W domu Madhava. — Madhav, Lekarz.
Madhav:
Zanim się zjawił, nie zależało mi na tem; było mi tak swobodnie. Ale teraz, skoro przybył, niebiosa wiedzą skąd, jego ja ukochane przepełnia mi serce; kiedy pójdzie, dom mój przestanie być domem. Lekarzu, czy sądzicie —
Lekarz:
Skoro w gwiazdach i chmurach pisane mu żyć, będzie żył długo. Ale wedle tego, co powiadają księgi lekarskie, zdaje się —
Madhav:
Wielki Boże! Cóż?
Lekarz:
Uczeni twierdzą: „Żółć, czy też udar mózgowy, katar czy podagra, wszystko jednako się rodzi“.
Madhav:
Dajcie spokój, nie zawracajcie mi głowy waszemi księgami. Zwiększacie tylko mą bojaźń. Powiedzcie lepiej co robić.
Lekarz:
(zażywając tabaki:)
Należy jaknajstaranniej pielęgnować chorego.
Madhav:
Słusznie, ale powiedzcie mi w jaki sposób.
Lekarz:
Już wspomniałem. Nie śmie opuścić pokoju.
Madhav:
Biedne dziecko! Gdy pomyślę, że przez cały dzień będzie ślęczeć —
Lekarz:
Cóż innego możecie uczynić? Mgła jesienna i słońce, oto niebezpieczeństwo dla małego chłopaka. Wszak nauczyły mnie księgi: „Jeśli sapiesz lub mdlejesz, masz żółtaczkę, wysypkę, lub oczy przyćmione“...
Madhav:
Proszę, osławcie to! Więc zamknąć biedaczka? Czyż niema innego sposobu leczenia?
Lekarz:
Niema — „bo gdy wiatr wieje, a słońce“...
Madhav:
Cóż pomoże mi teraz „gdy tak, owak i siak“? Mówcie do rzeczy. Cóż robić? Wasz sposób jest bardzo przykry dla biednego chłopaka. Amal przecie tak spokojnie znosi chorobę. Serce mi pęka, ilekroć zadrży, biorąc wasze lekarstwo.
Lekarz:
Im więcej drży, tem pewniejszy skutek. Wszak zauważył już mądry Czyabana: „Lekarstwa i dobre rady: najlepsze są, które najgorzej smakują“. Ach tak! Muszę już odejść.
(Wychodzi. Wchodzi Ojczulek.)
Madhav:
Ojej, do kroćset, w sam raz przybywa ojczulek.
Ojczulek:
Ale, ale, nie kąsam przecie.
Madhav:
Jesteś diabłem, który dzieciom głowę zawraca.
Ojczulek:
Nie jesteś dzieckiem i w domu twym niema dzieci.
Madhav:
Więc nie wiesz jeszcze, że u mnie chowa się synek malutki? Nie pamiętasz, że żona moja pragnęła, byśmy sobie dziecko przybrali?
Ojczulek:
Stara to historja, której nawet słuchać nie chciałeś.
Madhav:
Przypominasz sobie pewnie, z jakim trudem zgarniałem zawsze przebrzydłe pieniądze. A oto, ni stąd, ni zowąd, miał się zjawić przybłęda, by przetrwonić mozolnie uciułany, luby grosz. Znienawidziłem tę myśl. Ale ten chłopak tak jakoś dziwnie przytulił się do mego serca...
Ojczulek:
Taki to więc ból! Puszczasz dla niego pieniądze, a brzęczące wesołki cieszą się swą wędrówką.
Madhav:
Przedtem gnała mnie tylko namiętność. Nie mogłem poprostu inaczej, musiałem pracować za grosz. Odkąd trudzę się dla dziecka, radość sprawia mi praca; ot, matka, która je żywi.
Ojczulek:
Dziwne powiadasz mi rzeczy. A gdzie znalazłeś chłopaka?
Madhav:
Jest to synek męża, który był druhem przysiężnym mej żony i pochodził z tej samej wsi, co i ona. Matkę stracił jeszcze jako dziecię małe, a niedawno odumarł go także ojciec.
Ojczulek:
Biedaczek! tembardziej mnie potrzebuje.
Madhav:
Lekarz mówi, że wszystkie wnętrzności w jego ciałku szamocą się i że niema wiele nadziei, by go utrzymać przy życiu. Istnieje dlań tylko jedna możliwość ratunku: należy go strzedz przed słońcem i wiatrem jesiennym. Dlatego przerażasz mnie co się zowie! Doprawdy, zabawa taka nie przystoi twym latom. Wabić dzieci na wolne powietrze!
Ojczulek:
Boże, chroń moją duszę! Więc jestem