Podróż zimowa - Jaume Cabre - ebook + audiobook + książka

Podróż zimowa ebook i audiobook

Jaume Cabre

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Podróż zimowa przypomina wielowątkową opowieść, zapowiadającą opus magnum Cabrégo – Wyznaję.

Płatny morderca na tropie innego płatnego mordercy, na którego życie także ktoś nastaje. Szlifierz diamentów z Amsterdamu, znany pod wieloma imionami, który próbuje wkraść się w łaski łódzkiego jubilera. Daleki potomek tego jubilera, który jako dziecko przeżył Treblinkę, zmaga się ze swoimi demonami. Przeżywający kryzys pianista podczas swojego recitalu widzi w pierwszym rzędzie Franza Schuberta, choć ten nie żyje od 150 lat. Kataloński organmistrz, surowo ukarany za zbrodnię, przy której nawet nie był obecny.

Cabré zwodzi, podąża meandrami i bawi się z czytelnikiem – czasem na poważnie, czasem z przymrużeniem oka, a czasem wręcz kipi humorem. Nakłada na siebie różne plany czasowe, miesza wątki. I stawia dziwne pytania. Na przykład, czy Jan Sebastian Bach był autorem muzyki dodekafonicznej? Albo czy istnieje najbardziej przesłodzony utwór muzyczny?

Prowadzi wyrafinowaną grę. Podsuwa fałszywe tropy, fałszywe cytaty, z nonszalancją powołuje się na nieistniejące autorytety, z premedytacją myli rzeczywistość z fikcją. Chwilami wystawia czytelników na próbę, ale jednocześnie dostarcza tym, którzy przyjmą reguły gry, wspaniałej zabawy: podążania tropem tematów powracających jak w utworze muzycznym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 47 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,0 (125 ocen)
49
40
25
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JaDynia

Całkiem niezła

Ciekawe opowiadania.
00
Agathe_a

Dobrze spędzony czas

Zbiór powiadań niby odrębnych, z jednak przeplatających się że sobą. Cabré niczym malarz snuje przed nami zaskakujące historie. I ta muzyka w tle.... Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału ‌VIATGE D’HIVERN
Przekład ANNA ‌SAWICKA
Redaktor prowadzący, redakcja ‌ADAM ‌PLUSZKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN ‌JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne ‌i typograficzne ANNA POL
Łamanie | ‌manufaktu-ar.com
Na okładce wykorzystano ‌obraz ‌Fiodora Karłowicza Burchardta (1854–1919) ‌Zimowy ‌pejzaż z trojką na ‌wiejskiej drodze.
Opowiadanie ‌Opus ‌postumumpierwotnie ukazało się ‌w przekładzie Barbary Łuczak ‌w „Czasie Kultury” 2004, ‌nr 5–6. ‌W tym samym numerze opublikowane ‌zostało opowiadanie Dwie minuty ‌w przekładzie ‌Dominika Tomaszewskiego.
Viatge ‌d’hivernThe translation of ‌this work was supported ‌by a grant from ‌the ‌Institut Ramon Llull
© Jaume ‌Cabré, ‌2000, ‌2014Copyright © ‌for the translation ‌by Anna SawickaCopyright ‌© ‌for the ‌Polish edition by Wydawnictwo ‌Marginesy, Warszawa 2018
Warszawa ‌2018Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65973-34-4
Wydawnictwo Marginesy ‌Sp. z o.o.ul. Forteczna ‌1a01-540 Warszawatel. 48 22 839 91 27e-mail: ‌[email protected]
Konwersja: eLitera ‌s.c.
.

KSIĄŻKA ‌UHONOROWANA

Nagrodą Fundacji ‌Enciclopèdia Catalana, 1999 ‌

Nagrodą pisma „Serra d’Or”, ‌2001

AUTOR NAGRODZONY ‌TYTUŁEM

Premi ‌d’Honor de les Lletres ‌Catalanes

dla najlepszego ‌pisarza katalońskiego, 2010

Krzyżem Świętego ‌Jerzego,

najwyższym ‌katalońskim ‌odznaczeniem, 2014

Nagrodą Księgarzy Katalońskich ‌

za całokształt ‌twórczości, 2017

ANNA ‌SAWICKA– iberystka, pracownik ‌Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor ‌„Studiów Iberystycznych”, tłumaczy ‌z języka ‌katalońskiego ‌i hiszpańskiego. Przez pięć lat ‌była ‌lektorem języka polskiego i wykładowcą ‌literatury ‌polskiej ‌na Uniwersytecie Barcelońskim. Zajmuje się m.in. literaturą i kulturą katalońską (Paryż–Barcelona–Sitges. Modernistyczny „genius loci” w Katalonii z perspektywy Santiago Rusiñola, 2003, Drogi i rozdroża kultury katalońskiej, 2007). Ma w dorobku przekłady kilku katalońskich dramatów (Sergi Belbel, Josep Maria Benet i Jornet, Carles Batlle, Josep Pere Peyró, Lluïsa Cunillé, Guillem Clua) oraz opowiadania Pere Caldersa i Javiera Tomeo (Minihistorie, 2009), średniowieczny brewiarz mistyczny Ramona Llulla (Księga Przyjaciela i Umiłowanego, 2003), a także powieści Alberta Sancheza Pinola (Chłodny dotyk, 2006), Lluisa-Antona Baulenasa (Za worek kości, 2008), Marii Angels Anglady (Skrzypce z Auschwitz, 2010) i Eduarda Mendozy (Miasto cudów, 2010). W 2013 roku ukazała się w jej przekładzie pierwsza tłumaczona na język polski powieść Jaume Cabrégo, Wyznaję, w 2014 Głosy Pamano, w 2015 Jaśnie pan, w 2016 Cień eunucha, a rok później Agonia dźwięków.

W 2015 roku została uhonorowana prestiżową nagrodą Instytutu Ramona Llulla. Kapituła uznała, że Głosy Pamano to najlepszy przekład literacki z języka katalońskiego.

Dla Margaridy

I

OPUS POSTUMUM[1]

.

Röderleinówny cierpiały katusze, ale wytrzymały do dwunastej wariacji z szacunku dla wykonawcy, który był ich nauczycielem. Fircyk wystrojony w dwie kamizelki uciekł po piętnastej.

E.T.A. HOFFMANN[2]

Uregulował wysokość taboretu, niedostosowanego do jego wzrostu. A przecież pół godziny temu sam wszystko sprawdził. Nie, teraz jest za wysoko. Mam wrażenie, że jest niestabilny, nieprawdaż? Cholera. Teraz dobrze. Nie. Tak. Wyciągnął chusteczkę z kieszeni fraka i przetarł dłonie. Przy okazji przeciągnął chusteczką po nieskazitelnych klawiszach, jakby chciał zetrzeć z nich pot poprzednich konsternacji. Podciągnął mankiety koszuli. Jestem jedną wielką agonią. Zaschło mi w gardle, krew mi się burzy, a serce pęka od nadmiaru spraw. Żeby tylko nie drżały ręce. Po prawej, tam gdzie publiczność, martwa cisza. Wolał nie sprawdzać, czy coś mu się nie przywidziało, kiedy odruchowo wchodząc na scenę, rzucił okiem na pierwsze rzędy. Musiał się pomylić. W przeciwnym razie natychmiast trzeba by odwołać koncert. Zakaszlała jakaś kobieta. Teraz dobiegł go męski kaszel, wyraźny, mimo dużej odległości, dający wyobrażenie o wielkości sali. Nie, po mojej prawej stronie nie ma nic, nic się nie dzieje. Tylko lód, wróg, śmierć. Taboret centymetr do tyłu.

Na samej górze, na trzecim piętrze, wieki całe od sceny, miodowo-bursztynowe spojrzenie ukryte w półmroku przeżywało katusze, towarzysząc Peremu Brosowi, który już od czterech minut ścierał lęk z dłoni przy rosnącym zaniepokojeniu publiczności śledzącej uważnie każdy jego ruch.

Pere Bros ponownie podciągnął mankiety koszuli. Znów poczuł absurdalny, samobójczy zew z prawej strony, ale mu nie uległ. W tym momencie dwie duże krople potu spłynęły mu po czole i zmąciły wzrok, a równocześnie na trzecim piętrze miodowo-bursztynowe oczy spociły się łzą nad biednym Perem, czyż oni wszyscy nie zdają sobie sprawy, jak on cierpi, jakie przeżywa męki? Bros musiał ponownie wyciągnąć chusteczkę. Znów otarł oczy. Z nadludzkim wysiłkiem zakrył twarz rękami, odpędził od siebie absurdalną zjawę, która mu się objawiła, kiedy wyszedł na scenę, i pogrążył się w myślach o śmierci. Wziął kilka głębokich wdechów i zagrał pierwsze akordy tajemniczej sonaty dziewięćset sześćdziesiątej, a publiczność przeszył dreszcz paniki, co on robi, dlaczego zaczyna od końca, przecież według programu... ten facet ma nie po kolei w głowie, czemu nie trzyma się ustalonego porządku? a bursztynowe oczy wsłuchiwały się uważnie w ostatnią medytację o śmierci, jak to ujął Wesselényi w nieznanych jej słowach, najbardziej intymną medytację o śmierci, skomponowaną przez człowieka, który zwykł był płakać w tonacji B-dur.

Po czterdziestu dwóch minutach i trzynastu sekundach już nikt w audytorium nie zadawał sobie pytania, dlaczego zaczął od końca; wszyscy w napięciu czekali, czekali. Wybrzmiała ostatnia nuta, a Pere Bros nadal siedział z rękami uniesionymi nad klawiaturą, jak demiurg, który demonstruje potęgę swojego cudu, i udało mu się po raz pierwszy i ostatni w karierze wyegzekwować od publiczności dziesięć, piętnaście nieskończenie długich sekund ciszy. Dopiero wtedy odprężył się, opuścił dłonie, poczuł się nieludzko zmęczony i usłyszał brawa. Wstał, odwrócił głowę w prawo, skąd ziało chłodem, a wtedy tak, wtedy znów go zobaczył, siedział w pierwszym rzędzie, fotel numer siedem, w tych charakterystycznych modnych okularkach, szerokie czoło, kręcone włosy, niestosowne ubranie, sztywny jak na trupa przystało, świdrował go wzrokiem, zdystansowany na odległość nieskończoności od entuzjastycznych oklasków, bo on z całą pewnością oceniał jego wykonanie krytycznie. Zimny pot. Pere Bros opuścił scenę wśród głośnego entuzjazmu. Kiedy wrócił do ukłonów i dziękował publiczności za brawa, przyszło mu do głowy, że prawdziwy Schubert ma taką samą minę jak na portrecie zdobiącym wydanie Voyage d’hiver[3], rzetelnej, acz kontrowersyjnej biografii, którą Gaston Laforgue opublikował na początku XX wieku. Wycofując się za kulisy, przypomniał sobie opinię Laforgue’a, utrzymywał on bowiem, że trzy sonaty z 1828 roku, nazywane pośmiertnymi, powstały w porywie pychy, w reakcji na wiadomość, że Beethoven właśnie zmarł i droga wolna. Ręce spocone, jakby ciągle siedział nad klawiaturą. Wyszedł jeszcze raz, przy gromkich brawach. Nic więcej nie zagram. Dopóki Schubert sobie nie pójdzie. Niech go wyrzucą z audytorium. Na litość boską, przecież przed nim nie zagram. Ukłonił się. Wtedy przypomniał sobie o tamtym dniu przy placu Graben w Wiedniu, kiedy jego ukochany Zoltán Wesselényi powiedział mu, nad filiżanką bardzo gorącej czekolady, ależ skąd, Peter, żadnych porywów nie było. Schubert pozostawił szkice, rękopis pełen wątpliwości i poprawek świadczących o wahaniach przy komponowaniu tych trzech sonat; żadnych porywów. (Wesselényi poparzył sobie język gorącą czekoladą. Zawsze taki roztargniony, zawsze taki smutny, ten mój Zoltán). Peter, Schubert dobrze wiedział, co robi, wiedział, że przeżywa własną śmierć. Zwłaszcza w sonacie dziewięćset sześćdziesiątej według katalogu Deutscha.

– Stary, to było genialne. Ale z ciebie skurwysyn – podniecał się Pardo, wypychając go znowu na scenę.

Kiedy wrócił za kulisy, nadal słyszał oklaski, ale poprosił woźnego o zamknięcie drzwi; nie będzie już wychodził.

– Koniec z porankami.

– Był tylko koncert w Dniu Świętej Łucji. A sala jest pełna po brzegi. Co ci nie pasuje?

– Idę do garderoby – wykręcił się od odpowiedzi naburmuszony.

– Masz gości. Madame Grossmann.

– Nie chcę nikogo widzieć.

– Madame Grossmann.

– Powiedziałem, że nikogo.

– Cholera, a co cię podkusiło, żeby zmienić kolejność utworów?

– Po koncercie ma na mnie czekać taksówka.

– Nie ma mowy. Po koncercie masz spotkanie z madame Grossmann i wywiad.

– Nie: taksówka.

– Wiedziałem, że z ciebie kawał skurwysyna.

Andante sostenuto dziewięćset sześćdziesiątej to śmierć, która się wyłania z mgieł nad Dunajem, najpierw odległa, później przerażająco bliska, a Pere Bros stworzył idealne napięcie w ciągu trzech minut ekspozycji tematu, poprzez stopniowe crescendo, niemożliwe do osiągnięcia, jeśli się nie ma złotych rąk i diamentu w każdym palcu. A następnie w repryzie udało mu się osiągnąć tak intensywną ciszę, że było słychać, jak oddycha boazeria na ścianach sali koncertowej. Dlatego i tylko dlatego zdobył się na uśmiech do swego obrażonego agenta podążającego za nim krok w krok w kierunku garderoby. Zamknął mu drzwi przed nosem, mnie, facetowi zastępującemu mu głos, pamięć i terminarz!

Pere Bros nalał sobie kieliszek veuve ambal, jakby to był rutynowy, bezproblemowy recital. Ale wymknęła mu się jedna łza. Podszedł do pianina i z miłością przeciągnął dłonią po klawiszach. Wypił łyk, zasiadł przed instrumentem i pochylił głowę zniechęcony. Wtedy jego wzrok padł na paczkę, którą dostarczono w momencie, gdy wychodził na scenę. Ekspres, przesyłka lotnicza z Wiednia. Szybko rozerwał papier. Książka robiła wrażenie. Na okładce kościół Franciszkanów w Wiedniu, gdzie Fischer grał na organach przez trzydzieści trzy lata. I dedykacja Zoltána: „Dla Perego Brosa, który sprawił mi największą w życiu radość, mówiąc, że jeszcze po upływie dwudziestu pięciu lat pamięta moją wersję D 960 jako wzorową, od kogoś, kto nie zdobył się na odwagę kontynuowania nieludzkiej kariery solisty. Niech czuwają nad nami ukochany Schubert i gigantyczny Fischer. Twój przyjaciel Zoltán Wesselényi”.

Napił się szampana i zatopił w przeszłości, odległej przeszłości.

***

Siedząc przy starym pianinie w archiwum, gdzie spędzał wszystkie godziny życia, od kiedy pogrążył się w smutku, grał si bemol, la, re bemol, si, do. Powtórzył temat Fischera i podszedł do okna. Na zewnątrz niebo Wiednia rozpływało się w nagłej, nietypowej, iście śródziemnomorskiej ulewie.

– Co to takiego?

– To temat wiodący.

– A nie mówiłeś, że Fischer zmarł w 1828 roku?

Muzykolog w odpowiedzi wskazał mu papiery. Świetnie zachowane, tylko pod wpływem czasu trochę pożółkły. Czytelne partytury, każda nuta starannie wykaligrafowana. To była dziwna muzyka, skomponowana z wielką miłością. Bros zdziwił się, widząc, jak Fischer wychodzi od tego krótkiego, niezwykłego tematu i tworzy sarabandę w G-dur. A może raczej w...

– Nie ma znaków przykluczowych. W jakiej to jest tonacji?

– Nie wiem. To nie jest tonalne. Ani modalne.

– Niemożliwe.

– Nie. No właśnie.

– Ale bardzo ładne.

– Genialne. Cały czas się zastanawiam, jak ten człowiek mógł tak komponować w czasach Mozarta i Beethovena.

Struktura rozwinięcia tematu opierała się na dwóch sekcjach szesnastotaktowych, z których każda zawierała cztery dwutaktowe motywy sarabandy, wszystkie rozwijające ów niewiarygodny temat. Bezbłędny, mistrzowski.

Przyjaciele zamilkli na długą chwilę, wsłuchując się w nieregularny rytm deszczu. Krople, uderzając w jakiś metalowy przedmiot na ziemi, wystukiwały z uporem cis. Niezbyt przyjemny dla ucha dźwięk.

– Autentyczna bomba – powiedział Bros pół godziny później, po przeczytaniu siedmiu wariacji.

– Zamierzam natychmiast to wydać. Ten Fischer, nie rozpychając się łokciami, prześciga Brahmsa i Wagnera, przewyższa Mahlera i stawia wyzwanie Schönbergowi. Chce odnowić muzykę, zanim ta jeszcze wyczerpała swoje środki.

– Ale nie publikuje tego przed śmiercią.

– Pewnie bał się reakcji.

– A jednak tego nie zniszczył. – Pere Bros spojrzał przyjacielowi prosto w oczy. – A jeżeli to falsyfikat? Nie przyszło ci do głowy, że to może być żart?

– Od razu o tym pomyślałem i przeanalizowałem każdy element: papier, atrament, wszystko autentyczne, bez dwóch zdań.

– Mogę to zagrać?

***

Już się ściemniało, kiedy żegnając przyjaciela, wyznał, że do tej pory wspomina ze wzruszeniem jego wykonanie sonaty Deutsch dziewięćset sześćdziesiątej w Konservatorium, i prawie szeptem, na ucho, zapytał kochany Zoltánie, czemu zrezygnowałeś z kariery solisty, skoro jesteś w tym najlepszy? Co? Dlaczego właśnie ty, który jesteś dla mnie niedościgłym wzorem?

Uścisnął go z całych sił, jakby w ten sposób chciał wyrazić coś więcej niż tylko pożegnanie. Wesselényi uwolnił się z objęć, uśmiechnął i powiedział, no wiesz, tak bywa. Chcąc zmienić temat, obiecał mu, że jak tylko się ukaże, natychmiast wyśle mu książkę o Fischerze ekspresową pocztą, choćby na koniec świata. Pod warunkiem, że potem się z nim podzieli wrażeniami z lektury.

***

Pere Bros nalał sobie kolejną lampkę veuve ambal. Ktoś niecierpliwie dobijał się do drzwi garderoby. Nie zareagował. Zagrał na pianinie sekwencję si.b, la, re.b, si, do. Upłynęły trzy lata od tamtego spotkania w wiedeńskim archiwum, ale dobrze pamiętał i temat, i jego rozwinięcie. Nagle ktoś otworzył drzwi gwałtownym, zdecydowanym ruchem, nie czekając na zaproszenie. Pardo, z napiętą twarzą, dokonując nadludzkich wysiłków, żeby nie wybuchnąć, zamknął je za sobą.

– Co ty sobie wyobrażasz? Madame Grossmann mówi, że... chciałaby ci powiedzieć osobiście, że oddałaby wszystko, żeby grać tak jak ty. – Energicznie: – Jest bardzo przejęta i musimy to wykorzystać.

– Powiedz jej, że ja tylko oddałem życie, żeby móc grać tak, jak gram.

– Nie, nie, nie, no coś ty. Nie. – Tak bardzo próbował się opanować, że aż go rozbolała głowa. – Ja właśnie pracuję nad madame Grossmann, żeby nam podwoiła stawki na wszystkie koncerty we Francji. To nie żarty; postaraj się być dla niej miły.

– Niech spada na drzewo. A właśnie, nie zamierzam grać po przerwie.

Pardo rzucił okiem na butelkę, wyjął mu kieliszek z ręki i siląc się na spokój, powiedział:

– Słyszałem to już dziesiątki razy. Przestań ze mną pogrywać. Nie ty jeden miewasz tremę.

– Ale przychodzi taki moment, kiedy masz dość. I to się stało właśnie dziś.

– Cudownie grałeś.

– Cudownie umierałem. – Chciał powiedzieć, że jest smutny. Chciał to wykrzyczeć. Ale to nie Pardo miał być adresatem jego słów. Chciał jechać do Wiednia i powiedzieć, to koniec, Zoltán, dość już podróżowania, dość gdybania; w końcu dokonałem wyboru między muzyką a tobą. Wygrałeś, mimo okazywanej mi obojętności, mimo że te wszystkie godziny poświęcone na próby i pracę teraz wyrzucam na śmietnik, mimo słodyczy komplementów, braw i zaszczytów. Chciał mu to powiedzieć, w takich mniej więcej słowach. Żeby tylko usłyszeć odpowiedź, och, Peter, tak się cieszę.

– Dlaczego zacząłeś od ostatniej sonaty? – przyczepił się Pardo.

– Nie wiem. To był impuls. Jakby nadszedł koniec. Byłem bardzo... – Innym tonem: – Schubert siedział w pierwszym rzędzie. W fotelu numer siedem.

Po tych słowach Pardo oddał mu kieliszek.

– Lepiej już pij. Ale z umiarem. Przypominam ci, że madame Grossmann czeka na zewnątrz z jakąś przyjaciółką. Najważniejsze, byśmy podwoili stawkę. Z dziennikarzem możemy się umówić na jutro.

– Mówiłem, że to koniec...

– Perspektywa wiosny wypełnionej koncertami zależy od paru absurdalnych szczegółów: nie mieć przywidzeń, nie przerywać recitali w połowie, uśmiechać się do madame Grossmann i wysłuchiwać jej komplementów jak osoba dobrze wychowana.

– Możesz jej przekazać w moim imieniu, żeby poszła do diabła.

– Jeśli nie zagrasz drugiej części, słowo daję, zejdę na zawał.

Mierzyli się wzrokiem dwadzieścia sekund, akurat tyle, ile trzeba, by przypomnieć sobie wszystkie chude lata, ciągłe podróże, niekończące się dyskusje, sukcesy, szczęśliwe dni i łzy, którymi związali swoje przeznaczenia. Pardo, wskazując drzwi, jeszcze próbował postawić na swoim, teraz ją zaproszę, zgoda?

Pere Bros odwrócił się lekceważąco i Pardo, pobladły ze złości, wyszedł z garderoby, zamknął drzwi za sobą i z uśmiechem od ucha do ucha, z pomysłowością godną Dantego opisał obu zniecierpliwionym paniom nagłe dolegliwości gastryczne, jakie właśnie dopadły Brosa, który w tym samym czasie po drugiej stronie drzwi dolewał sobie szampana. Zadrżała mu ręka. Ręka mu drżała od trzydziestu ośmiu lat, kiedy jako dziewięciolatek rozpoczął naukę pod okiem pani Trullols, i nadal mu drżała, kiedy teraz, jako czterdziestosiedmioletni mężczyzna wznosił kieliszek z veuve ambal. Wzniósł toast za swoje zdrowie, za te wszystkie godziny ćwiczeń, żeby być doskonałym, nieludzkim, ciepłym, ludzkim, genialnym, pewnym siebie, przekonywającym, intensywnym, subtelnym, wrażliwym, nienagannym, zawsze, zawsze, zawsze, zawsze. Tyle godzin beznadziejnego walenia głową w mur, żeby nagle, w połowie recitalu, przed lustrem obramowanym tysiącem żarówek, w tym pokoiku, powiedzieć dość. Tyle godzin ćwiczeń, żeby teraz przestraszyć się Schuberta. Niech go stąd zabiorą, zwierzył się półgłosem, w zaufaniu, kieliszkowi. Niech go wyrzucą. Schubert nie ma prawa!

Ponieważ przerwa dobiegała końca, Pardo wszedł po cichu do garderoby, usiadł i czekał, spodziewając się najgorszego. Ale Bros nawet nie zwrócił na niego uwagi: milczał i pił. Wtedy zdecydował się przejść do ataku.

– To niedopuszczalne, żeby nagle trema stała się nie do przezwyciężenia.

– Co ty możesz o tym wiedzieć. – Podnosząc głos: – Widziałeś Schuberta?

– Nie ma żadnego Schuberta na widowni! Osobiście to sprawdziłem, słowo honoru.

– Pewnie poszedł wypalić cygaro. Nie wyjdę, jeśli on mnie będzie słuchał.

– W głowie się nie mieści, żebyś ty chciał się wyrzec muzyki!

– Nie muzyki. Tylko występów.

– Słuchaj, jutro pogadamy, czy rezygnujesz z kariery czy nie, i będzie tak, jak postanowisz... Ale dziś... Musisz dokończyć recital. A później madame Grossmann.

– Nie.

– Wszystko rzucisz w połowie koncertu?

– Tak. Nawet z ćwiczeń nie mam przyjemności, bo przeraża mnie myśl o koncercie. Nie wytrzymam dłużej tego napięcia. Nigdy się tego nie nauczyłem.

– Zawsze sobie z tym świetnie radziłeś. Zawsze! – Błagalnym tonem: – Czy to cię nie przekonuje?

– Uprawiam muzykę, żeby być szczęśliwy. Konfrontacja z publicznością już od dawna mnie nie uszczęśliwia. A dziś...

– Kto ci powiedział, że muzyka daje szczęście? – przerwał mu Pardo, wkurzony. – Mnie też nie uszczęśliwia i jakoś to znoszę.

Bros spojrzał mu w oczy: nie wyczuł ironii. Patrzył, jak jego agent, który nienawidził szampana, nalewa sobie kieliszek. Dobrze wiedział, czemu to robi.

– Nie martw się, nie chcę się upić. Podejmuję decyzję z pełną świadomością.

Pardo zrozumiał, że ten kryzys był inny niż poprzednie, i zatrzymał dla siebie zarzuty i inwektywy, które miał na końcu języka. Tylko uniósł kieliszek do ust i zaraz go odstawił. Ponieważ tamten patrzył na niego w milczeniu, zaczął wyliczać na palcach: po pierwsze, nie umiesz robić nic poza koncertowaniem.

– Mogę odpocząć. Dawać lekcje.

– Po drugie, nie masz zielonego pojęcia o dawaniu lekcji; nigdy nie zarabiałeś na życie w ten sposób; nigdy nie starczało ci cierpliwości do udzielania lekcji.

Gdy Pardo przeszedł do trzeciego punktu, Bros pomyślał, że to nieprawda, przecież przez parę miesięcy uczył swoją sąsiadkę, taką ładniutką dziewczynę, taką bardzo... no nie wiem, bardzo.

– Na pewno paniom nie przeszkadza, że tu ćwiczę?

– Nie! To czysta przyjemność. Kiedy ty... kiedy pan... wtedy mama i ja przestajemy rozmawiać, żeby lepiej słyszeć. A takie z nas gaduły. – Dodała nieco ciszej: – Smutno nam, kiedy pan wyjeżdża.

– Ale wtedy macie spokój. Teraz nie będzie mnie przez parę tygodni.

– Proszę nie wyjeżdżać.

– Słucham?

– Nie, tylko...

Dziewczyna obrzuciła go spojrzeniem w cudownym kolorze żywego bursztynu, zastanawiając się, czemu ten mężczyzna tak... tak... w ogóle nie zwracał na nią uwagi.

– Nie martw się, kiedy wrócę, nadrobimy zaległości.

– Nie, nie o to chodzi. Ja po prostu...

– Masz talent. Ale potrzebny ci systematyczny nauczyciel. Który by umiał uczyć. Ja jestem za bardzo...

– Zależy mi na... chcę się uczyć u pana. Tylko. Zawsze.

Jego jedyna uczennica. Pewnego dnia, kiedy był w gorszej formie i czuł się szczególnie samotny, zwierzył się jej, jak mocno się denerwuje przed każdym koncertem, a ona patrzyła mu w oczy i rozumiała go bez słów, ale nie odważyła się wziąć go za rękę. Bardzo dziwne były te lekcje, które trwały trzy lata; nieregularne, ale nadzwyczaj intensywne. Skończyły się, kiedy się przeprowadził i zapomniał o dziewczynie i o lekcjach. Aż do dziś. Jak ona się właściwie nazywała, ta mała?

Wtedy zadzwonił dzwonek i Pardo wstał, spięty, wyliczając kolejny, piąty już punkt, o profesjonalizmie i poczuciu odpowiedzialności, i o przyjaźni, nie możesz mi tego zrobić, wszystko się zawali, gdybyś się ożenił, byłbyś bardziej zrównoważony. Uznał swoją misję za spełnioną i obojętnym tonem zauważył:

– Pierwszy dzwonek. Powinieneś...

Bros wykonał gest, który mógł znaczyć wszystko. Pardo uznał, że w ten sposób daje do zrozumienia, że dobrze, poddaję się, w porządku. Żeby go nie stresować, zostawił go samego w garderobie.

Od ciągłego otwierania i zamykania notesu z adresami Pere Bros znał już na pamięć numer do Musikwissenschaftzentrum, zastanawiał się parę minut, nie wiem, czy mam prawo się wtrącać, ale teraz, kiedy zmarła Anna, ja... w kółko wybierał numer i odkładał słuchawkę, aż wreszcie sekretarka zdążyła zapytać, czym mogę służyć, Herr Bros.

– Chciałbym rozmawiać z Herr Wesselényim. To pilne.

Nie zastał go, bardzo mi przykro. Jednak ponieważ sprawa była pilna, dała mu numer komórki i Pere odnalazł go gdzieś w Wiedniu, i usłyszał słowa wypowiadane przez głos jakby trochę nieobecny, o, to ty, Peter, czego chcesz, a on na to, nie, nic takiego, tylko chciałem podziękować za książkę o Fischerze. Na razie ją dopiero przekartkowałem, ale od razu widać, że to coś nadzwyczajnego. I zamilkł, czekając, aż tamten zada mu jakieś osobiste pytanie. Ale Wesselényi zdobył się tylko na zdawkowe dziękuję i zamilkł.

– Nie mogę grać – wyznał w końcu Pere Bros. – I nie mogę nie grać. – Po chwili niezręcznej ciszy. – Dużo o tobie myślę. Zoltán, jestem smutny.

Z przykrością zauważył, że Wesselényi starał się zachować dystans i pomyślał, Zoltán, czemu jesteś zawsze taki zimny. Żeby zmusić go do reakcji:

– Od sześciu miesięcy nerwy nie pozwalają mi usnąć. Chciałbym odpocząć. A ty mi kiedyś powiedziałeś...

Odpowiedź Zoltána wytrąciła mu broń z ręki: zaproponował, żeby odłożyli tę rozmowę na później i Pere wpadł w rozpacz, bo do przyjaciela nie dotarło, że teraz albo nigdy. Jeszcze nie dawał za wygraną.

– Jeżeli muzyka cię nie uszczęśliwia, to z niej zrezygnuj, tak mi powiedziałeś.

– Słuchaj, porozmawiamy o tym innym razem, dobrze?

Peter desperacko szukał pretekstu, by kontynuować rozmowę.

– Schubert mi się ukazał.

– Schubert?

Wahanie w głosie Zoltána było tak wymowne, że Peter poczuł się upokorzony i musiał się wycofać.

– Nieważne – uciął zdecydowanym tonem, jakby się poddawał.

– Zadzwoń do mnie kiedy indziej, dobrze?

– Zoltán, kocham cię. Całym sercem. Pamiętaj.

Odłożył słuchawkę, żeby nie przeżyć rozczarowania lodowatą odpowiedzią, i pomyślał, jakie wredne jest życie, dlaczego człowiek, którego kocham, musi mieszkać tysiąc kilometrów od moich hoteli i moich marzeń i w ogóle nie zdaje sobie sprawy, jak za nim tęsknię. Dopił kieliszek szampana i z rezygnacją czekał na drugi dzwonek.

Drugi dzwonek Pardo usłyszał, żegnając się z madame Grossmann. Kiedy się od niej uwolnił, wrócił do garderoby, gotów wezwać dźwig, gdyby nie było innego wyjścia. W środku nikogo nie zastał, tak jakby Bros zdecydował się salwować ucieczką. Przestraszony poczuł, że czeka go cała seria zawałów, jeszcze bardziej się przestraszył i wyszedł zdecydowany dorwać i zabić pianistę albo paść na kolana, przed kim będzie trzeba, i błagać o przebaczenie za niedotrzymanie czegokolwiek, o co będą chcieli go oskarżyć. Równo z trzecim dzwonkiem usłyszał brawa w sali koncertowej. Zdziwił się. Podszedł do drzwi i otworzył, mimo protestów woźnego, żeby obserwować przez szparę, co się tam dzieje. Część publiczności dopiero tłoczyła się przy wejściu, zdziwiona nagłym pośpiechem. Pere Bros ich zaskoczył, a teraz kłaniał się, przymykając oczy. Pardo odetchnął z ulgą, pewnie potrzebne mu są wakacje. Cały w skowronkach, że minął kolejny kryzys, wyciągnął komórkę i poszukał ustronnego miejsca, żeby uzgodnić termin koncertu tego histeryka Brosa w Watykanie.

Och, ale co to takiego? – zastanawiały się bursztynowe oczy: b, a, des, h, c. To nie Schubert. Dwie sekundy później, kiedy zabrzmiała sarabanda, przez salę przebiegł szmer, i komentarze, a nie mówiłem, całkiem mu odbiło; ktoś inny obrażonym tonem dorzucił, nie przyszedłbym, gdybym wiedział, że będzie muzyka współczesna, oszukano nas, jeszcze inny pytał, ty kojarzysz, co to może być? bo według programu... Ej, ja tu przyszedłem wysłuchać trzech sonat z 1828 roku Franza Schuberta! Na trzecim piętrze bursztynowe oczy wpadły w panikę, bo ten oburzony mężczyzna twierdzący, że Brosowi odbiło, pewnie miał rację. Zwariował pod wpływem tego napięcia, o którym jedynie ona wiedziała, znała jego słodki sekret, gdyby tylko mogła mu pomóc. Na drugim balkonie ktoś zagwizdał, ale ten protest został szybko uciszony przez ostrożniejszych słuchaczy. Bros wykonywał właśnie drugą wariację, prosto z książki Wesselényiego, jak z nut. Dopiero wtedy Pardo, który uzgadniał przez telefon daty i godziny z jakimś pozbawionym twarzy monsiniorem Walzerem z Watykanu, uświadomił sobie, jaka muzyka dociera do niego już od dłuższej chwili, i serce podeszło mu do gardła, bo to, co grał ten gnojek Bros, nawet z daleka nie przypominało Schuberta. Jego watykański rozmówca zgorszył się, kiedy nagle usłyszał przekleństwo, choć on tylko prosił o potwierdzenie, że będzie miał zapewnionego pianistę na prywatny recital w Sali Świętej Klary. Tak, proszę księdza, może ksiądz na nas liczyć.

Pierwsza wariacja: nigdy w życiu nie słyszał czegoś podobnego, nigdy. To nie jest harmoniczne rozwinięcie tematu, nie ma melodii wiodącej, która by modulowała w stronę odległych tonacji, nie. To jest... Mein Gott, nigdy mi nie przyszło do głowy, że można tak komponować. Tendencje harmoniczne melodii tematu i tendencje melodyczne harmonii przenikają się. Dziwne. Nie ma toniki, nie ma relacji dur-moll, tylko muzyka zawieszona w powietrzu, mein Gott. I jaka w tym doskonałość, brzydka i zadziwiająca. Ale... a moje sonaty? Dlaczego nie gra pierwszej sonaty z 1828?

Druga wariacja: coraz liczniejsi melomani wymieniają zaniepokojone spojrzenia, a z trzynastego rzędu na parterze dochodzą wypowiedziane wyraźnym niskim głosem słowa, nie wiem, co ten facet gra, oprócz tego, że gra nam na nerwach.

Trzecia wariacja: wstają trzy osoby. W czwartym i ósmym rzędzie na parterze. Przez chwilę stoją nieruchomo, żeby zademonstrować oburzenie brakiem szacunku dla Schuberta. Ich zdecydowana postawa zachęca do powstania kolejnych siedem czy osiem osób, rozproszonych po całej sali. Przez parę sekund sprawiają wrażenie posłów w jakimś majestatycznym parlamencie, którzy głosują bez elektronicznych urządzeń. Ale Pere Bros ich nie liczy, skupiony na bardzo trudnej czwartej wariacji, imitacji na cztery głosy, coś jakby passepied. A inni parlamentarzyści domagali się od sejmowych kolegów, żeby się nie wygłupiali i siedzieli spokojnie, bo to było bardzo ładne. Zgoda, to nie Schubert, ale naprawdę ładne.

Przy piątej wariacji zarząd audytorium spotkał się w holu 2A z przedstawicielem Brosa, żeby się zastanowić, co do cholery można zrobić, kiedy wydarzy się coś takiego, i tak doszli do siódmej wariacji, krótkiej, efektownej pianistycznie, zwięzłej jak streszczenie, absolutnie wirtuozerski popis, tak, naprawdę wpadała w ucho.

– Ktoś może wie, co to jest?

– Nie mam pojęcia. Ale to jest znakomite.

– Słyszałem kiedyś coś podobnego Beria.

– Nie, skąd. Ligeti. To Ligeti, ale nie wiem, co konkretnie.

– A pan, Pardo? Nic pan nie może zrobić?

– Jak pan to sobie wyobraża? Że wejdę na scenę i natrę mu uszu?

– Uważasz, że to Ligeti, tak?

– Tak, albo coś w tym rodzaju.

– Podam go do sądu. Za niedotrzymanie warunków umowy.

– Źle się pan czuje, panie Pardo? Popatrz no, teraz ten... Trzeba natychmiast wezwać lekarza.

– Mój Boże, co za dzień.

Ligeti czy ktoś w tym rodzaju, a może ktoś jeszcze inny po zakończeniu ostatniej wariacji natychmiast przechodził do repryzy, z subtelną autoironią, i cała historia skończyła się tak, jak się zaczęła. I jeszcze na zakończenie pięć nut tematu, nagich, bolesnych, a potem cisza.

Pere Bros wstał, pobladły od wysiłku i speszony własnym tupetem. Ale było tysiąckroć łatwiej zagrać cokolwiek w obecności Schuberta niż jakiś jego utwór. Teraz spokojnie mógł mu spojrzeć w twarz. Natychmiast zauważył, jak Schubert wstaje z fotela numer siedem i gorąco go oklaskuje. Ale sala milczała. Franz Schubert uśmiechał się, nie przestając bić brawa, a Bros zauważył, że brak mu jednego zęba. Sala nadal milczała. Wreszcie z trzeciego piętra, z daleka, dobiegły oklaski w bursztynowym kolorze, energiczne, a zarazem słodkie, jakby tamta osoba, ktokolwiek by to był, chciała zamanifestować solidarność z niewidzialnym, milczącym Schubertem, albo z tupetem Fischera, a może z szalonym pianistą. Powoli rozlegały się brawa jak deszcz, który potrzebuje czasu, zanim przejdzie w ulewę, aż w końcu cała publiczność wstała z miejsc. Pere Bros pomachał książką, na której okładce widniało wypisane dużymi literami nazwisko Fischera, upewnił się, że Schubert nadal klaszcze, i nie odwracając się za siebie, na zawsze opuścił scenę.

II

TESTAMENT

.