Po drugiej stronie. Tom II - Agnieszka Janiszewska - ebook

Po drugiej stronie. Tom II ebook

Janiszewska Agnieszka

4,0

Opis

Drugi tom pasjonującej powieści o losach zawiedzionej przyjaźni i nieodwzajemnionej miłości. A także o tym, czy można, na przekór wszystkiemu, a przede wszystkim wbrew sobie, naprawić błędy, które popełniło się w przeszłości. Czy da się uchronić dzieci od konsekwencji złych decyzji, podjętych przed laty? I czy na pewno warto to robić? To tylko jedno z pytań, jakie zadaje sobie Blanka, nauczycielka języka polskiego w liceum. Pamiętnik jej przyjaciółki Justyny odkrywa przed nią kolejne elementy układanki, a w głowie Blanki powoli tworzy się pełny obraz przeszłości. W tle opowieści zmagania zwykłych ludzi z dramatyczną historią drugiej połowy lat siedemdziesiątych i stanu wojennego w Polsce.

Nie mogła oprzeć się irracjonalnej myśli, że przeszłość właśnie wyciągała ku niej swoje ramiona, nie była tylko pewna, czy po to, aby ją przygarnąć i utulić, czy wręcz przeciwnie – zgnieść, wymierzyć sprawiedliwość. Mimo to nie zawróciła, szła dalej. Instynktownie przystanęła przy domu Kwiatkowskich. Rodzina jej byłego męża. Oboje Kwiatkowscy już nie żyli, dom przejął jakiś daleki powinowaty, z którym teściowie Blanki nie utrzymywali kontaktu, a ona ani razu nie widziała go na oczy. Tak czy owak, nowy właściciel także nie wprowadził większych zmian, tyle że w przeciwieństwie do sąsiadów odnowił fronton i parkan. Przez moment, wciąż ulegając uczuciu déjà vu, Blanka miała nawet wrażenie, że zaraz zobaczy Krzysztofa, tak jak wtedy, przed laty, gdy go poznała. Z szuflą do odśnieżania.

Jeśli nie mogliście się oderwać od pierwszego tomu powieści, zapewniam, że nie odłożycie tej książki dopóki nie dowiecie się, co zrobiła Blanka…
Marta Kraszewska,
www.rudymspojrzeniem.pl


Kontynuacja opowieści o Blance wzrusza… W tej części poszczególne fragmenty układanki zaczynają tworzyć całość, zmuszając czytelnika do przemyśleń nad własną przeszłością. Ta historia na długo pozostanie w Waszej pamięci.
Maria Derejczyk-Zwierzyńska,
czytelnia-mola-ksiazkowego.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (104 oceny)
41
28
30
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 20 | ROK 1997

– No i co? Już pojechali? – spytała pani Sarnacka, zanim jeszcze zdążyła przywitać się z córką.

Blanka skinęła głową. Nie zamierzała o tym rozmawiać, wiedziała jednak, że nie uniknie tematu wyjazdu swoich dzieci do Poznania, a następnie w góry w towarzystwie Krzysztofa i… Magdaleny. Było jasne, że gdy tylko przestąpi próg mieszkania rodziców, zaczną się pytania. Na wszelki wypadek zabroniła im dzisiaj do siebie dzwonić. Od razu uprzedziła, że nie będzie miała ani sposobności, ani czasu na rozmowę telefoniczną. Obiecała, że gdy tylko cale zamieszanie minie, to znaczy gdy tylko Piotrek i Majka odjadą wraz z ojcem do Poznania, ona, Blanka, zawita w rodzicielskie progi. Nie zamierzała jednak dać się naciągnąć na żadne dłuższe opowieści i wyznania. Oczywiście rozumiała, że rodzice są ciekawi, jak przebiegło jej spotkanie z byłym mężem, jaka towarzyszyła temu atmosfera, jak zachowywały się dzieci i tak dalej, ale będą musieli zadowolić się krótkimi, rzeczowymi odpowiedziami. Tak naprawdę padała z nóg ze zmęczenia, i to nie tylko z powodu przygotowań do wyjazdu Piotrka i Majki. Miała za sobą trudny okres w szkole, związany z wystawianiem ocen semestralnych, posiedzeniami rady pedagogicznej i zebraniem rodzicielskim. Podczas tego ostatniego natknęła się na pana Bielińskiego. Czuła, że tym razem przyjdzie właśnie on, że poświąteczne, niespodziewane spotkanie obudziło w nim wspomnienia i pragnienie rozmowy, i choć Blanka w cichości ducha była zadowolona, że tym razem nie była zmuszona znosić widoku niezadowolonej miny pani Mankiewicz, a niewykluczone, że i jej kolejnych nieprzyjemnych uwag, nie nastawiała się na bardziej osobistą rozmowę z ojcem Justyny. Powitała go uśmiechem i jakąś niezobowiązującą uwagą, licząc na to, że starszy pan zrozumie, że to ani czas, ani miejsce na bardziej osobiste wynurzenia. Najwyraźniej zrozumiał, bo zaraz po zakończeniu spotkania wyszedł z sali razem z większością innych uczestników zebrania, w żaden sposób nie dając jej do zrozumienia, że liczył na coś więcej. Na miejscu pozostała tylko grupa tych rodziców, których dzieci wypadły na półrocze – mówiąc oględnie – znacznie poniżej przeciętnej.

Tak więc zaczęły się zimowe ferie i miała okazję spędzić je sama w domu. Odpocząć. Co z tego, skoro nie była w stanie poradzić sobie z galopadą własnych myśli? Skoro spokój ducha najwidoczniej nie był jej pisany?

Postanowiła zatem odpocząć także od pamiętnika Justyny. Od wrażenia, że ponownie słyszy jej głos – tyle że dobiegający stamtąd… z drugiej strony rzeczywistości. Musiała zebrać do tego nowy zasób sił. Najpierw jednak porozmawiać z rodzicami o sprawach, które nie dawały jej spokoju, które przepełniały ją żalem. Właściwie tylko dlatego, mimo fizycznego i psychicznego znużenia, zdecydowała się złożyć im wizytę. W przeciwnym wypadku zostałaby w domu i wbrew temu, co zapowiedziała wcześniej, jedynie zadzwoniłaby do nich i krótko zakomunikowała, że dzieci są już w drodze do Poznania. A spotkanie z Krzysztofem przebiegło bez żadnych zakłóceń. Jak to się mówi – w kulturalnej atmosferze.

Nie trwało zresztą długo, znacznie krócej niż wcześniejsze odwiedziny jego ojca. Blanka skądinąd nie oczekiwała, że będzie inaczej. Zaraz po przywitaniu – pewnie trochę zbyt sztywnym i oficjalnym tonem, jednak żadne z nich nie mogło zdobyć się na przełamanie tej bariery, jaka między nimi wyrosła – zaproponowała mu zjedzenie obiadu. Jak by nie patrzeć, miał za sobą długą drogę. Jednak odmówił, uprzejmie wyjaśniając, że zjadł już w towarzystwie warszawskiego klienta, z którym był wcześniej umówiony.

– Ale chętnie napiłbym się kawy – dodał, uśmiechając się lekko.

Zrozumiała, że zaproponował to ze względu na dzieci, które obserwowały ich z zapartym tchem i nawet nie próbowały ukryć zainteresowania. W głębi duszy bowiem Blanka nie wątpiła, że i na tę kawę nie miał ochoty, bo przecież wiązał się z nią rytuał wspólnego, jak niegdyś, zajęcia miejsc przy stole, a w związku z tym jakiej takiej pogawędki. Krzysztof zaś z całą pewnością – zresztą podobnie jak i ona – wzdrygał się na samą myśl o tym, niemniej (także podobnie jak Blanka) rozumiał, że nie oni oboje i ich wzajemne animozje są w tej chwili najważniejsze. Między nimi wszystko się skończyło, cokolwiek by to nie było. Wszystko – z wyjątkiem tych dwojga dzieci, które z przejęciem na nich patrzyły. A wobec tego wszelkie inne dzielące ich sprawy traciły w tym momencie na znaczeniu. Krzysztof to rozumiał, Blanka także – czyli w pewnych sprawach nadal odbierali na tych samych falach. Czy można się było tym pocieszać, czy też nie – o to już mniejsza. Takie dywagacje nie były w tym momencie najistotniejsze.

Przygotowała więc kawę – taką, jaką lubił; wciąż pamiętała, jak ją przyrządzić. Podała pączki, Krzysztof je uwielbiał, ona także. To była druga wiążąca ich cecha, i choć nawet w jednej dziesiątej nie tak ważna jak ta pierwsza, to jednak nagle – paradoksalnie – nabrała istotnego znaczenia.

Spokojnie, nie ulegaj takim nastrojom, przywołała się do porządku Blanka. To nerwy, emocje, nic więcej. A poza tym… to przecież tylko głupie pączki.

Ale po jakie licho je kupiła? Mało tego, że kupiła – to była specjalna wyprawa do cukierni na Świętojańskiej, bo jakiś czas temu odkryła, że sprzedawane tam paczki są wyjątkowo dobrej jakości: lekkie, świeże, pyszne. Miała na nie ochotę, ale czy przypadkiem, choćby podświadomie, nie zamierzała w ten sposób sprawić przyjemności Krzyśkowi? Czy nie odezwał się w niej dawny instynkt, który od czasu do czasu upominał ją, że powinna czasem się postarać, aby być dla niego miłą?

Przede wszystkim jestem głupia, zrugała się w myślach. Jestem i zawsze byłam. Głupota jest najwidoczniej cechą wrodzoną, a wobec tego nie sposób się jej pozbyć.

Krzysztof, zapewne rozpaczliwie szukając punktu wyjścia do jakiejkolwiek rozmowy, uczynił uwagę, że była żona ładnie urządziła nowe mieszkanie, ale jeśli potrzeba jej jakiejś pomocy, to on jest gotów…

– Nie. Na razie wszystko w porządku – odparła, zanim zdołał dokończyć zdanie. Zaraz przyszło jej do głowy, że jej rodzona siostra, kuzynki, ba – nawet koleżanki z pracy, słysząc podobną odpowiedź na propozycję pomocy – oczywiście materialnej pomocy, bo jakiej by innej – popukałyby się w głowę i nazwałyby ją skończoną idiotką. „Przecież on śpi na forsie – tak nieraz mówiła Bożena – powinnaś go doić, ile się da. To przecież on zawinił, on bryknął na inne podwórko, nie ty”.

Blanki to już jednak nie interesowało. Nie chciała korzystać z jego pieniędzy, zadowalały ją całkiem przecież przyzwoite i przysyłane na czas alimenty. W dodatku, słysząc propozycję byłego męża, od razu przypomniała sobie podobną ofertę wyrażoną z kolei przez jego ojca. Której zresztą również nie przyjęła.

Dzięki Bogu, do rozmowy włączył się Piotrek i zasypał ojca pytaniami o wyprawę na narty, tak że nie groziło im już krępujące milczenie podczas spotkania, choć z kolei Majka – co mogło zastanawiać – prawie się nie odzywała. I w przeciwieństwie do brata podchodziła z niepokojącą rezerwą do perspektywy ponownego wyjazdu do Poznania, a następnie w góry. Nawet do spotkania z ojcem.

Blanka domyślała się przyczyn takiego, a nie innego zachowania córki. Wyczuwając jednak jakimś szóstym zmysłem, że Majka prędzej dałaby się pokroić na kawałki, niż zechciałaby się jej zwierzać ze swoich rozterek, wolała nie podejmować tematu. Choć serce jej pękało.

Wobec tego z ulgą przyjęła słowa Krzysztofa, który spoglądając na zegarek, stwierdził wreszcie, że czas najwyższy już ruszać w drogę.

Obserwując przez okno, jak układali bagaże w samochodzie, Blanka postanowiła, że zdając rodzicom relację ze spotkania z byłym mężem, ograniczy się jedynie do kilku ogólnikowych informacji na ten temat.

***

– Dlaczego nic nie mówisz? Czy coś się stało? – Pani Sarnacka wydawała się nie na żarty wystraszona brakiem odpowiedzi na swoje wcześniejsze pytanie.

Słysząc zaniepokojenie w jej głosie, Blanka przyznała w duchu, że matka faktycznie miała prawo w jak najgorszy sposób zinterpretować przedłużające się milczenie.

Wykrzywiła więc twarz w wymuszonym uśmiechu (dokładnie w taki sam sposób, jak zrobił to Krzysztof, proponując jej trzy godziny wcześniej, by przygotowała kawę).

– Nic się nie stało. Skinęłam przecież głową, gdy mnie zapytałaś, czy już pojechali. Otóż pojechali. Wszystko w porządku.

– A… Krzysztof? Co z nim? – Pani Sarnacka nie zamierzała tak łatwo dać się zbyć.

– Co ma być? Też w porządku – odparła z pozorną obojętnością Blanka, zdejmując z siebie płaszcz.

I dopiero wtedy, gdy umieściła go na wieszaku w przedpokoju, spostrzegła znajdującą się tam skórzaną kurtkę. – Ktoś do was przyszedł? Macie gościa?

To nie była zbyt sprzyjająca okoliczność do zadania rodzicom tych kilku pytań, które od pewnego czasu chodziły jej po głowie. Do rozmowy na temat, który uwierał ją, odkąd zaczęła uważnie czytać zapiski Justyny. No, ale trudno. Siła wyższa, jak to mówią. Rozmowę trzeba będzie odłożyć na inną, bardziej sprzyjającą okoliczność. A poza tym fakt, że rodzice mają gościa, miał też swoją dobrą stronę – będzie można wcześniej wrócić do domu. Wreszcie nacieszyć się ciszą i pobyć samej; ostatnio tak jej tego brakowało.

– Marcin przyszedł – oświadczyła radośnie matka. – Zupełnie niespodziewanie, dosłownie dziesięć minut temu.

Marcin, młodszy brat. Ulubieniec całej rodziny, w tym także obojga rodziców, pewnie dlatego, że był ich jedynym synem. Poza tym, w przeciwieństwie do Blanki i Bożeny, nie sprawiał im nigdy żadnych, nawet najmniejszych kłopotów. Dawał wyłącznie powody do dumy, świetnie się uczył w szkole, potem odnosił sukcesy w pracy, zrobił karierę, wciąż rozwijał swoje umiejętności i zdolności, znakomicie zarabiał. Dobrze się ożenił, miał udane życie osobiste, zdolne, grzeczne dzieci. Blanka czy nawet Bożena – każda na swój własny sposób – mniej lub bardziej borykały się z życiem. Bożena kilka razy zdążyła już stracić pracę, aktualna posada także nie należała do najpewniejszych. Jej dzieci bynajmniej nie były orłami w nauce, syn powtarzał klasę. Blanka także miała świadomość, że zawiodła oczekiwania rodziców. Ich piękna córka! Kiedyś zupełnie inaczej wyobrażali sobie jej przyszłość. Pewnie, podobnie jak większość ludzi, myśleli, że uroda otwiera przed kobietą wszystkie drzwi i ułatwia jej życie. A jednak w przypadku ich najstarszego dziecka zasada ta zawiodła na całej linii, właściwie w każdej dziedzinie. A zapowiadało się tak pięknie… w każdym razie tak się wydawało.

Blanka także kochała swojego błyskotliwego brata. Uważała, że powodzenie, jakiego w życiu doświadczał, było w jego przypadku jak najbardziej zasłużone. Lubiła z nim rozmawiać, bo potrafił uważnie słuchać, a jego uwagi zawsze dawały dużo do myślenia. Poza tym to, co mówił, nigdy nie było nudne i jałowe, jak to się zdarzało w przypadku większości osób w rodzinie. I nie tylko w rodzinie.

Zaraz też przyszło jej do głowy, że może to dobrze, iż odwiedziny jej i Marcina u rodziców zbiegły się w tym samym czasie.

– Cześć, siostra, wreszcie cię widzę – zawołał radośnie, gdy tylko weszła do pokoju.

Jakby było mało wszystkich darów, jakimi obdarzyły go natura i los, należał do najbardziej przystojnych i czarujących mężczyzn, jakich Blanka znała. Powszechnie dziwiono się, że pod względem wyglądu zewnętrznego był zdecydowanie bardziej podobny do starszej siostry niż do swojej bliźniaczki, Bożeny. Zdumienie to miało często mało delikatny podtekst – w przeciwieństwie do rodzeństwa Bożena nie mogła poszczycić się imponującą urodą, a wszelkie braki w tej dziedzinie dawały o sobie coraz bardziej znać w miarę upływającego czasu.

– Skoro nie przyjechałeś w święta do Pieczysk, to nie mieliśmy okazji się widzieć. Co tam słychać u ciebie? U was? – poprawiła się.

Pytanie było czysto grzecznościowe, bo odpowiedź dało się łatwo przewidzieć.

– Byliśmy w tym roku u teściów. Sama rozumiesz, tak wypadało. A poza tym wszystko gra. Jola z dzieciakami wyjechała wczoraj na ferie w Alpy. Ja nie mogłem, mam teraz istne urwanie głowy w firmie.

– Krzysztof także zabrał Majkę i Piotrusia w góry – wtrąciła pani Sarnacka, zanim Blanka zdążyła wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. – Nie powiem, aby ta dzisiejsza moda na wyjazdy z jednym tylko rodzicem, podczas gdy drugi zostaje w domu, przynosiła dobre efekty – dodała znacząco.

Tym razem Blanka postarała się odpowiedzieć szybko.

– W moim przypadku nie było innego wyjścia. Chyba się nie spodziewałaś, że pojadę razem z nimi?

– Właśnie od tego zaczynają się małżeńskie problemy. – Pani Sarnacka nigdy nie mogła pozwolić, aby ostatnie zdanie w dyskusji nie należało do niej.

Blanka wzruszyła ramionami, co miało oznaczać, że nie będzie po raz kolejny omawiać dawno już wyjaśnionej kwestii. Problemy małżeńskie jej i Krzysztofa nie zaczęły się przecież od zaniechania wspólnych wyjazdów. To nie była przyczyna, co najwyżej jedno z następstw tychże problemów. Ale nie warto było przypominać o tym matce, która zawsze miała słabość do tworzenia pewnych mitów; gorzej, że potem zaczynała w nie wierzyć.

– Nie spodziewam się problemów w małżeństwie tylko dlatego, że Jola wyjechała z dziećmi sama – zareplikował wesoło Marcin, mrugnąwszy przy tym do siostry.

– No, mam nadzieję – westchnęła bez większego przekonania pani Sarnacka. – Ona też tak kiedyś twierdziła – wskazała na córkę – i co z tego wynikło?

– Nigdy niczego podobnego nie twierdziłam – zaprotestowała Blanka, czując, że musi jednak podnieść tę rękawicę.

– Daj im już spokój, bo następnym razem solidnie się zastanowią, zanim zdecydują się nas odwiedzić – odezwał się wreszcie pan Sarnacki.

– Odpoczniesz trochę, skoro dzieciaki wyjechały – uśmiechnął się Marcin, a w tym uśmiechu Blanka jak zwykle zobaczyła zrozumienie i otuchę.

– O tak, nawet sobie nie wyobrażasz, jak mi tego trzeba – odparła wesoło.

Pani Sarnacka wciąż jednak nie zamierzała się poddać.

– Owszem, przyda jej się zregenerować siły, tym bardziej że nie wiadomo, w jakim nastroju wrócą. Czekają ją nowe wyzwania.

– Przyznam, mamo, że przestałam cię rozumieć. – Wesołość w głosie Blanki należała już do przeszłości. – Przed Bożym Narodzeniem nie kto inny, tylko ty mnie namawiałaś, abym ustąpiła Majce i zgodziła się na jej wyjazd do Poznania. Miałaś na tyle sensowne argumenty, że na to poszłam. Tym razem, jak zauważyłam, zmieniłaś front. Od tygodnia niedwuznacznie dajesz mi do zrozumienia, że wspólny wyjazd Krzysztofa i dzieci nie jest wskazany. Nie, nie zamierzam stosować się do twoich uwag. Informuję cię tylko, że kilka godzin temu wyjechali. Koniec. Kropka.

– Ale tym razem Majka nie pałała już do tego taką chęcią jak poprzednio – wybuchnęła z goryczą matka. – Powinnaś się domyślić dlaczego. I spróbować nakłonić Krzysztofa by, jeśli tak bardzo zależy mu na pobycie z dziećmi, nie zmuszał ich do znoszenia towarzystwa tamtej… Zabieranie kochanki na wspólny wyjazd z dziećmi uważam z jego strony za…

– Nie interesuje mnie twoje zdanie w tej sprawie – przerwała zdecydowanie Blanka. Zabrzmiało to znacznie ostrzej, niż pierwotnie zakładała, mimo to dodała: – Jeśli nie przestaniesz o tym mówić, w tej chwili wyjdę…

– Powiedziałem, żebyś dała temu spokój – ponownie zwrócił się do żony pan Sarnacki. W zmęczonym tonie jego głosu słychać było tym razem poważne ostrzeżenie.

– Dobrze, już dobrze – westchnęła z rezygnacją matka. – Chciałam tylko… ale już mniejsza z tym.

– Za bardzo się nami przejmujesz – wtrącił Marcin, dokładając wszelkich starań, by zabrzmiało to beztrosko, a nawet żartobliwie. – Jesteśmy już dużymi dziećmi.

– Ale nadal moimi dziećmi. Kiedyś mnie zrozumiecie.

Słowa w rodzaju: „Kiedyś, gdy mnie już nie będzie z wami, ale wtedy już będzie na wszystko za późno” zawisły w powietrzu, nie zostały już jednak wypowiedziane. Na moment zapadło milczenie, nie ulegało wątpliwości, że każdy zastanawia się nad jakimś przyjemniejszym, a przynajmniej bardziej neutralnym tematem do rozmowy. Podjął go Marcin, a pytanie, jakie zadał, na moment zaskoczyło Blankę. Kompletnie się go nie spodziewała.

– Mama mi wspominała, że los ponownie postawił na twojej życiowej drodze rodzinę Bielińskich. Czy dobrze zrozumiałem, że chodzi o twoją uczennicę? Że to…

– Córka Justyny, tak – odparła szybko i w tym samym momencie zakasłała, czując drapanie w gardle.

– No i…? Jak się z nią dogadujesz? Powiedziałaś jej, że Justyna…

– Dowiedziała się od dziadka.

– Od dziadka?

– Dlaczego nigdy nie rozmawialiście ze mną, z nami o naprawdę ważnych sprawach? – Blanka zwróciła się nagle bezpośrednio do rodziców, tym samym uchylając się od odpowiedzi na pytanie brata. Wyjaśni mu to potem, gdy będą mieli okazję porozmawiać zupełnie sami, tylko we dwoje. Na razie musiała dowiedzieć się czegoś zupełnie innego. Po to w gruncie rzeczy tu przyszła. Nagle poczuła, że dłużej nie potrafi z tym zwlekać.

– O czym ty mówisz? Co ci znowu… – wyjąkała pani Sarnacka.

Córka nie dała jej jednak dokończyć. Do uczucia niecierpliwości dołączył żal, tak ogromny, że miała ochotę zacząć krzyczeć. Oczywiście nie podniosła głosu. To nie miałoby żadnego sensu, a jedynie podkręciłoby emocje.

– Mówię o tym, że w naszym domu nigdy nie rozmawialiśmy o ważnych, mądrych sprawach. A już na pewno nie wtedy, gdy dorastałam, gdy byłam nastolatką, a w naszym kraju działy się rzeczy, o których powinnam była wiedzieć… od was. Więc pytam: dlaczego tak nie było?

Zauważyła, że spojrzenia, jakie rodzice wymienili między sobą, wyrażały zdumienie, zaniepokojenie i troskę. Pewnie jak zwykle uznali, że ulegała nastrojom, jakie ich zdaniem niekiedy stają się udziałem samotnych kobiet, czy też, mówiąc wprost, kobiet po rozwodzie. Miała ochotę nimi potrząsnąć i krzyknąć, co myśli o stereotypach, jakim ulegali. O tym ich przekonaniu, że samotność jest strasznym ciosem dla każdego człowieka, zwłaszcza zaś dla kobiety, która musi sprostać obowiązkom samotnego macierzyństwa. Chciała na nich krzyknąć, by wreszcie zrozumieli, że świat nie zamyka się w tak ciasnych granicach, że dostarcza wielu innych bodźców i przeżyć, które warto poznać. Oczywiście kolejny raz zdecydowała się nie podnosić głosu. Z doświadczenia wiedziała, że w przypadku rodziców, a zwłaszcza matki, niczego w ten sposób nie zwojuje. Pani Sarnacka była przyzwyczajona do żywiołowych reakcji swoich córek zarówno w czasie, gdy dorastały, jak i obecnie, gdy już jako dorosłe kobiety wyrażały niekiedy swój sprzeciw wobec jej opinii. Zarówno Blanka, jak i Bożena miały – wedle zgodnej opinii rodziny – żywiołowy temperament odziedziczony po babci Sarnackiej, i nieraz dawały mu upust, a ich matka zdążyła się już na to uodpornić. Należało zatem wyjaśnić jej wszystko rzeczowo i spokojnie. Choć w tym momencie Blanka wcale nie była pewna, czy to jej się uda.

– O jakich to niby ważnych i mądrych sprawach nie rozmawialiśmy w naszym domu? – W pełnym zdumienia głosie matki usłyszała nutkę pobłażliwej ironii. Nutka ta jednak wystarczyła, by Blanka ponownie poczuła gniew.

– Chyba wyraziłam się przed chwilą jasno! Gdy dorastałam, nie rozmawialiśmy o tym, co działo się wtedy w tym kraju – odparła z rozdrażnieniem. – Co do wielu spraw byłam kompletnie nieświadoma. Do cholery, byłam ciemna jak tabaka w rogu!

Niestety podniosła jednak głos. Temperament dał o sobie znać, a i emocje były zbyt silne, aby wziąć je w ryzy. I poczucie rozżalenia.

– A co konkretnie masz na myśli? – spytała pani Sarnacka, wymieniając znaczące spojrzenia z dwoma mężczyznami.

– No proszę, czyli wszystko jasne! Nie rozmawialiśmy o sprawach, które działy się w tym kraju, bo was to w ogóle nie interesowało! A może sami byliście nie mniejszymi ignorantami ode mnie?!

– Na razie widzimy, że coś cię ugryzło i postanowiłaś powyżywać się na nas – skwitowała matka, nalewając do szklanek gorącej herbaty z dzbanka. – Nawet się domyślam, co tak fatalnie wpłynęło na twój nastrój, niemniej…

– A może po prostu wyraziłabyś się jaśniej? – Tym razem to pan Sarnacki przerwał wywód żony, zwracał się jednak bezpośrednio do Blanki. Patrzył tylko na nią, a w jego oczach córka spostrzegła błysk świadczący o zaintrygowaniu.

– Justyna na bieżąco, od początku wiedziała o wydarzeniach na Wybrzeżu w siedemdziesiątym roku, rozumiała ich przyczyny. O tym, co działo się sześć lat później w Radomiu i Ursusie, a także o skutkach tych zajść, miała już całkiem solidną wiedzę. I nabyła ją w domu, od ojca i matki, a także od babki. Być może Bielińscy byli chlubnym wyjątkiem, ale na pewno nie jedynym. Jej dalsza rodzina, w tym kuzyni, także mieli dobre rozeznanie w sytuacji w kraju. Czemu nasza rodzina nie znalazła się w tym gronie?

W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, tykanie małego zegara na szafie wydawało się szczególnie głośne i dokuczliwe. Blanka zdawała sobie sprawę, że jej głos zabrzmiał nieprzyjemnie i lamentliwie, uznała jednak, że nie da rady zrealizować swego wcześniejszego postanowienia, by mówić spokojnym tonem i rzeczowo domagać się wyjaśnień. Znowu porwał ją żal, a w dodatku w tym momencie napotkała uważny i przenikliwy wzrok brata. Nie miała cienia wątpliwości, że ją rozgryzł. Odgadł, co było faktycznym powodem jej gniewu i żalu.

Pan Sarnacki zinterpretował jednak jej słowa po swojemu. Zdjął i przetarł szmatką okulary, a ten gest zawsze w jego przypadku oznaczał, że był w najwyższym stopniu poruszony.

– Ani ja, ani matka nie należeliśmy do partii, jeśli o to ci chodzi. Nie mamy niczego na sumieniu, nie zrobiliśmy niczego złego. Nie masz powodu do tego, aby robić nam takie wyrzuty. Aby się nas wstydzić.

– Ależ mam powody! – krzyknęła. – To, że nie należeliście do partii, niewiele tu zmienia. Obojętność i ignorancja też są grzechem. Grzechem zaniedbania. Przecież chodziliście i chodzicie do kościoła, powinniście wiedzieć, o czym mówię.

– Ach, więc o to masz pretensje! Że nie byłem jakimś dzielnym opozycjonistą, dysydentem czy jak to tam się zwie! Dotyczyło to jednak większości ludzi, nie tylko mnie. Trzeba było jakoś sobie radzić. I bez tego warunki bytowe były byle jakie. Nie byłem jasnowidzem, by wiedzieć, że tamta rzeczywistość kiedykolwiek się zmieni. Mało kto wierzył w coś podobnego.

– Niektórzy jednak brali to pod uwagę, a przynajmniej robili coś bardziej sensownego.

– Rozumiem, że byłabyś teraz dumna, mogąc opowiadać, że za komuny odwiedzałaś ojca w więzieniu. Pod warunkiem że nie siedziałby tam za przestępstwo kryminalne. W przeszłości jednak inaczej byś na to patrzyła, zapewniam cię.

– Och, przestań, nie o to chodzi, nie przeinaczaj moich słów! – zawołała gniewnie Blanka. Równocześnie jednak poczuła, że przechodzi jej chęć, by o tym mówić. By robić im wymówki. Nie miała już wątpliwości, że i tak jej nie zrozumieją. Z rezygnacją ujęła szklankę, ale herbata była tak gorąca, że przy niewielkiej nawet nieostrożności można było sobie poparzyć przełyk. Chyba że to tylko ona była na tyle rozdrażniona, że wszystko jej teraz przeszkadzało.

– Jak w ogóle mogłeś pomyśleć, że chciałabym cię widzieć w więzieniu, pobitego do nieprzytomności? – podjęła. – Bo tak właśnie potraktowano tamtych z Radomia i Ursusa. Ale coś jednak nie daje mi spokoju.

– Co takiego? – spytał łagodnie Marcin.

Patrzył na nią tak, jakby to ona była młodszą siostrą potrzebującą wsparcia starszego brata. A przecież urodził się dwa lata po niej. Czy przynajmniej on starał się ją zrozumieć?

– Wspomnienie – odparła cicho.

– Wspomnienie? Jakie?

– W czerwcu siedemdziesiątego szóstego roku wyjechaliśmy na wczasy do Gródka nad Bugiem. No wiesz, taki urlopowy wyjazd z Funduszu Wczasów Pracowniczych, zdaje się z fabryki ojca.

– Zgadza się – mruknął pan Sarnacki.

– Przypominam sobie ten wyjazd, ale daty nigdy bym już nie odgadł. Masz dobrą pamięć, siostro. Szczerze podziwiam – wtrącił Marcin.

– Po prostu przypomniałam to sobie, gdy ostatnio czytałam… – Zawahała się, po czym dokończyła: – Gdy ostatnio coś czytałam o tamtych wydarzeniach.

Nie miała ochoty wtajemniczać rodziny, że lekturą, jakiej się ostatnio poświęciła, był pamiętnik Justyny.

– Pamiętam, że do Gródka wyruszyliśmy naszą kilkuletnią syrenką – kontynuowała. – Psuła się przez całą drogę, wszyscy na to pomstowaliśmy, a mama w pewnym momencie nawet straciła ochotę na wczasy i chciała wracać do domu. W dodatku przez cały czas podróży lało jak z cebra.

– Pamiętam – podchwyciła pani Sarnacka. – I jakby wszystkiego było mało, na miejscu okazało się, że przeznaczono nam na kwaterę jakiś stary domek z przeciekającym dachem. O bieżącej wodzie nawet nie było co marzyć. Takie to były czasy. Teraz nikt by nie chciał słyszeć o podobnych warunkach podczas urlopu.

– No właśnie – uśmiechnęła się smętnie Blanka. – Takie były warunki, takie były nasze problemy. I nikomu z nas nie przyszło nawet do głowy, że w tym samym czasie władze tego kraju organizowały tak zwane ścieżki zdrowia, podczas których niepokornym obtłukiwano nerki, wyrzucano ich z pracy, wsadzano do więzienia, a całe rodziny pozbawiano środków do życia. Ja na przykład dowiedziałam się o tym dopiero kilka lat po tych wydarzeniach. A przy okazji także o ludziach, którzy ryzykując utratę własnej pracy, przyjaciół i wolności, starali się pomagać pokrzywdzonym i poszkodowanym.

– Nic nie mogliśmy na to poradzić – westchnął pan Sarnacki. – Co było robić? Byłaś za młoda, by wiedzieć o podobnych sprawach. I co by to dało, gdybyś wiedziała?

– Justyna wiedziała – szepnęła Blanka, ale już bez żadnej złości w głosie. Raczej z rezygnacją i nagłym przeświadczeniem, że niepotrzebnie w ogóle zaczynała ten temat.

Pan Sarnacki odstawił szklankę tak gwałtowanie, że część płynu wylała się na blat, ku ogromnemu niezadowoleniu żony. Poderwała się ona z miejsca, przyniosła z kuchni ścierkę i mrucząc, że ostatnio nic innego nie robi w życiu, jak tylko sprząta po każdym, wycierała stół. Blance w tym momencie stanęły przed oczami wszystkie minione lata spędzane przy tym samym stole i podobne komentarze matki. Tak właśnie wyglądały rozmowy w ich domu, zawsze płytkie tematy, rzadko kiedy o czymś, co wykraczało poza zwykłą codzienność.

– Chcesz powiedzieć, że twoja przyjaciółka miała wielkie szczęście, bo wychowała się w profesorskim domu, a nie wśród takich prostaków jak my? – warknął ojciec.

– Nie o to chodzi – odparła porywczo Blanka, choć w duchu musiała przyznać, że w pewnym sensie właśnie o to.

Dom, w którym wychowała się jej przyjaciółka, był niczym cicha przystań, czy raczej pełna zadumy biblioteka lub świątynia w porównaniu z wiecznym rejwachem panującym u Sarnackich. Z zapisków Justyny wynikało jednak, że niekiedy brakowało jej tego rejwachu i życia, tej gwałtownej wymiany zdań między Blanką a jej siostrą i kipiącej energią matki, która wodziła rej w rodzinie i wiecznie walczyła o porządek. Tak, Justynie niekiedy doskwierała cisza panująca w jej własnym domu. Ta cisza, pod którą w istocie aż kotłowało się od mniej lub bardziej ukrytych emocji. A jednak zawdzięczała swojej rodzinie bardzo dużo – wiedzę często niedostępną jej rówieśnikom. Niedostępną Blance.

– Nie o to chodzi – powtórzyła już spokojnie Blanka. – To już przecież tylko wspomnienia. Zresztą może rzeczywiście nie warto już tego teraz wałkować.

Machnęła z rezygnacją dłonią.

***

– Wciąż chodzi o Roberta, prawda? – spytał znienacka Marcin, gdy dwie godziny później opuścili mieszkanie rodziców i zmierzali w kierunku parkingu. Uparł się, że zawiezie ją do domu, więc po pewnym czasie ustąpiła, czując, że za jego deklaracją pomocy stała chęć porozmawiania w cztery oczy. Nie przypuszczała jednak, że będzie aż tak bezpośredni, że zapyta tak zupełnie wprost.

Zawahała się, a ponieważ nie odpowiedziała od razu, uznał to za oczywiste potwierdzenie jego przypuszczeń.

– Tego się właśnie obawiałem – rzekł, gdy siedzieli już w samochodzie. Uruchomił silnik, ale nie ruszyli jeszcze z miejsca. – Gdy tylko się dowiedziałem, że postanowiłaś podjąć pracę w tym liceum, od razu nabrałem takiego cholernego przeczucia, że to nie skończy się dla ciebie dobrze. Nie wiedziałem dlaczego, ale to siedziało we mnie i nie dawało mi spokoju. A potem, gdy mama powiedziała, że ta mała jest uczennicą twojej szkoły…

– Nie jest mała – przerwała mu niecierpliwie Blanka. – W tym roku skończy siedemnaście lat.

– Dobra, dobra, wiesz, co mam na myśli. – Zamilkł i ostrożnie wycofał w kierunku wyjazdu z parkingu. Tam dokonał półobrotu, by wjechać w wąską alejkę, a następnie włączył się w ruch na ulicy Mickiewicza. – Jak się z nią dogadujesz?

Wzruszyła ramionami.

– Należy do uczniów, którzy robią to, czego się od nich wymaga, ale nie szukają bliskiego kontaktu z nauczycielem, a nawet z wychowawcą klasy. Stawiają granice, poza które wolno przedostać się tylko wybranym. Na pewno nie mnie – odparła wymijająco.

– Dobrze, daruj sobie te pedagogiczne dywagacje. – Lekko się skrzywił. – Wiem, że te wszystkie psychologizmy zrobiły się ostatnio strasznie modne. Mów do mnie jak do człowieka. A zatem, jeśli dobrze zrozumiałem, dziewczyna wie o przyjaźni, jaka łączyła cię z jej matką.

Mogła mu odpowiedzieć, aby pilnował własnego nosa i dał jej święty spokój, ale po pierwsze nigdy dotąd tak się do niego nie zwracała, a po drugie… cóż, był dobrym słuchaczem i często potrafił doradzić. W przeciwieństwie do Bożeny, której z pewnością dałaby do zrozumienia, co myśli o jej wścibstwie, tak jak to zresztą zrobiła podczas Wigilii. Potem zresztą żałowała swojej popędliwości, bo atmosfera przy stole była nieco zważona, ale słów nie dało się już cofnąć i od tej pory Bożena nie odezwała się do niej ani słowem. Oczywiście, nie raz i nie dwa zdarzały się między nimi podobne starcia, które po pewnym czasie traciły na znaczeniu i następował rozejm, toteż i tym razem należało się spodziewać, że będzie podobnie. Niemniej Bożena i tak nie potrafiłaby niczego sensownego jej doradzić. Marcin był inny, a Blanka wiedziała, że jego niekiedy dociekliwe pytania były podyktowane szczerą troską.

– Jak już wspomniałam, gdy siedzieliśmy jeszcze u rodziców, dowiedziała się o tym od dziadka – odparła.

– Bielińskiego?

– Profesora Bielińskiego. Jest jej prawnym opiekunem, mieszkają razem.

– No jasne, pewnie zobaczył cię w szkole podczas jakiegoś zebrania. Wyobrażam sobie jego zaskoczenie.

– Był zaskoczony, ale spotkaliśmy się w kinie, nie na zebraniu.

Krótko opowiedziała bratu o tym, jak natknęła się na Bielińskiego i jego wnuczkę.

– Prędzej czy później i tak byście się na siebie natknęli – skwitował Marcin. – A wiesz, że ja go nawet lubiłem? Ojca Justyny. Zawsze uważałem, że facet jest w porządku. Współczułem mu, gdy się dowiedziałem, że został prawie sam na świecie. Najpierw Justyna, a potem jego żona. No bo teściowa to już trochę inna kwestia, jakkolwiek podle by to nie zabrzmiało.

– Zabrzmiało. Nawet bardzo podle. – Wykrzywiła twarz w słabym uśmiechu.

– Odwiedzisz go?

– Słucham? – Jej zdumienie nie było udawane.

– Przecież najwyraźniej dał ci do zrozumienia, że chętnie by cię u siebie zobaczył.

– To niemożliwe. Łączą nas teraz inne relacje. Nie wypada, aby nauczycielka wnuczki składała mu prywatne wizyty.

– Nie świruj, siostro. Czy to prawny zakaz? Bo ja nie słyszałem o podobnej bzdurze. Nie jesteś niewolnikiem. Możesz odwiedzać, kogo zechcesz. Chyba że chodzi o co innego.

– To niełatwe – przyznała. – Poza tym pani Mankiewicz… – Zająknęła się. – To znaczy babka Moniki ze strony ojca zabroniła mi jakichkolwiek bliższych kontaktów z wnuczką i… – Przerwała, zdając sobie sprawę, jak to musiało zabrzmieć w uszach Marcina.

– Mów po ludzku – parsknął śmiechem. – Nie może ci po prostu przejść przez gardło sformułowanie „matka Roberta”? Musisz wyrażać się tak długo i zawile? A poza tym jak to zabroniła? Kim ona dla ciebie jest? Twoją szefową?

Przestań! – chciała wrzasnąć Blanka, ale nie zrobiła tego. Jedynie potrząsnęła głową i rzekła:

– To nie takie proste.

– Więc jednak się nie myliłem. W gruncie rzeczy chodzi ci o niego, o Roberta – powtórzył łagodnie.

Ponownie nie odpowiedziała, choć powinna była to zrobić. Powinna była zaprzeczyć. Nic jednak nie mogła poradzić na to, że własny głos odmówił jej posłuszeństwa.

– Wróciłaś do Warszawy, to i stare sprawy o sobie przypomniały – kontynuował Marcin. – Jeżeli nie chcesz tych wspomnień, jeśli chcesz raz na zawsze zamknąć za sobą tamte drzwi, to radziłbym ci zmienić pracę. Przynajmniej nie będziesz się co dzień potykać o tę dziewczynę, a pośrednio także o jej dziadków. Przecież już raz postanowiłaś zostawić to wszystko. Ułożyłaś sobie życie w Poznaniu, z Krzyśkiem. To wcale nie był zły pomysł. Naprawdę cholernie żałuję, że się wam nie udało.

Nie mogło się udać, pomyślała z goryczą. Nie mogło się udać, właśnie dlatego, że to był zły pomysł. Oparty na niewłaściwych przesłankach.

Powinna była już wtedy, przed laty, wiedzieć, że nie zawiera się małżeństwa z jednym mężczyzną jedynie po to, aby zapomnieć o innym, a przy okazji zagłuszyć w sobie poczucie winy. To także jej się nie udało. Nie zapomniała o Robercie i nie uporała się z poczuciem winy wobec Justyny, a przy okazji wobec jej bliskich. I chyba nie tylko dlatego, że okazało się to wyczynem ponad jej możliwości. W głębi serca wcale nie chciała o nim zapomnieć.

Na głos powiedziała jednak zupełnie coś innego. Nie była w stanie tłumić w sobie dłużej tych słów.

– Oni oboje bardzo szybko nawzajem się zrozumieli. – Zacisnęła dłonie. – Robert i Justyna. Rozmawiali o sprawach, o których nie miałam pojęcia. Od tego wszystko się zaczęło. Od początku… ja nie miałam żadnych szans.

Niecierpliwym ruchem dłoni otarła łzę, która jak na złość spłynęła po jej policzku. A zaraz potem następną.

ROZDZIAŁ 21 | ROK 1979

Od początku nie miała żadnych szans. Robert nigdy nie robił jej co do tego najmniejszych nadziei, nie wysyłał żadnych sygnałów. Nie wyróżniał z grona innych znajomych dziewcząt. Lubił ją, był miły i nie odmawiał pomocy. Ale wszystko inne było jedynie wytworem jej wyobraźni, pragnień, nadziei. W jego planach życiowych nie było dla niej miejsca. Owszem, zwierzył się jej ze swoich marzeń budowania przyszłości poza Polską. Opowiedział jej o swojej rodzinie, a nawet kiedyś zaprosił ją do przeludnionego, jak sam wcześniej przyznał, mieszkania rodziców, niemniej wysunęła na tej podstawie zdecydowanie zbyt daleko idące wnioski.

Upłynęło trochę czasu, zanim przyjęła do wiadomości smutną prawdę – nie była jedyną koleżanką, którą zaprosił do domu. Z którą czasem umawiał się do kina, na wieczór autorski lub poetycki, na wystawy. Ale to było wszystko, na co mogła z jego strony liczyć.

Kiedy w końcu zaczęło do niej docierać, że przegrała i powinna zaprzestać swoich wysiłków, by zachować przynajmniej jego szacunek i sympatię?

Oczywiście pamiętała, w którym momencie straciła resztki nadziei. Pamiętała, kiedy spojrzała prawdzie w oczy, czy raczej kiedy ta prawda zajrzała w oczy jej. Tak czy inaczej, miała wtedy wrażenie, jakby patrzyła prosto w oślepiające słońce, jakby na moment straciła wzrok. Nagle zrobiło się wokół ciemno, choć to było jeszcze lato, piękny, bardzo ciepły, pogodny wrześniowy dzień.

Wtedy gdy Justyna powiedziała jej o dziecku.

No tak, ale przecież już wcześniej powinna była coś zauważyć. Dlaczego tak się nie stało? Czy dlatego, że tak bardzo chciała uwierzyć w stworzone przez siebie iluzje? A może to oni oboje byli tak bardzo dyskretni, w każdym razie nie obnosili się ostentacyjnie z tym, co ich łączyło? Mimo to inni zdołali coś zauważyć. Tomek, kuzyn Justyny, robił niedwuznaczne uwagi. Tak przynajmniej wynikało z jej pamiętnika. Z kolei Bożena i Marcin wciąż, mimo upływu lat, pamiętali, że ich starsza siostra była zakochana w Robercie. Blanka nigdy im się z tego nie zwierzała, ale oni odgadli to bezbłędnie.

Kto jeszcze?

Blanka nawet po latach wolała nie dociekać.

Inna sprawa, że tamtej zimy i wiosny siedemdziesiątego dziewiątego roku działo się tyle innych rzeczy, które przykuwały powszechną uwagę. Po pierwsze, rzecz jasna, zima stulecia, która długo jeszcze nie zamierzała odpuszczać. Potem z kolei gwałtowna odwilż, co przy ogromnych masach topniejącego śniegu musiało doprowadzić do powodzi. Wreszcie w lutym doszło do tragicznego w skutkach wybuchu budynku Rotundy w centrum Warszawy.

Tymczasem wielkimi krokami zbliżały się egzaminy maturalne. Wtedy też Blanka podjęła ostateczną decyzję, która kiełkowała w niej od kilku miesięcy. Postanowiła zdawać na polonistykę. Justyna wybrała anglistykę i nawet namawiała na to przyjaciółkę, ale Blanka skwitowała jej słowa wzruszeniem ramion.

– Nie ma mowy, nie czuję się na siłach. Nawet gdybym jakimś cudem przeszła przez sito egzaminacyjne i dostała się na anglistykę, to bez wątpienia polegnę tam już w pierwszych tygodniach.

– To nieprawda – zaprotestowała Justyna. – Jeśli chodzi o znajomość angielskiego, jesteś przynajmniej na takim poziomie jak ja.

Blanka nie mogła nie uśmiechnąć się pod nosem, słysząc podobną uwagę. Ona w każdym razie nie podzielała werdyktu przyjaciółki.

– Nawet w jednej trzeciej nie mam twoich zdolności językowych – odparła. – Angielski niestety nie jest tu wyjątkiem. Po prostu czuję, że dobrnęłam do kresu swych możliwości w tej dziedzinie. Ty pod tym względem znajdujesz się w zupełnie innej lidze.

Bez wątpienia tak właśnie było. Nawet po latach byłaby gotowa powtórzyć te same słowa. Ile by nie siedziała nad angielskim, i to zarówno w szkole, jak i w domu, a także na zajęciach pozalekcyjnych, nie była w stanie już niczego więcej z siebie wykrzesać. Zresztą nie czuła większego żalu, że dawne marzenia o anglistyce odchodzą do lamusa. Po pierwsze – jaki sens praktyczny miało studiowanie na jakimkolwiek wydziale językowym, skoro i tak nie rysowała się przed nią żadna perspektywa kontaktu z cudzoziemcami, o jakimkolwiek wyjeździe zagranicznym nie wspominając. Owszem, niektórym się to udawało, ale najpierw trzeba było wykazać się nie lada cierpliwością i determinacją, by postarać się przebrnąć przez całą najeżoną trudnościami biurokratyczną machinę. Przy czym nie zawsze kończyło się to sukcesem. A po drugie… No cóż, po drugie, na Wydziale Polonistyki studiował także Robert. Zwierzyła mu się wtedy ze swoich planów, a on, najwyraźniej ubawiony tym pomysłem, opowiedział jej kilka anegdot z wydziału, a także przybliżył sylwetki niektórych profesorów, docentów i doktorantów.

– Zastanów się jednak, jakie masz plany na przyszłość – zastrzegł. – To znaczy co zamierzasz robić po skończeniu tych studiów. Ja za bardzo fantazjowałem. Bo prawda jest taka, że najpewniej wylądujesz przy tablicy i będziesz się użerać z krnąbrnymi dzieciakami. Jesteś na to gotowa?

Zgodnie z prawdą odpowiedziała, że nie. Zamierzała studiować polonistykę, bo kochała literaturę. Z tym też wiązała swoją przyszłość.

– Z literaturą? – roześmiał się. – Co przez to rozumiesz, jeśli wolno spytać? Chcesz pisać? A może już to robisz?

Ostatnie pytanie zabrzmiało całkiem poważnie, niemniej tym razem to Blanka zareagowała krótkim parsknięciem.

– Nie, myślę raczej o pracy w jakimś wydawnictwie literackim, nie o własnej twórczości. Choć kiedyś tego próbowałam. We wczesnych latach podstawówki ja i Justyna zapisałyśmy po kilka zeszytów, tworząc powieści, a tematyka była bardzo różnorodna: od zbrodni po łzawe melodramaty. Ja dałam sobie z tym spokój, ale Justyna jeszcze długo bawiła się w pisanie. Głowy bym nie dała, ale podejrzewam, że nadal to robi. Choć już od dawna o tym nie rozmawiamy.

Nagle pożałowała, że była tak wylewna. Błysk zainteresowania w oku Roberta poważnie ją zaniepokoił. Szóstym zmysłem odgadła, że to nie wzmianka o jej pisaniu zwróciła jego uwagę, zaraz jednak postarała się odegnać to podejrzenie.

Szybko zaczęła mówić o czymś innym, a ponieważ później sama nie potrafiła sobie przypomnieć na jaki temat, mogła się jedynie z zażenowaniem domyślać, że nie było to nic specjalnie mądrego. Byle tylko Robert nie zaczął stawiać pytań o dawną „twórczość” jej, a zwłaszcza… Justyny.

Nie zaczął – nawet jeśli rzeczywiście tego chciał, przez najbliższe kilkanaście minut nie miał możliwości wtrącić bodaj słowa, a był zbyt dobrze wychowany, by jej przerywać.

Potem już nie wrócili do tematu.

Egzaminy maturalne minęły jak we śnie. Najpierw zakuwanie od świtu niemal do następnego świtu, potem nerwowe oczekiwanie, aż przewodniczący komisji odczyta tematy do opracowania, wreszcie chodzenie w tę i z powrotem po szkolnym korytarzu w oczekiwaniu na egzaminy ustne. Ulga po zapoznaniu się z ich wynikami była tak ogromna, że Blanka jeszcze przez długi czas nie mogła uwierzyć własnemu szczęściu. Z Justyną było podobnie, zresztą inni koledzy powtarzali to samo, a Jacek i Mietek poszli nawet „na jednego”, przy czym nie skończyło się na owym „jednym”. W każdym razie z ulicy zgarnęła ich milicja, a Jacek długo jeszcze dochodził do siebie, spędzając kolejne dni z kompresem na czole.

Gdy minęła pierwsza euforia, trzeba się było zabrać za przygotowywanie do kolejnych egzaminów, tym razem wstępnych, na studia.

Następne dni i noce nauki, nowa porcja nerwów i wreszcie – sukces. Obie się dostały – Blanka na wymarzoną polonistykę, Justyna – na filologię angielską.

Przyszłość jawiła się niczym mleczna droga wśród gwiazd. W każdym razie prosta droga, która nie przewidywała żadnych nagłych zakrętów, żadnych przykrych niespodzianek. Niezależnie od szczerego zapału do nauki i pogłębiania literackiej wiedzy, w cichości ducha Blanka snuła także inne plany… zdecydowanie bardziej osobiste. Była pełna optymizmu, świat wydawał jej się taki kolorowy, utkany z najpiękniejszych barw. I nic, nawet coraz dłuższe kolejki pod sklepami, coraz bardziej pogarszające się warunki życia nie mogły zmącić jej radosnego nastroju. Tak jakby w gruncie rzeczy wcale jej nie dotyczyły. Zresztą w pewnym sensie tak właśnie było. Przecież żyła w świecie utkanym przez marzenia. Bujała w obłokach.

Spadła z nich zupełnie niespodziewanie na dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku akademickiego, a plany, miesiącami misternie układane, runęły jak domek z kart. Skończyły się też marzenia. Pozostawiły po sobie zamęt w głowie i rozpacz tak dojmującą, że całymi tygodniami Blanka nie potrafiła się pozbierać.

Tego wrześniowego dnia spotkały się w parku, nieopodal domu Justyny. Pogoda dopisywała, jednak przed południem niewiele osób się tu kręciło, głównie emeryci, względnie matki pchające dziecięce wózki. Starsze dzieci przebywały w szkole. Blanka paplała na temat zbliżającego się coraz szybszymi krokami początku roku akademickiego. Śmiała się i żartowała, i tylko mimochodem wspomniała o tym, że poprzednie popołudnie spędziła z matką i siostrą w olbrzymiej kolejce pod sklepem mięsnym. Potrzebowała czasu, by zorientować się, że przyjaciółka bynajmniej nie podzielała jej humoru i entuzjazmu. Była wyraźnie rozkojarzona, nieobecna duchem, zajęta własnymi myślami.

– Co ci jest? – spytała wreszcie stropiona Blanka.

Justyna drgnęła jak człowiek, który budzi się z głębokiego snu, i spojrzała trwożliwie na przyjaciółkę. Na krótko zresztą, bo zaraz jej wzrok poszybował ku matkom spacerującym z dziecięcymi wózkami. Nagle do Blanki dotarło, że właściwie Justyna cały czas patrzyła na tamte kobiety. Tak jakby nic poza tym widokiem jej nie interesowało.

– Co się stało? – powtórzyła coraz bardziej zdezorientowana Blanka. Tyle że tym razem ciszej, trwożliwiej.

I wtedy Justyna jej powiedziała.

Przez dłuższą chwilę siedziały potem w całkowitym milczeniu. I to Blanka wreszcie przerwała tę ciszę.

– Kiedy? – spytała i nawet sama się zdziwiła, bo jej głos zabrzmiał tak zwyczajnie, tak spokojnie.

– W kwietniu przyszłego roku – odpowiedziała znacznie ciszej Justyna.

Cholera jasna, zirytowała się wtedy Blanka, że też ta dziewczyna w dalszym ciągu nic a nic nie rozumie. Nawet prostego pytania.

Nie zastanawiała się przy tym, czy jej ocena jest w tym momencie sprawiedliwa, czy nie. Ból rozsadzał jej czaszkę, nic więcej jej nie obchodziło. Skoro życie nie było sprawiedliwe, czemu ona miałaby być inna?

– Kiedy to się stało? – niemal warknęła z niecierpliwością.

Justyna zaczerwieniła się i skuliła jak po uderzeniu, a Blanka w jednej chwili poczuła wyrzuty sumienia. Jednak tylko na krótką chwilę.

– Przepraszam – mruknęła. – Idiotka ze mnie. Skoro urodzi się w kwietniu to przecież sama potrafię odliczyć te dziewięć miesięcy do tyłu.

To oczywiście także zabrzmiało koszmarnie, ale w tym momencie tak właśnie się czuła. Nie była w stanie wykrzesać w sobie nawet odrobiny empatii wobec siedzącej obok przyjaciółki. Lecz przede wszystkim wciąż niewiele z tego rozumiała. Wciąż nie mogła otrząsnąć się z szoku.

Przecież to niemożliwe, to na pewno sen. Kiedy się z niego obudzi, opowie o wszystkim Justynie. Obie uśmieją się do łez. Wciąż jednak nie mogła się obudzić, za to w oczach przyjaciółki dostrzegła łzy – tyle że nie były one efektem rozbawienia.

A jeśli to jednak nie sen? – pomyślała z narastającą paniką. Nie potrafiła nad nią zapanować i pewnie dlatego wciąż mówiła słowa, które nie tylko nie podnosiły na duchu, ale coraz bardziej raniły. Wtedy jednak potrafiła myśleć wyłącznie o własnej ranie, o własnym bólu i rozczarowaniu.

– I co teraz zrobisz? – burknęła. – Miałaś zacząć studia w październiku, zawaliłaś własne plany, marzenia, wszystko. I jak sobie z tym poradzisz? No jak?

Rzuciła niechętne spojrzenie na Justynę i natychmiast napotkała jej zrozpaczony, pełen skruchy wzrok.

– To stało się… Sama nie wiem… po prostu… stało się – usłyszała w odpowiedzi.

Ty bezdenna idiotko! – chciała wrzasnąć Blanka. – Słyszysz samą siebie? Stało się. Sama nie wiem. Mówisz jak ciemna baba sprzed stu lat. No tak, jasne, mogłam się tego spodziewać.

Na przekór jednak kłębiącym się w niej emocjom wzruszyła ramionami.

– Takie słowa w niczym ci nie pomogą. Musisz się zastanowić, co dalej… z tym zrobić.

Ją samą przeraziło to, co przed chwilą powiedziała. I ten zimny, nieprzyjemny ton – nie do wiary, ale nie poznała własnego głosu. Przesadziła, natychmiast to niej dotarło. Tyle że nie wiedziała, jak teraz z tego wybrnąć, wycofać się. Być może jednak znalazłaby takie wyjście, gdyby w tej samej niemal chwili nie usłyszała odpowiedzi Justyny.

– Poradzimy sobie. Musimy.

– My?

Ma na myśli swoich zapracowanych rodziców? Z pewnością będą skakać z uciechy. A może babcia Janina złapie się za pieluchy? Już to widzę, pomyślała zgryźliwie Blanka.

Niewiele brakowało, a parsknęłaby w głos śmiechem. Powstrzymała się dosłownie w ostatniej chwili, a poza tym zastanowiło ją uważne spojrzenie Justyny.

– Miałam na myśli siebie i Roberta. Pobieramy się.

W pobliżu zaskrzeczała wrona, co spowodowało, że Blanka niemal podskoczyła na ławce.

Boże, westchnęła, rozumiem, że wystawiasz mnie na próbę, ale już wystarczy. Dłużej tego nie wytrzymam.

Nigdy potem nie potrafiła zrozumieć, jak to się stało, że pomimo rozpaczy, poczucia nieodwołalnej straty i kotłujących się w niej trudnych do opisania emocji zdobyła się na spokojną, wyważoną odpowiedź. Aczkolwiek wypowiedzianą obojętnym, chłodnym tonem – bez odrobiny serdeczności, bez grama ciepła.

– Jeśli tak… to wspaniale. Gratuluję.

Przynajmniej to jedno nie ulegało wątpliwości – grzeczna, nieśmiała, pozornie nierzucająca się w oczy Justyna nigdy nie zabiegała o zainteresowanie Roberta. Miała je od początku, od momentu, gdy się poznali, gdy Blanka ich sobie przedstawiła. Wtedy, w tym studenckim klubie, niemal rok temu. Cofając się wspomnieniami do tamtej chwili, do wszystkich następnych zdarzeń, Blanka miała wrażenie, jakby wreszcie zasłona spadła jej z oczu. Albo jakby zdjęła różowe okulary, przez które od miesięcy patrzyła na wszystko wokół. Już nie widziała pięknych, kolorowych barw. Dostrzegła za to ponurą prawdę, przed którą od niemal roku starała się uciec i zaczarować rzeczywistość. Choć przecież od pierwszego spotkania Justyny i Roberta, wtedy w klubie, podświadomie się bała… Czuła… Przeczuwała…

Przybiegły wówczas w ostatniej chwili na koncert, a właściwie trochę się spóźniły. Zajęły jedyne wolne jeszcze miejsca, mało wygodne, ale ani myślały wybrzydzać. Wszystko je tam zachwycało – zarówno każde po kolei wykonanie, jak i atmosfera, skupienie bądź dla odmiany żywiołowa reakcja zgromadzonej młodzieży. Blanka, która przyszła tu głównie po to, aby zobaczyć Roberta, wkrótce przestała poszukiwać go wzrokiem. Po prostu dała się ponieść nastrojowi, słuchała i patrzyła na wszystko jak zaczarowana. Dlatego gdy w trakcie przerwy to on do nich podszedł, miała półprzytomne spojrzenie człowieka dopiero co wybudzonego z głębokiego snu. Potrzebowała dłuższej chwili, by zebrać myśli i w ogóle zrozumieć, co Robert mówił do niej… i do Justyny. A przecież w jego słowach nie było niczego niezwykłego. Ot, zwykłe powitanie, nic więcej.

– Cześć – uśmiechnął się przyjaźnie. – Jednak przyszłaś.

Natychmiast oblała się rumieńcem, niczym jakaś pożal się Boże dziewiętnastowieczna pensjonarka. Na pewno to zauważył, światło było wprawdzie przytłumione, jednak nie na tyle, by nie było widać jej zaczerwienionej po uszy twarzy. Mimo wszystko zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Dopiero później, gdy analizowała tamtą chwilę, przyszło jej do głowy, że niewykluczone, iż z jego punktu widzenia faktycznie nic się nie stało. Może zdążył się przyzwyczaić, że właśnie tak, a nie inaczej, reagowało na niego wiele innych dziewcząt i kobiet.

– Przecież mówiłam, że przyjdę – wymamrotała w odpowiedzi, gdy tylko sobie uświadomiła, że wypadałoby wydać z siebie jakiś dźwięk.

– Nie byłaś tego pewna – przypomniał jej wesoło, po czym zerknął na Justynę. – A my się chyba jeszcze nie znamy. Mam na imię Robert.

– Justyna.

Krótkie, koleżeńskie zapoznanie i powitanie, a potem wymiana uwag na temat recitalu, doboru tekstów i wykonawców – w sumie cała rozmowa trwała około piętnastu minut. Wokół nich toczyło się wiele innych podobnych rozmów. A jednak…