Po drugiej stronie rozmiaru - Tadeusz Kupiecki - ebook + książka

Po drugiej stronie rozmiaru ebook

Tadeusz Kupiecki

4,2

Opis

Rok 2049. Od prawie trzydziestu lat trwa wojna między ludźmi i krasnalami. Zniszczona została cała powierzchnia planety. Jeszcze tylko nieliczne punkty oporu trwają w zrujnowanych miastach i nielicznych skrzatowiskach znajdujących się głęboko pod ziemią. Promieniowanie radioaktywne zamienia ludzi i skrzaty w mutantów.

Obie strony przygotowują się do zadania ostatecznego ciosu. Ludziom udaje się skonstruować maszynę minimalizującą człowieka do wielkości skrzata. Pomniejszeni w ten sposób zwiadowcy wyruszają z zadaniem przedarcia się na terytorium wroga. Ale i druga strona przygotowuje dla ludzi niespodziankę...

Tymczasem pojawia się trzecia siła – nowy, groźny gatunek, chcący wykorzystać trwającą wojnę do własnych celów.

Czy ludzie i krasnale będą potrafili zjednoczyć się do wspólnej walki z nowym wrogiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1336

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1LOLO

 

Peryskop zjechał w dół, skrzypiąc przeraźliwie. Posypała się rdza. Wszędzie czuło się zapach rdzy, smaru i pleśni. Lolo ujął uchwyt peryskopu i spojrzał w wizjer. Widok, który zobaczył, od kilkudziesięciu dni nie zmienił się nawet na jotę. Tuż nad powierzchnią ziemi unosiła się delikatna mgła, utworzona z toksycznych oparów i kurzu. Rozciągającą się wokoło monotonię pustynnego krajobrazu mąciły jedynie majaczące na horyzoncie zabudowania. Właściwie nie tyle zabudowania, co pozostałości po nich. Ruiny i gruzowiska, które kiedyś były drapaczami chmur, blokowiskami, siedzibami korporacyjnych molochów. Kiedyś dumnie wznoszące się na powierzchni ziemi, teraz swoim wyglądem odstraszały potencjalnych podróżników. To, co niegdyś stanowiło dumę i chlubę ludzkości, teraz było tylko stertą gruzu i jedną wielką ruiną. Lolo ustawił wizjer peryskopu pod innym kątem. Nadal nic nie dostrzegł. Wszędzie widział tylko pustynię i wirujący kurz. Ani śladu żywych istot. Lolo jeszcze raz skierował wizjer w miejsce, gdzie kiedyś dumnie wznosiło się miasto. Również i tam nie dostrzegł najmniejszych oznak życia. Lolo jednak wiedział, że pośród zniszczonych budowli i rozpadających się wieżowców istniało życie. Wróg czuwał. Gnieździł się tam i wciąż knuł. Podobnie jak u Lola i jemu podobnych pod powierzchnią ziemi, tak samo w ruinach miasta trwały gorączkowe przygotowania do kolejnej, tym razem może ostatecznej konfrontacji. Lolo dałby wiele, by móc przeniknąć na terytorium wroga i dowiedzieć się, co tym razem przygotowują okopani w gruzowisku ludzie.

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Jego promienie rozświetliły ruiny szklanego drapacza chmur. Odblask na ułamek sekundy oślepił Lola. Obserwator zmarszczył brwi, następnie złożył peryskop. Ponownie rozległ się metaliczny dźwięk, niemiłosiernie drażniący bębenki uszu. Lolo zaklął cicho, otrzepał się z rdzy i kurzu, które posypały się na niego w chwili, gdy składał peryskop.

– Coś nowego? – zapytał siedzący nieopodal Ping.

Podczas gdy Lolo patrzył przez peryskop, Ping monitorował teren przy pomocy detektorów ruchu, które były bardzo gęsto rozmieszczone, co zapewniało dobrą ochronę i natychmiastowy alarm w razie nagłego ataku ze strony przeciwnika.

– Nic – odparł krótko Lolo. – Zupełna cisza. To samo co wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu i miesiąc temu.

– Założę się, że coś szykują – powiedział ponuro Ping, nie odrywając wzroku od monitorów. – Ta cisza trwa już zdecydowanie zbyt długo.

– Wywiad donosi, że wzmocnili system zabezpieczeń. Coraz trudniej przedrzeć się i dowiedzieć, co tak naprawdę knują.

– I jeszcze te koty – parsknął z niesmakiem Ping. – To prawda, że mnożą je na potęgę?

– Są najskuteczniejsze, więc zasadniczo nie ma się czemu dziwić – Lolo wzruszył ramionami.

Rozmowę w maszynowni przerwało wejście Buffa.

– Za pięć minut odprawa wszystkich oficerów w głównym sztabie dowodzenia. Obecność obowiązkowa. Nasz wywiad na coś wreszcie natrafił – powiedział, wykonał szybki w tył zwrot i wymaszerował z pomieszczenia.

Lolo i Ping wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– Myślisz, że rzeczywiście na coś wpadli, czy tylko chcą nas poinformować, że ponownie wzrosła populacja kotów w ruinach miasta? – zapytał znudzonym głosem Ping, ziewając potężnie.

– Trudno powiedzieć – odparł niepewnie Lolo, siadając na metalowym taborecie. – Najpewniej zapoznają nas ze statystykami naszych strat, zestawionymi ze stratami przeciwnika. Może szukają nowych ochotników-samobójców, którzy zdecydują się na przedarcie na teren wroga.

– Dwa tygodnie temu wysłali gościa z mojego sektora – powiedział ponuro Ping, przeciągając się na fotelu. Oparł stopy na blacie biurka, a dłonie splótł na karku. – Od tej pory wszelki słuch po nim zaginął.

– Jak się nazywał? – zapytał Lolo, zapalając papierosa.

– Nie pamiętam. Znałem go tylko z widzenia. Pracował w sekcji saperów i był chyba majorem. Twardy typ. Nie chciałbym mieć z nim do czynienia. Był tutaj parę razy z wizytą. Chciał sprawdzić, czy naniesione przez niego współrzędne zainstalowanych ładunków wybuchowych pokrywają się z naszymi danymi.

– I wysłali sapera? – zdziwił się Lolo, wydmuchując dym z papierosa.

– Jak widać – westchnął Ping. – Nikt nie jest już bezpieczny. A może sam się zgłosił? Nie znałem go zbyt dobrze. Spotkaliśmy się zaledwie parę razy, a potem się dowiedziałem, że wysłali go z misją na terytorium wroga.

– I od tej pory wszelki słuch po nim zaginął – spuentował Lolo.

– Mniej więcej – Ping się uśmiechnął. – Poczęstujesz mnie papierosem?

Lolo rzucił mu paczkę Dziarskich. Ping zręcznie chwycił ją jedną ręką. Po chwili obaj palili w milczeniu. Gdy w dłoniach pozostały im jedynie niedopałki, Lolo i Ping zdusili je, następnie bez słowa opuścili pomieszczenie.

Droga do głównego sztabu dowodzenia była dość długa i kręta. Woleli pojawić się wcześniej, niż się spóźnić i narazić generałowi. Maszerowali szybko. Korytarz, którym szli, składał się w głównej mierze z metalowych, niemiłosiernie zardzewiałych rur, kątowników, płaskowników oraz niedziałających już instalacji wentylacyjnych. Podłogę stanowiła stalowa krata, która przy każdym kroku trzeszczała głośno. Korytarze były oświetlone niewielkimi żarówkami, ukrytymi za zakurzonymi kloszami. Żarówki dawały żółte, matowe światło.

Lolo miał już dosyć ukrywania się w podziemnym labiryncie, który pełnił funkcję głównej bazy. Marzył o usianych kwiatami łąkach, szemrzących strumieniach oraz gęstym, zielonym lesie. Jednak dopóki trwał konflikt z wrogiem, opuszczenie podziemnego schronienia nie wchodziło w rachubę. Jedynymi odważnymi, którzy wychodzili z podziemi, byli ci, którzy zostali zwerbowani do misji dywersyjnych na terytorium wroga. Wracali nieliczni. Mając to na uwadze, Lolo nie kwapił się do heroicznych czynów. Było wielu innych, którzy wykazywali się męstwem i odwagą na polu walki. Niestety z dnia na dzień ich liczba wyraźnie malała. Ostatnio Rada Starców osobiście wybierała ochotników, którzy mieli udać się na terytorium przeciwnika. Zdobyte tam informacje mogły zaważyć w kluczowy sposób na dalszym przebiegu konfliktu. Lolo jednak nie rwał się do działań dywersyjnych na nieprzyjaznej ziemi ludzi. Wolał codziennie monitorować pole walki z bezpiecznej odległości i w równie bezpieczny sposób składać raporty na temat sytuacji panującej w obozie przeciwnika, która zresztą już od kilku miesięcy nie zmieniła się nawet na jotę. Oba obozy okopały się na swoich pozycjach i nie przepuszczały przez swoje terytorium żywego ducha. Ostatnio ataki ze strony ludzi ustały, co Rada Starszych zinterpretowała jako moment przygotowywania się do ostatecznej ofensywy. Jednak wrogowi trudno było zaatakować podziemny labirynt, w którym mieszkał Lolo i tysiące jego pobratymców. Baza mieściła się głęboko pod ziemią i przeniknięcie do niej było praktycznie niemożliwe. Ale równie trudne było przedostanie się na terytorium ludzi. Miny, pułapki, detektory ruchu i dziesiątki kotów bezlitośnie rozprawiały się z licznie wysyłanymi śmiałkami, próbującymi przeniknąć na nieprzyjazną ziemię. Wszystko to sprawiało, że od kilku miesięcy działania wojenne tkwiły w martwym punkcie. Obie strony bezustannie, ale niestety bezskutecznie starały się dowiedzieć, co knuje przeciwnik. Otwarta konfrontacja nie wchodziła w grę. Trwała swoista wojna nerwów. Każdy z obozów za wszelką cenę starał się dotrzeć na drugą stronę i zdobyć jak najwięcej informacji o aktualnych planach strategicznych, liczbie wojsk i uzbrojeniu przeciwnika.

Lolo i Ping minęli kilkanaście sektorów i w końcu dotarli do głównego sztabu dowodzenia. To miejsce, w przeciwieństwie do reszty podziemnego kompleksu, lśniło czystością. Wyraźnie było widać, że zamieszkująca ten sektor starszyzna dbała o utrzymanie tego miejsca w należytym porządku. Nie było rdzy, tylko chromowane powierzchnie. Zazwyczaj niedrożne kanały wentylacyjne tutaj buczały cichą muzyką dostarczanego wciąż świeżego powietrza. Nawet wszechobecnego kurzu było tutaj jakby nieco mniej. Przed wejściem do głównej sali odpraw stał Buff i z wyższością spoglądał na przybywających na odprawę oficerów. Gdy mijał go Lolo, na twarzy Buffa pojawił się ironiczny uśmieszek. Ping to zauważył i natychmiast zareagował.

– I co się tak cieszysz, dupolizie?

– A co? – zapytał z wyższością Buff. – Nie wolno mi? Może mi zabronicie? Spróbujcie. Możliwe, że ty i twój koleżka jeszcze dzisiaj wylądujecie na terytorium wroga.

– A pewnie. Bo takie spasione dupolizy jak ty natychmiast po opuszczeniu podziemi padają na zawał. I to ze strachu. Możesz być spokojny, Buff, ciebie nigdy nie wyślą w teren.

– Wal się! – wycedził Buff bez cienia emocji w głosie, patrząc w zupełnie inną stronę. – Już nie mogę się doczekać, kiedy starszyzna wreszcie zadecyduje, żeby was wysłać w ruiny.

– Jeśli nas wyślą, to przynajmniej zginiemy jak bohaterowie, a nie jako karma dla kotów, jak zapewne byłoby w twoim przypadku – Lolo nie wytrzymał i włączył się do pyskówki.

– Wszyscy tak mówią – syknął Buff. – Ale i tak większość kończy jako Whiskas.

– Wiesz co, Ping, wydaje mi się, że Buffowi mogłoby się nawet udać. Bez problemu dostałby się na terytorium wroga – Ping i Buff spojrzeli na Lola zaskoczeni. – Po prostu tak śmierdzi, że nie ruszyłby go żaden kot i tym sposobem bezpiecznie dotarłby do obozu przeciwnika – Ping parsknął śmiechem, zaś Buff nabzdyczył się tylko, następnie ostentacyjnie odwrócił się do nich plecami.

– Nie rozmawiam z takimi prymitywami jak wy.

– Wielki intelektualista się znalazł – parsknął Ping. – Wiadomo nie od dziś, że adiutanci Grimma na wyścigi liżą mu tyłek. Tylko dlatego nie wylądowaliście jeszcze na froncie.

Buff skwitował wypowiedź Pinga wystawionym środkowym palcem, po czym niespiesznie wszedł do sali odpraw, gdzie zaraz miała rozpocząć się narada.

Ping i Lolo odprowadzili grubego adiutanta niechętnym wzrokiem, lecz po chwili ich miny wyraźnie się ożywiły. Z naprzeciwka nadchodził bowiem Duży Bubu.

– Cześć, Bubu! – zawołał wesoło Lolo.

– Mhm – odpowiedział Duży Bubu i uścisnął dłonie Lola i Pinga.

Bubu miał przydomek Duży, gdyż wszystkich przewyższał o głowę. Lolo nie znał nikogo większego od niego. Był on ponadto potężnie umięśniony i niezwykle silny. Plotka głosiła, że udało mu się gołymi rękami uśmiercić kota, choć Bubu nigdy tego nie potwierdził. Jednak Lolo widział na własne oczy, jak Duży Bubu zabił bez większego problemu szczura, tak więc z kotem również mogło mu się udać. Bubu posiadał wiele zalet, ale nie był zbyt rozmowny. Jedynym dźwiękiem, jaki wydawał wielki przyjaciel Lola, było „mhm”, które ten stosował dosłownie w każdej sytuacji i w każdych okolicznościach, stosując tylko odpowiednią artykulację. Jedna z drastyczniejszych wersji dotyczących małomówności olbrzyma głosiła, że szczur odgryzł mu język. Ale czy była to prawda, czy zmyślona przez kogoś plotka, to wiedział jedynie Bubu.

– Wiesz może, co się wydarzyło? Nieczęsto wzywają wszystkich oficerów – zagadnął go Ping, przecierając okulary.

– Mhm – odparł z entuzjazmem Bubu i przecząco pokręcił głową.

– Tak też myślałem – powiedział z uśmiechem Lolo i poklepał kolegę po ogromnym ramieniu. – Chodźmy. Dowiedzmy się, co tym razem wymyśliła starszyzna i na jaki znowu genialny pomysł wpadł Grimm.

***

Główna sala obrad była jednym z największych pomieszczeń, jakie mieścił podziemny kompleks. Znajdował się w niej długi, polakierowany stół, u szczytu którego zazwyczaj siadał przewodniczący Rady Starszych. Tę zaszczytną funkcję pełnił obecnie Sędziwy Puk. Po jego prawicy zasiadał generał Grimm, odpowiedzialny za wszelkie zagadnienia związane z prowadzeniem działań wojennych na terytorium wroga. Po lewej stronie Puka siedział burmistrz Pat zajmujący się funkcjonowaniem i logistyką bazy. W dalszej kolejności zasiadali adiutanci i licznie zebrani oficerowie niżsi rangą. Lolo, Ping i Bubu zajęli miejsca daleko od tak zwanej elity, dzięki czemu w trakcie narady mogli bez większych problemów dzielić się własnymi spostrzeżeniami.

Gdy wszystkie miejsca zostały zajęte, Sędziwy Puk trzykrotnie uderzył drewnianym młotkiem w stół, dając znak do rozpoczęcia posiedzenia. Na sali zapadła cisza. Słychać było jedynie ciche buczenie wentylatora. Podobnie jak Lolo, również i inni zebrani tu oficerowie byli ciekawi, co spowodowało, że zwołano to niecodzienne zgromadzenie. Wszystkie spojrzenia skupiły się na Puku. Ten zaś wstał i nieco zachrypniętym głosem oznajmił:

– Panowie! – głośno odchrząknął. – Panowie! Zapewne zastanawiacie się, dlaczego wezwałem was tutaj. Dzisiejsza odprawa ma charakter nadzwyczajny i wszystko, co tutaj usłyszycie, ma pozostać w tym pomieszczeniu. To, co za chwilę przekaże wam generał Grimm, jest przeznaczone wyłącznie dla uszu oficerów. Z informacji, które za chwilę usłyszycie, do zwykłych żołnierzy nie może cokolwiek przecieknąć. Zapewne dziwią was środki ostrożności, jakie podjęliśmy, ale po usłyszeniu wiadomości z pewnością przestanie was to dziwić. Generale Grimm, proszę o zabranie głosu – powiedział Puk i usiadł ciężko.

Dał się słyszeć odgłos odsuwanego krzesła, po czym wstał generał. Ubrany był w galowy mundur i czapkę, którą teraz zdjął i położył na stole.

– Nadszedł długo oczekiwany przełom – rozpoczął Grimm. – Powrócił jeden z naszych najlepszych agentów. Udało mu się dotrzeć na terytorium przeciwnika i zdobyć informacje, które pozwolą nam przedsięwziąć odpowiednie kroki. Informacje, które mi przekazał, są równie zaskakujące, co groźne. Nie możemy ich lekceważyć, a wręcz przeciwnie, należy jak najszybciej przedsięwziąć odpowiednie środki zaradcze.

– Do rzeczy! Konkrety! – Padło kilka zniecierpliwionych głosów.

– Panowie! – kontynuował generał Grimm. – Zebrałem was tutaj, gdyż nasz podziemny kompleks znalazł się w niebezpieczeństwie. A jeżeli nasz bunkier jest zagrożony, to znaczy, że również i nam grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Jednak nie będę was dłużej trzymał w niepewności. Oto jeden z naszych najlepszych agentów, major Wass, który właśnie powrócił z misji dywersyjno-rozpoznawczej. Panie majorze, zapraszam!

Stalowe drzwi z boku sali uchyliły się z głośnym skrzypieniem. Ping natychmiast rozpoznał wchodzącego sapera. Jednak teraz znajomek wyglądał na o jakieś trzydzieści lat starszego. Twarz miał ogorzałą i poznaczoną siecią zmarszczek. Błękitne oczy były jednak nadal czujne i pełne inteligencji. W poprzek jego twarzy biegła długa, niezagojona jeszcze blizna. Najprawdopodobniej pamiątka po spotkaniu z kotem lub szczurem. Wass miał na sobie szary płaszcz bojowy. Widocznie nie miał czasu, by się przebrać. Oznaczało to, że wiadomości, które miał przekazać, były ogromnej wagi. Przy każdym ruchu majora z jego płaszcza sypał się kurz. Bezceremonialnie rzucił czapkę na stół tuż obok czapki generała. Buchnęła chmura pyłu, która szybko opadła na blat i obie czapki. Grimm nie zareagował. Przybrał natomiast wyczekujący wyraz twarzy. Oczy wszystkich zebranych na sali oficerów skupiły się na majorze. Ten bez wstępów rozpoczął swoją opowieść. Mówił długo i beznamiętnie.

Lolo zrozumiał, że patrzy na żywą legendę. Ktoś, kto powrócił z terytorium wroga i na dodatek przyniósł tak interesujące wieści, z pewnością przejdzie do historii jako bohater. Z jednej strony zazdrościł majorowi chwały, którą zapewne się okryje, z drugiej jednak trochę mu współczuł. To, co Wass przeżył w miejscu, które Lolo znał jedynie z obserwacji przez peryskop, mogło wpłynąć na psychikę. Chociaż jeśli tak było, major nie dał niczego po sobie poznać. To, co mówił, zawierało same konkrety. Bez upiększeń i zbędnych ozdobników. Gdy skończył, na sali zapadła głucha cisza. Na niejednej twarzy można było wyczytać strach.

Rozdział 2FRANK

 

Koc śmierdział kurzem, moczem i czymś przypominającym pastę do butów. Mimo to Frank się nim okrył. Noce były zimne, a jak mawiał jego przełożony, od smrodu jeszcze nikt nie umarł, a z zimna już niejeden. Leżał na czternastym piętrze czegoś, co kiedyś prawdopodobnie było wielkim biurowcem. W miejscu, gdzie niegdyś była ściana, teraz ziała wielka, poszarpana dziura, przez którą Frank mógł bez problemu obserwować okolicę. Uzbrojony w sztucer i lornetkę z noktowizorem monitorował każdy cal rozciągającej się w dole pustyni. Czarny kot położył się tuż przy twarzy mężczyzny i mruczał głośno. Frank na chwilę odłożył lornetkę i go pogłaskał. Ten w odpowiedzi na pieszczotę zamruczał jeszcze głośniej, następnie usnął. Frank ponownie podniósł noktowizor do oczu i zaczął wpatrywać się w mrok. Wiedział, że gdzieś w oddali, pod powierzchnią ziemi mieści się jedno z potężniejszych skrzatowisk, jakie jeszcze pozostały. Ludzkich siedlisk również nie było już zbyt wiele. Przyszła mu do głowy myśl, że ktokolwiek wygra tę wojnę, zostanie władcą niczego. Planeta poza pustynią, kurzem i toksycznymi odpadami nie oferowała niczego więcej. No, może tylko włóczące się bez celu bandy mutantów, którzy atakowali wszystko i wszystkich.

Frank często zastanawiał się nad sensem toczonej od wielu lat wojny. Zaczęła się gwałtownie i podczas pierwszego tygodnia jej trwania z powierzchni ziemi zniknęło osiemdziesiąt procent populacji ludzi. Kolejne kilka procent przestało istnieć w wyniku stoczonych pomniejszych bitew. Wróg był cholernie nieprzewidywalnym przeciwnikiem. Był wszędzie i nigdzie jednocześnie. Nie wiedzieli, gdzie i kiedy uderzy ponownie. Co gorsza, nawet najbardziej zaawansowana technologia wojskowa nie pozwalała wytropić miejsc, w których wróg się ukrywał. Było tylko wiadomo, że znajduje się gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi. Wydano ogromne sumy na projekty i budowę gigantycznych geoskanerów, dzięki którym zaczęto wreszcie wykrywać kolejne ukryte pod powierzchnią ziemi skrzatowiska. Od tej pory szanse na zwycięstwo nieco się wyrównały, jednak wciąż nikt nie potrafił dokładnie oszacować, jakie straty poniósł wróg. Geoskanery po kolei ujawniały nowe kompleksy, w których gnieździł się nieprzyjaciel. Zwycięstwo było już w zasięgu ręki, gdy wróg wpadł na pomysł, który ponownie przechylił szalę zwycięstwa na jego stronę. Mianowicie masowo wysyłano niewielkie grupy dywersyjne, które w samobójczych atakach zniszczyły wszystkie geoskanery. Brak odpowiednich surowców i sprzętu uniemożliwił naprawę uszkodzonych i budowę nowych urządzeń. Jak dotychczas przeciwnik był zawsze o krok przed nimi. Przewidywał niemal każdy kolejny ruch ludzi. Wróg był dosłownie wszędzie. Rozpoczęła się partyzantka, która z pewnością doprowadziłaby do końca erę człowieka, gdyby nie koty. Okazało się, że te niepozorne i mało doceniane dotychczas zwierzęta świetnie się nadają do tropienia i likwidowania wszędobylskich skrzatów. Ludzie zaczęli rozmnażać koty na niespotykaną dotąd skalę. Na każdego żyjącego człowieka przypadał jeden kot. Nigdzie się bez nich nie ruszano, a każdego chwilowo opuszczonego miejsca zawsze strzegła grupa przeszkolonych specjalnie do tego celu kotów.

Frank wyciągnął z kieszeni munduru pomiętą paczkę papierosów. Wyjął jednego i włożył do ust. Zapalił zapałkę o mur. Maleńki ognik rozbłysnął, by po chwili zamienić się w żarzącą się końcówkę papierosa. Frank zaciągnął się mocno. Skulony obok niego kot mruczał głośno. Był to wyraźny znak, że w pobliżu nie czają się żadne krasnale. Koty wyczuwały je natychmiast. Groźnie wtedy prężyły grzbiety i stroszyły futro, głośno przy tym prychając. Drapieżcy doskonali.

Frank powrócił do obserwacji terenu poza ruinami miasta. Patrząc na otuloną mrokiem pustkę, pogrążył się we wspomnieniach. Przypomniał sobie wybuch wojny, która zmieniła oblicze całej planety. Na początku skrzaty wysłały petycję do przywódców największych mocarstw. Rościły sobie prawo do połowy planety. Żyjąc głęboko pod ziemią, postanowiły w końcu opuścić podziemne kryjówki i przejąć kontrolę nad połową powierzchni Ziemi. Takie przynajmniej były ich pierwsze żądania. Nikt nie brał ich poważnie, chociaż zaskoczenie było bardzo duże. Dotychczas uważano, że rasa ludzka jest jedyną inteligentną formą życia w kosmosie, a co dopiero na Ziemi. A tu proszę, taka niespodzianka. Poszukiwaliśmy inteligentnych form w przestrzeni kosmicznej, a mieliśmy je tuż pod nosem, na naszej własnej planecie. Żaden z krajów nie miał zamiaru oddać części swojego terytorium skrzatom, które nagle wyszły z głębi ziemi i zaczęły rościć sobie prawo do pięćdziesięciu procent powierzchni kuli ziemskiej, wliczając w to również morza i oceany. Ludzkość, jak nigdy, w tym temacie była jednomyślna. Uznano, że powierzchnia planety należy do ludzi, zaś krasnale mają nadal żyć pod ziemią. W odpowiedzi jako pierwsze zostały zaatakowane Nowy Jork, Waszyngton, Pekin i Moskwa. Zostały one przez krasnale zaminowane i wysadzone w powietrze. Dopiero po tej demonstracji siły zaczęto traktować ich żądania poważnie i z większym respektem. Anihilacja kolejnych konglomeracji ludzi ruszyła pełną parą. Bomby atomowe, broń chemiczna i biologiczna nie mogły zaszkodzić przeciwnikowi, który tkwił ukryty gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi. Masowa zagłada rodzaju ludzkiego stawała się powoli faktem. Krasnale i skrzaty triumfowały. Dopiero wynalezienie i skonstruowanie gigantycznych geoskanerów wyrównało szanse ludzi w tej nierównej dotychczas batalii. Jednak nastąpiło to długo po tym, jak z powierzchni ziemi zniknęły największe skupiska ludzi.

W chwili wybuchu wojny Frank miał dziesięć lat. Był rok dwa tysiące dwudziesty drugi. Przebywał wtedy na obozie wędrownym w jakimś lesie czy puszczy. Sam już dokładnie nie pamiętał, gdzie to było. Fakt, że nie znajdował się w tym czasie w żadnym z większych miast, ocalił mu prawdopodobnie życie. Dokładnie pamiętał sensacyjne doniesienia dotyczące upadku kolejnych miast, krajów i na koniec kontynentów. Ludzkość została zepchnięta do defensywy. Rozpętała się wojna totalna. Geoskanery pozwoliły ludziom na pewien czas wyrównać szanse, jednak krasnalom udało się je zniszczyć. Od chwili wybuchu wojny minęło już ponad dwadzieścia lat. Frank był teraz mężczyzną. Jak sięgał pamięcią, w jego życiu poza nieustającą walką z nieprzyjacielem nie istniało nic innego. Bezustanne przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Treningi i szkolenia. Nieprzespane noce. W chwili obecnej nie wiedział nawet, jakimi siłami dysponuje wróg ani ilu ludzi stawia jeszcze opór przeciwnikowi. Świat, dotychczas w miarę spokojny i zjednoczony, z dnia na dzień stał się polem bitwy. Globalną areną działań wojennych. Kto nie potrafił się przystosować, ten ginął. Kto przystosował się słabo, ten również ginął. Pozostali jedynie najsilniejsi i najwytrzymalsi, silni psychicznie. Ci, którzy prócz własnego życia nie mieli nic do stracenia. Ci, którzy mieli po co lub dla kogo żyć, umierali w cierpieniu.

Frank słabo pamiętał swoich rodziców. Od dziesiątego roku życia jego rodzinę stanowili przygodnie poznani rekruci, którzy podobnie jak on przechodzili przez niekończące się szkolenia i wciąż nowe misje dywersyjno-rozpoznawcze. Z czasem zahartował się i przywyknął do surowego reżymu, na który skazani byli wszyscy jemu podobni.

Końcówka wypalonego papierosa poparzyła Frankowi palce. Mężczyzna z cichym syknięciem odrzucił niedopałek i ponownie spojrzał w noktowizor. Daleko na horyzoncie dostrzegł sforę mutantów. Byli jednak tak daleko i wzbijali tyle kurzu, że nie był w stanie rozróżnić poszczególnych osobników. Kot wciąż spał i mruczał głośno. Frank usiadł. Wyjął z plecaka puszkę mielonki i otworzył ją nożem. Kot wiedziony jakimś szóstym zmysłem natychmiast się obudził. Zwierzak spojrzał na Franka z wyrzutem, przeciągnął się mocno i ziewnął. Frank odkroił kawałek mielonki i rzucił kotu. Ten natychmiast zaczął jeść. Frank bez namysłu poszedł w jego ślady. Przełykając mielonkę, która nie miała żadnego smaku, zastanawiał się, czy skonstruowana ostatnio przez ludzi maszyna pozwoli odzyskać planetę. Nie wiedział dokładnie, czym ona jest, ale na podstawie zasłyszanych plotek doszedł do wniosku, że jest to projekt, który może odmienić losy wojny. Na pewno nie był to następny geoskaner, bo w obecnych warunkach nie było ani tyle surowca, ani sprzętu, by skonstruować tak wielką i skomplikowaną maszynę. Żołnierze snuli fantastyczne domysły na temat tego, co mogła wymyślić ocalała garstka naukowców. Frank widział już w swoim życiu dość, by podchodzić do tego zagadnienia z dużą rezerwą. Uważał, że plotki krążące po obozie mogły być celowo spreparowane, by podnieść morale walczących ludzi. Każda tego typu wiadomość rozpalała w ludziach nadzieję, która była paliwem, dzięki któremu mieli siłę walczyć i w ogóle trwać. Podobno najnowszy wynalazek miał zmienić bieg wojny. Niestety, nikt tak naprawdę nie wiedział, co to było i na czym miałby polegać ten cud. Frank też nie wiedział, ale specjalnie nie zaprzątał tym sobie głowy. Od takich rzeczy byli inni. Jego zadaniem było monitorowanie terenu i informowanie przełożonych o jakichkolwiek anomaliach zachodzących w miejscu, gdzie, jak twierdzono, mieściło się skrzatowisko.

Skończył mielonkę i wyrzucił puszkę w mrok. Ta potoczyła się po ukrytych w ciemnościach schodach, robiąc sporo hałasu. Nagle brzęk spadającej puszki utonął w dzikim ryku, dochodzącym gdzieś z dołu. Frank błyskawicznie przypadł do ziemi. W mroku coś się czaiło. Ostrożnie przeładował sztucer i wycelował w miejsce, gdzie przed chwilą niefrasobliwie wyrzucił puszkę. Kątem oka zerknął na siedzącego obok kota. Zwierzak lizał się po łapie, nie zwracając uwagi na dziwaczne zachowanie swego pana. Frank odetchnął z ulgą. Koty bezbłędnie wyczuwały znajdujące się w pobliżu krasnale. Nie mogło to zatem być żadne komando, wysłane na przeszpiegi na teren wroga. Zatem co? Jego zmiennik miał pojawić się dopiero za pół godziny. Sen był tutaj na wagę złota i Frank nie wierzył, żeby ktoś nagle pogardził towarem tak deficytowym.

Nagle z mroku wyłoniła się gigantyczna postać. Facet miał grubo ponad dwa metry wzrostu. Ogromne zwały mięśni blado lśniły w świetle księżyca. Maleńka, tkwiąca pomiędzy linią barków główka przekrzywiła się w geście zaciekawienia. Stwór był nagi, gdyż ze względu na gabaryty nie zmieściłby się w żaden mundur czy uniform. Jego cały ubiór stanowiła podarta przepaska biodrowa, zrobiona z jakiegoś nadgniłego koca. Olbrzym dzierżył w dłoniach młot wielkości dorosłego człowieka. Frank wypuścił z płuc całe powietrze. Kot gdzieś zniknął. Zwierzaki te świetnie nadawały się do tropienia skrzatów, ale wykazywały chorobliwy lęk przed mutantami.

Mutant. Frank gorączkowo się zastanawiał, jakim cudem on tutaj dotarł. I to przez nikogo niezauważony. Obserwatorzy dwadzieścia cztery godziny na dobę monitorowali obszar otaczający to, co pozostało z miasta. Frank nie miał jednak czasu na zastanawianie się. Potwór zwęszył ludzkie mięso i ruszył do ataku. Z ogłuszającym rykiem pędził w stronę leżącego Franka. Mężczyzna spokojnie nacisnął spust i w tej samej chwili opuścił go cały spokój. Zamiast kopnięcia w bark i wystrzału Frank usłyszał jedynie ciche kliknięcie. Sztucer się zaciął. W tymże momencie gigantyczny obuch z impetem wbił się w podłoże kilka centymetrów od jego głowy. Mężczyzna błyskawicznie przetoczył się dwa metry w bok. Obuch ponownie wbił się w beton, tym razem kilka centymetrów od żeber leżącego żołnierza. Frank ponownie się przeturlał, tym razem w przeciwną stronę. Młot mutanta znowu chybił, jednak Frank zdawał sobie sprawę, że w końcu szczęście go opuści i olbrzymi obuch go dosięgnie. Czuł, że szybko opada z sił. Stojący nad nim mutant wściekle ryknął, poirytowany faktem, że już trzecia próba zmiażdżenia ofiary spełzła na niczym. Do pracy młotem dołączył pracę nóg. Nie mogąc trafić swej ofiary młotem, postanowił ją rozdeptać. Tupiąc silnie i wciąż uderzając młotem w betonowe podłoże, mutant wzniecił chmurę pyłu, który utrudnił Frankowi i tak już ograniczoną widoczność. Mógł on jedynie liczyć na łut szczęścia. Kolejny cios minął jego czaszkę dosłownie o centymetr. Następny dźwięk, jaki się rozległ, nie był uderzeniem młota wściekle atakującego go wielkoluda. Był to dobrze znany Frankowi odgłos wystrzału z karabinu AK-47. Pojedynczy i donośny. I zbawienny w skutkach. Maleńka główka napastnika eksplodowała gejzerem cuchnącej brei. Góra mięsa zachwiała się na nogach, po czym bezwładnie runęła tuż obok dyszącego ciężko mężczyzny. Z chmury pyłu wyłonił się człowiek. Frank rozpoznał kolegę z drużyny. Napięte do granic wytrzymałości mięśnie rozluźniły się i Frank miękko opadł tuż obok truchła mutanta.

– Widzę, że się nie nudzisz – usłyszał w mroku głos kolegi.

– Dzięki – zdołał wysapać Frank. Wciąż dyszał ciężko i nie miał siły mówić, chociaż kumpel miał ochotę trochę się z nim podrażnić.

– Nie dziękuj mi, tylko naczelnikowi, który mnie tu po ciebie przysłał. Twoja wachta kończy się dopiero za pół godziny. Przez ten czas twój nowy przyjaciel z pewnością zdążyłby przerobić cię na całkiem pożywny szaszłyk. Na pewno był głodny i zdążyłby cię do tego czasu pożreć.

– Masz mi jeszcze coś do powiedzenia? – wycedził Frank, gdyż nie cierpiał, gdy przyjaciel drwił z niego. Robił to zaś przy każdej nadarzającej się okazji. Podejrzewał, że Mikey będzie mu wypominał utarczkę z mutantem przez najbliższe dziesięć lat. O ile oczywiście im obu uda się tak długo pożyć.

– Naczelnik cię wzywa – oznajmił Mikey już bez ironii w głosie. – Zgłosiłem się na ochotnika, by cię zmienić.

Mikey był wrednym i złośliwym, ale porządnym facetem. Frank zawsze mógł na niego liczyć. Chociaż kumpel często zachowywał się jak typowy wariat, to już nieraz uratował Frankowi dupę z opresji. Zawsze był tam, gdzie powinien. Podobnie zresztą jak i teraz.

– Wiesz, o co chodzi? – zapytał Frank, wstając na nogi.

– Nie wiem, ale mam przeczucie.

– A co takiego mówią twoje przeczucia?

– Przypuszczam, że może to mieć coś wspólnego z najnowszym eksperymentem.

– O! – zdołał jedynie wydukać Frank. – A to ci nowina – teraz on miał szansę ponabijać się z kolegi.

– Mówię poważnie – odparł Mikey. – Jak chcesz, możemy się założyć. A dobrze wiesz, że przeczucia mnie nigdy nie mylą. Tu chodzi o coś, co ma ostatecznie zlikwidować pozostałe skrzatowiska.

– Wiesz coś może?

– Gówno wiem – odburknął Mikey. – Wiesz dobrze, że eksperyment jest tajny. To nie dla takich szaraczków jak ty czy ja. My mamy nadstawiać tyłka na polu bitwy, zaś mózgowcy pilnie strzegą swoich tajemnic.

– Ale…

– Ale w tym przypadku coś mi mówi, że chodzi właśnie o to. Chcesz się założyć?

– Spadaj! – warknął Frank, po czym ruszył schodami w dół. Obok niego z ciemności wyłonił się kot.

– Sugeruję, byś przy okazji oddał broń do rusznikarza. Następnym razem może mnie nie być w pobliżu.

– Oddam – rzucił Frank i szybko ruszył schodami w dół.

***

Podziemny, wielopoziomowy parking został przerobiony na główną bazę wojskową. Cywile chronili się w ruinach miasta, zaś wojsko rozlokowane było tuż pod powierzchnią ziemi. Niekiedy śmiano się z nich, że żyjąc pod ziemią, upodabniają się do krasnali, jednak nikt z żołnierzy nie brał tych docinków na poważnie. Po dotarciu na miejsce Frank najpierw pozostawił broń u rusznikarza. Potem złożył raport o mutancie, któremu jakimś cudem udało się przeniknąć do ruin i zaatakować go. Kiedy dopełnił już wszystkich formalności, udał się do sztabu. Zapukał w pancerne drzwi. Umieszczona nad nimi kamera skierowała się w jego stronę. Po chwili drzwi z cichym sykiem rozsunęły się na boki.

Sztab był urządzony bardzo skromnie. Niewielki stolik, łóżko dyżurującego aktualnie oficera, zniszczona komoda i stojące na niej popsute radio. Za stołem siedział pułkownik Hicks. Z wyrazu jego twarzy Frank wywnioskował, że starszy pan jest potwornie zmęczony, a wojnę chętnie zamieniłby na cichy domek z ogródkiem, gdzie mógłby w spokoju egzystować przez resztę swoich dni. Pasma siwych włosów na głowie oficera smętnie poruszały się w sztucznym powiewie umieszczonego pod sufitem wentylatora. Pułkownik czytał jakąś mocno sfatygowaną książkę. Frank nie mógł odczytać tytułu.

– Miałem się zgłosić – powiedział niepewnie Frank, patrząc w zaczerwienione oczy pułkownika.

Hicks spojrzał na niego znad zniszczonej okładki książki, odłożył ją, po czym powiedział zachrypniętym głosem:

– Dobrze, że jesteś.

Wstał z miejsca i ruszył w stronę drzwi, do których mieli dostęp tylko starsi oficerowie oraz personel naukowy. Trzykrotnie zapukał w stalowe wrota. Oko umieszczonej nad nimi kamery najpierw zlustrowało Hicksa, potem przez dłuższą chwilę zatrzymało się na Franku. Po chwili wrota stanęły przed nimi otworem.

– Śmiało, za mną – zakomenderował zmęczonym głosem Hicks.

Frank zdążył już poznać pułkownika i wiedział, że jest to człowiek małomówny, ale konkretny. Frank szanował starego frontowca i w gronie żołnierzy nigdy nie pozwolił powiedzieć złego słowa na pułkownika. Sam będąc w randze kapitana, niewielu ze starszych oficerów szanował tak jak Hicksa. Obaj mężczyźni znaleźli się w obszernej sali, która okazała się czymś na kształt utworzonego naprędce laboratorium. Znajdowało się tu sporo poustawianych w rzędy biurek, na których migały ekrany komputerów. Dookoła kręcili się ubrani w białe fartuchy technicy. Tu i ówdzie walały się na podłodze części budowanych tutaj urządzeń i prototypów. Frank wśród rupieci dostrzegł nawet puszkę coca-coli. W przeciwieństwie do innych pomieszczeń laboratorium było jasno oświetlone umieszczonymi pod sufitem jarzeniówkami. Panująca tu czystość świadczyła o potrzebie zachowania sterylnych warunków pracy.

– To, co za chwilę ujrzysz, prawdopodobnie zmieni resztę twojego życia – powiedział Hicks.

– Chodzi o ten supertajny eksperyment, o którym mówią chłopaki? – zapytał nieśmiało Frank, ciesząc się w duchu, że nie przyjął zakładu z Mikeyem.

– Nie wiem, o czym mówią chłopaki – ton pułkownika z obojętnego zrobił się lekko poirytowany. – I zasadniczo gówno mnie to obchodzi. A teraz popatrz.

Stali przed dziwną konstrukcją, przypominającą niewielką, wykonaną z drutów piramidę. Ponad nią umieszczony był wysięgnik, na którego końcu zamontowano urządzenie przypominające reflektor, emitujący delikatne, zielonkawe światło, które padało na szczyt drucianej piramidy.

– Widzisz? – powiedział Hicks, gdy stali tak naprzeciwko dziwacznej konstrukcji już ponad minutę.

– Widzę – odpowiedział nieśmiało Frank. – Ale nie wiem, na co patrzę.

– Dzięki temu wynalazkowi ludzkość zniszczy krasnale, a ty będziesz miał okazję zapisać się na kartach historii jako bohater.

– Tego zdążyłem się już domyślić. Ale co to jest i jak to funkcjonuje?

– Znam cię już bardzo długo i wiem, że można na ciebie liczyć. Najpierw jednak powiedz, czy jesteś gotów ruszyć na misję, która być może zmieni losy tej wojny.

– Zawsze jestem gotów – wypalił bez namysłu Frank.

Pułkownik wyjaśnił żołnierzowi, jak działa dziwaczne urządzenie i na czym będzie polegała jego misja. Frank w tym czasie zdążył przynajmniej z dziesięć razy pożałować, że tak entuzjastycznie zgodził się na wzięcie udziału w, co tu dużo gadać, samobójczym zadaniu.

Rozdział 3Drużyna

 

Lolo zerwał się gwałtownie. Był cały mokry od potu. Koszmar, który prześladował go od wielu lat, powrócił nagle. Zapalił nocną lampkę i rozejrzał się po skromnie urządzonym pokoiku. Na drugiej pryczy beztrosko chrapał Ping. Lolo sięgnął do stojącej przy łóżku szafki i wyjął z niej paczkę Dziarskich. Gdy zapalił papierosa, ponownie przykrył się kołdrą. W milczeniu palił i wpatrywał się w pokryty grzybem i rdzą sufit. Wydarzenia sprzed lat powróciły w wyśnionym właśnie koszmarze z niezwykłą ostrością. Znowu znajdował się na pustyni sam, w otoczeniu kilkunastu wściekle syczących kotów. Zwierzaki krążyły wokół niego, gdy on do najbliższego włazoschronu miał przynajmniej dwieście metrów. Nie było najmniejszych szans na ucieczkę. W oddali Lolo dostrzegł sylwetki idących w jego stronę uzbrojonych ludzi. Nie wiadomo, jak skończyłaby się ta przygoda, gdyby w tym samym czasie nie przechodziła tamtędy banda rozjuszonych mutantów. Koty uciekły jako pierwsze. Następnie mutanci zaatakowali ludzi. Wywiązała się strzelanina, która następnie zamieniła się w rzeź.

Lolo dzięki swoim małym rozmiarom nie został dostrzeżony przez żadną z walczących stron. Przypadł płasko do ziemi, a dla pewności zakopał się jeszcze w piasku. Ryzykował, że zostanie rozdeptany przez któregoś z mutantów lub walczących ludzi, jednak wolał to, niż zostać rozdartym na strzępy przez któregoś z włóczących się za ludźmi kotów. Masakra szybko dobiegła końca. Mutanci często pożerali ludzi razem z ubraniami, jednak tym razem Lolo miał szczęście. Bestie najpierw rozebrały swoje ofiary, a dopiero potem je zjadły. Kiedy mutanci oddalili się na w miarę bezpieczną odległość, Lolo wygrzebał się ze swej kryjówki i przeszukał pozostawione ubrania. Zebrał tyle fantów, ile tylko zdołał unieść. Później okazało się, że wśród zabranych rzeczy znajdowały się jakieś ważne dla wojska plany i mapy, dzięki którym starszyzna mogła zaplanować dalsze działania militarne na terytorium wroga. Lolo został nagrodzony awansem na kapitana, zaś w jego mózgu od tego czasu zagnieździł się koszmar w postaci otaczających go ze wszystkich stron kotów, których tym razem nie przepłoszy żadna wataha mutantów. Od długiego już czasu koszmar nie powracał, aż do dzisiejszego dnia.

Informacje przekazane przez majora Wassa na specjalnej odprawie były ponure i, co tu dużo gadać, mogły oznaczać bliski koniec wojny, niekoniecznie korzystny dla skrzatów i krasnali. Budzik na szafce zabrzęczał głośno. Lolo uderzeniem pięści uciszył zegar. Na sąsiednim łóżku przebudził się Ping. Usiadł i przetarł zaspane oczy. Sięgnął po okulary i automatycznym ruchem nasunął je na nos. Tępym wzrokiem obrzucił leżącego i palącego papierosa kolegę.

– Nie śpisz? – bardziej stwierdził niż zapytał Ping.

– Nie mogę zasnąć – odparł Lolo półgębkiem, wypuszczając dym z ust.

– Boisz się, że cię wyznaczą?

– Mam to w dupie! – warknął Lolo. – Kogo by nie wyznaczyli, to i tak wiadomo, że jest to bilet tylko w jedną stronę. Jeśli na mnie padnie, to trudno. Jeśli nie… Rozpaczać z tego powodu z pewnością nie będę – silił się na obojętny ton głosu, choć w rzeczywistości bał się okrutnie.

– Wassowi jakoś udało się powrócić – powiedział Ping, drepcząc w stronę toalety. Po chwili rozległ się odgłos sikania do metalowego sedesu.

– Jakoś – wycedził bez cienia entuzjazmu w głosie Lolo. – Poza tymWass to stary wyga. Doświadczony frontowiec. Ponadto byli z nim bracia Jakuza, którym powrócić się nie udało.

– Daj spokój. Ty też nie dostałeś kapitana za ładne oczy – stwierdził Ping, wychodząc z ubikacji.

– Dobrze wiesz, że ten awans dostałem tylko przez przypadek. Gdyby zamiast map w kieszeniach tych ludzi znajdowały się papierki po cukierkach, to gówno bym dostał, a nie awans. Po prostu miałem farta.

– Na tym właśnie polega wojna – zauważył filozoficznie Ping. – Kto nie ma farta, ten nie żyje.

– Przestań pieprzyć – rzucił rozdrażnionym głosem Lolo. Zgasił papierosa i zaczął się ubierać. – O której odprawa? – zapytał po chwili, chociaż dobrze znał odpowiedź.

– Mamy jeszcze pół godziny – odparł Ping. – Zdążymy zjeść śniadanie.

– A zatem wrzućmy coś na ruszt – myślenie o jedzeniu dziwnie go uspokajało. – W bazie siedzi jeszcze ponad pięćdziesięciu oficerów. Mała szansa, że wybiorą akurat nas. Musielibyśmy mieć naprawdę zajebistego pecha.

***

Zajebisty pech. Te dwa słowa niczym młot pneumatyczny wbijały się w umysł Lola. W chwili, gdy Grimm go wymienił jako dowodcę ekspedycji, myślał, że to tylko jakiś okrutny żart. Stojący nieopodal Buff uśmiechał się, zmrużywszy złośliwie oczy. Lolo zrozumiał, że to jego sprawka. Złośliwy tłuścioch z pewnością poparł jego kandydaturę. Lolo nie wiedział jeszcze jak, jednak był pewien, że w ten czy inny sposób zdąży zemścić się na grubasie. Spojrzał na twarze siedzących przy stole oficerów. Na większości z nich dostrzegł ulgę, a tylko na niektórych współczucie. Twarz Grimma jak zawsze nie zdradzała żadnych emocji.

– Nie wyglądasz na specjalnie zadowolonego – powiedział po chwili milczenia Grimm. – Dowodzenie ekspedycją to wyróżnienie, nie kara. Będziesz miał okazję się wykazać.

– „Wysrazać” – pomyślał Lolo, nie wypowiadając tego na szczęście na głos przy wszystkich oficerach.

– Musisz skompletować zespół – powiedział Sędziwy Puk. – Burmistrz Pat dostarczy ci wszystko, co uznasz za potrzebne, aby wykonać pomyślnie misję.

Pat przerwał na chwilę czyszczenie paznokci, spojrzał na posępne oblicze wybrańca i uśmiechnął się sztucznie.

– Ile osób może liczyć moja drużyna? – spytał drżącym głosem Lolo.

– Ile sam uznasz za stosowne – odparł generał Grimm. – Jednak im grupa będzie mniejsza, tym będziecie mieli większe szanse, że wróg was nie wykryje. Tym samym zwiększy się szansa na pomyślne zakończenie misji.

– Czyli byłoby najlepiej, gdybym poszedł sam? – Lolo nie zdołał ukryć sarkazmu w głosie. Grimm jednak chyba tego nie zauważył.

– To twoja decyzja – odparł.

Lolo najchętniej zabrałby ze sobą słynnych braci Jakuza, ale oni nie powrócili z ostatniej misji prowadzonej przez majora Wassa. Byli oni najlepiej przeszkolonymi zabójcami w kompleksie i dobrze byłoby mieć tę parę przy sobie w razie kłopotów. Jednak wszelki słuch po nich zaginął, a wieści o nich były objęte tajemnicą wojskową. Zwerbowanie majora Wassa, obecnie już pułkownika, również nie wchodziło w rachubę. Lolo ponownie przebiegł wzrokiem po siedzących przy stole oficerach. Musiał wybrać któregoś z nich. Zrozumieli to i wyraz ulgi na wielu twarzach zmienił się w maskę bądź to przerażenia, bądź błagania. Ciszę przerwał nagle zgrzyt odsuwanego krzesła. Siedzący obok Lola Ping podniósł się z miejsca.

– Panie generale, jeśli można… – generał milczał. – Chciałbym towarzyszyć Lolowi w tej misji. Myślę, że może potrzebować dobrego informatyka. A także kogoś, kto ma zmysł techniczny. Taki jak ja – dodał, dumnie wypinając pierś.

– Co pan na to, kapitanie? – Grimm spojrzał na zaskoczonego Lola. – Myśli pan, że kapitan Ping może się panu przydać?

– Natu… naturalnie – wydukał Lolo.

Nie chciał wciągać w to przyjaciela, ale skoro ten zgłosił się sam, poczuł coś pomiędzy wdzięcznością a ulgą. Na nikogo nie mógł liczyć bardziej niż na Pinga. Krasnala w za dużych okularach i z mnóstwem piegów na bladym nosie.

– W porządku – powiedział Grimm. – Kapitan Ping pójdzie z panem. Chociaż nie wiem, jak sobie poradzi na froncie. Kapitanie Ping! – zwrócił się do przestępującego z nogi na nogę informatyka. – Byliście już na jakiejś akcji w terenie? Wyglądacie raczej na sztabowca.

– Nie, panie generale, nie byłem jeszcze w terenie.

– To za co dostaliście awans na kapitana? – zdziwił się Grimm.

– Opracowałem algorytm pozwalający z dużym prawdopodobieństwem określić zasięg miotaczy przeciwnika zarówno w warunkach bojowych, jak i…

– Dobra, dobra, wystarczy – przerwał mu generał. – Dla mnie to i tak tylko naukowy bełkot, z którego nic nie rozumiem. Ale skoro zgłaszacie się, by towarzyszyć kapitanowi Lolowi w ekspedycji, nie mam nic przeciwko temu. Swoją drogą… – zwrócił się w stronę Lola – bardzo ciekawie kompletuje pan sobie skład drużyny.

– Dostałem wolną rękę – odparł Lolo, wzruszając ramionami.

– Oczywiście – zgodził się Grimm. – To pańska decyzja. Czy jeszcze kogoś pragnie pan zabrać ze sobą?

Wtedy ze swojego miejsca podniósł się Duży Bubu. Widząc, że osiłek również chce dołączyć do karkołomnej wyprawy, Lolo nie krył zadowolenia. Olbrzym będzie świetną przeciwwagą dla chudego i, co tu dużo mówić, słabego fizycznie Pinga.

– Bubu, naprawdę nie musisz… – zaczął Lolo, wzruszony lojalnością kolegi, jednak wielkolud zbył go machnięciem ręki.

– Porucznik Bubu? – zdziwił się Grimm.

– Mhm – potwierdził z zapałem osiłek.

– W porządku. Para silnych rąk zawsze może się przydać. Czy jeszcze kogoś chce pan zwerbować, kapitanie?

Lolo popatrzył na wystraszone twarze pozostałych siedzących przy stole oficerów. Miał zamiar powiedzieć, że trzyosobowy skład grupy dywersyjnej jest wystarczający, gdy nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Niedawna niechęć i złość na Buffa powróciła i Lolo postanowił wykorzystać okazję, by zemścić się na grubym adiutancie Grimma. Buff, pewny swojej posadki, niespecjalnie interesował się tym, co się wokół niego działo. Siedział niedaleko generała i z zainteresowaniem przyglądał się temu, co wydłubał z nosa.

– Panie generale, przydałby mi się jeszcze jeden, już ostatni członek grupy.

Wszystkie oczy skierowały się na Lola. Nawet Buff zerknął przelotnie, na sekundę odrywając się od dłubania w nosie.

– Oczywiście. To twój wybór – odparł generał. – Kogo jeszcze potrzebujesz?

– Kogoś, kto świetnie orientuje się w procedurach bojowych. Zna się na taktyce i strategii. Jednym słowem, przydałby się jakiś dobry teoretyk działań wojennych.

– Ma pan kogoś konkretnego na myśli?

– Tak. Na ostatniego członka mojego zespołu chciałbym wyznaczyć porucznika Buffa.

Po tych słowach porucznik zrobił się blady jak ściana, zaś jego oczy powiększyły się do rozmiarów dużych spodków.

– Mojego adiutanta? – zdziwił się Grimm.

– Tak – wypalił bez zająknięcia Lolo. – Buff jest osobą kompetentną i inteligentną. Chciałbym go mieć w zespole.

– Mam nadwagę i artretyzm… – zaczął protestować Buff. – Bardziej będę przeszkadzał, niż pomagał.

– Z tego, co wiem, pan generał jest z ciebie bardzo zadowolony – Lolo natychmiast uciszył spoconego jak szczur Buffa. – Myślę, że będziesz idealnie pasował do mojej ekipy. Potrzebny nam teoretyk z dużym doświadczeniem – zmierzył pozieleniałego na twarzy Buffa spojrzeniem pełnym nieskrywanej satysfakcji, po czym zwrócił się do generała: – Panie generale, czy wyraża pan zgodę, by pański adiutant dołączył do drużyny?

Grimm spojrzał na drżącego na całym ciele Buffa, jakby patrzył na zepsuty kotlet, który kucharz właśnie zaserwował mu w kantynie. Buff, widząc to, wiedział, że jego los jest już przesądzony.

– Nie widzę przeciwwskazań – odparł miękko generał. – Mój adiutant jest do pańskiej dyspozycji, kapitanie Lolo. Znajdę sobie innego.

Po tych słowach siedzący nieopodal Buff nagle jakby zwiotczał i skurczył się, jakby uszło z niego całe powietrze. Tępym wzrokiem omiótł siedzących wokół oficerów, po czym wstał i chwiejnym krokiem opuścił salę obrad.

– Myślę, że porucznik Buff szybko dojdzie do siebie – powiedział wyluzowanym głosem Lolo. – Świadomość, że spotkał go tak wielki zaszczyt, chwilowo odebrała mu jasność logicznego myślenia. Musi oswoić się z myślą, że bez względu na wynik ekspedycji, zostanie bohaterem. To przecież wielka odpowiedzialność.

– W porządku – powiedział Grimm. – Czy jeszcze któryś z panów ma coś do dodania? – nastąpiła głucha cisza, którą zakłóciło jedynie szuranie krzeseł, na których na powrót zasiedli Lolo, Ping i Duży Bubu. – W takim razie naradę uważam za zakończoną. Członków ekspedycji zapraszam do mojej kwatery, gdzie omówimy szczegóły operacji.

Po tych słowach wszyscy szybko się rozeszli.

***

Kwatera generała Grimma mieściła się kilka poziomów poniżej kwater, które zajmowali oficerowie. W przeciwieństwie do poziomu, który zamieszkiwał Lolo, tutaj panowały czystość i porządek. Gołym okiem było widać, że w tym rewirze personel techniczny odpowiadający za utrzymanie czystości nie opieprza się. Kwatery VIP-ów lśniły czystością. Wszystkie żarówki paliły się jasno. Nigdzie nie uświadczyło się rdzy lub grzyba.

Kwatera Grimma urządzona była w stylu myśliwskim. Wyłożona była drewnem, którego zdobycie z pewnością nie było łatwe. Na ścianach tkwiły trofea w postaci zabalsamowanych kocich głów, które groźnie szczerzyły kły. W jednym kącie stał wypchany wielki szczur, z drugiego zaś szczerzyła zęby wypolerowana ludzka czaszka, wewnątrz której zainstalowano żarówki, dzięki czemu emanowała matowym, ciepłym światłem, które łagodnie oświetlało gabinet generała. Ta ekstrawagancja nieco zdziwiła Lola, ale pomyślał, że w wieku ponad trzystu lat można mieć tego typu fanaberie. Generał usiadł za biurkiem i gestem ręki zachęcił przybyłych gości, by również zajęli miejsca, co też uczynili. Tylko Buff usiadł dopiero wtedy, gdy generał ponownie skinął na niego ręką. Jedno z krzeseł nadal pozostało wolne.

– Czy jeszcze kogoś się spodziewamy? – spytał Lolo. Zauważył, że Grimm w swej prywatnej kwaterze jest bardziej rozluźniony.

– Tak – odparł generał swobodnym tonem. – Zjawi się lada chwila. Napijecie się czegoś, panowie? – generał wstał z miejsca i podszedł do niewielkiego przeszklonego barku, w którym w równych szeregach stały butelki z alkoholem. – Szum Lasu, Rwący Potok, a może coś mocniejszego? Mam również trochę Koszałkówki. Trzymam ją na specjalne okazje. Przeszmuglowana od znajomego ze wschodnich rubieży.

Sięgnął po drewniany gąsiorek sprytnie ukryty za szeregiem mniej ekskluzywnych trunków. Ponieważ nikt z obecnych nie miał na tyle odwagi, by zdecydować, czego chce się napić, Grimm wyjął gąsiorek i nalał alkohol do ustawionych na barku szklaneczek. Przed każdym postawił szklaneczkę z napitkiem, po czym wrócił na swoje miejsce. Przed pustym krzesłem również postawił szklankę legendarnej Koszałkówki. Tajemniczy gość jeszcze się nie pojawił.

– Na kogo czekamy, panie generale? – Lolo poczuł się w obowiązku przerwać krępującą ciszę.

Jego świeżo zwerbowana drużyna w milczeniu sączyła Koszałkówkę, delektując się jej aromatem i charakterystyczną goryczką. Generał w odpowiedzi zrobił tajemniczą minę, po czym uśmiechnął się do Lola przyjaźnie. Rozległo się ciche pukanie do drzwi.

– Wejść! – zagrzmiał Grimm. W drzwiach stanął pułkownik Wass. – Wreszcie jesteś. Nie mogliśmy bez ciebie zacząć.

Stalowoszare oczy pułkownika przebiegły po twarzach siedzących przy biurku krasnali.

– Ta czwórka ma nas ocalić? – zapytał zimno generała. Jego spojrzenie było również lodowate.

– Nic lepszego nie mamy – odparł miękko generał. – Siadaj.

Wass posłusznie usiadł na pustym krześle, ale nie tknął stojącego przed nim trunku.

– Czterech młodzików? – wycedził z niedowierzaniem w głosie. – Ile mają lat? Sto, sto dwadzieścia? To jeszcze smarkacze.

– Zaproponuj coś lepszego – zripostował Grimm.

– Sztabowiec, który pole walki zna jedynie z tego, co wyślepił w peryskopie – powoli zaczął wymieniać Wass. – Chorowity informatyk, który po wyjściu na zewnątrz dostanie pylicy, astmy, czy czegoś podobnego i umrze, zanim dotrze na terytorium przeciwnika. Góra mięśni, która zamiast mózgu ma żołędzia, a powiedzenie jednego prostego zdania przerasta jej możliwości intelektualne. I grubas, który poza świetnym lizaniem twojego dupska na niczym więcej się nie zna.

Gdy skończył, w gabinecie zapadła ciężka cisza. Nawet Grimm nie miał ochoty jej przerywać. W końcu ponownie odezwał się Wass.

– To chyba jakaś kpina.

– Dlaczego? – zapytał niecierpliwie generał. – Już ci mówiłem, że gramy tym, co mamy. Chcesz szwadronu komandosów, to ich najpierw przeszkol. Tylko powiedz mi, skąd wziąć na to czas i fundusze? O nadających się do tego skrzatach nawet nie wspomnę – głos Grimma stał się gniewny, więcWass zmienił taktykę.

– Po prostu próbuję ci uświadomić, że żaden z tych chłopaków nie wróci w jednym kawałku. A o wykonaniu zadania to już zupełnie zapomnij.

– Więcej wiary w młodych – powiedział z naganą w głosie generał.

– W porządku – odparł Wass. – Ujmę to więc nieco inaczej. Jestem doświadczonym żołnierzem. Walczyłem z ludźmi na wielu frontach. Powierzchnię ziemi znam nie tylko z tego, co widziałem przez peryskop lub co opowiedzieli koledzy. Ja tam byłem. I wierzcie mi, powierzchnia planety nie jest miejscem przyjaznym. Tam nie ma gdzie się ukryć. Nie ma miejsc zacisznych i spokojnych. Nocą panuje tam przeraźliwy chłód, za dnia zaś jest gorąco jak w wulkanie. Słońce spali wasze ciała na pył, chłód nocy zmrozi wasze członki na sopel. Wszędzie można natknąć się na koty. Zaś spotkanie z człowiekiem w najlepszym przypadku może skończyć się dla was rozdeptaniem. O bandach wałęsających się bez celu mutantów nawet nie wspomnę. Bo i nie ma sensu.

W gabinecie Grimma znowu zapanowała głucha cisza, którą tym razem przerwał Lolo.

– Raz byłem na powierzchni. Widziałem z bliska zarówno ludzi, jak i mutantów. Zostałem otoczony przez stado kotów, a jednak udało mi się wrócić.

– Bo miałeś szczęście – Wass uśmiechnął się smutno, niemal boleśnie. – Prawdopodobnie nie zauważył cię żaden z ludzi ani mutantów. W przeciwnym razie już by cię z nami nie było. Tkwiłbyś w słoju z formaliną u jakiegoś ekscentrycznego człowieka, który pokazywałby cię swoim dzieciakom i opowiadał o tobie jakieś niestworzone historie.

– Co to są dzieciaki? – zainteresował się Ping.

– To tacy nierozwinięci jeszcze w pełni ludzie – pospieszył z wyjaśnieniem Grimm, po czym dopił swego drinka.

– Mniejsza o to – odezwał się ponownie Wass. – Byłem tam w towarzystwie najlepiej przeszkolonych wojowników, jakich znam. Czarny Paluch, Lobo, Mały Ben, bracia Jakuza. Tylko mi udało się przeżyć. Nie chcecie mi chyba wmówić, że czterech łebków, znających powierzchnię ziemi tylko z opowieści, poradzi sobie na otwartej przestrzeni najeżonej detektorami ruchu, minami, kotami, mutantami i chuj wie, czym jeszcze. Chyba rzeczywiście będzie lepiej, jeśli pójdę tam sam i wykonam to zadanie.

– Idź z chłopakami – zaproponował szybko generał. – Będziesz ich przewodnikiem.

– Będę niańką, nie przewodnikiem – oświadczył ponuro Wass. – A do niańczenia nie nadaję się najlepiej. Słabo mi idzie ze zmienianiem pieluch i podcieraniem tyłków – te słowa poruszyły zazwyczaj spokojnego Bubu, gdyż wstał i zaciskając pięści, groźnie spojrzał na Wassa. – No dobrze, ty może przeżyjesz – powiedział, spoglądając na stojącego nad nim giganta. – Słyszałem, że gołymi rękami zabiłeś kota. W porządku. Ale reszta zaraz po wyjściu z włazoschronu zostanie szybko przerobiona na kocią karmę.

– Jest pan malkontentem – przerwał mu Lolo – który oprócz tego, że szczyci się tym, ile to już razy udało mu się bezpiecznie wrócić z powierzchni, nic więcej nie wnosi.

Wass obrzucił Lola lodowatym spojrzeniem, po czym wysyczał:

– Chłopcze, grałeś jeszcze z kolegami w pchełki, gdy ja zapuszczałem się do ludzkich siedzib i wykradałem ich wiedzę i technologię. Więc lepiej się nie odzywaj, jeśli o czymś nie masz pojęcia.

– Wass – przerwał im Grimm – wiesz, jak jest. Zwracam się do ciebie jako twój stary przyjaciel, a nie jako przełożony. Przeprowadzisz ich przez ziemię niczyją. Tylko o to cię proszę. Gdy już wejdą na teren zamieszkany przez ludzi, może bez twojej pomocy uda im się zniszczyć tę przeklętą maszynę. Będziesz ich przewodnikiem. Tylko o to proszę. Żadnego ryzyka na terytorium wroga. Zbyt wiele już zrobiłeś, bym po raz kolejny wysyłał cię na tak trudną misję. Doprowadź ich tylko na miejsce. Ten ostatni raz. Potem wrócisz.

Wass zmarszczył brwi i zamyślił się. W kwaterze Grimma na powrót zagościła cisza.

– Chuj z tym – powiedział w końcu pułkownik. – Pójdę, ale tylko po to, by przekonać się, czy bracia Jakuza rzeczywiście polegli, czy może jeszcze żyją i potrzebują pomocy. Robię to tylko dla nich – dodał z naciskiem. – Limit przysług dla ciebie skończył się już dawno.

– W porządku – odparł z ulgą generał. – Pobudki, jakimi się kierujesz w tej chwili, nie są najważniejsze. Lolo – zwrócił się do młodego kapitana – dowodzenie ekspedycją przekazuję pułkownikowi Wassowi. On bezpiecznie doprowadzi was do miejsca, gdzie znajduje się to cholerstwo. Dalej musicie radzić sobie sami. Czy to jasne?

– Jak słońce – odparł Lolo.

– Słońce – wycedził z sarkazmem w głosie Wass. Wychylił duszkiem szklankę Koszałkówki i dodał: – Już niedługo będziesz je przeklinał.

Rozdział 4EKSPEDYCJA

 

W kantynie panował tłok. Pora śniadania ściągnęła w to miejsce wszystkich żołnierzy, którzy nie mieli warty. Dziś w śniadaniowym menu były mokre tosty posmarowane jakąś dżemopodobną substancją smakującą po trosze jak banan, po trosze jak śledź. Mimo to żaden z obecnych tu żołnierzy nie narzekał. Pili mocną kawę i chętnie pałaszowali poranną dawkę kalorii. Stoliki zrobiono z tego, co nadawało się do tego celu. Były tu zatem skrzynki po owocach ułożone w równe sześciany, stosy cegieł z położonymi na wierzchu kawałkami dykty, biurka i komody, a nawet deska do prasowania ustawiona na prowizorycznym stelażu skonstruowanym z desek i cegieł. Przy jednym z tak zaimprowizowanych stołów siedział Frank. Czekał na przyjaciela, a gdy ten pojawił się ze swoją porcją porannych węglowodanów, nisko pochylił się nad stolikiem i szepnął:

– Wiem już, co tak skrupulatnie utrzymują przed nami w tajemnicy.

– Głęboko musiałeś wejść Hicksowi w tyłek, żeby ci to zdradził – bardziej stwierdził, niż zapytał Mikey. Usiadł naprzeciwko Franka i postawił tacę z posiłkiem na pilśniowym blacie.

– Daj spokój – powiedział Frank, czujnie rozglądając się na boki. – Wynalazek, który pokazał mi Hicks, pozwoli wygrać nam tę pieprzoną wojnę.

– Jasne – odparł sceptycznie Mikey. – Wojnę o co? O piach, stosy gruzu i powietrze skażone gównem, od którego ludzie albo wariują, albo zmieniają się w mutantów.

– Daj spokój – obruszył się Frank. – Wiesz, o co mi chodzi.

– Dobrze, już dobrze – odpowiedział Mikey, wzruszając ramionami, i zabrał się za swojego tosta. – Tak tylko powiedziałem, bo po prostu mam już tego wszystkiego dość. Mów lepiej, co to za wynalazek, który ma przynieść nam wielkie zwycięstwo – w głosie mężczyzny pobrzmiewała ironia, lecz Frank specjalnie się tym nie przejmował.

– Hicks pokazał mi maszynę.

– Jaką maszynę? – zaciekawił się Mikey.

– Urządzenie, które może zmieniać rozmiary ludzi. Przy jej pomocy możemy osiągnąć wielkość skrzatów.

– I co z tego? – głos Mikeya był pozbawiony emocji. – Ma zamiar nas wszystkich zmniejszyć do rozmiarów krasnali i w ten sposób zaatakować skrzatowisko? Debilizm.

– Daj mi skończyć – zirytował się Frank.

– No już dobrze. Mów.

– Chodzi o to, by zminiaturyzować tylko parę osób, które dyskretnie przenikną na terytorium wroga. Zinfiltrują skrzatowisko i zdobędą potrzebne nam informacje.

– Jakie informacje? – zainteresował się nagle Mikey, przełykając kęs mokrego tosta.

– Lokalizację pozostałych skrzatowisk na Ziemi, a także informacje na temat liczebności i uzbrojenia przeciwnika.

– Nie mamy już geoskanerów, więc musimy posiłkować się zminiaturyzowanymi agentami – stwierdził ponuro Mikey. – Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Prócz tego, że jest to żałosne, to w dodatku niewykonalne.

– Niby dlaczego?

– Bez jaj. Hicks chce wysłać do skrzatowiska zminiaturyzowanych agentów, aby ci dowiedzieli się, gdzie są rozlokowane siedziby krasnali. A ponadto mają zdobyć informacje, jakim arsenałem i liczebnością wojsk dysponują skrzaty.

– Mniej więcej tak to wygląda.

– Ciekawe, gdzie znajdzie debila, który pójdzie na ten numer?

– Właśnie na niego patrzysz.

Mikey parsknął śmiechem, wskutek czego przeżuwana przez niego kanapka wylądowała na twarzy rozmówcy.

– Przepraszam – wycharczał Mikey, dławiąc się resztką tosta. – Po prostu nie spodziewałem się…

– Czego się nie spodziewałeś? – zapytał ponuro Frank, wycierając twarz rękawem.

– Że będziesz na tyle głupi i na to się zgodzisz. Przecież gołym okiem widać, że to misja samobójcza. Wbrew pozorom skrzaty wcale nie są takie głupie. Natychmiast rozpoznają, że nie jesteś jednym z nich.

– Niby jak? – obruszył się Frank. Upił nieco kawy z blaszanego kubka.

– Kurwa. One mają jakiś wewnętrzny zmysł, który im podpowiada, kto jest krasnalem, a kto nie.

– A skąd ty to możesz wiedzieć? Wielki ekspert od skrzatów się znalazł.

– Prawda – zreflektował się natychmiast Mikey. – Może i nie wiem tego na pewno, ale przecież oni mają jakieś swoje zwyczaje, zachowania i w ogóle. Natychmiast się połapią, że coś z tobą jest nie tak.

– Dlatego właśnie, oprócz mnie, na ekspedycję ma się udać profesor Konopnicki.

– Ten jajogłowy Polaczek? – powiedział z ironią w głosie Mikey. – Będzie bardziej przeszkadzał, niż pomagał. Zamiast skupić się na zadaniu, będziesz musiał niańczyć profesorka.

– To największy autorytet z zakresu nauki zajmującej się zwyczajami skrzatów i krasnali.

– To naukowiec. Zesra się w gacie, gdy tylko jakimś cudem uda wam się dotrzeć na miejsce. Więcej będzie z nim zachodu niż pożytku. Krasnale odstrzelą cię szybciej, niż się spodziewasz. Zobaczysz. Wspomnisz moje słowa w godzinie śmierci.

– Dlatego chcę, abyś udał się tam ze mną.

Tym razem ani jeden kawałeczek tosta nie wylądował na twarzy Franka. Mikey przestał żuć, a jego rozbawiona dotychczas twarz zamieniła się w maskę pozbawioną jakichkolwiek emocji. Wesołe zazwyczaj ogniki w jego brązowych oczach przygasły, zaś na czole pojawiła się długa, poprzeczna bruzda. Przeżuwał powoli, nie spuszczając wzroku z siedzącego naprzeciw Franka. Gdy w końcu przełknął, odezwał się niemal szeptem:

– No dobra. Wchodzę w to. Ktoś musi pilnować ci dupska.

***

Hicks spojrzał na stojących przed nim mężczyzn. Powoli przenosił spojrzenie z jednego na drugiego. W końcu zatrzymał wzrok na Franku.

– To jest ten człowiek? – zapytał zimnym, służbowym tonem.

– Uratował mi życie ze sto razy. Własnej matce tak nie ufałem jak jemu. Jeżeli to ja mam przeniknąć do skrzatowiska, to tylko w jego towarzystwie.

– W porządku. To da się załatwić – powiedział po chwili milczenia pułkownik. – W takim razie proponuję, abyście się zapoznali z trzecim członkiem ekspedycji. Profesorem Konopnickim.

Przeszli do laboratorium, gdzie trwały gorączkowe przygotowania do zminiaturyzowania członków wyprawy. Przy drucianej piramidzie panował taki ścisk, że Frank nie mógł dostrzec maszyny. Czuł się trochę nieswojo. W pamięci miał pożegnanie z Nadią. Kobieta była wściekła, że zdecydował się zostać tajnym agentem. Wymyślała na poczekaniu tysiące argumentów, które miały zniechęcić go do uczestniczenia w ekspedycji. Począwszy od zawodności maszyny, która miała go pomniejszyć, zakończywszy na omyłkowym pożarciu przez własnego kota. Franka rozczuliła jej troska o niego. Wzruszony przytulił Nadię i obiecał jej, że powróci bezpiecznie. Bał się, że dziewczyna obrazi się lub zacznie się dąsać, na szczęście jednak nic takiego nie miało miejsca. Nadia ze łzami w oczach tuliła się do niego i, szlochając, starała się odwieść go od podjętej już decyzji. Frankowi było jej żal. Odwzajemnił uścisk, po czym delikatnie wyswobodził się z objęć Nadii. Miał świadomość, że wszystko postawił na jedną kartę. Jeżeli jakimś szczęśliwym trafem uda mu się powrócić ze skrzatowiska, zostanie bohaterem, a wtedy bez problemu dostanie awans, a co za tym idzie, spokojną pracę w sztabie. Koniec z nocnymi wartami, wypatrywaniem przeciwnika i eskapadami na pustynię, gdzie od czasu do czasu napotykał komanda krasnali, a już zupełnie często mutantów. Wtedy, kto wie, może zdecydowałby się nawet na założenie rodziny. Nadia była jedyną kobietą w jego życiu, z którą potrafiłby zbudować trwały związek. Nie miała łatwego charakteru, ale on również go nie miał. Jednak teraz, gdy balansował na krawędzi przeżycia, ekspedycja, którą zaproponował mu Hicks, była dla niego niczym trampolina. Jeśli wróci, ułoży sobie z Nadią życie. Skończą się wypady poza miasto. Skończą się wachty i nocne czuwania. Praca w sztabie była spokojna i bezpieczna. A kto wie, może zdobyte przez niego informacje rzeczywiście wpłyną na zakończenie wojny. Jednak taka wizja wydawała się zbyt odległa i nierzeczywista, więc Frank szybko porzucił tę myśl i skoncentrował się na sprawach bieżących.

Nagle jak spod ziemi wyrósł przed Frankiem drobny, krągły jegomość w białym fartuchu, z rumianą, pucołowatą twarzą. Miał przystrzyżone na jeża włosy i wyraźną nadwagę. Człowieczek patrzył na Franka zza grubych szkieł okularów, które nadawały mu wygląd jakiejś egzotycznej ryby, którą Frank widział kiedyś w znalezionym na pustyni albumie przyrodniczym.

– Konopnicki – przedstawił się grubasek i wyciągnął dłoń do Franka. – Skrzaty i krasnale. Zwyczaje i zachowania. Zdaje się, że za chwilę obaj staniemy się częścią historii.

– Frank – przedstawił się również chłopak, ściskając pulchną dłoń profesora. – A to Mikey, mój osobisty ochroniarz.

– Bardzo mi przyjemnie – powiedział Konopnicki i uścisnął dłoń Mikeya. – Pan, zdaje się, nie jest Europejczykiem?

– Moja matka była Brytyjką, a ojciec Hindusem – Mikey zmusił się do uprzejmego tonu głosu, co Frank wyłapał natychmiast. – Stąd moja ciemna karnacja.

– No cóż. Módlmy się zatem, by i wśród krasnali zdarzały się tego typu mieszańce.

– Kurwa mać! – warknął Mikey. – Nie dam się obrażać jakiemuś…

– Spokojnie – powiedział Frank. – Pan profesor z pewnością nie miał zamiaru cię obrażać. Prawda, profesorze?

– W najmniejszym nawet stopniu – potwierdził Konopnicki. – Chodzi mi tylko o to, że pańska karnacja w pewnym stopniu może wpłynąć na powodzenie naszej misji. Jeżeli wśród krasnali nie ma osobników o podobnym kolorze skóry, to wtedy, mówiąc kolokwialnie, jesteśmy w dupie. Pan rozumie?

– Słyszałem, że to pan jest specem od krasnali. Lepiej szybko pan się doedukuj w tej materii – wycedził Mikey.

– Profesor może mieć trochę racji – włączył się do rozmowy stojący nieco z boku Hicks. – Kolor skóry porucznika może narazić całą ekspedycję na fiasko.

– Na co?! – warknął już mocno rozeźlony Mikey.

– Na niepowodzenie – odpowiedział szybko pułkownik. – Panie profesorze – zwrócił się do Konopnickiego – to pańska decyzja. Jeżeli uzna pan, że porucznik Mikey Kuraan nie nadaje się… przepraszam, nie spełnia wymogów, które…

– Nie ma o czym mówić – przerwał Hicksowi profesor i przymilnie uśmiechnął się do Mikeya. – Nadaje się i to świetnie.

– W takim razie myślę, że nie mamy nad czym deliberować. Chodźmy do minimalizatora.

Zarówno profesor, jak i obaj żołnierze posłusznie ruszyli za pułkownikiem. Zebrani przy piramidzie naukowcy rozstąpili się przed Hicksem i idącą za nim trójką. Druciana piramida wydała się teraz Frankowi dużo większa i bardziej majestatyczna niż w chwili, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Zielone światło, które padało na nią z wysięgnika, również było teraz bardziej intensywne. Nagle drogę zastąpił im chudy, szpakowaty jegomość w zielonym fartuchu.

– Doktor Morranis – przedstawił się jegomość, po czym natychmiast przeszedł do sedna sprawy. – Zanim panowie wejdą do minimalizatora, proszę załatwić wszelkie potrzeby fizjologiczne, a następnie proszę się rozebrać.

– Chwileczkę – nagle zza pleców Franka rozległ się nerwowy głos Mikeya. – A skąd niby mamy mieć gwarancję, że to cholerstwo w ogóle działa? Nie mam zamiaru włazić do tej klatki, nie mając pewności, że nie zostanę popieszczony prądem czy, dajmy na to, nie wybuchnę.

– Spokojnie – Morranis uśmiechnął się blado. – Nasza maszyna była już testowana. Jest w stu procentach bezpieczna i działa niezawodnie.

– Nie wejdę do niej, jeśli nie pokażecie mi, jak działa i czy jest bezpieczna. Nie mam zamiaru być królikiem doświadczalnym.

– Zgadzam się z kolegą – powiedział niespodziewanie Konopnicki. – Ja również proszę o małą prezentację.

Doktor Morranis wzruszył ramionami, następnie wszedł na podest, na którym umieszczona była piramida.