawo znaczy,

A SPRAWIEDLIWOŚĆ - sprawiedliwość.

Lewiatan לִוְיָתָן (pokręcony, splątany) oplótł i skaził jadem te i inne słowa; ale domeną Lewiatana jest bełkot, a MĄDRYCH I DOBRYCH idei zabełkotać nie wolno.

12 lutego 2016

1. OSIE

To był rok 1972, byłem pierwszy raz we Włoszech, jechałem osobowym z Rzymu do Neapolu i na jednej ze stacji zauważyłem wyłażący spod tynku stary napis: „Asse Roma-Berlino”. „Oś Rzym-Berlin”. Uznałem to za skandal: ślady przeszłości w mojej ojczyźnie się niszczyło, tak, jakby jej nie było, jakby nie było Polski Odrodzonej, sanacji, zamachu majowego, jakby nie było Żydów, Rusinów czy Litwinów, panów i małorolnych. U nas to wszystko zamazano, zasłonięto, przejechano buldożerem, zasypano... Dziadkowie po cichu coś tam smarkaczom wspominali, że była jakaś inna Polska, ale – sza! – cicho, licho nie śpi...

A na tej stacji – nie zapamiętałem jej nazwy – licho bezczelnie wyłaziło spod tynku i nikt się tym nie przejmował. Tak mi się przynajmniej wydawało. Bo kiedy potem jechałem tą trasą i wytężałem wzrok na każdej mijanej stacji, tego napisu nigdy już więcej nie zauważyłem.

Tamta Oś, do której doszło jeszcze Tokio, już nie straszyła, już była reliktem wstrętnej przeszłości. Dziś rodzą się nowe osie: Warszawa-Budapeszt-Ankara... Już pewnie nie dożyję czasów, kiedy napisy je wychwalające zostaną zamalowane, ochlapane tynkiem. Ale tak będzie, bo dranie wcześniej czy później zawsze dostają w dupę.

2. W PUSZCZY JUŻ WIEDZĄ

Stanąłem sobie w środku puszczy, był przystanek PKS-u niemiłosiernie zdewastowany. Droga już czarna, przedwczorajszy śnieg stopniał, ale zatoczka jeszcze pełna śniegu. Dolewałem płynu do spryskiwania szyby, a z lasu wyszedł ku mnie stary mężczyzna z pieskiem na smyczy. Psi tatuś, wyraźnie, był rasowym seterem, mamusia już nie bardzo. Widać było, że stary mężczyzna i stary pies żyć bez siebie nie mogą; patrzyli na siebie tak czule. Mężczyzna miał na sobie kufajkę, uszatkę, jakiej używają robotnicy na porębach, a na twarzy łagodny uśmiech; może miał taki od zawsze, a może tylko odkąd starość odebrała mu jurność i kazała obcego brać uśmiechem, nie obcesem.

– Szczęść Boże!

– Szczęść Boże!

– Taki luty, no niech pan popatrzy, czy to w ogóle jest luty? Nawet zimę nam zabrali...

– No fakt, dziwne rzeczy się na świecie dzieją...

– Niech pan popatrzy – powiedział stary człowiek ze środka puszczy – głosowaliśmy, miało być lepiej, a tu sami sobie pieniądze porozdzielali, emerytury sobie porozdawali, a ty biedny człowieku, jak była bieda, tak jest bieda... Szczęść Boże!

– Szczęść Boże!

Wiec już wiedzą nawet w samym środku puszczy...

3. POLSKA WIOSNA

Tyleśmy się nagadali o Arabskiej Wiośnie, przeważnie głupio, a o Wiośnie Polskiej sza! O Wiośnie Europejskiej też. Jak dotąd żadnej poważniejszej analizy. Najrozsądniejsi ludzie ciskają gromy na psychopatycznych wielbicieli szatana, a jakby całkiem zapomnieli o tych, którzy na nich głosowali.

A Arabska Wiosna – nie zmęczę się tego powtarzać – to była kontrrewolucja religijna. Rewolucja wsteczna, tłumy wyszły na ulicę, by krzyczeć, że dosyć już tego postępu, tylko w Allahu i jego prawach nadzieja! Tłumy zajęły Plac Tahrir i tyle innych placów, by obalić świeckie rządy, by obalić przywódców może kontrowersyjnych, ale zapewniających swoim krajom bezprecedensowy rozwój – jak Mubarak w Egipcie, który w dwie dekady z 20-milionowego, stał się krajem 80-milionowym. Jak Ben Ali w Tunezji, który dał krajowi wiarygodność, ściągnął kapitał zagraniczny i dobrych nauczycieli.

To była szalona rewolucja, rewolucja bez rozumu.

A potem okazało się, że Morze Śródziemne jest o wiele węższe niż jest się skłonnymi sądzić za Alpami i zaraza mikrocefalii, małych móżdżków, rozlała się po Europie i w pierwszym rzędzie trafiła do nas.

4. ANIOŁY

O: jest CNN! Nadają właśnie reportaż o Aleppo, pokazują dziesiątki ochotników, kręcących się wokół worków z żywnością, lekarstwami i innymi produktami pierwszej potrzeby w całkowicie zdewastowanym, zrujnowanym, okrążonym i wygłodniałym mieście. Zaraz zapakują to na ciężarówki i, ryzykując życiem, pojadą pod bomby, bo tak trzeba, bo słabszemu, zagrożonemu NALEŻY POMAGAĆ!

Anioły...

Zdałem sobie sprawę, że my wszyscy, a ja pierwszy, wpadamy w piekielną pułapkę, że mówimy tak dużo o demonach, a tak mało o aniołach. A jest ich przecież niemało.

Anioły pomagają Aleppo, anioły przedzierają się z konwojami z żywnością do Madayi. Anioły pomagają uchodźcom na granicy Macedonii i na tylu innych granicach nagle wrogich, nagle nieludzkich. Anioły każdego dnia po pracy chodzą do szpitali, do stołówek, do miejsc zakwaterowania dla uchodźców, niosą dobre słowo, niosą nadzieję. Wychodzą na place, kiedy trzeba bronić słabszych, stoją przed trybunałami, kiedy kolejny pyszałek depce prawa.

Drogie, kochane anioły, wybaczcie. Jest was tak wielu, a ja, jakbym was nie zauważał. A przecież:

Anioły stoją na rodzinnych polach

I chcąc powitać lecą w nasze strony,

Ludzie schyleni w nędzy i w niedolach

Cierniowemi się kłaniają korony,

Idą i szyki witają podróżne,

I o miecz proszą tak jak o jałmużnę.

- Postój, o postój, hułanie czerwony!

Przez co to koń twój zapieniony skacze?

- To nic... to mojej matki grób zhańbiony,

Serce mi pęka, lecz oko nie płacze.

-

Koń dobył iskier na grobie z marmuru

I mściwa szabla wylazła z jaszczuru.

5. CONCERTO GROSSO NA STO DRÓG

Jakże wielką mamy różnorodność dróg! Wąskie i szerokie, proste i kręte, płaskie i spadziste... Proste drogi mnie nie pociągają... Są takie pragmatyczne, przewidywalne. Wolę te kręte: lewo, prawo, prawo, lewo.

Drogi są jak muzyka.

Niektóre są tak prymitywne i oczywiste, jak pieśni ludowe, czy większość popularnych piosenek. Zero przyjemności.

Ale są prawdziwe drogowe symfonie: zasypują cię tematami, kontrapunktem, raz largo, raz presto, prestissimo, potem znów adagio, by za chwilę zaskoczyć allegro brioso.

Przy wszystkich stoją słupki milowe: te są jak takty, z tymi nie ma żartów, te muszą być tam, gdzie są, niezłomne, niezmienne, bo na nich opiera się cała drogowo-muzyczna osnowa.

Ani się obejrzysz, a już jedziesz przez las, gęsty, ciemny, zimą ponury; czają się w nim stwory, o których ze strachem opowiada się potem przy rozgrzanym piecu: „uważaj! Ze złym, co się tam czai, żartów nie ma”!

A potem nos samochodu się podrywa, pnie się w górę, w górę, z wysiłkiem, jak śpiewak, który wyższe nuty może wyśpiewać tylko głośniej, zaczerpnąwszy powietrza aż po brzegi płuc. Już widać szczyt, ale co będzie za nim? Może ostry zakręt w lewo? Albo w prawo? Zwolnić nie można, bo straci się rozpęd, więc napięcie wzrasta, zmysły jak postronki, żeby być gotowym na wszystko... Ufff... oooo, teraz w dół, szeroko, bez wysiłku, można odpocząć, popatrzeć na boki, a tam pola poorane równoległymi kreskami, w tych już się coś zieleni, w tamtych, od północnej strony, leży jeszcze śnieg...

To droga narzuca ci tempo. Owszem, kręta pełna górek i dołków, ale cóż to za przyjemność wlec się noga za nogą? Można też na wariata, ale wtedy straci się całą przyjemność, nie zrozumie jej natury, jej niepowtarzalnego rytmu. Trzeba umieć dać się drodze prowadzić, dopóki... Zza drzewa nie wyrośnie policjant i będzie ci wmawiał, że tamtędy należało wolniej, bo tak było w nutach zapisane!

A przecież to niemożliwe, bo jakże to: dopiero, kiedy połączyć zakręty, zjazdy i podjazdy, mijane wertykalne drzewa, i pola rozlewiste, niebo i przebłyski słońca; dopiero wtedy droga układa się w symfonię, dopiero wtedy wchłaniasz ją całym sobą, dopiero wtedy stajesz się częścią tej muzyki, granej tylko dla ciebie.

Prrrr... Stop. Koniec drogi. Pora wracać do nieokrzesanej kakofonii miejskich ulic, które z prawdziwymi drogami nie mają nic wspólnego.

21 lutego 2016

1. POLACY, CZYLI KTO?

Jeżdżę sobie po Galindii (wiedzieliście, że na terenie Polski leży taka kraina?!) i zastanawiam się, czy któryś z obywateli obecnej RP identyfikuje się z oryginalnymi mieszkańcami tej ziemi? Przejeżdżam do Jaćwierzy i tak sobie dumam nad kruchością narodowych losów: wystarczy jeden dupek w roli wodza – Komata - i – cyk – i po całym narodzie; zniszczył go książę krakowski Bolesław V Wstydliwy (wstydliwy, bo z pobożności obiecał nie dotykać swojej żony Kingi, a ja podejrzewam, że gej).

Jak niewiele trzeba, żeby zaginął cały naród...

No, może w wypadku Jaćwingów nie tyle po narodzie, co po plemieniu, ale na tyle potężnym, że Bolesław Chrobry musiał szukać z nim przymierza, żeby pokazać gdzie raki zimują Rusinom. Zanikł język jaćwinski i nikt po nim nie płacze...

Dlaczego nikt nie czuje się Dziadoszaninem? Albo Pyrzyczaninem? Lędzianinem? Tylko wszyscy identyfikują się z agresorem i okupantem: Polanami? W jakim języku Mieszko rozmawiał ze swoją pierwszą, czeską żoną? Albo Chrobry z cesarzem Ottonem? Po niemiecku? Skandal!

Jak niewiele trzeba, żeby zaginął cały naród...

Kiedy pozostałe plemiona, zamieszkujące tereny między Sprewą a Dniestrem zaakceptowały utratę swojej tożsamości, zaakceptowały knuta tych, którzy ich podbili?

Kiedy podbite przez księcia Mieszka plemiona przyjęły narzuconą przez zniemczonych Czechów obcą, bliskowschodnią religię? Podobno oryginalna „polska”, przywieziona z pogranicza Indii i Iranu, przetrwała tu i ówdzie do XVI w., ale chicho, sza!

Podobno Mieszko zdecydował się na „chrzest”, by z jednej strony zapewnić sobie względną nietykalność ze strony książąt niemieckich, brutalnie „nawracających” Słowian, a z drugiej, by rozpędzić konserwatywną kastę kapłanów Peruna i Świętowita. No a chrześcijanie, tak, jak zadbali, by śladu dymu popiołu nie pozostało po ewangeliach apokryficznych i innych pismach protochrześcijańskich niezatwierdzonych na Soborze Nicejskim w 325 r., tak i zadbali, by śladu dymu popiołu nie zostało po oryginalnej politeistycznej teologii Słowian i ich panteonie.

Jaćwingowie nigdy nie przyjęli chrześcijaństwa i zanikli, wybici i rozproszeni. Chyba nie byli bardzo sympatyczni, zajmowali się głównie rozbójnictwem, ale co my tam wiemy – historię piszą zwycięzcy.

Jak niewiele trzeba, żeby zaginął cały naród...

Jan Długosz opisując w swych „Rocznikach” wyprawę Bolesława Wstydliwego na Jaćwingów w 1264 r. tak ich opisał: „Mieszka zaś naród Jaćwingów w północnej stronie, graniczy z Mazowszem, Rusią i Litwą i ma język w dużej mierze podobny do języka Prusów i Litwinów i zrozumiały dla nich, a ludy dzikie, wojownicze i tak bardzo żądne sławy i pamięci, że dziesięciu spośród nich walczyło ze stu wrogami, zachęconych tą jedyną nadzieją i świadomością, że po śmierci i zagładzie ziomkowie będą ich sławić pieśniami o dzielnych czynach. To usposobienie przyprawiło ich o zgubę, ponieważ mała garstka łatwo ulegała liczebnej przewadze tak, że powoli niemal cały ich naród wyginął, ponieważ nikt z nich nie cofał się przed nierówną walką, ani nie starał się uciec po wdaniu się w walkę”.

Takie refleksje mnie nachodzą, kiedy jeżdżę zygzakiem po przecudnej Jaćwierzy, gdzie po pierwszych mieszkańcach śladów nie ma poza kilkoma kurhanami; są natomiast, nader liczne, po Prusakach.

Jak niewiele trzeba, żeby zaginął cały naród...

Zaś Gall Anonim w swojej kronice podaje, że Mieszko był ślepy do siódmego roku życia. I pisze: „Po odzyskaniu wzroku książę Siemomysł (ojciec Mieszka) pilnie wypytywał starszych i roztropniejszych z obecnych, czy ślepota i przewidzenie chłopca nie oznacza jakiegoś cudownego znaku. Oni zaś tłumaczyli, że ślepota oznaczała, iż Polska przedtem była tak jakby ślepa, lecz odtąd – powiadali – ma być przez Mieszka oświeconą i wywyższoną ponad sąsiednie narody”. No, może on był i Anonim, ale gorliwy prozelita też.

No i tak się już od tysiąclecia ze zmiennym szczęściem wywyższamy, chociaż napisane jest kto się wywyższa będzie poniżony i „what goes up must come down”. Może stąd nasz paranoiczny antysemityzm? Że się ścigamy kto bardziej Wybrany?

Jak niewiele trzeba, żeby zaginął cały naród...

Jeden głupi wódz i po wszystkim...

2. HEJ, IDZIEM W LAS

W wierzeniach Słowian, demony związane były z miejscami, wiele z nich mieszkało w lesie, w matecznikach, uroczyskach, gęstwinach. Las uosabiał strach przed nieznanym, niewidzialnym. Dziś na ogół jest miejscem, do którego polscy patrioci, miłośnicy biało-czerwonej i nienawidzący inteligencji czciciele orła białego zwożą śmieci. Las pohańbiony, nim zostanie zabity.

Jaki jest las na przednówku, w poranek po deszczu ze śniegiem?

Pachnący. Odurza zapachem grzybów (skąd, przecież nie sezon?!) ściółki i świeżych, targanych wiatrem igieł.

Ogłusza ciszą, wrogiem współczesnego człowieka. Szelestem spadających z gałęzi kropli.

A cóż za paleta! Zrazu, przy ziemi, szarobrunatne, tam, gdzie ni człowiek, ni zwierz nie sięgnie przechodzą w pomarańczowe, by na koniec eksplodować świeżą zielenią! A tam, gdzie deszcz zrobił się biały, na samym czubku, sosnowa głowa przyprószona jest dostojną siwizną. Nie odrywałbym wzroku od tego spektaklu, ale przechodzę mimo i odwracam głowę, bo zaraz widzę je powalone, zabite. Odrąbane części tego samego do niedawna organizmu: pieniek i pień rażą w oczy żółtymi krążkami, lecz ta czerniejąca w oczach żółć to znak śmierci, jak krzepniejąca krew ściętego człowieka.

3. NAJGORSZY WRÓG: JA

Czy to Bóg się zabezpieczył i tak zamieszał różnymi białkami, że został w nas gen śmierci? Boskie plany...

A może pozostawił jeszcze jeden, którego jeszcze nie odkryliśmy, gen zbiorowego samozniszczenia? Na Jego skinienie, wszystkie istoty ludzie ogarnia nieodparte pragnienie zadania sobie bólu, dążenia do unicestwienia?

A może to nie boskie, lecz szatańskie tkwią w nas geny i to on, pan ciemności, czeka tylko na właściwy moment, żeby je w nas uruchomić, żeby odebrało nam rozum, żebyśmy zaczęli postępować wbrew własnym interesom, przeciwko sobie samym?

Nie odkryjemy, nikt nam nie powie, czy to geny boskie, czy diabelskie...

Ale kiedy już zaczniemy nasz pęd ku samozagładzie, co będzie mogło nas powstrzymać?

Tylko my sami.

My sami będziemy musieli pojąć, że pędzimy ku nicości i my sami będziemy musieli zdobyć się na odwagę walki z... nami samymi. Będziemy musieli siebie pokonać, by przetrwać...

To nie żaden wróg zewnętrzny, lecz my sami jesteśmy dla siebie największym zagrożeniem. Musimy się pokonać, żeby przetrwać.

Przetrwać, choćby w planach szatana było zapisane inaczej.

Przetrwać, choćby nie było to w boskich planach.

27 lutego 2016

1. ŚMIERĆ ZASZCZUTEGO

Pływałem dzisiaj rano w gęstej śmietanie. Ach, jak ona doskonale potrafi przykryć polską szpetotę, tę, która dorwała się do władzy, tę, która o 7.30 rano, na ryneczku przed kościołem rozpija pierwszą wódę, kolorową, bo niedziela. O, jakże mgła potrafi oderwać od ziemi i rzeczywistości, rozmyć kontury rzeczy, a może i myśli?

Nigdzie, czyli w białej nicości między Pułtuskiem a Przasnyszem, zobaczyłem psa i mi serce pękło. To musiało być piękne, duże i mocne zwierzę. A teraz miało zmierzwioną, mokrą i brudną sierść, sterczącą jak u straszydła, zapadnięte boki i pysk gorączkowo wąchający, czy w zasięgu zamrożonego nosa nie będzie choćby kruszyny do zjedzenia.

A ja nie miałem NIC JADALNEGO w samochodzie... Rozpacz.

Jak się z mgły wyłonił tak zniknął, ale nie mogłem odpędzić jego tragicznego obrazu sprzed oczu.

Ale potem zrobiło się jeszcze gorzej: przejechałem kilkadziesiąt, może paręset metrów i z mgły wyłoniła się z pierwszych zabudowań pobliskiej wsi wataha sytych psów o lśniącej sierści. Biegły w kierunku przybłędy, wyglądały na zdeterminowane...

Co mogłem zrobić, żeby uratować to nieszczęsne stworzenie?

Tragedia rozegrała się za białą kurtyną. Tak sądzę, bo nie widziałem. Co z oczu to i z serca. Pewnie było warczenie, dzikie wycie, pisk zaszczutego, umierającego nędznego, bezpańskiego, bezdomnego, pięknego psa.

Co innego na granicy Grecji i Macedonii: tam mgły nie ma, świeci słońce...

Co innego w Oliwie...

2. HONOR

Przed kościołem w J., całym z pruskiego muru, mały cmentarzyk. Kilkanaście grobów z lastryko; niektóre jeszcze lśnią, inne już poszarzały. Kilkadziesiąt zapadniętych grobów dawnych mieszkańców, bez twarzy, bez nazwiska, bo czas pożarł nagrobki z cementu. I pomnik: „Naszym bohaterom poległym w Wojnie Światowej 1914-18 z honorem”.

Dali się wrobić jakiemuś draniowi na honor.

Natura upomina się o stuletni pomnik. Dolne nazwiska pożarł już liszaj. Nikt nie dba o stary kamień; dobrze, że go nie zniszczono, zwycięzcy w następnej światowej wojnie nie mieli litości dla pamięci. Potomkowie starych mieszkańców najwyraźniej o tym miejscu zapomnieli albo po prostu ci polegli nie wzbudzają już emocji, szkoda na nich grosza. Ale dużo polskich nazwisk. Tym gorzej dla nich. Walczyli za cesarza Rzeszy, nie liczą się nazwiska, słowiańskie geny, język, w jakim rozmawiali z matką. Ruskie szrapnele rozrywały ich ciała, lecz umarli z myślą: „przecież giniemy za rzeczy ważne: Boga, cesarza i ojczyznę”!

Pewnie patrzą z niebios z goryczą: „to tak się to wszystko skończyło”? Tyle warte były nasze młode życia? Nie ma jednej istoty, która zapaliłaby świeczkę za nasze czyste, naiwne dusze”?

3. ODSTRZAŁ

Nic. Już po wszystkim. Nikt nie słucha, nikt nie wyciąga wniosków, nie dokonuje abiury, idziemy, w estetycznym ordynku na rzeź. Mówi wam to Komisja Europejska, Europejski Parlament, Komisja Wenecka, amerykańscy senatorowie, zgodnie cała światowa prasa... Nie, na narodowych bolszewików nadal jest gotów głosować co trzeci Polak.

Właśnie miłościwie nam panujący zarządzili odstrzał 40 tysięcy dzików. Raduj się rolniku! Raduj się podwójnie, bo następny ukaz będzie dotyczył 40 tysięcy wykształciuchów, których tak nienawidzisz.

Jaka przyszłość czeka naród, który z poświęceniem kształci światowej klasy elity, po czym robi wszystko, by odsunąć je od wpływu na bieg rzeczy, i żąda, by rządziły chłystki, debile i psychopaci?

Cudownie, że elity co parę tygodni maszerują w obronie narodu. Ale to elity, a elity to – ile? Trzy? Pięć procent przy głosowaniu?

Wśród maszerujących brak młodych, brak mas. Masy cię cieszą: prowadzą króla na ścięcie! Czyż może być przyjemniejszy, dający więcej satysfakcji spektakl?

4. CO MI WIĘCEJ?

W chórze jest i mój maleńki głosik, pisk nieledwie, praktycznie niesłyszalny. Niektórzy lubią, jak popiskuję, inni nie znoszą, większość nie dba.

Nic to.

Moja porywcza Córka zza granicy przyjechała, obejrzała i powiedziała: „jesteś super”. I co mi po innych opiniach? Najcudowniejsza parafka, najwspanialsza nagroda: zasłużyć na szacunek Córki. To ja, póki pozwolą, jeszcze popiszczę.

Mój Wnuk, który po polsku nie mówi: „Dziadku, widziałem cię w telewizji”! – Tak? I co dziadek mówił?

Bla bla bla bla...

Racja.

Ale odprowadzony na lotnisko miał, kochany maluszek, łzy w oczach. Dobrze mu było tu w Polsce u dziadków.

I czegóż ja więcej od życia mogę potrzebować?

5. POBŁĄDZIŁEM? PRZEPRASZAM!

Gula mi wyrosła na szyi: otwieram fb, a tam z tuzin ludzi dodał mnie do grup liczących na darmowe buty nike. Wziąłem się za wywalanie z grona znajomych tych, którzy mnie tam dodali, ale potem patrzę, że są wśród nich zacni ludzie, którym raczej by do głowy nie przyszło bawić się w takie idiotyzmy. Więc niesłusznie wywalonych przepraszam, proszę wysłać jeszcze raz zaproszenie. Ale, generalnie, kto mnie doda bez mojej zgody do jakiejś grupy, ten wylatuje.

12 marca 2016

1. MARZEC

Z marcem nie wygrasz. Musisz mieć cholernie silne ego, żeby nie ulec jego oblepiającej, wilgotnej melancholii. A jak miałeś jeszcze parszywy tydzień i na dodatek kraj, na którym ci zależy, rozdrapuje szajka spod ciemnej gwiazdy, no to już lepiej trzymaj się z dala od mazowieckich i podlaskich krajobrazów...

2. BRUDNY KISIEL

A tydzień był taki, że przypomniał 8 marca sprzed 48 lat. Ciągnęło wtedy mnie z przedmieść do centrum, choć wcale nie rozumiałem, o co w tym wszystkim chodziło. Najwyraźniej niechęcią do bolszewika oddychało się tak, jak powietrzem, nie zastanawiając się, ile w nim tlenu a ile azotu. Nie oberwałem pałką, bo się bałem i trzymałem w bezpiecznej odległości.

Tamta wstrętna, szara, niekumata, wszechobecna bolszewia znów wypełnia ulice naszych wsi i miast, jak brudnym kisielem. Bue... Ten „aktyw robotniczy”, szpicle na żołdzie i jeszcze gorliwsze, amatorskie. Damy spod Polonii – donosicielki, portierzy, szpiegujący znienawidzonych, bo czystych lokatorów...

Mam wrażenie, że nie potrafiliśmy wystarczająco dokładnie opisać tamtych czasów. Nie szkodzi, możemy pisać o obecnych, będzie prawie tak samo. Te same dwie Polski, ten sam spór kontusza z frakiem, ten sam Bar i ta sama Targowica.

3. KOCHANI BRACIA...

Ten tydzień to łzy bezsilnej wściekłości za tych, którym powiedziano, że są Żydami i mają się wynosić. Co za upodlenie Polski!

Cóż, moja ojczyzno, masz na twarzy to oszpecające cię piętno, nikt go już nie zmyje, żaden róż nie zamaże, żaden chirurg nie wytnie.

Co roku chciałbym powiedzieć tym Przyjaciołom i tym nieznanym jakieś dobre słowo, coś miłego i rzewnego, coś, co osłodzi im życie na obczyźnie. Ale nie umiem, Bozia nie dała talentu.

Puszczam w tv, już drugi rok z rzędu, pioseneczkę, ale krzyczą: „nie ma czasu, tylko mały fragmencik”, nie, nie, „prą już inne newsy, nie ma czasu na starocie, nie rozczulajmy się”! A to taka pioseneczka, której ja nie potrafię dosłuchać do końca; rozdziera mi serce. I jest mi podwójnie przykro, ale cóż, jestem dorosłym, ba, starym mężczyzną, muszę dzielnie znosić przeciwności losu, małość bliźnich, rytmy narzucane przez bezrozumnie biegnących – dokąd? – byle gdzie, byle biec...

To tu przyklejam tę pioseneczkę, www.youtube.com/watch?v=gqTIxjP-fzw. Kochani Autorzy, Kochana Wykonawczyni, nie gniewajcie się, że kradnę Waszą własność. Chciałbym coś swojego, ale nie umiem, przykro mi.

4. ANDRZEJ WAJDA

Ten tydzień przyniósł mi zwykłe, serdeczne wzruszenie, takie głębokie, jak zawsze, odkąd pierwszy raz obejrzałem w kinie Pana Tadeusza. Potem, kiedy przypadkiem trafię nań znów w telewizji... Mówi się, że TV nie daje wzruszeń, a Wajda daje nawet na małym ekranie.

Jakże wiele ja, my wszyscy, Polska, zawdzięczamy Andrzejowi Wajdzie! Ileż olśnień, ileż wzruszeń, ile katartycznych oczyszczeń! Jaki byłby świat, jaka Polska bez niego!? Te pieprzenia o Winkelriedach, o Chrystusach narodów pożarłyby nam mózgi, a ten rasistowski kicz sienkiewiczowski jak osinowym kołkiem przebiłby nam serca bezpowrotnie, bez żadnej szansy powrotu do normalności.

O roku ów! Mickiewicz ożywiał pamięć po roku nadziei, świadom, że została okrutnie zawiedziona. Kiedy, przymuszony, czytałem, dziecięciem, Pana Tadeusza, traktowałem go jako ramotkę, archaiczną przypowiastkę z niewielką ilością akcji, nieznośnymi opisami przyrody i obyczaju. Kiedy na obczyźnie usiłowałem czytać go moim dzieciom, nabrałem gorzkiego przeświadczenia, że to okaz muzealny, przeznaczony dla niewielkiego grona pasjonatów. I pewnie tak by było, gdyby nie Andrzej Wajda. Nikt nigdy nie sięgnął tak głęboko w polskość, nawet sam Mickiewicz; nikt nigdy nie wydobył jej, świeżej, żywej i pulsującej na powierzchnię tej plugawej, zimnej lawy, jak on, Mistrz, który w tym tygodniu skończył 90 lat.

Wiele lat temu pochyliłem się przed nim naj-najgłębiej jak umiałem i podziękowałem za to wszystko, co zrobił dla mnie i dla mojej Rodziny, za te wszystkie przeżycia, wzruszenia i refleksje które dzięki niemu wszyscy przeżyliśmy.

Mistrz uśmiechnął się wtedy i poszedł dalej, nie dbając zapewne o mój gest, ale ja poczułem się dobrze, jakbym spełnił mój obowiązek.

Robiłem z nim kilka wywiadów, on, jak zwykle profesjonalny, błyskotliwy, elegancki, elitarny. Ale zawsze czułem niedosyt, bo bardzo pragnąłem moimi pytaniami rozbić kryształową kopułę, pod którą się znajdował i przedostać się gdzieś bliżej jego serca, nie, żeby mnie polubił, żeby dopuścił do grona bliskich, ale przynajmniej rozpoznawał, żebym mu się miło kojarzył. Nie udało się, trudno; ja nie przestanę odczuwać dla niego nieskończonego podziwu i szacunku, rad, że choćby otarłem się o Geniusza.

Tak, wiem, skończyłem ekskluzywny wydział, który zrobił ze mnie krytyka teatralnego i filmowego. Gdybym się traktował poważnie, mógłbym się nadąć i mądrzyć o niezrównoważonych strukturach niektórych filmów, o braku konsekwencji i innych głupotach. Ale nie traktuję się poważnie i mam w nosie ilu przysłówków użył Gombrowicz w Ferdydurke.

Ja lubię jazz, lubię sztukę, która wyzwala emocje, która porywa mnie w inne, lepsze od tego światy, więc proszę się nie dziwić, że kocham i podziwiam Andrzeja Wajdę.

5. CAŁY TEN JAZZ

Ale przeznaczeniem artystów i kaznodziei jest niespełnienie. Frustracja, że po nadludzkim wysiłku sięgnęło się Ideału, sięgnęło Absolutu, a to W NICZYM, JASNA CHOLERA, nie zmieniło biegu historii, nie zmieniło ludzkich dusz.

Będę się bić za przekonanie, że niepodległość, przehandlowaną za rosyjskie czerwońce przez praojców dzisiejszych pisowców, zawdzięczamy tyleż żołnierzom, co artystom. Bo artyści, od Mickiewicza do Baczyńskiego, przenieśli naszą najlepszą tożsamość przez dziesięciolecia niewoli i upodlenia. Przenieśli ją dobrą, wysublimowaną, szlachetną, ale więc mocno nieprawdziwą, bo w Polsce szlachetność to był i jest towar deficytowy, towar z importu. Nie sposób zmierzyć zasług artystów dla kraju i dla narodu, a kraj i naród, jak im się odwdzięczają?

Upodleniem, nędzą i pogardą.

Nie