Podróże Gulliwera - Jonathan Swift - ebook

Podróże Gulliwera ebook

Jonathan Swift

0,0

Opis

Podróże Gulliwera” to najsłynniejsza powieść Jonathana Swifta, irlandzkiego pisarza, autora licznych utworów satyrycznych.


Powieść ta zyskała sobie ogromną popularność i uznawana jest za jedną z najważniejszych książek angielskiego oświecenia. Książka przedstawia się jako powieść podróżnicza, której narratorem jest Lemuel Gulliwer. Z uwagi na drastyczne często fragmenty, doczekała się ona szeregu wariantów dostosowanych do różnych czytelników. Oryginalna książka jest ostrą, brutalną satyrą. Jej opublikowanie świadczy o znacznej wolności słowa w Wielkiej Brytanii pierwszej połowy XVIII wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-131-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I

Krótka wiadomość o życiu i pismach Jonathana Swifta, z Waltera Skotta

Ludzie, mający upodobanie w rozpamiętywaniu zmiennych kolei losu będącego zwykle podziałem tych, którzy znakomitemi zdolnościami sławę sobie u świata zjednali, znajdą w żywocie Swifta zajmującą i głęboką naukę. — Zrodzony w niedostatku, wychowany obojętnem i niedbałem staraniem dwóch stryjów, nie przypuszczony do stopni uniwersyteckich, przez parę lat zmuszony poprzestać na bezsilnej protekcyi Sir Williama Temple, pierwsze karty bijografji Swifta przedstawiają nam obraz gieniuszu upokorzonego i zawiedzionego w swych oczekiwaniach. Pomimo tych wszystkich niepowodzeń, stał się potem doradcą ministrów wielkiej Brytanji, najzręczniejszym obrońcą systematu ich administracyi, i żył w stosunkach ścisłej zażyłości ze wszystkiemi rodem lub zdolnościami, za klassycznego panowania królowej Anny odznaczającemi się osobami.

 Ostatnie lata życia jego równie uderzającą przedstawiają nam zmienność losu. — Ogarnięty niełaską swych protektorów, prześladowany, zmuszony opuścić Anglią, żyć daleko od przyjacioł, nagle takiej potem dostąpił popularności, iż stał się bożyszczem Irlandyi, i postrachem rządców tego królestwa. Życie jego domowe nie mniej było nadzwyczajne. Kochał dwie kobiety, wdziękami i powabem pomiędzy spółczesnemi celujące, i najczulej był od nich kochany; ale przeznaczeniem jego było: z żadną z nich szczęśliwego i spokojnego niezawrzeć związku. Widział je kolejno zstępujące do grobu, z tem przekonaniem że zawiedzione nadzieje i niewzajemna miłość zgonu ich stały się przyczyną.

 Zdolności umysłowe Swifta, źródło jego sławy i dumy, których blaskiem tak długo świat dziwił i czarował, przyćmione zostały chorobą, skażone namiętnościami w miarę jak się zbliżał do kresu życia, a nim skonał, tak zmarniały, że najpospolitsi ludzie o wiele go jeszcze pod tym względem przewyższali.

 Żywot Swifta ważną więc jest nauką dla ludzi sławnych; pokaże im, że jeźli gieniusz pod ciężarem nieszczęść upadać niepowinien, sława, jakkolwiek wielka, nie powinna być podnietą do zarozumiałości. Czytając dzieje tego znakomitego męża, ci którym los równie świetnych odmówił przymiotów, lub nie dał sposobności rozwinięcia ich, przekonają się że szczęście, ani od wpływu politycznego ani od wielkiej nie zależy chwały.

I

 Jonathan Swift, doktor teologji i dziekan Śgo Patrycego w Dublinie, pochodził z młodszej linji rodziny Swiftów, z hrabstwa York, oddawna w tej ziemi osiadłej.

 Ojcem jego był szósty czy siódmy syn wielebnego Tomasza Swift, wikarego w Goodrich: liczne jego potomstwo, przy szczupłości mienia, nie dozwala nam oznaczyć z większą dokładnością następstwa ich po sobie. Sam dziekan uwiadomia nas że ojciec jego otrzymał kilka posad i urzędów w Irlandyi.

 Jonathan urodził się w Dublinie, w małym domku, który mieszkańcy tej części miasta pokazują dziś jeszcze. Wiek jego dziecinny, równie jak i ojca, szczególnem był naznaczony zdarzeniem. Kolebka Tomasza Swifta stała się łupem żołnierzy, syn zaś sam został porwany.

 Mamka jego była z Whitehaven, dokąd ją nagle wezwał umierający jej krewny po którym się spodziewała zapisu, ale ona tak się przywiązała do powierzonego sobie dziecka, że niechcąc się z niem rozstać, nie ostrzegłszy matki, zabrała je z sobą. W Whitehaven pozostał trzy lata; zdrowie bowiem jego tak było wątłe, że matka nie chciała go narażać po raz drugi na podobną podróż, i zostawiła go przy kobiecie która mu dała taki dowód przywiązania. Poczciwa mamka tak starannie zajęła się wychowaniem dziecka, że wróciwszy do Dublina umiał syllabizować: w piątym roku czytał już w Biblji.

 Swift dzielił niedostatek matki którą czule kochał, i utrzymywał się przytem z łaski stryja Godwina. Zdaje się że zależność ta, głębokie od dzieciństwa na wyniosłym umyśle jego uczyniła wrażenie, w owym już bowiem czasie przebijać się w nim zaczęła skłonność do mizantropji, która go dopiero wraz z utratą władz moralnych opuściła. Zrodzony po śmierci ojca, wychowany z miłosierdzia, przyzwyczaił się zawczasu dzień swego urodzenia za nieszczęsny uważać. W rocznicę dnia tego odczytywał zawsze to miejsce w piśmie świętém gdzie Job opłakuje i przeklina dzień, w którym oznajmiono w domu ojca jego „że się narodziło dziecko płci męzkiej.“

 W szóstym roku posłany został do szkół w Kilkenny założonych i nadanych przez rodzinę Ormond. Pokazują w nich jeszcze pulpit Swifta, na którym wyrył nożem swoje nazwisko.

 Z Kilkenny posłano Swifta, mającego w ówczas lat piętnaście, do kollegium Ś tej Trójcy w Dublinie. Zdaje się podług rejestrów, że przyjętym został na bursę dn. 24. kwietnia 1682 i został oddany pod dozór nauczyciela St George Ashe. Krewny jego Tomasz Swift, przyjęty był do kollegium, około tegoż czasu, i dwa te nazwiska zapisane w rejestrach bez imion chrzestnych rzuciły niepewność na niektóre drobiazgowe szczegóły bijografji dziekana. Przyjęty będąc do uniwersytetu, żądano po nim, aby się zajął naukami, jakie w owym czasie zwykle wykładano; niektóre z nich wcale mu nie przypadały do smaku. Napróżno zalecano mu logikę którą wtedy za naukę nad naukami uważano; czuł w sobie wstręt wrodzony do sofizmatów Sznigleciusów, Keckermanusów, Burgersdiciusów i innych tym podobnych poważnych doktorów, którzy nam teraz zaledwie z nazwiska są znani. Nauczyciel jego, nie mógł go nakłonić aby przeczytał parę kart tych uczonych usów, chociaż do zdania examinu, trzeba było koniecznie przynajmniej powierzchowną znajomość kommentarzów Aristotelesa posiadać. W tenże sposób zaniedbywał wszystkie nauki które mu się niepodobały. — Jeżeli czytał, to więcej dla zabawy, lub dla rozerwania smutnych myśli, niż dla nabycia wiadomóści. Jednakże musiał wiele i w różnych czytać przedmiotach, bo w owym już czasie rzucił pierwszy rys powieści o beczce, który pokazał Waringowi. Cóż nam z tego wnosić wypada? że w siedmnastym wieku, uczeń leniwy, czytając w chwilach wolnych dla zabawy i zabicia czasu, był w stanie nabyć wiadomości, któreby w naszym wieku, ucznia pracowitego zadziwić mogły.

 Nie mamy nic coby nam mogło dać miarę obszerności nauki Swifta; nie można powiedzieć żeby głębokie posiadał wiadomości, nikt jednak nie zaprzeczy żeby niebyły różnostronne. — Widziemy z pism jego że z historyą i poezyą, tak dawnych jak i nowszych wieków, bardzo był obeznany. Z wielką zawsze łatwością, na poparcie rzeczy o której mówi, najlepiej ją wyjaśnić mogące miejsca z autorów klassycznych przytacza. Chociaż sam nie wielkie miał wyobrażenie o posiadanych przez siebie wiadomościach, i oskarża się że przez lenistwo i nieustwo swoje utracił stopień uniwersytecki, choć ostro gromił zaszczycających imieniem uczonego człowieka, którego większa część życia nie nauce była poświęconą, nie wiele jednak cenił samą tyko pilnością odznaczającego się ucznia.

 Kiedy więc Swift tak od niechcenia i bez gorliwości nauki swoje odbywał, byłby został zmuszony przerwać je zupełnie, gdyby po śmierci stryja swego Godwina, która odkryła smutny stan majątku tegoż, nieznalazł był opiekuna w drugim stryju swoim. Dryden William Swift serdeczniej, zdaje się, i uprzejmiej niż brat jego przyszedł napomoc młodemu synowcowi, ale ograniczone mienie nie dozwalało mu hojniejszym być od brata. — Swift wspominał go zawsze najczulej jako najlepszego z krewnych. Często opowiadał następujące zdarzenie które mu się przytrafiło, kiedy jeszcze był w kollegium, a wktórem krewny jego Willoughby Swift, syn Drydena Williama główną gra rolę.

 Siedząc raz w swoim pokoju bez grosza przy duszy, ujrzał na podwórzu majtka, który, jak się zdawało szukał mieszkania jednego z uczniów. — Przyszło mu do głowy że to może być posłaniec od krewnego Willoughby wówczas dla interessów handlowych osiadłego w Lisbonie. Ledwie że to pomyślał, drzwi się otwierają, człowiek ów wchodzi do pokoju, zbliża się do Swifta, wyciąga z kieszeni duży worek skórzany pełen pieniędzy i oddaje go Swiftowi jako podarunek od krewnego Willoughby. Swift, w zachwyceniu, ofiarował posłańcowi część skarbu swojego, ale poczciwy majtek przyjąć jej niechciał.

 Od owego czasu, Swift, poznawszy co jest bieda postanowił sobie skromnym swoim dochodem w ten sposób zarządzać, aby nigdy nie zostać zupełnie ogołoconym z pieniędzy i zachowane jego rejestra dowodzą, że od czasu kiedy był na uniwersytecie, aż do stracenia władz umysłowych, był w stanie zdać sobie rachunek co do grosza z każdorocznego wydatku.

 W roku 1688 wojna wybuchnęła w Irlandyi; Swift miał wówczas lat dwadzieścia jeden. Bez pieniędzy, a choć nie bez nauki, uchodzący za takiego, jakoteż za człowieka niesfornego i krnąbrnego, bez przyjaciela któryby się nim zajął i opiekował, — opuścił uniwersytet Dubliński. Powodowany więcej, jak się zdaje, miłością synowską niż nadzieją polepszenia losu, udał się do Anglji, gdzie wówczas w hrabstwie Leicester matka jego mieszkała. Własne jej położenie, zawisłe było od łaski cudzej, poleciła więc synowi aby się udał pod protekcyą Sir Williama Temple, którego żona była jej krewną, i znała rodzinę Swiftów. Tomasz Swift, krewny naszego autora, był dawniej kapelanem Sir Williama.

 Sir William przyjął Swifta do swego domu, ale przez pewien czas żadnego mu nie dawał dowodu zaufania i przychylności. Zawołany ten polityk i literat wykształcony, nie mógł zapewne wielkiego znajdować upodobania w drażliwym charakterze i niedokładnych wiadomościach nowego swego gościa. Ale uprzedzenia Sir Williama zmniejszyły się stopniowo i Swift zjednał sobie nareszcie przychylność jego, a ciągłą pracą, której po ośm godzin na dzień poświęcał, zbogacił zasób swych wiadomości. Pilność ta, przy wrodzonych przymiotach Swifta, uczyniła go skarbem nieocenionym dla Sir Williama przy którym dwa lata pozostał, aż nareszcie stan jego zdrowia zmusił go do przerwania swych zatrudnień. Osłabienie żołądka, i pochodzące ztąd częste zawroty głowy omało go nieprzyprawiły o życie. Skutki tej słabości nie opuściły go aż do śmierci. Będąc raz bardzo chorym udał się do Irlandyi, w nadziei że rodzinne powietrze boleściom jego ulgę przyniesie; ale nie czując żadnego polepszenia, wrócił do Moor-Park, gdzie chwile wolne od cierpień poświęcał naukom.

 Wówczas to Sir William Temple wielki mu dał dowód zaufania, przypuszczając go do obecności króla Wilhelma, kiedy monarcha ten przyjeżdżał do Moor-Park: Zaszczyt który winien był Temple dawnej z królem jeszcze w Hollandyi zażyłości, a przyjmując go z uszanowaniem i godnością, wywdzięczał mu się rozsądnemi radami w duchu konstytucyjnym. Kiedy podagra niedozwalała Sir Williamowi opuścić łóżka, Swift miał zlecenie przyjmować króla; i wszyscy bijografowie poety uwiadomiają nas że Wilhelm ofiarował mu kompanią jazdy, i nauczył go krajać szparagi po hollendersku. Niesłuszną byłoby więc rzeczą gdybyśmy mieli zamilczeć ile skorzystał nauczywszy się, za własnym przykładem królewskim, jeść tę jarzynę po hollendersku, to jest zjadać ją całą z główką i łodygą. — Ważniejsze jednak dla jego ambicyi obiecywano mu korzyści; czyniono mu nadzieję awansu w stanie duchownym któremu się poświęcał i przez powołanie i dla widoków które mu stan ten na przyszłość otwierał. Wielkie zaufanie które mu okazywano, utwierdzało w nim te nadzieje. — Sir William Temple polecił mu przedstawić królowi powody które go powinny nakłonić do zezwolenia na bill trzechletności parlamentu, a Swift poparł zdanie Sir Williama dowodami wyjętemi z historyi angielskiej. Król jednak uparł się przy swojem zdaniu i bill ten za wpływem korony odrzuconym został przez izbę niższą. Było to pierwsze zetknięcie się Swifta z dworem, i często powtarzał swoim przyjaciołom że uleczyło go z próżności, rachował zapewne na pomyślny skutek negocyacyi i zmartwił się widząc że się nie udała.

 Kiedy Swift wrócił do Irlandyi, opatrzony posadą sto funtów szterlingów dochodu czyniącą, biskupi do których się udawał w celu wyświęcenia się, żądali od niego świadectwa dobrego zachowania się w czasie pobytu przy Sir Williamie Temple. Warunek ten był nieprzyjemny; aby otrzymać świadectwo trzeba było uniżyć się, napisać prośbę. Nareszcie po pięcio-miesięcznem wahaniu się napisał list przepraszający, i prośba jego wysłuchaną została. — List Swifta, był zapewne pierwszym krokiem do pojednania się ze swym patronem. — W dwanaście dni otrzymał żądane świadectwo, bo akt wyświęcenia na dyakona datowany jest 18 października 1694, a na księdza 13 stycznia 1695. Zdaje się że Sir William do żądanego świadetwa przyłączył rekomendacyę do Lorda Capel, ówczesnego wice-króla Irlandyi, bo prawie zaraz po wyświęceniu się Swifta na księdza, daną mu była prebenda w Kilroot, w dyecezyi Connor, przynosząca około 100 funtów sterlingów na rok. Osiadłszy więc na swojem probostwie, prowadził życie wiejskiego plebana.

 Wkrótce jednak znudziło mu się życie tak odmienne od tego do którego nawykł był w Moor-Park wśród najpierwszych w kraju rodem lub talentami osób. Z drugiej zaś strony Sir William Temple żywo czuł stratę poniesioną przez oddalenie się Swifta, i oświadczył mu chęć oglądania go znowu u siebie. Kiedy Swift wahał się jeszcze czy ma porzucić sposób życia który sobie obrał, zdaje się że skłoniła go do tego ostatecznie następująca okoliczność, malująca całą dobroć jego charakteru. Częste robiąc wycieczki w okolicy, spotkał raz jednego duchownego z sąsiedztwa, a znalazłszy w nim człowieka obszernej nauki, skromnego, i wzorowych obyczajów, ściślejszą z nim zabrał znajomość. Poczciwy ten wikary był ojcem ośmiorga dzieci i miał 40 funtów szterlingów dochodu ze swojej plebanji. Swift, nie mając konia, pożyczył jego klaczy karej, i nie uprzedziwszy go o swoim zamyśle, pojechał do Dublina, zrzekł się prebendy w Killroot, i wyrobił iż ją dano nowemu jego przyjacielowi. — Twarz dobrego starca zajaśniała radością, kiedy się dowiedział że otrzymał beneficium; ale kiedy usłyszał że to Swift własnej na rzecz jego zrzekł się prebendy, radość jego zamieniła się w najtkliwszy wyraz zadziwienia i wdzięczności, sam zaś Swift tak był wzruszony, iż mówił często, że nigdy w życiu nie był szczęśliwszy jak w owej chwili. Przy rozstaniu się, poczciwy starzec, nalegał na Swifta aby przyjął jego klacz karą, której nieodmówił bojąc się go obrazić. Pierwszy raz więc w życiu, własnego mając konia, i ośmdziesiąt funtów szterl. w kieszeni, powrócił do Anglji i zajął znowu w Moor-Park przy Sir Williamie Temple miejsce przybocznego sekretarza.

II

Kiedy Swift oddany pracom literackim, zaszczycony tak dostojną przyjaźnią, najpiękniejsze sobie czynił na przyszłość nadzieje, nie wiedząc o tem gotował sobie troski i zmartwienia, które mu całe życie towarzyszyć miały. W czasie tego drugiego pobytu w Moor-Park, poznał Esterę Johnson, więcej znaną pod poetycznem nazwiskiem Stelli.

 Pewnym będąc że wrodzona mu oziębłość i niestałość bronić go będzie od zawarcia nieroztropnego związku, postanowił sobie, wtedy dopiero myśleć o małżeństwie, kiedy będzie miał byt zapewniony; a wtedy nawet tak być trudnym w wyborze żeby mógł zamiar ten odłożyć aż do śmierci. Pozory przywiązania, w których przyjaciel jego widział oznaki namiętnej miłości, były tylko, w mniemaniu Swifta, skutkiem czynnej i niespokojnej jego natury, pragnącej pokarmu, chwytającej pierwszą jaka się nawinie sposobność zajęcia się, szukając jej często w nic nieznaczącej zalotności. — Oto jest cel jego w zbliżeniu się do tej młodej osoby. „Jest to nawyknienie“ mówił, „od którego, kiedy zechcę, wstrzymam się z łatwością, i które bez żadnego żalu złożę u progu świątyni.“

 Po tej skłonności nastąpiła druga, prawdziwsza. Jane Waring siostra Waringa przyjaciela jego szkolnego, którą przez dość zimną affektacyę poetycką nazywał Variną, ściągnęła na siebie uwagę Swifta, w czasie pobytu jego w Irlandyi, po oddaleniu się z Moor-Park.

 List, w cztery lata potem do tejże osoby pisany, innego jest zupełnie stylu. Już nie ma Variny: nasz autor pisze do Miss Jane Waring. W przeciągu tych czterech lat, zaszło zapewne wiele niewiadomych nam rzeczy, a niesprawiedliwością byłoby zbyt ostro sądzić postępowanie Swifta, który uporczywą obroną Variny, nie był wcale przygotowanym do nagłego zdania się na łaskę

 Zgon Sir Williama Temple położył koniec szczęśliwemu i spokojnemu pożyciu, którego Swift przez cztery lata w Moor-Park używał. Sir William czuł całą wartość szlachetnej przyjaźni Swifta, i w testamencie swoim zapisał mu pewną summę pieniężną, jakoteż rękopisma swoje, które bez wątpienia daleko więcej sobie cenił.

 Wkrótce potem, Swift, udał się do Irlandyi z lordem Berkeley. Poróżniwszy się z nim później, otrzymał beneficyum w Saracor; ale niezadługo rzucił się do polityki.

 W 1710 udał się do Anglji; i w ówczas to zaczęły się jego zatargi z Whigami, jakoteż związek z Harleyem i rządem.

 Nominacya jego na dziekana katedry Ś go Patrycego, podpisaną była 23 lutego 1713 roku, i w pierwszych dniach czerwca pojechał objąć tę godność, którą sam uważał jako zaszczytne wygnanie. W rzeczy samej, niemożna było spodziewać się, że bezprzykładne względy, których od osób będących przy sterze rządu doznawał, posłużą mu tylko do otrzymania tego beneficyum w Irlandyi, i do oddalenia go od tychże ministrów, którzy rady jego zasięgali, posługiwali się zdolnościami jego w bronieniu swej sprawy, i z rozkoszą towarzystwa jego używali. Musiał być, bez wątpienia, równie zawiedzionym w nadziejach jak zadziwionym, kiedy ciż ministrowie, pomoc jego przed niejakim czasem za tak nieodzowną dla rządu uważali, że odmówili mu nominacyi na biskupstwo w Irlandyi.

 Mistress Johnson opuściła kraj swój rodzinny, naraziła swoją reputacyą, aby dzielić los Swifta w czasie kiedy mu jeszcze żadne świetne na przyszłość nie otwierały się widoki; powinność wynadgrodzenia jej to poświęcenie się była równie świętą, jak gdyby była przyrzeczoną pod najuroczystszą przysięgą; jeźli tylko w rzeczy samej Swift jej nie obiecał pojąć ją za żonę. — Polecił on wielebnemu St George Ashe, biskupowi dyecezyi Clogher, dawnemu nauczycielowi i przyjacielowi swemu, wybadać przyczynę melancholji Stelli i odpowiedź którą odebrał, dawno już własne mogło mu dać sumienie. Jeden był tylko sposób przekonania jej że ją zawsze kocha i zasłonienia jej przed oszczerstwem. Swift odpowiedział, że pod względem małżeństwa, dwa sobie uczynił postanowienia: jedno nie żenić się aż będzie miał dostateczny majątek, drugie: nie myśleć o tem zupełnie, po czasie do którego by mógł robić sobie nadzieję że ujrzy jeszcze dzieci swoje mające zapewniony sobie los przyzwoity. Środki jego utrzymania się nie były jeszcze dostateczne, — miał długi, i minął już wiek po którym postanowił sobie nie żenić się. Jednakże, połączy się ze Stellą, byleby ten ich związek pozostał tajemnym, i pod warunkiem że będą żyli osobno, i z równą jak wprzódy ostrożnością. Stella przyjęła tak ciężkie warunki, a tak i wyrzuty jej sumienia uśmierzonemi zostały i zazdrość uspokojoną, gdyż związek Swifta z jej rywalką nie mógł już przyjść do skutku. Swift i Stella połączeni zostali węzłem małżeńskim w ogrodzie dziekanji i przez biskupa St George Ashe, w roku 1716. Bezpośrednio po tym obrządku, Swift popadł w straszliwą niespokojność umysłu. Delany, podług tego co mi przyjaciel pozostałej po nim wdowy powiadał, zapytany co myśli o tem osobliwszem małżeństwie, mówił: że w owym czasie Swift niezmiernie był ponury i do tego stopnia miotany niespokojnością iż poszedł zwierzyć się jej arcybiskupowi King. Kiedy Delany wchodził do biblioteki Swift wychodził z niej nagle, z miną obłąkanego, i przeszedł koło niego nie przemówiwszy ani słowa. Samego zaś arcybiskupa zastał we łzach, a zapytawszy go o przyczynę smutku, tę otrzymał odpowiedź: „Widziałeś wtej chwili najnieszczęśliwszego na świecie człowieka, ale nie pytaj mnie nigdy o przyczynę jego nieszczęścia.“ Delany wnosił ztąd sobie, że Swift poślubiwszy Stellę, odkrył że byli zsobą w stopniu pokrewieństwa w ktorym małżeństwo jest zakazane, i że z tem właśnie zwierzył się arcybiskupowi.

 Swift przez kilka dni z nikiem się nie widywał. Wyszedłszy ze swego ukrycia, w stosunkach swoich z mistress Dingley i ze Stellą, równą jak dawniej zachowywał ostrożność, zapobiegając wszelkiemu posądzaniu o ściślejsze z nią pożycie, jakgdyby to niebyło już wtedy prawnem i godziwem. Stella była więc jak wprzódy, serdeczną i nieodstępną przyjaciołką Swifta, zarządzała domem jego, przyjmowała gości u stołu, chociaż sama zdawała się należeć do zaproszonych; była wierną jego towarzyszką, pielęgnowała go w chorobie, — ale napozór tylko była jego żoną — a i to nawet tajemnicą było dla świata.

 Sprawy katedry jego, zagmatwane oporem kapituły, i wdaniem się arcybiskupa King wiele mu zabrały czasu. Ale powoli, kiedy się przekonano o prawości zamiarów dziekana, i o bezinteresownej jego gorliwości o dobro i prawa kościoła, wszelkie trudności zostały usunięte. Takiej nawet nabył w kapitule przewagi iż propozycye jego rzadko kiedy odrzucone zostały. — Poźniej wiele mu czasu zajęło uporządkowanie i odnowienie dzierżaw. Pomimo tego zdaje się że Swift nie zaniedbywał nauk wczasie tych sześciu czy siedmiu lat; znalezione uwagi jego nad Herodotem, Filostratesem i Aulusem-Geliusem, każą nam wnosić że temi pisarzami szczególnie się zajmował. Noty swoje zapisywał na papierze wprawionym pomiędzy kartki dzieł tych autorów. — Możemy się domyślać że nie zaniedbywał pisarzy klassycznych, choćby nam nawet niebyło wiadomem że w czasie pobytu swego w Gaulstown, Lukrecyusza najbardziej lubił odczytywać. Spis dzieł bibliotekę jego składających, wraz z własnoręcznemi uwagami, są najautentyczniejszym dowodem gustu jego w literaturze.

 Ale te prace nie były dostatecznemi dla człowieka, który w czasie swego pobytu w Anglji tak czynny w sprawach publicznych miał udział. Jest mniemanie, i bardzo podobne do prawdy, że w owym to czasie Swift powziął pierwszą myśl Podróży Gulliwera. Pierwszy zaród tego sławnego dzieła, znajdujemy w podróżach Marcina Scriblera, których myśl była zapewne poczętą wprzód nim proskrypcye rozproszyły klub literacki. Wielka część satyrycznych uwag zawartych w Podróżach zgadza się ze sposobem zapatrywania się dziekana na sprawy publiczne, po śmierci królowej Anny. Z resztą w liście jednym do Vanessy znajduje się napomknienie o przygodzie Gulliwera z małpą w Brobdingnag, i z tejże korespondencyi dowiadujemy się że w 1722 r. Swift czytywał różne opisy podróż. Między innemi pisze do mistress Whiteway, co później często powtarzał, że z tych opisów pobrał wyrażenia żeglarskie znajdujące się w Gulliwerze. Wnosić więc możemy że pierwszy rys Podróży Gulliwera skreślony był około czasu o którym mówiemy, chociaż sprawy publiczne poźniejszej epoki są głównym celem (satyry) tego dzieła.

 W r. 1720 Swift porzucił prace i zabawy swoje, i ukazuje się znowu na scenie politycznej, w prawdzie już nie jako adwokat i wychwalacz rządu, ale jako nieustraszony i uporczywy obrońca uciśnionego ludu. Nigdy naród nie potrzebował więcej takiego obrońcy. Pomyślność Jrlandyi pod Stuartami, przerwaną była wojną domową, skutkiem której wybór szlachty i wojskowych tego królestwa znalazł się zmuszonym do opuszczenia kraju. Ludność jego katolicka nieufność tylko wzbudzała i zupełnej uległa niemocy.

 Parlament angielski, przywłaszczył sobie władzę stanowienia praw w Jrlandyi, i sprawował ją w zamiarze skrępowania, o ile możności handlu jej, uczynienia go zawisłym od handlu Anglji, i utrzymania go w tej zawisłości. Postanowienia z 10 ego i 11 ego roku panowania Wilhelma III. wzbraniały wywozu towarów wełnianych, dozwalając go tylko do Anglji i do Księztwa Walis. Tym sposobem rękodzielnie Jrlandyi pozbawione zostały dochodu, milion funtów szterlingów rocznie wynoszącego.

 Ani jeden głos nie odezwał się w Jzbie niższey przeciw temu równie niepolitycznemu jak tyrańskiemu postępowaniu, godniejszemu korporacyi miasteczkowych kramarzy, niż światłego, na czele wolnego ludu stojącego senatu. Działając podług tych zasad, dodawano bezprawie do bezprawia, a przydając jeszcze zniewagę, napastnicy tę odnosili z niej korzyść, iż napełniając trwogą lud Jrlandyi zmuszali go do milczenia, powstając nań jako na buntowników i jakobinów. Swift z natury swojej do opierania się tyranji skłonny z oburzeniem na te nieszczęścia poglądał, i w owym czasie wydał Listy sukiennika, uderzające siłą rozsądku, jaśniejące dowcipem, celujące zręcznością rozumowania i trafnością satyry.

 Swift, jak wszyscy ludzie, którym los ojczyznie swej, w trudnej i krytycznej epoce, przysługę wyrządzić dozwolił, niezmiernej dostąpił popularności. Dopóki mógł wychodzić z domu, błogosławieństwa ludu towarzyszyły mu wszędzie; jeźli przez jakie miasto przejeżdżał, przyjmowany był nieledwie jak monarcha. Za najmniejszą wieścią niebezpieczeństwa grożącego dziekanowi (tak go bowiem powszechnie nazywano) kraj cały spieszył na jego obronę. Walpole miał zamiar aresztować Swifta; jeden z przyjacioł ministra, roztropniejszy, zapytał go czy ma 10000 wojska, któreby rozkaz rządowy do skutku przywiodło.

 Ułomności Swifta, choć były właśnie z rodzaju tych jakiemi się zwykle złośliwość gminu chętnie zajmuje, ważono z religijnem uszanowaniem na szali przywiązania synowskiego. Wszyscy wice-królowie Jrlandyi, od uprzejmego Carteneta, aż do wyniosłego Dorseta, czuli się zmuszonemi szanować wpływ jego i gorliwość o sprawę krajową. Osłabienie jego władz umysłowych, napełniło smutkiem całą Jrlandyą; żal jej ludu towarzyszył mu do grobu, i niema prawie pisarza tego kraju, któryby nie oddał tak słusznem prawem należnego mu hołdu wdzięczności.

III

Podróże Gulliwera, wydane zostały po powrocie Swifta do Jrlandyi, ale nazwisko autora starannie było tajonem, podług zwyczaju który zawsze przy wydawaniu pism swoich zachowywał. Opuścił Anglią w sierpniu; i około tegoż czasu, księgarz Motte otrzymał rękopism, który jak mówił, z fiakra do sklepu jego wrzucono.

 Gulliwer ogłoszony został drukiem tegoż roku w październiku ale drukarz przez trwożliwość niektóre w nim miejsca odmienił a nawet opuścił. Swift uskarża się na to w listach swoich, jako też w liście Gulliwera do kuzyna Sympsona umieszczonego na czele późniejszych wydań. Publiczność jednak nie widziała nic zbyt nieśmiałego w tym osobliwszym allegorycznym romansie, który wielkie na wszystkich uczynił wrażenie, i czytany był przez wszystkie klassy, zacząwszy od ministrów aż do nianiek. Chciano koniecznie wiedzieć nazwisko autora; przyjaciele nawet Swifta, Pope, Gay, Arbuthnot, pisali do niego, jak gdyby żadnej w tym względzie nie mieli pewności.

 Ale chociaż niektórzy bijografowie zwiedzeni temi ich słowami, mniemali iż w rzeczy samej byli w wątpliwości, z pewnością jednak powiedzieć można iż dzieło to, znane już było mniej więcej przyjaciołom jego wprzód nim drukiem ogłoszonem zostało. Ich niewiadomość była udaną dla dogodzenia fantazyi Swifta, a może i dla obawy aby nie byli powołani do świadczenia przeciw autorowi, w razie gdyby dzieło jego ściągnęło nań gniew ministra.

 Nigdy może książka niebyła równie przez wszystkie klassy czytelników poszukiwaną. Ludzie wielkiego świata znajdowali w niej osobistą i polityczną satyrę, gmin bawiące go przygody; lubownicy romansowości, cuda niestworzone, młodzi dowcip, wiek dojrzały nauki moralności i polityki, opuszczona starość i zawiedziona duma, maxymy zgryźliwej i gorzkiej mizantropji.

 Cel satyry, różny jest w róznych jej częściach. Podróż do Lilliput maluje dwór i politykę Anglji; Sir Robert Walpole wystawiony jest w osobie pierwszego ministra Flimnap, i nie wybaczył tego Swiftowi stale się opierając wszelkim zamiarom sprowadzenia dziekana do Anglji.

 Stronnictwa Whigów i Torysów skreślone są pod nazwiskami stronnictw o wysokich i o niskich korkach. — Stronnicycienkiego i grubego końca są to katolicy i protestanci. Książę Walis, który równie był dobrze z Tory i z Whigami śmiał się szczerze z następcy tronu noszącego jeden korek wysoki a drugi niski. Blefuscu, gdzie Gulliwer przed niewdzięcznością dworu lilliputskiego szuka schronienia, kiedy mu oczy wyłupić chciano, jest to Francya, dokąd książę Ormond i lord Bolingbroke musieli się schronić przed niewdzięcznością dworu Angielskiego. Kto zna tajemne dzieje panowania Jerzego I. łatwo i inne uchwyci alluzye. Zgorszenie sprawione przez Gulliwera sposobem, którym gasi pożar pałacu cesarskiego, stosuje się do niełaski królowej Anny w którą autor nasz popadł za napisanie powieści o beczce, zapomniawszy bowiem jak wielką dzieło to w czasie swoim dla wyższego duchowieństwa było przysługą, wyrzucano mu je potem jak zbrodnią jaką. Musiemy także uważać że ustawy krajowe i system wychowania publicznego w państwie Lilliputów wystawione są jako wzorowe, i że zepsucie dworu od trzech dopiero ukazało się panowań. Jest to opinia Swifta o stanie i konstytucyi Anglji.

 W Podróży do Brobdingnag satyra jest ogólniejszą, i trudno jest znaleźć w niej cośkolwiek mogącego się stosować do wypadków politycznych lub do ministrów owoczesnych. Jest to zdanie, jakieby sobie utworzyły o czynach i uczuciach człowieka, istoty charakteru zimnego, wytrawnego, filozoficznego, niezmierną przy tem obdarzone mocą. Monarcha tych dzieci Anacka, jest to personifikacya króla patryoty, obojętnego na rozkosze myśli i wyobraźni, i zajmującego się tylko rzeczami mogącemi służyć do powszechnego użytku i publicznego dobra. Intrygi i zepsucie dworu europejskiego, są w oczach takiego króla równie w skutkach swych niegodziwe jak wzgardy godne w pobudkach. Nagłe przejście Gulliwera z Lilliput, gdzie był olbrzymem, do rodu ludzi środ których karłem jest tylko, dobre sprawuje wrażenie. Też same pomysły znowu się powtarzają, ale rola opowiadającego zostawszy odmienioną, z innego na nie zapatrujemy się stanowiska, tak, iż to jest więcej rozwinięciem niż powtórzeniem.

 Kilka miejsc w opisie dworu w Brobdingnag, mają być wymierzone na damy dworu Londyńskiego, dla których Swift nie miał być z nadzwyczajnem uszanowaniem.

 Arbuthnot, sam uczony, ganił podróż do Laputy, dostrzegał zapewne rzuconą w niej śmieszność na towarzystwo królewskie. Pewno że są w niej miejsca wymierzone przeciw najpoważniejszym filozofom owego wieku. Utrzymują nawet iż jedno ściąga się do Newtona. — Owa przygoda z krawcem który wyrachował talią Gulliwera zapomocą półkola, i wziął mu miarę kreśląc figurę matematyczną, a potem przyniósł mu suknie bardzo źle i jak nie dla niego zrobione, ma się ściągać do omyłki drukarza, który dodawszy jedną cyfrę do rachunku astronomicznego Newtona tyczącego się odległości ziemi od słońca, powiększył ją do nieprzeliczonego stopnia. Przyjaciołom Swifta zdawało się także że myśl budziciela ( Flapper) podało mu zwykłe Newtonowi roztargnienie. Dziekan mówił raz do Drydena Swifta, że „sir Isaac był najnudniejszym w świecie człowiekiem w rozmowie. — Kiedy go kto o co pytał, on to pytanie kręcił i obracał w kółko po swojej głowie nim się nareszcie zdobył na odpowiedź.“ (Swift mówiąc to kreślił sobie kółka po czole).

 Lecz, chociaż Swift ubliżył może uszanowania jakie się należało jednemu z największych gieniuszów owego wieku, i chociaż wkilku pismach swoich, lekce sobie ważyć zdaje nauki matematyczne, w Gulliwerze jednak satyra ma raczej na celu nadużycie tych umiejętności niżeli je same. — Układacze projektów, przy akademji w Laputa, są wystawieni jako ludzie którzy z powierzchownemi tylko znajomościami matematycznemi, porywają się do tworzenia i wydoskonalania planów mechanicznych już to przez fantazyą, już przez obłęd umysłu. Za czasów Swifta wiele ludzi tego rodzaju, nadużywało łatwowierności nieumiejętnych, rujnowało ich na majątku, i opóźniało postęp nauki. Okrywając śmiesznością tych układaczy projektów, z których jedni zbyt zaufani w niedokładnych swych znajomościach, sami się oszukiwali, drudzy byli po prostu oszustami, Swift nienawidzący ich, bo oni to byli przyczyną strat poniesionych przez stryja jego Godwina, wziął niektóre myśli, a może i cały pomysł, z Rabelaisa z księgi V, 23 rozdziału, w którym Pentagruel zastanawia się nad zatrudnieniami dworzan kwint-essencyi królowej Entelechji.

 Swift, wyśmiał także professorów nauk spekulacyjnych, których przedmiotem badań, była tak w ówczas zwana Magia fizyczna i matematyczna, na żadnych pewnych nieoparta prawidłach, nie wskazana ani stwierdzona doświadczeniem, chwiejąca się pomiędzy umięjętnością i mistycyzmem. Do niej należała Alchimia, robienie figur bronzowych gadających, ptaków drewnianych latających, proszków sympatycznych, balsamów któremi nie ranę ale broń co ją zadała smarowano, flaszeczek essencyi którą całe morgi ziemi umierzwić można, i innych tym podobnych dziwów, pod niebiosa wynoszonych przez oszustów, którzy, na nieszczęście znajdowali takich co im wierzyli. Machina owego professora z Lagado, mająca służyć do przyspieszenia postępu nauk spekulacyjnych, i do pisania dzieł we wszelkich przedmiotach bez pomocy talentu i nauki, rzuca śmieszność na sztukę wynalezioną przez Rajmunda Lullus, a wydoskonaloną przez mądrych jego kommentatorów, lub na sposób mechaniczny za pomocą którego, podług Korneliusza Agrippy, jednego z uczniów Lullego, każdy człowiek może rozprawiać w każdym jakim bądź przedmiocie, i opatrzony w pewną liczbę wyrazów, imion i słów, utrzymywać długo dysputę z zaszczytem i subtelnością, broniąc danej sobie tezy i występując przeciw niej zarazem.

 Czytelnik mógł mniemać że się znajduje pośród owej wielkiej akademji w Lagado, czytając krótką i wielką sztukę inwencyi i demonstracyi zależącą na zastosowaniu danego przedmiotu do machiny złożonej z rozmaitych kół, stałych i ruchomych. Główne koło, było nieruchome; na niem były nazwy wszelkich istot i rzeczy mogących być przedmiotem rozprawy — jako to — Bóg, anioł, ziemia, niebo, człowiek, zwierze etc. — etc. W tem kole stałem znajdowało się drugie ruchome, na którem były napisane tak przez logików zwane Akcydencye: jako to: ilość, jakość, stosunek etc. Na innych kołach były attributa bezwzględne i względne etc. etc. jako też formuły pytań. Z obracania tych kół, w ten sposób, aby rozmaite attributa na daną przypadały kwestyą, wynikał pewien rodzaj logiki mechanicznej, którą Swift miał bezwątpienia na myśli opisując sławną machinę służącą do pisania książek. Przez ten sposób kompozycyi i rozumowania, starano się często posunąć do najwyższego stopnia tę Sztukę Sztuk jak ją zwano. — Kircher, który sto rozmaitych sztuk nauczał, odświeżył i wydoskonalił machinę Lullego: Jezuita Knittel, ułożył podług tegoż systematu „Trakt bity wszystkich sztuk i umiejętności.“ Brunus wynalazł sztukę logiki podług tegoż planu, a Kuhlmann przeraża nas do żywego zapowiadając wynalezienie machiny, która nietylko sztukę uniwersalnych wiadomości czyli systemat ogólny wszelkich umiejętności obejmować będzie, ale nawet sztukę umienia języków, wykładania autorów, krytykowania, nauczenia się historyi świętej i świeckiej, znania biografji wszelkiego rodzaju, nielicząc już Biblioteki Bibliotek, obejmującej extrakt wszelkich książek jakie tylko kiedy były drukowane. Kiedy taki erudyt, zapowiada, dość czystą łaciną, że można nabyć tych wszystkich znajomości za pomocą narzędzia mechanicznego, dość podobnego do zabawki dziecinnej, czas był zaiste ażeby satyra zgromiła te urojenia. Nie naukę więc, ale te sensu niemające zaciekania się, które niekiedy do godności nauki podnosić chciano, starał się Swift okryć śmiesznością. —

 W karykaturze układaczy projektów politycznych, przebijają się torysowskie wyobrażenia Swifta; a smutna historya Struldbruggów przypomina nam czas kiedy nasz autor powziął ku śmierci obojętność, którą poźniej ostatnie lata jego życia, daleko słuszniej miały mu dać uczuć. —

 Podróż do Houyhnhmów jest to uszczypliwa satyra na naturę ludzką, i oburzenie tylko, które, jak Swift sam w swojem Epitafie przyznaje, tak długo serce jego toczyło, natchnąć mu ją było wstanie. —

 Żyjący w kraju w którym ród ludzki podzielony był na małych tyranów i na schylonych pod jarzmem niewolników, miłośnik wolności i niepodległości codzień w oczach jego znieważanych, puściwszy raz wodze energji swoich uczuć, obrzydził sobie plemię mogące popełniać i znosić takie niegodziwości. Niezapominajmy, że codzień więcej upadał na zdrowiu, że szczęście jego domowe zniweczone zostało śmiercią kobiety którą kochał, i smutnym widokiem niebezpieczeństwa grożącego drugiej tyle mu drogiej osoby, własne życie jego zbyt wcześnie więdnące, pewność zakończenia go na ziemi której nie lubił, niemożność mieszkania w kraju w którym tak pochlebne otworzyły mu się nadzieje, niezapominajmy, mówię, że wszystkie te okoliczności razem złączone, wytłomaczyć mogą dostatecznie głęboką mizantropią Swifta, która wszelako nigdy dobroczynności, drogi do serca jego nie zamknęła. Uwagi powyższe, tyczą się nie tylko osoby autora, ale są zarazem usprawiedliwieniem dzieła jego. Dzieło to jakkolwiek nienawiścią ludzi natchnięte, przedstawia nam jednak naukę moralną w charakterze Jahuw. Autor nie chciał w nich skreślić ludzi oświeconych religią, lub przynajmniej światłem naturalnego rozsądku, ale znikczemniałych samowolnem skrępowaniem władz swych umysłowych i wrodzonych popędów, takich słowem, jakiemi ich, niestety, w ostatnich klassach społeczeństwa widziemy, pogrążonych w ciemnocie i z niej wypływających występkach. Pod tym względem, wstręt który obraz ten wzbudza, zbawiennym tylko być może i moralnym: czyż się bowiem nie zbliża do takiego Jahu człowiek zwierzęcej zmysłowości, okrucieństwu i chciwości oddany. —

 Nie utrzymujemy, wszakże, aby cel moralny dostatecznym był do usprawiedliwienia skreślonego przez Swifta obrazu człowieka w stanie zbliżającym go do zwierząt poniżenia. Moraliści powinni naśladować dawnych Rzymian, karzących publicznie oburzające okropnością zbrodnie, tajemnie zaś, występki przeciw wstydliwości.

 Pomimo owych (jakkolwiek na rozsądku lub uprzedzeniach opartych) niepodobieństw do prawdy, Podróże Gulliwera powszechną na siebie zwróciły uwagę; a zasługiwały na nią, równie nowością pomysłu jak i rzeczywistą wewnętrzną wartością. Lucian, Rabelais, Morus, Bergerae, Alletz i wielu innych, kładli już byli dawniej w usta zmyślonych podróżnych własne w idealnym świecie dotrzeżenia.

 Ale wszystkie znane nam utopie oparte były na dziecinnych zmyślaniach, lub służyły tylko za ramy do systematu praw niewykonalnych w praktyce. Swift dopiero pierwszy, sens moralny swego dzieła rozweselił humorem, pozorna jego niedorzeczność zniknęła pod dowcipem i uszczypliwą satyrą, a charakter i styl opowiadającego daje w nim barwę rzeczywistości, najniepodobniejszym do prawdy zdarzeniom. Charakter urojonego podróżnika, jest zupełnie podobny do charakteru Dampiera lub któregokolwiek innego niezmordowanego żeglarza owego wieku, posiadającego odwagę i zdrowy rozsądek, przebiegającego dalekie morza, nic z angielskich swoich uprzedzeń nie tracąc, z któremi wróciwszy do Portsmouth lub Plymouth, opowiada z poważną prostotą co widział i co słyszał w cudzoziemskich krajach. Charakter ten, jest tak wyłącznie angielski, iż trudno aby go cudzoziemiec zdołał ocenić.

 Spostrzeżenia Gulliwera nie są nigdy ani dowcipniejsze ani głębsze, niż którego z kapitanów okrętów kupieckich, lub chirurgów z City który odbył daleką podróż morską.

 Robinson Crusoe opowiadając przygody daleko więcej do rzeczywistości zbliżone, nie przewyższa może Gulliwera w powadze i prawdopodobieństwie powieści.

 Opisanie osoby samego Gulliwera tak jest pełne życia iż majtek jeden utrzymywał że znał dobrze kapitana Gulliwera, ale że on mieszkał w Wapping a nie w Rotherhithe. Ta właśnie sprzeczność pomiędzy naturalną łatwością i prostotą stylu a opowiadanemi dziwami, stanowi jeden z najczarowniejszych powabów tej pamiętnej satyry, wyszydzającej ułomności, głupstwa i występki rodu ludzkiego.

 Dokładne wyrachowania znajdujące się w pierwszych dwóch częściach zwiększają jeszcze prawdopodobieństwo powieści. Powiadają, iż kiedy proporcye starannie są zachowane w opisie przedmiotu jakiego znajdującego się w naturze, cudotworność jego, czy małością czy wielkością zadziwiająca, mniej się nam czuć daje. Pewną jest rzeczą, że zachowanie proporcyi jest nieodzownym przymiotem prawdy, a tem samem i prawdopodobieństwa. Jeżeli czytelnik raz przypuści istnienie ludzi, których jak naocznie przez siebie widzianych podróżny nam opisuje, nieznajdzie już potem najmniejszej sprzeczności w całym ciągu powieści. Owszem zdaje się że Gulliwer i ludzie których widzi, postępują sobie we wszystkiem tak jak powinni znajdując się w pomyślanych przez Autora okolicznościach. Pod tym względem największą pochwałą podróży Gulliwera jest zdanie uczonego jednego prałata irlandskiego mówiącego iż są w niej takie rzeczy o których go nikt nie przekona żeby mogły być prawdziwe.

 Wiele jest także sztuki w ukazaniu nam Gulliwera tracącego stopniowo, pod wpływem otaczających go w Lilliput i Brobdingnag przedmiotów, wyobrażenia swoje o proporcyach postaci ludzkiej, i przejmującego w tym względzie wyobrażenia olbrzymów i pigmeów pomiędzy któremi żyje.

 Kończąc te nasze uwagi, zwróciemy jeszcze baczność czytelnika na nieporównaną sztukę z jaką podzielone są czynności ludzkie pomiędzy owe dwa plemiona urojonych istot, aby uczynić satyrę dodatniejszą i żywszą. Jntrygi i swary polityczne, te główne zatrudnienia dworzan europejskich, przeniesione do dworu drobnych sześciocalowych istot, stają się śmiesznemi, gdy tym czasem lekkomyślność kobiet i rozpusta dworów Europy, wystawione przez Autora w damach dworu Brobdingnag, stają się potwornościami wzbudzającemi obrzydzenie, w narodzie zastraszającej wysokości wzrostu. Temi to, i tysiącznemi innemi sposobami, w których zawsze rękę mistrza widziemy, a których skutek czując bezpośrednio, po długim jednak dopiero rozbiorze jesteśmy wstanie pojąć przyczynę: gieniusz Swifta utworzył z baśni o karłach i olbrzymach romans, który pod względem sztuki opowiadania, i prawdziwego ducha satyry równego sobie nie ma. Podróże Gulliwera wkrótce stały się głośnemi w Europie. Voltaire, bawiący wówczas w Anglji wychwalał je przyjaciołom swoim we Francyi i zalecał im przełożenie tego dzieła na język ojczysty. Przełożenie to wziął na siebie l’abbé Desfontaines. Wątpliwości jego, obawy, usprawiedliwiania się spisane są w ciekawej przedmowie, najlepsze mogącej dać wyobrażenie o usposobieniu umysłowem ówczesnego literata francuzkiego.

 Tłomacz przyznając jako czuje że obraża wszystkie zasady, prosi o wybaczenie szalonym zmyśleniom, które starał się przebrać po francuzku, wyznaje iż w niektórych miejscach pióro wypadało mu z ręki z zadziwienia i wstrętu widząc wszelką przyzwoitość tak zuchwale przez satyryka angielskiego obrażaną. Drży z bojaźni, aby niektóre uszczypliwe pociski Swifta nie były zastosowane do dworu Wersalskiego, zapewniając najuroczyściej i rozwlekle, że wymierzone były na Torysów i Whigów ( torys et whigs) burzliwego królestwa Angielskiego. Kończy nareszcie zapewniając czytelników iż nie tylko odmienił wiele pomniejszych ustępów, w celu przyprawienia ich do gustu swych ziomków, ale nawet poopuszczał wszystkie szczegóły żeglarskie i wiele innych zbytecznych drobiazgowości tak szpecących oryginał. Pomimo tej skrupulatności i affektacyi gustu, tłomaczenie nie jest najgorsze. Prawda że l’abbé wynadgrodził to sobie wydając dalszy ciąg podróży w stylu bardzo odmiennym od oryginału jak to łatwo sobie wystawić możemy.

 I w Anglji także ukazał się dalszy ciąg Podróży Gulliwera (niby to trzeci tom). Jest to najbezwstydniejsza w świecie literackim kradzież i fałsz — bo nietylko że chciano udać ten dalszy ciąg za dzieło autora Gulliwera, ale nadto była to tylko kopia jednego bardzo mało znanego dzieła francuzkiego l’ Histoire des Sévérambes.

 Oprócz podobnych kontynuacyi, dzieło to jak zwykle każde które tak wielkiej dostąpiło wziętości, podało myśl do naśladowania, parodyi, wydawania objaśnień, natchnęło kilku poetów, było powodem pochwał i satyr na autora, słowem pociągnęło za sobą cały orszak towarzyszący zazwyczaj tak popularnym tryumfom, niezapominając nawet o niewolniku idącym za wozem, którego zelżywe obelgi przypominały tryumfującemu autorowi że był jeszcze człowiekiem. —

 Podróże Gulliwera zjednały autorowi większe jeszcze niż wprzódy względy u księcia Gallji. Odebrał uprzejme listy pełne grzeczności i żartów o Gulliwerze, Jahusach i Lilliputach. Swift opuszczając Anglią prosił księżnę i mistress Howard o mały podarunek na pamiątkę zaszczytnej dla niego różnicy którą zdawały się czynić, pomiędzy nim, a ludźmi stanu jego. Na podarunek księżnej położył cenę 10 funtów szterlingów a zaś podarunek mis Howart miał być wartości jednej gwinei. Księżna obiecała mu medale których nigdy nie ujrzał, mis Howart wierniej dotrzymała słowa, i posłała Swiftowi pierścień wraz z listem na który Swift imieniem Gulliwera odpisał, dołączając małą złotą koronę mającą wyobrażać dyadem królów Lilliputu. Księżna raczyła przyjąć łaskawie sztukę materyi jedwabnej z rękodzieł Irlandskich, i kazała sobie suknią z niej uszyć. — Swift w listach swoich trochę za często wspomina o tym prezencie. Wszystko zdawało się zapowiadać iż w razie gdyby książę na tron miał wstąpić, „Gulliwer, podług słów lorda Peterborough powinien tylko wysmarować kredą podeszwy i nauczyć się skakać na linie, aby został biskup

IV

Swift był wzrostu wysokiego, silnej i kształtnej budowy ciała, oczy miał niebieskie, płeć śniadą, brwi czarne i gęste, nos trochę orli, a w rysach jego malował się charakter poważny, dumny i nieustraszony.

 W młodości swojej uchodził za bardzo przystojnego męzczyznę, a w podeszłym wieku wyraz twarzy jego jakkolwiek surowy, był szlachetny i nakazujący uszanowanie. — Mówił z łatwością i ogniem w obec zebranego zgromadzenia, a zręczność jego w odpieraniu przeciwnika tak silną mogła stać się bronią w sporach politycznych, że ministrowie królowej Anny żałowali nieraz zapewne że Swift niezasiadał pomiędzy biskupami izby parów. Rząd Irlandyi obawiał się równie jego wymowy jak jego pióra.

 W towarzystwie był łatwy i uprzejmy, chociaż poniekąd oryginalny; ale tak się umiał zastosować do okoliczności iż powszechnie był poszukiwanym.

 Kiedy wiek i choroba przytępiły w nim żywość dowcipu i zakłóciły stateczność jego umysłu, znajdowano jeszcze upodobanie w jego rozmowie, zajmującej nietylko znajomością świata ale i satyrycznym humorem którym zaprawiał spostrzeżenia i anekdoty swoje.

 W miarę jednak jak pamięć jego słabła, sam spostrzegał iż w opowiadaniach swoich zbyt często się powtarzał. — Rozmowę jego, żarty, odpowiedzi uszczypliwe, miano za niezrównane, ale, jak wszystkim którzy nawykli despotycznie rej wodzić w rozmowie, niespodziewany opór, nakazywał mu niekiedy milczenie.

 Lubił bardzo igrać ze słowami. — Najlepszy może żart w tym rodzaju, było zastosowanie następującego wiersza Wirgiliusza.

“Mantua, vae! miserae nimium vicina Cremonae“

do damy, która mantylką zrzuciła na podłogę skrzypce kremońskie.

 Drugi raz, zabawniej jeszcze pocieszył jednego niemłodego już człowieka, który zgubił okulary. „Jeźli noc całą deszcz padać będzie, znajdą się rano.“

Nocte pluit tota, redeunt spectacula mane.

(Okulary nazywają się spectacles po angielsku).

 Na dowód wyższości jego w rzeczywistszym rodzaju dowcipu, przytoczymy tu następujące anekdoty. Człowiek jeden, wysokiej rangi, lecz nienajlepszego charakteru, wziął sobie za godło: „ Eques haud male notus“ które Swift tak wyłożył: „Tak dobrze znany że mu nikt nie ufa.“ Lubił bardzo improwizować przysłowia. Chodząc raz w ogrodzie jednego ze swoich znajomych, z kilkoma innemi osobami, i widząc że pan domu ani myśli poczęstować ich owocem, rzekł, iż babka jego zwykle mówiła:

 Always pull a peach  When it is in your reach. Zawsze zerwij brzoskwinię Kiedy ci się nawinie.

I zastosował te słowa dając przykład towarzystwu.

 Drugi raz przejeżdżając się wierzchem, towarzyszący mu znajomy spadł z konia śród kałuży

 The more dirt,  The less hurt; Im błoto większe Tem leże w niem miększe.

Zawołał Swift, a leżący w błocie podniósł się na pół pocieszony; był to człowiek wielkie mający upodobanie w przysłowiach; i zdziwił się mocno iż to które diekan tak na swojem miejscu przytoczył nie było mu znane.

 Dziennik Swifta pisany do Stelli, dowodem jest z jaką łatwością składał wiersze, w najmniej znaczącym przedmiocie. — Płodność jego w tym względzie była zadziwiającą. —

 Niezmiernie lubił czystość, i posuwał ją aż do przysady. Lubił także wszelkie ćwiszenia ciała, a szczególniej chodził dużo. — Nasi dzisiejsi piechotnicy śmieliby się z zakładu Swifta, że pójdzie do Chester robiąc po 10 mil na dzień (odległość cała wynosi około 200 mil). — Pomimo tego mniemano, iż Swift zbytniem używaniem ruchu, zdrowie swoje nadwerężył. — Dobrym był jeźdźcem i lubił jeździć konno; znał się przytem na koniach, obrał sobie to szlachetne zwierze za godło wyższości moralnej pod nazwiskiem Huyhnhnmów. Przyjaciołom swoim, a szczególniej Stelli i Vanessie zalecał używanie ruchu i agitacyi, i wystawiał im to nawet niejako za powinność. — W każdym nieledwie liscie mówi o tem jak o rzeczy koniecznie potrzebnej do swego zdrowia, które głuchotą i uderzaniem krwi do głowy bardzo było nadwerężone. —

 Skrofuliczny stan ciała jego, przyczynił się może i do osłabienia władz umysłowych. Najwłaściwszą jednak tego przyczyną, było zbieranie się wody na muzgu, jak się przy otworzeniu ciała pokazało.

 Dziekan był dobroczynnym, ale nieograniczał swojej, dobroczynności na zwyczajnem rozdawaniu jałmużny. Chociaż miał zawsze przy sobie pewną summę różnych pieniędzy dla rozdawania ich potrzebującym wsparcia, najwięcej uważał na to, aby prawdziwie biednym udzielać wsparcia a nie zachęcać lenistwo. — Przyjmowany był wszędzie z oznakami najgłębszego uszanowania. Zwykł był mówić iż publiczność powinna by mu się składać na kapelusze, gdyż je niszczył w momencie oddając ukłony — które ze wszystkich stron odbierał.

 Wystawił raz na próbę w bardzo zabawny sposób zaufanie jakie w słowach jego pokładano. Dla widzenia zaćmienia słońca zebrało się raz mnóstwo pospólstwa około dziekanji. Swift, znudzony hałasem, kazał powiedzieć przez kościelnego sługę, że zaćmienie, z rozkazu dziekana St. Patrycego na poźniej odłożone zostało. Osobliwsze to uwiadomienie z wielkiem przyjęto poważaniem, i lud się rozszedł. W charakterze Sfifta, jako autora, trzy szczególnie uwagi godne widziemy własności.

 Pierwszą jest cechująca go a tak rzadko autorom, przynajmniej od spółczesnych, przyznawana oryginalność: i najsurowszy krytyk odmówić mu jej nie może. Johnson nawet przyznaje, iż nie ma może pisarza któryby tak mało od innych pożyczył, i któryby równie słusznem prawem za oryginalnego mógł być poczytanym. W rzeczy samej nie znamy żadnego dzieła któreby Swiftowi za wzór służyć mogło, a kilka pożyczonych pomysłów, stały się jego własnością, skoro raz piętno swoje na nich wycisnął.

 Drugą własnością Swifta o której wyżej już mówiliśmy, była obojętność jego zupełna na sławę literacką. Używał swego pióra jak prosty rzemieślnik używa narzędzi swego rzemiosła, wcale do niego wielkiej nie przywięzując ceny. Dbał o to ażeby zdanie jego przemogło, opór go niecierpliwił, gniewał się na zbijających jego zasady, i chcących go oddalić od celu który sobie zamierzył; ale z tem wszystkiem bardzo był obojętnym na wziętość pism swoich, i obojętność ta nosi na sobie cechę zupełnej szczerości. Rzucał je na świat jak od niechcenia, tając nazwisko swoje, i ustępując zysku jaki przynieść mogły, co dowodzi jak lekce sobie ważył rzemiosło autora z professyi. —

 Trzeciem znamieniem Swifta w zawodzie literackim było, iż celował w każdym wydziale pismiennictwa w którym tylko sił swoich spróbował. Ma się rozumieć iż nie mówiemy tu o kilku odach pindarycznych i o wierszach łacinskich które zbyt małej są wartości, abyśmy je mieli do dzieł jego policzać. Można wprawdzie znajdować, iż używał niekiedy talentu swego w sposób lekkomyślny a nawet gminny; ale jego wiersze angielsko łacinskie, zagadki, niebardzo przystojne opisy, jego porywcze satyry polityczne, są wyborne oile przynajmniej tego rodzaju utwory takiemi być mogły, i każą nam tylko żałować iż tak gienialne zdatności w szlachetniejszym nie zostały użyte celu.

 Posiadał w najwyższym stopniu sztukę zachowania prawdopodobieństwa w zmyśleniu, i, jakeśmy to już napomknęli mówiąc o Podróżach Gulliwera, sztukę kreślenia i stosownego przeprowadzenia zmyślonego charakteru w każdem położeniu i we wszelkich okolicznościach. Sztuka ta zależy po większej części na zachowaniu ścisłej akuratności w opisie drobnych szczegółów formujących niejako pierwszy plan powieści przez naocznego opowiadanej świadka; jako rzeczy które opowiadającego tylko żywo obchodzićby mogły. Tak kula karabinowa co gwiznie koło ucha większe na żołnierzu wczasie bitwy czyni wrażenie, niż huk nieustający całej artyleryi.

 Ale dla oddalonego widza wszystkie te szczegóły stracone są w biegu ogólnym wypadków. Trzeba było posiadać rozeznanie Sfifta albo De Foe, autora Robinsona Crusoe i Pamietników Kawalera, aby uchwycić owe drobiazgowe szczegóły tak silnie uderzające widza, który obszernością swego pojęcia lub wychowaniem nie wdrożył się do ogólnego zapatrywania się na rzeczy. Dowcipny autor Historyi Fikcyi, Dunlop, uprzedził mnie w porównaniu które zamierzałem uczynić, pomiędzy Gulliwerem i Robinsonem Crusoe. Przytoczę tu parę słów jego, zupełnie własną moją myśl oddających.

 Rozwinąwszy swoje założenie, wykazując jak Robinson Crusoe swój opis burzy czyni podobnym do prawdy: „Te drobne szczegóły,“ dodaje, skłaniają nas do wierzenia całej powieści. — Nie można przypuścić iżby je był wspomniał gdyby niebyły prawdziwe. Te same szczegóły drobiazgowe uderzają nas w podróżach Gulliwera; nakłaniają nas one do wierzenia na pół, najniepodobniejszym do prawdy rzeczom.“ — Niewątpiono nigdy o talencie Autora Robinsona, ale zakres znajomości jego niebył bardzo rozległy. Wyobraźnia też jego jednego tylko czy dwóch bohaterów wydać była w stanie. — Pospolity żeglarz, jak Robinson Crusoe; żołnierz prostak jak jego Kawaler; oszuści najniższego rzędu, jak niektóre z utworzonych przez niego charakterów: oto są role jakie mu zasób jego wiadomości dozwolił wystawić na scenę. Można go porównać do owego czarownika w powieści indyjskiej, co mocą swych czarów kilku tylko zwierząt mógł przybierać na siebie postać. Swift zaś jest to ów derwisz perski, którego dusza w czyje chce może przejść ciało, widzieć jego oczami, owładnąć cały jego organizm, a nawet umysł jego opanować. — Podróżny Lemuel Gulliwer, astrolog Jzaak Bickerstaff, Francuz, nowę podróż do Paryża piczący, mistress Harris, kucharka Marya, ów przyjaciel ubogich który w celu przyniesienia im ulgi, radzi aby im dzieci pozjadać, ów zapalony whig, robiący przedstawienia tyczące się szyldów w Dublinie, wszystkie te charaktery są równie różne jeden od drugich, jak się zdają być różne od dziekana świętego Patrycego. — Każdy zachowuje właściwe sobie piętno, działa w właściwej sobie sferze, i zastanawia się szczególniej nad okolicznościami które w położeniu jego społeczeńskiem, lub przez sposób widzenia najwięcej go osobiście zajmować mogą.

 Z twierdzenia które powyżej założyłem o sztuce nadania prawdopodobieństwa powieści zmyślonej, wynika następujący wniosek na tejże oparty zasadzie. Jeżeli szczegóły drobiazgowe zajmują przedewszystkiem uwagę opowiadającego, i stanowią wielką część jego powieści, okoliczności większej daleko wagi, częściowo tylko uwagę jego na siebie zwracają; czyli, inaczej mówiąc, w powieści równie jak na obrazie, są przedmioty bliższe i dalsze, a w miarę ich oddalenia zmniejszają się koniecznie w oczach tego który je opisuje. I w tym względzie, Swift niepospolitą rozwinął sztukę. — Gulliwer z mniejszą opowiada dokładnością to co słyszał, niż to co sam na swoje oczy oglądał. Opis ten podróży nie jest jak inne podróże do krojów Utopji, dokładnym obrazem rządu i praw tych krajów, ale zawiera tylko wiadomości ogólne, jakie zwykle podróżny przez ciekawość stara się powziąść, przebywając kilka miesięcy pośród obcego ludu. — Słowem, opowiadający jest punktem około którego obraca się, i do którego ściąga się cała osnowa powieści, opisuje te tylko rzeczy które mu okoliczności naocznie widzieć dozwoliły, ale nieopuszcza najmniejszego wypadku, który w jego mniemaniu mógł być ważnym, bo osobiście go obchodził. —