Plum Amfibianin - Marek Kaczmarzyk - ebook

Plum Amfibianin ebook

Marek Kaczmarzyk

5,0

Opis

Głęboko w morzach i oceanach mieszkają inteligentne istoty, zwane Amfibianami. Mogą żyć tylko pod wodą - powietrze jest dla nich zabójcze. Gdy Alchemicy odkrywają sposób przemiany ciał Amfibian w odpornych na warunki lądowe Metamorfów, w społeczeństwie następuje rozłam. Gorliwi zwolennicy Metody w imię postępu i nowoczesności chcą porzucenia dotychczasowych obyczajów i tradycji, uważając je za przesądy i bajania. Konflikt z czasem przeradza się w wojnę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 499

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Kaczmarzyk
Plum Amfibianin
© Copyright by Marek Kaczmarzyk 2012
ISBN 978-83-7564-356-5
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Anfariusowi, bez którego ta opowieść nie mogłaby powstać.

Rozdział 1

Atol Stoliczy pękał w szwach. Jak zawsze w czasie posiedzenia. Zwykle spokojna powierzchnia laguny marszczyła się teraz pod wpływem podwodnego tłumu. Na spotkania Rady przybywało wielu gości, których motywy bywały często bardzo odległe od potrzeb pokolenia. Handlarze drewnem i koralem, kamieniarze, łowcy ze swoimi krótkimi sztyletami z korali, potężni mieszkańcy dużych delt, a nawet płochliwi rybacy ze środkowych atoli, dla których to była jedyna okazja, żeby zobaczyć cuda centralnego miasta.

Mieszkańcy atolu nie przepadali za tym tłumem. Zadzierali nosa i gdzie tylko mogli, skłonni byli pokazywać przybyszom, jak bardzo są od nich różni i lepsi. Najnędzniejszy kopacz, który na co dzień czyścił kanały wylotowe w mieszkalnej części rafy, zachowywał się w czasie zlotów jak król z trudem znoszący towarzystwo ubogich krewnych.

Jedynym, co łączyło autochtona Stoliczej rafy i przybysza z najdalszej części znanego świata, była ciekawość dotycząca postaci delegatów. Przybywali w małych grupach i mieszkali w specjalnych częściach rafy wyciętych w skale tak dawno temu, że nawet Opowieść nie wspominała o ich początkach. Zwykle te komnaty były puste, więc trzeba je było przygotowywać specjalnie na czas obrad. Sprzątacze mieli zakaz rozmawiania na ich temat, więc cała osada aż huczała od plotek na temat cudów tych komnat, wygód i sprzętów, jakie czekały na wybrańców pokolenia.

Każda delegacja, nawet ta z najmniejszego znanego obszaru, miała dla siebie oddzielne siedziby, do których nie miał wstępu nikt poza jej członkami. W dni obrad wejść pilnowała straż Premiera tak nieustępliwie, że nawet sardynki nie mogły się prześlizgnąć. Nikt też nie próbował tego dokonać, bo za zbliżenie się do legowisk delegatów groziła sroga kara.

Można ich było za to do woli obserwować, w czasie kiedy płynęli do sali obrad, więc towarzyszył im zawsze szpaler gapiów, utrzymywany jednak w należytej odległości przez straże.

Delegaci, odziani w suknie z alg i pasy wycięte ze skóry, pochodzili z północy, z bogatych i wygodnych atoli, gdzie można było bezpiecznie żyć i wychowywać podopiecznych. Ci z południa byli zaś najczęściej prawie nadzy, jeśli nie liczyć pasów i wiszących przy nich kościanych ostrzy. W stolicy, położonej daleko na północ od ich mieszkań, było dla nich po prostu za gorąco. Chodzili ciężko, a głowy mieli opuszczone na piersi, jakby bali się spojrzeć w oczy tubylcom, pływali zaś ospale i bez wdzięku. Przykro było patrzeć, jak te smukłe istoty snują się po tunelach Stoliczej Rafy. Nie lubiano ich przy tym z powodu ich wrodzonej wyniosłości, więc nie mogli liczyć nawet na współczucie.

Każdy dorosły Amfibianin jest i czuje się zwycięzcą. Sama dorosłość świadczy o jego wartości. Nie jest łatwo przeżyć dzieciństwo ziemnowodnych.

Rafa jest bardzo stara w tym miejscu. Opowieść mówi, że to tutaj wykluł się i dojrzał pierwszy Amfibianin. Sale drążono od pokoleń, a żywy i wciąż zdrowy koral umacniał je każdego roku nowymi przyrostami.

Lekkie, twarde kawały kamienia gromadzono na brzegu wyspy od niedawna. Nie minęły jeszcze trzy setki pływów, odkąd pierwsi z Metamorfów zaczęli z nich budować ponad wodą. I chociaż tamto wydarzenie dawno już utonęło w mroku dziejów, skalne wieże wciąż były tu obce i wciąż przyciągały lękliwe spojrzenia.

Teraz, na tle błękitu nieba, rosły ich białe kwiaty pełne drewnianych sprzętów, słońca i kamiennych alembików. Nadwodne miasto kwitło i wielu uważało, że dawno już przyćmiło splendor podwodnych warowni.

Na Rubieżach powtarzano ze zgrozą, że większa część mieszkańców stolicy nienawidzi wody, a skrzela, modnie wybarwione sokiem z krasnorostów, układa wymyślnie wokół szyi tylko dla ozdoby. Budziło to niechęć w prowincjuszach, którzy poza okresami Rady i bez tego odwiedzali Stoliczy Atol jedynie z konieczności.

Każdy świat musi się czasem zmieniać. Wiedzą o tym wszyscy Opiekunowie i wiedzą mędrcy, ale nikt z nich, chociaż czasem twierdzą inaczej, nie jest na to gotowy. Zmiana jest częścią życia. Jego prawem i najwyższą koniecznością. Gdziekolwiek rodzi się życie, musi być uległe wobec zmiany, musi stać się jej częścią – albo zginie.

Jednak kiedy życie przetrwa dostatecznie długo, czas nieuchronnie prowadzi je w niebezpieczne rejony świadomości i teraźniejszość nie może dalej bezkarnie wcielać swoich planów w jego losy. Starcie pomiędzy tym, co stare, a tym, co musi nadejść, przestaje być łagodzone siłą przeznaczenia.

Świeżo wykluta kijanka musi sobie szukać wód bogatych w tlen i pokarm z dala od swoich matek i wojowniczych ojców, a kiedy dorośnie i przeobrazi się w jednego z członków społeczności, działa w ramach praw ustanawianych przed tysiącami pływów, po to właśnie, by je zmienić albo zniszczyć. Jeśli nie, utknie w sieci reguł ustanowionych przez ojców i przegra z nimi, ponieważ to oni je ustanowili i oni mają większe doświadczenie w tej grze. Pokolenie, które przychodzi, chce zagrać na swój własny sposób, bez oczywistego zwierzchnictwa poprzedników.

Tak było i tutaj, a sala Rady na Stoliczym Atolu miała być niedługo świadkiem jednego ze starć, które mogło ostatecznie otworzyć zagrodę dla tawroszy zwątpienia. Dla Amfibian nie ma większego lęku niż strach przed atakiem tych zimnookich potworów pozbawionych współczucia i świadomych jedynie swojej własnej siły. Pozostawały niewidzialne, bo kto je zobaczył, ginął.

Wszyscy z szacunkiem wstali, kiedy wpłynął Sejsjo Pierwsze Skrzele. Wspólny ruch delegatów ożywił miliardy glonów w sadzawce i płytka woda roziskrzyła się, a potem rozbłysła silnym, bladoniebieskim światłem.

Sala Rady jest jedną z najstarszych i największych grot atolu. W czasie przypływu wypełnia ją woda i obrady nie są możliwe, ale kiedy pasterz księżyc prowadzi ławice fal na otwarty Ocean, woda opada na samo dno, a wtedy na kamiennych kaskadach ław pokrytych wzorami zdobień delikatnymi jak sieć żyłek na skórze samic, zasiadają delegaci. Ich słabe w powietrzu głosy wzmacnia woda i kamienna kopuła sklepienia.

Starosta uniósł dłoń. Błony między jego palcami były liche jak płatki gnijących wodorostów. Wielu delegatów odwróciło wzrok z niesmakiem. Premier starzał się szybciej niż inni, jego dni były policzone i nie było ich wiele. Wieść niosła, że chociaż usłużni medycy Metamorfów oferowali mu kolejne lata życia, on odmawiał. Nie była to jednak polityczna deklaracja przywódcy. Raczej upór dyktowany zmęczeniem, które dotyka kogoś, kto przeoczy czas swojej własnej śmierci. Nie było zresztą pewne, czy Sejsjo należy do pokolenia Opiekunów. Jeszcze niedawno pytano by go o to oficjalnie, ponieważ prawo mówiło wyraźnie, że premierem może być jedynie ktoś z pokolenia Piastunki, ale teraz światem Amfibian wstrząsały silniejsze dreszcze i minął czas stawiania niewygodnych pytań.

Oficjalnie Sejsjo wykluł się w jednej z najodleglejszych rzek Południa. Jego ręka okazała się jednak zbyt śliska, żeby pewnie trzymać miecz, więc został politykiem. Zbyt szybko sięgnął po władzę, zbyt długo żył intrygami, przez lata budując koalicje tylko po to, żeby je zerwać w dogodnej dla siebie chwili. Zwycięski i samotny siedział teraz na pumeksowym tronie, wypełniając sobą bez reszty ten starożytny mebel, a aktywne trzewia poruszały się pod prawie przezroczystą skórą jego ogromnego brzucha.

Owalny stół wykuty z twardego wapienia lśnił wilgocią. Siedmioro członków Wielkiej Rady zasiadło po jego bokach. Każdy z nich był dorosłym i doświadczonym Amfibianinem. Wyglądali jednak jak dzieci przy ogromnym cielsku premiera.

– Nowe tereny będą nieocenione, kiedy nasz program obejmie większą część ludu – zaczął jeden z generałów.

– Jeśli, generale. Chciałeś powiedzieć, jeśli obejmie…

Piastunka Flora, która od niedawna zajmowała swoje miejsce, należała do zwolenników tradycji. To był dla Metamorfów bardzo niefortunny wybór i wszyscy Alchemicy byli mu przeciwni, ale premier Sejsjo wierzył w stare podania z gorliwością dziecka i w tym przypadku wpływy generałów na niewiele mogły się zdać. Flora została więc członkinią Rady i budowana pływami przewaga Metamorfów zaczęła się chwiać.

Poza trzema lojalnymi badaczami, którzy należeli do grona twórców Metody, w Radzie zasiedli dwaj tradycjonaliści i jeszcze dwaj przedstawiciele odległych Rubieży, silni, nieokrzesani i nieprzewidywalni. Zwykle milczeli w czasie posiedzeń, a z ich twarzy niewiele można było wyczytać. Swoje głosy oddawali jednak zawsze z rozwagą i wyłącznie zgodnie z interesem własnych dzielnic.

Atole Rubieży miały swoje sprawy, często odmienne od interesów sytych kolonii Północy. Mniej je interesowała władza nad pokoleniem i stolicze intrygi, bardziej zaś możliwości wymiany, sprzedaży, zyski i, oczywiście, kształt Opowieści. Tej oficjalnej – bo chociaż zgodnie z tradycją istniała tylko jedna Opowieść – wiedziano, że przekazy Północy odbiegają znacznie od Południowych. Wieść niosła, że istnieją atole nie mające w Radzie swoich delegatów. Odległe, obce i dzikie, gdzie Amfibianie żyją według własnych zasad.

Jednak nawet jeśli tak było, mieszkańcy takich kolonii bardzo dbali o to, by je ukryć. Być może ich Prawa lepiej się sprawdzały w samotności otwartych wód Oceanu. A może wręcz odwrotnie: nie sprawdzały się wcale i kolonie dawno wyginęły. Pozostała po nich tylko tajemnica dawno przebrzmiałych pieśni, a że Amfibianie uwielbiają legendy, powtarzano je ku uciesze gawiedzi. Bez względu na to, jak było, nie miało to wpływu na układ sił na stoliczej rafie.

Wraz z nominacją Flory Alchemicy stracili szanse na większość, a chociaż ich pozycja stawała się mocniejsza z każdym pływem, najpoważniejsze decyzje Rady były nadal poza ich bezpośrednim zasięgiem.

– Już teraz wielu obywateli, którzy poddali się procedurze, niezbyt dobrze radzi sobie pod wodą – mówił dalej Grom. – Ich skrzela przestają działać sprawnie i życie w wodzie staje się… niewygodne…

– To właśnie podstawowy powód, dla którego powinniśmy ograniczyć dostęp do procedur, zanim…

Piastunka złapała przynętę i Grom uśmiechnął się tylko, przerywając jej podniesionym głosem, tak jak ona jemu przerwała.

– Jednakże! – warknął. – Ich nowe możliwości mogą nam zapewnić to, czego tradycja dotyka tylko mętnym słowem przepowiedni. Ląd, szanowni delegaci, przestrzeń oświetlona słońcem, twardy kamień i powietrze pełne tlenu.

– To wstyd i bluźnierstwo! – Luna, drugi z tradycjonalistów w Radzie, wstał, a jego twarz wykrzywiała wściekłość. Oczywiście nie miał racji. Grom umiejętnie stronił od herezji.

– Bluźnierstwo? A cóż to znaczy? Czy kapłani tacy jak ty chcą znów decydować o tym, co jest dobre, a co złe dla Amfibian.

Generał potrafił wykorzystywać przeszłość. Jak zresztą wszyscy politycy Metamorfów, ale w jego przypadku ta umiejętność zaprowadziła go na szczyt, do miejsca, gdzie pozostawał samotny i potężny w zgodzie ze swoją naturą, bliższą raczej mieszkańcowi głębin niż atolowi Stolicy. Tylko ta samotność mogła stać na drodze Metody, bo czasem, kiedy generał wydawał się stać o krok od jednego ze swoich licznych zwycięstw, popełniał błąd, który przekreślał wszystko.

– Jak długo jeszcze mamy tkwić w zabobonie?! – Choć trudno było w to uwierzyć, Grom wypowiedział jedno słowo więcej niż powinien. Po twarzach zebranych w sali przebiegł grymas dezaprobaty, a oczy generała zajaśniały wściekłością.

– Głosujmy więc! – Flora natychmiast wykorzystała okazję. – Niech większość zdecyduje!

To był najlepszy moment. Właściwie jedyny moment, który mógł przynieść klęskę Metamorfom. Stary generał dał się ponieść, popełnił błąd i teraz mógł już tylko patrzeć, jak dojrzewają jego konsekwencje. Przerażenie szybko ustępowało złości. Zdawał sobie sprawę, że bitwa jest przegrana.

– Dobrze więc, głosujmy! – Głos Sejsjo był odległy i pusty. Jakby premier wracał z dalekiej podróży.

Głosowanie było tajne. Wrzucano muszle do zakrytej wodorostem urny, ale poza głosami neutralnych wszystko było jasne. Trzy głosy za, dwa przeciwko. Zdecydować miały głosy prowincjuszy.

Jeto Maruma był kopaczem z brzegu szelfu oddalonego o pływ drogi od Atolu Stoliczego. Prostym, ceniącym fizyczną siłę Tornem. Tak jak wielu jemu podobnych, na co dzień rył kamień u podnóża rafy swojego atolu, a jeśli akurat było trzeba, przebijał tunele i drążył mieszkalne komory. Reprezentował interesy górników i poławiaczy pereł. Wielu z nich zostało zmuszonych do zmiany zawodu i wydobywało teraz przynoszący mniej dochodów, łatwiejszy w wydobyciu pumeks. Było łatwiej, ale też znacznie mniej opłacalnie. Moda na suche komnaty docierała do najdalszych zakątków znanego oceanu i ulegali jej nawet ci, którzy niewiele wiedzieli o metamorfozach i Metodzie.

Jeto zagłosował przeciwko wyprawie Metamorfów. I był to wybór podyktowany jedynie interesem klanu. Lud kopaczy, choć cenił sobie zyski, istniał i rósł w siłę dzięki tradycji i żelaznym zasadom. Ich prawa, niezmienne od setek Opowieści, były twarde jak kamień i nieubłagane. Zarządy poszczególnych kolonii egzekwowały je bezlitośnie i sprawiedliwie utrwalając stary porządek. Nie było tu miejsca na kosztowne poszukiwania, a zmiana stylu życia napawała tych Amfibian przerażeniem. Maruma wiedział, że wyprawa wymagać będzie długich, kosztownych przygotowań, a ciężar poniosą wszyscy, który mają głos. W pierwszym rzędzie oczywiście atole reprezentowane w Wielkiej Radzie, a kopacz Jeto nie mógł sobie jakoś wyobrazić, że przynosi do kolonii wieści o nowych obowiązkach.

Drugim z neutralnych członków Wielkiej Rady był Plum ze Źródeł. Mało doświadczony przedstawiciel rodu najemnych wojowników, których kijanki wykluwały się w słodkich, czystych wodach źródeł, położonych głęboko w samym sercu suszy. Powiadano, że ich samice tylko raz na sto pływów odwiedzały te ustronia, a potem zapominały o tym, jak wszystkie, zanim jeszcze wróciły do swoich raf. Dzięki temu nikt nie miał kontroli nad losem własnego potomstwa. Wojownicy przeobrażali się po prostu dalej od delt i rzadziej. W efekcie nie było ich wielu.

Plum był w kłopocie. Doraźny interes jego ludu nakazywał głosowanie za planami Metamorfów. Opanowanie nowych przestrzeni wymagać będzie nie tylko sprzętu i Metody, ale też hartu ducha i żelaznej ręki wojowników. Byli bardzo nieliczni w tym pokoleniu, ale ich obecność okazywała się konieczna. Zwłaszcza wśród kopaczy pumeksu, poławiaczy pereł i rybaków.

Czasami ktoś wyjątkowo silny albo wyjątkowo leniwy wybierał drogę na skróty, skrzykiwał podobnych sobie i żył odbierając innym to, co zdołali wyrwać z trzewi oceanu. Jeśli nie pomagała perswazja, prośba ani nakaz, wzywano wojownika, który rozwiązywał problem. Takie sprawy bywały wstydliwe dla dzielnic, więc wyjątkowo ceniono małomówność wojownika.

Rabusie zdarzali się jednak niezwykle rzadko. Prawdziwe powody, dla jakich ceniono podobnych Plumowi Amfibian, pływały, pełzały, ryły w mule i pruły prądy morza jak ono szerokie i głębokie.

Orki, podstępne mureny, płaszczki o ogonach zakończonych jadowymi kolcami, drżącowargie ryby o niebieskich bokach. Sprytne, bezwzględne i wiecznie głodne. Jeśli już raz skosztowały mięsa ziemnowodnych, tylko śmierć mogła je zniechęcić. Trzymały się wtedy blisko i dziesiątkowały wyprawy rybaków. W ciągu kilku pływów takie monstrum mogło z łatwością zagrozić istnieniu kolonii.

Opanowane przez strach osady pustoszały, a kupcy przepinali swoje linki holownicze w bezpieczniejsze miejsca. Jeśli rada szybko nie znalazła wyjścia, atol przepadał.

Na szczęście wieści docierały też, prędzej czy później, do zbrojnych, a ci nie zwlekali nigdy. Przybywali i rozprawiali się z agresorem w jedyny możliwy sposób. Zostawali potem w osadzie, póki nie objedzono ostatniej ości potwora albo nie dotarły do niej prośby jakiejś innej, równie bezradnej wobec losu.

Obecność wojownika była zawsze bardzo pożądana, gdyż dodawała rybakom odwagi, a ich spryt i siła służyły połowom. Dlatego próbowano ich zatrzymać, jak długo to było możliwe. Kuszono podarkami, żywnością, wygodną kwaterą i najczerwieńszymi skrzelami samic, jakie tylko żyły w pobliżu, jednak przekazana pokoleniu Opowieść ani razu nie wspominała o osiadłym gdzieś na stałe wojowniku. Byli – podobnie jak potwory, na które polowali – samotni i nieprzejednani. Byli częścią tradycji, egzystencji i samej natury swojego gatunku.

Nikt nie wiedział dokładnie, ilu ich jest, ale ci, co nieśli Opowieść, twierdzili, że każde pokolenie ma ich zawsze taką samą ilość. Ani mniej, ani więcej, tylko tyle, ile potrzeba, żeby utrzymać porządek we wszystkich dzielnicach. Nie mieli domu ani klanu w zwykłym znaczeniu tego słowa, ale część z nich spotykała się regularnie z innymi na jednym z odległych atoli Północnego Krańca, żeby zbierać wieści i nieść je potem pozostałym. Mieli też przedstawiciela w Wielkiej Radzie każdego pokolenia. Wybierali go spośród siebie i miał zawsze jeden głos w Zgromadzeniu. Nazywali go Inokda, Ostrzem Sztyletu. Takie było prawo i nikt nie próbował tego zmieniać.

Dotąd Plum, podobnie jak wcześniej jego opiekun, wspierał Alchemików, ale tym razem ich twardoskóre łapy miały sięgnąć dalej niż kiedykolwiek, w głąb suchej krainy. Chociaż niewielu podzielało jego obawy, Plum zastanawiał się, co będzie, jeśli odnajdą Lęgowiska, co jeśli dotrą do źródeł? Wtedy wystarczy jedna tama wzniesiona na drodze kijanek i Alchemicy będą mieli w ręku wszystkie klany, w tym także jego braci. Rzucił różową muszlę.

Kiedy Sejsjo wysypywał zawartość urny, wszyscy wstrzymali oddech.

– Trzy za! – zawołał premier słabym głosem. – Trzy przeciw. Jedna muszla jest różowa.

Teraz wszystko zależało od niego. Gdyby był silniejszy, zapewne już dawno przeszedłby transformację, skuszony potęgą, jaką obiecywała Metoda. Ale był za słaby i wiedział, że nie dla niego worki do oddychania i sucha, aksamitna skóra. Głos premiera mógł przeważyć jedną muszlę niezdecydowania, ale Sejsjo, jak zawsze, nie chciał i chyba nie potrafił stanąć po jednej ze stron. Rozumiał, że w jego stanie osobiste interesy nie miały już znaczenia. Nie chodziło mu nawet o pamięć o nim. Jako wybrany uczciwie premier miał już miejsce w Opowieści. Chodziło mu o zasady, którym oddał swoje życie, które podtrzymywał jako polityk, dążąc do fotela przywódcy, o wszystkie starania, które dawały pozór szacownej bezstronności. Sejsjo był niedojrzały i próżny, dlatego nie był w stanie dokończyć tego, co sam zaczął.

Z drugiej strony utrzymanie porządku przychodziło mu z największym trudem. Jego autorytet opierał się tylko na znaczeniu urzędu, jaki sprawował, i jeśli chciał się na nim utrzymać jeszcze jakiś czas, nie mógł stanąć otwarcie po żadnej ze stron.

– Nie ma zgody! – zawołał. – A ja nie jestem przekonany do niczyich racji. Rada zbierze się znowu za dwa słońca i jeśli muszle padną podobnie, zdecyduje całe zgromadzenie.

Prawie nikt z obecnych w sali nie pamiętał ogólnego głosowania w tak ważnej sprawie. Zapanował tumult. Delegaci plaskali błonami nóg i klaskali w dłonie. Jedni otwarcie wyrażali uznanie dla posunięcia Sejsjo, inni nie kryli oburzenia.

Radni przy głównym stole zastygli. Generał Grom z trudem hamował wściekłość, rzucając delegatom zimne sztylety spojrzeń. Luna Czujny uśmiechał się lekko, chociaż znał cenę tego zwycięstwa i wyczuwał niebezpieczeństwo, jakie się za nim kryło. Kara Ostry Język wyglądała tak, jakby pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co robić.

Tylko Piastunka wydawała się nieobecna. Jej wzrok wyrażał coś zupełnie dla pozostałych niezrozumiałego, jakby pochodził spoza tej sali, jakby to, co właśnie się stało, nie miało dla niej znaczenia. Nie od razu jej zapatrzenie zwróciło uwagę delegatów, ale w przedłużającym się rozgardiaszu Amfibianie jeden za drugim wędrowali za spojrzeniem Piastunki i odkrywali jego cel.

Flora, Piastunka Pokolenia patrzyła jak urzeczona na Pluma, który założywszy ręce na piersi, po prostu zasnął.

Ten, kto zobaczył śpiącego Pluma i wpatrzoną w niego Piastunkę, natychmiast zapominał o Radzie i nierozstrzygniętym głosowaniu. Patrzyli jak urzeczeni na tych dwoje, którzy w czas jednego z największych kryzysów, jakie pamiętało pokolenie, znajdowali tak łatwo miejsce dla siebie samych – i być może dla siebie nawzajem. Sala z wolna cichła. Wysokie tony wywołane poruszeniem wybrzmiewały echem pod sklepieniem z wilgoci i kamienia. I tylko Grom, Kara i kilku ich stronników nie kryło oburzenia. Trzaskali płetwami o powierzchnię wody, mruczeli obraźliwie i kręcili się w wodzie centralnego basenu, wzbudzając błyski alg. Wszystko na próżno. Posiedzenie było stracone i nic już nie mogło tego zmienić.

– I tacy barbarzyńcy mają decydować o naszych planach! – Generał Grom właściwie ryczał, skrapiając pozostałych obficie własną śliną. Wrócili do swojej wieży tak szybko, jak to tylko było możliwe, ale żaden pośpiech nie mógł już wyprzedzić upokorzenia. – Powinno się go za to usunąć z Rady! To właśnie takie bezmyślne, rybie ości zniszczą Amfibian. Nic nie ma dla takich znaczenia, w nic nie wierzą, niczego nie pragną…

– Obyś miał rację, generale. – Kara zręcznie weszła mu w słowo. – Jeśli jest tak, jak mówisz, łatwo będzie go przekonać. Mamy dwa długie dni, żeby zmienić wynik głosowania. Poślijmy po niego. Niech zobaczy, przeciwko komu występuje. Może się wreszcie obudzi. Poza tym… – Kara zawiesiła głos, jakby nie była pewna, czy powinna dokończyć zdanie. – …przy okazji okazało się, że nasza Piastunka może mieć o co powalczyć.

– Chcesz go namawiać? – Nawet Mundrak Zmiennokształtny miał wątpliwości.

– To jedna z możliwości. – Kara wzruszyła ramionami. – Wydaje mi się, że warto spróbować. Interesy wojowników bywają ciemne i kręte jak rogi głębinowych autan. Zresztą, jeśli nam się nie powiedzie, zawsze możemy zrobić to, w czym nasi gwardziści są naprawdę dobrzy, i ukręcić temu samczykowi jego śliczne oro.

– Dobrze więc. – Grom Bezimienny oswoił wreszcie własny gniew. – Idźcie, będziemy go przekonywać…

Rozdział 2

Spotkanie dobiegło końca. Członkowie Rady opuszczali zgromadzenie w porządku ustalonym powagą Opowieści. Najpierw Sejsjo, wsparty na przybocznych, bo w jego stanie nie mógł się swobodnie poruszać bez pomocy innych. Potem Piastunka Flora, która ledwo co otrząsnęła się ze swojego zapatrzenia, na co z godnością czekała cała rzesza delegatów. Wreszcie reszta Rady i szefowie poszczególnych dzielnic. Dopiero wtedy ci, którzy zakosztowali już dobrodziejstw Metody, poczłapali w górę, w stronę słońca i zbudowanych specjalnie dla nich drewnianych kładek rozpiętych pomiędzy nadwodnymi szczytami rafy. Pozostali obecni na zebraniu szybko zanurzali się w wodzie kanału okalającego okrągłą salę. Znikali jeden za drugim w kręgach światła pozostawionych przez poprzednich. Z wolna sala obrad wypełniała się wilgotną ciszą. Kamień na środku sklepienia pojaśniał, a to był pewny znak, że wkrótce zacznie się przypływ i ciszę zastąpi morska woda. Nie było mądrze zostawać tutaj, kiedy spieniona woda wedrze się przez wszystkie tunele i ruszy w górę, zgniatając zamknięte pod kopułą powietrze.

Plum stał przez chwilę w głębi korytarza prowadzącego do mieszkalnej części rafy i przyglądał się odchodzącym delegatom. Wydawali mu się tak podobni do siebie, kiedy zasiadali dostojnie w kamiennych ławach, ale tak różni teraz, kiedy wstali, żeby udać się do kwater. Ruch, kolor skóry i delikatne pióra skrzeli zdradzały przynależność, zanim jeszcze wybrali dla siebie odpowiednią drogę.

Trochę zbyt późno zorientował się, że nie tylko przygląda się radnym, ale i sam jest bacznie obserwowany.

Grupa Metamorfów stała w głębokim cieniu jednego z najwyższych korytarzy. Pomimo wszechobecnej tu wilgoci ich skóra nie lśniła. Rozpraszała światło jak wszystko, co suche. Cała czwórka rozmawiała o czymś, co wyraźnie ich bawiło, i chociaż docierały do niego tylko zniekształcone echem dźwięki, Plum był pewien, że rozmawiają o nim. O wojowniku, który nie spostrzegł, że ktoś ma go na oku. Rzucił im wyzywające spojrzenie, choć wiedział, że tym razem mają rację, nie najlepiej to świadczyło o nim jako łowcy.

Atol Stoliczy przytępił go, zasnuł oczy i serce mgłą wygody. Posiedzenia Rady przedłużały się. Polityka, której nie cenił i nie rozumiał, zatrzymywała go tutaj zbyt długo. Gdyby nie zobowiązania wobec klanu i to, że został tu wysłany właśnie po to, żeby nie stracić z oczu postępów Metody, jeszcze dziś popłynąłby na południe, tam gdzie trudy i chłód zdejmują z oczu gnuśność i lenistwo, tak jak się ściera błoto z twarzy.

Stojąca w środku grupy Kara posłała mu nieznośnie długie spojrzenie i bezwstydnie oblizała górną wargę. Chwilę potem zanurzył się pod wodę, a generałowie zniknęli mu z oczu. Mimo to niemiłe wrażenie towarzyszyło mu jeszcze jakiś czas.

Kara Ostry język była trudnym przeciwnikiem. Jej słowa były zawsze zimne i puste. Z drugiej strony fakt, że była samicą, przynajmniej teoretycznie pozwalał jej na więcej wobec członków Rady. Korzystała z tej przewagi umiejętnie i z rozwagą, ale stać ją było także na bezczelność, jeśli uznała, że może na tym zyskać.

Tunel nie był długi. Prowadził łagodnie opadając w dół, tak że Plum szybko znalazł się w otwartej wodzie. Zobaczył, że orszak premiera pokonał już sporą część drogi. Poza Sejsjo z jego płetwami i trzema członkami generalskiej straży była z nim Flora z przyboczną. Nikt jej nie pilnował.

Po chwili Metamorfi ostentacyjnie popłynęli ku powierzchni, żeby podkreślić swoje stanowisko. Stare straże atolu były zajęte przywracaniem porządku w Sali Rady przed nadejściem przypływu. Delegaci zawsze zapominali o jakichś drobiazgach, a jeśli woda je zmyła, podnosili raban znacznie ponad miarę tego, co stracili.

Piastunka Flora została sama. Teoretycznie była bezpieczna, bo usunięcie jej w takiej chwili byłoby samobójstwem zwolenników Metody, ale ich pokrętne duchy były przezroczyste jak ciała jadowitych kostkowców i równie nieprzewidywalne. Plum postanowił przyłączyć się do niej.

Nagle zauważył ruch. Dwaj dorodni Amfibianie wypłynęli zza skały po prawej. Spojrzeli na niego i pozdrowili, ale w ich gestach było jeszcze coś. Niby obojętne skinienie zawierało czytelny przekaz. Jesteśmy tu dla Flory. Nie próbuj niczego, bo nasze igły nie są tak tępe jak u Sejsjo. Plum odetchnął z ulgą i odwzajemnił pozdrowienie. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy mimo zniechęcającego sygnału nie dołączyć do nich, ale byli zajęci własnymi sprawami i nie zwracali więcej na niego uwagi.

Znał ich obu niezbyt dobrze. Pierwszym był Luna Czujny, drugim Maruma. To właśnie on zniechęcił Pluma do rozmowy. Jeto wyglądał zwykle tak, jakby o czymś głęboko rozmyślał, ale jednocześnie nigdy nie miewał wątpliwości. Głosował zawsze bez wahania i nigdy nie zmieniał zdania. Kiedy jego muszla lądowała w skrzyni, na twarz Jeto wracał wyraz zadumy jak maska przykrywająca wszystko, co mogło się dziać w sercu tego poławiacza pereł.

Tymczasem mały orszak dotarł do Atolu, każdy teraz ruszył w swoją stronę. Premier Sejsjo płynął do kwatery głęboko przy dnie, Flora wraz z garstką stronników, którzy dołączyli do niej u podstawy rafy, udali się do jej siedziby. Luna i Jeto gdzieś zniknęli, ale Plum był pewien, że nie odpłynęli daleko. Sam był już bardzo zmęczony. Popłynął w stronę kwater dla gości i delegatów, gdzie – wbrew naleganiom premiera – zamieszkał.

Była to przedziwna budowla. Stara podwodna część, zbudowana wiele pokoleń temu, posłużyła niedawno jako fundament nowej – nadwodnej i suchej. Wzniesiono ją, jak inne mieszkania Metamorfów, z korali i piaskowców wydobytych spod wody. Dwie nadwodne kondygnacje budowli zawierały szeregi komnat, w których powietrze było tylko lekko wilgotne, a czasami, kiedy na ścianach budynku oparło się południowe słońce, wysychało zupełnie i nabierało koloru kości i zapachu, którego z niczym nie dało się porównać. Całość przypominała nieco monstrualnych rozmiarów wieloryba, wypchniętego przez fale na szczyt rafy i objedzonego przez jakieś metodyczne i głodne zwierzę z ostatniego nawet włókna mięsa. W miejscu, gdzie powinna być czaszka stworzenia, wznosiła się niespodziewanie w górę kamienna wieża, wysoka jak żywe drzewa widoczne z oddali na brzegach suchej krainy.

Plum obrzucił budowlę obojętnym spojrzeniem. Rozumiał, czego chcą Metamorfi, ale woda, pierwotna zasada jego natury, nie radziła sobie z wizją suchych, cuchnących kurzem siedzib i pieszych wędrówek po obcym i groźnym lądzie. Zanurzył się i popłynął w dół w stronę przytulnie mokrej kwatery, którą od kilku dni dzielił z dwoma towarzyszami.

Sym i Nym, świetni i doświadczeni łowcy, czuli się jak w potrzasku na Atolu Stoliczym. Tak bardzo, jak jeszcze niedawno marzyli, żeby go zobaczyć, teraz pragnęli go opuścić. Praktycznie nie wychodzili z kwatery, a wieści czerpali tylko z opowiadań Pluma, który musiał zdawać im szczegółowe sprawozdania, ilekroć wracał z miasta. Nudzili się okropnie.

– Dlaczego nie ruszycie płetw? – powiedział Plum, wykończony ich drobiazgowymi pytaniami. – Możecie sami zobaczyć, co się dzieje na atolu.

Spoglądali tylko na niego wymownie, przymykając oczy, jakby prosili go o wybaczenie, a potem zadawali jeszcze więcej pytań.

Tym razem jednak nie było im dane wysłuchać opowieści o posiedzeniu Rady. Ledwie rozsiedli się wygodnie na świeżych wodorostach, w komnacie pojawiła się przysadzista gospodyni tej części kwater.

– Generał Gemnar prosi o spotkanie – oznajmiła. I  zanim zdołał odpowiedzieć, zniknęła w otworze komnaty.

Zaproszenie nie było nieoczekiwane. Nie wiedział tylko, jaką formę przybierze próba przekonania go do racji Metamorfów. Choć sympatie Pluma były dalekie od ich interesów, nie mógł zignorować zaproszenia. Obrazić Groma to coś zupełnie innego, niż odmówić mu wsparcia.

Tak swobodnym krokiem, na jaki pozwalały mu błony pławne jego stóp, Plum wyszedł z budynku mieszkalnego wejściem wychodzącym na część Atolu położoną nad wodą. Słońce grzało niemiłosiernie, a na niebie nie widać było ani jednej chmurki.

Osada powstawała długo, kuta w twardej rafie przez całe pokolenia Amfibian, którzy szukali tu schronienia i towarzystwa innych, a potem także własnego szczęścia i znaczenia. Jej starą część stanowiły podwodne korytarze i ciemne groty wycięte w ogromnym ciele prastarej rafy. Ciągnęły się bez końca, obiecując przychylną wilgoć, spokój i towarzystwo, od którego można się było uzależnić, tak że ocean poza rafą przestawał być wyzwaniem, a stawał się krainą strachu i utrapienia. Wielu Amfibian przywykało do wygód i zostawało, żeby tutaj wychować kijanki, które spływały w delty na zachodzie. Kolejne pokolenia już tylko z opowieści opiekunów znały trudy życia w otwartych wodach.

Było południe, kiedy dotarł do siedziby Metamorfów. Przez kwarcowe szyby w dachu Wieży Dowództwa światło słońca wpadało na dno wysokiego, wąskiego pomieszczenia.

Na szczyt wieży prowadziły strome schody wykute w szorstkim pumeksie. To po tych właśnie niewygodnych stopniach człapał teraz Plum ze Źródła, stawiając swoje zbyt szerokie stopy na wąskich kamieniach, które szorowały błony pławne, tak że miał wrażenie, iż zaraz popękają.

Mimo niewygód bardziej niż stopy dokuczała mu myśl o spotkaniu z generałami. Amfibianin dobrze znał swoje miejsce i jego znaczenie w Radzie. Choć wątpliwości wobec Metody i Metamorfów stale rosły, odkąd przybył na Stoliczy Atol, musiał mieć na względzie interesy klanu. One wiązały mu ręce tak jak wszystkim jego poprzednikom i Plum wiedział, że nie jest na tyle biegły w sztuce politycznej, żeby te interesy mogły być bezpieczne. Musiał polegać na intuicji, a ta sprawdzała się lepiej w trakcie polowań niż w salach stolicy.

Jego wybór na reprezentanta łowców przyszedł w nieodpowiedniej chwili. Pływy ćwiczeń i jego upór właśnie zaczęły przynosić efekty. Plum stawał się prawdziwym łowcą, a tych kilka zleceń, jakie miał za sobą, wykonał tak dobrze, że mógł mieć nadzieję na mnóstwo wezwań i ciekawe życie wśród atoli Środka.

Mimo to, kiedy przyszło wezwanie, nie zawahał się. Może to była przesadna wiara we własne możliwości, a może w przeznaczenie. Po cichu liczył jednak przede wszystkim na spotkanie z Piastunką.

Cenił ją i kochał jak wszyscy Amfibianie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Dopiero tutaj, na Atolu Stoliczym, odkrył, jak skomplikowane mogą być sprawy Rady. Z czasem nauczył się je rozumieć, ale nie wrósł w nie i nie dążył do tego, żeby być ich częścią. Każde posiedzenie traktował jedynie jako przerwę w swoim prawdziwym życiu w otwartych wodach oceanu.

Dziwiło to innych radnych, a nawet jego pobratymców. Łowcy dawno uznali, że losy Pluma związane są ściśle ze stolicą i tam jest jego miejsce. On sam jednak nie chciał tego i traktował wizyty na stoliczej rafie jak zło konieczne.

Wielu wojowników i łowców w Metodzie właśnie widziało szansę dla siebie i dzielnicy. Powiadano, że niektórzy już zasilili szeregi Alchemików i nie czekali na decyzję Pluma. Jednak większość rozproszonego klanu zachowywała rezerwę. Łowcy i ich pozycja byli częścią tradycji i w jej zachwianiu widzieli niebezpieczny precedens. To o Łowcach mówiły najstarsze części Opowieści.

Ustny przekaz pomiędzy pokoleniami był ubogi. Kiedy nadchodził czas Opiekunów, ci nie mieli go wiele. Niektóre z rodzin bezpowrotnie traciły część Opowieści, ale zawsze znajdował się czas na wzmiankę o bohaterach, którzy uwalniali kolonie od bestii. Trwanie rozproszonej Dzielnicy wojowniczych Łowców wsparte było tradycją przekazu równie mocno, co potrzebą ochrony kolonii poławiaczy.

Schody wreszcie się skończyły i Plum stanął w sześciokątnym, zalanym słońcem pomieszczeniu na szczycie wieży Metamorfów. „Na samym wierzchu kupy kości”, pomyślał.

Ta myśl nieoczekiwanie poprawiła mu humor. Oczy nienawykłe do suchego powietrza zaczęły błyskawicznie wysychać, a powieki opadać, jakby coś je ciągnęło w dół. Mimo bólu rozejrzał się po pomieszczeniu.

Obok niego, na drewnianym, gładkim siedzisku zobaczył pierwszego z generałów. Mundrak Zmiennokształtny siedział z szylkretową, krótką piką na kolanach. Oddychał głęboko, a skóra jego ciała była sucha i spękana. Nie miał skrzeli, zaś ich pokrywy przyrosły do boku głowy na kształt płyt pancerza. Wydawał się potężny i niewzruszony. Plum był pewien, że ten Metamorf miałby ochotę inaczej rozwiązać problem głosowania, a powstrzymuje go przed tym tylko autorytet przywódcy.

Po lewej stała Kara Ostry Język. Jedyna samica generał w szeregach zwolenników Metody. Tylko ona miała jeszcze widoczne skrzela i lekko wilgotną skórę na bokach ciała. Jednocześnie płaską pierś pokrywała zielononiebieska łuska jak u ryb widywanych w głębinach. Zmiany, jakim się poddała, nie były głębokie, ale skuteczne. Słyszał sporo o jej możliwościach. Jej wyzywająca zwykle postawa przyciągała uwagę, a Kara lubiła być widoczna. Wykorzystywała każdą okazję, żeby udowodnić własną wyższość. Miała wspaniały umysł, który wykorzystywała nie tylko do spraw Metody. Krążyły legendy o tym, jak zbija z tropu największych mówców i najtwardszych polityków doprowadza do rozpaczy kilkoma celnymi słowami.

Była ładna. Może nawet piękna. Miała w sobie coś wspaniale obcego. To coś potrafiącego zawrócić w głowie i zniszczyć zdrowy rozsądek w każdym Amfibianinie. Ale była też niedostępna i złośliwa w tak paskudy sposób, że nikomu nie przychodziło nawet do głowy, żeby próbować się do niej zbliżyć. Syk, jaki wydawała przy każdym słowie, przyprawiał o drżenie jak chłód najgłębszych czeluści oceanu. Chyba że czegoś chciała. Wtedy jej cichy głos uwodził ciepłem rozgrzanej słońcem płytkiej wody i bursztynowym zapachem alg wirujących wśród lekkich fal laguny.

Na wprost wejścia siedział Grom. Jego postać nie robiła na pierwszy rzut oka wrażenia. Nie był wysoki ani duży. Swoją pozycję zawdzięczał cechom charakteru. Był nieustępliwy i bezwzględny. Pozbawiony skrupułów i wyrzutów sumienia. Dzięki charakterowi i odrobinie szczęścia udało mu się zostać tym, kim był. Jego przeciwnicy nadali mu przydomek Bezimienny, a on go przyjął, choć mógł mieć imię, jakiego tylko zapragnął. Całe ciało generała pokrywała łuska, która chroniła je szczelnie jak prawdziwa zbroja. Plum po raz pierwszy widział z tak bliska skórę pełnego Metamorfa i musiał w duchu przyznać, że robiła wrażenie. Łuski były płaskie i gładkie. Przylegały do siebie ciasno i trudno było oczekiwać, że rozchyli je cios kościanego ostrza. Posiadacz takiej skóry był bezpieczny w walce, choć nie krępowała go zbroja z muszli ani skóry na udach.

Na lewo od Groma siedział Engar zwany Światłym, jedyny prawdziwy Alchemik wśród generałów Groma. Nie miał nic wspólnego z pozostałymi i wydawał się raczej przymusowo wcielonym nieudacznikiem niż generałem mającym tu swoje własne interesy. Jego generalski tytuł mógłby wywoływać śmiech, gdyby nie ponura sława, która go otaczała. Był powolny, otyły i nie posiadał zmysłu taktycznego, co narażało go często na niepohamowany gniew Groma. Był jednak przydatny, więc szybko wracał do łask przywódcy. Mówiono także, iż jego tusza jest efektem błędu, jaki popełnił na wczesnych etapach wdrażania Metody, a Grom nie pozwolił mu jej usunąć, żeby nie zapominał, jakie są konsekwencje pomyłek. Trudno było powiedzieć, co w wypadku tego skrytego Metamorfa było prawdą, a co, najczęściej złośliwym, zmyśleniem. Engar nie był lubiany nawet wśród swoich. Ogniskował na sobie gniew, chociaż nie zawsze był winny temu, za co go nienawidzono. Mimo to nigdy nie próbował niczego wyjaśniać, nie dementował pogłosek ani pomówień.

Opowiadano, że kiedyś Engar pracował nad Metodą bez wytchnienia przez kilka pływów i nie przerwał, nawet kiedy już całkiem opadł z sił. Zmodyfikował skórę tak, żeby mogła wytwarzać pokarm jak liście drzew na lądzie, dzięki czemu mógł pracować i jeść jednocześnie. Wystarczyło mu robić to w słońcu. Nie potrafił jednak panować nad procesem, a że lubił światło, zaczął tyć. Nie pomogły diety i ruch, nie pomogły alchemiczne sztuczki. Ostatecznie musiał się pozbyć zielonego barwnika i wrócić do normalnego sposobu odżywiania, a po przygodzie pozostały mu góra tłuszczu pod skórą, ból i wstyd, o których nie pozwolili mu zapomnieć Metamorfi.

Ostatnim obecnym był Gemnar, zwany Mundrakiem od nazwy atolu, z którego kiedyś przybył. Nie wyróżniał się niczym szczególnym poza olbrzymią ambicją – tę szybko nauczył się ukrywać przed generałami.

– Plum ze Źródła – stwierdził zimno Grom, kiedy tylko Amfibianin stanął w sali.

– Zgadza się. Czyżby wielki Gemnar zapomniał w tak krótkim czasie, po kogo posłał?

– Dziękujemy za przybycie, panie wojowniku. – Kara natychmiast wyczuła zagrożenie i uśmiechnęła się do Pluma prawie ciepło.

– To leży w moim interesie, i w interesie moich ludzi – odparł.

– Właśnie, interesy…

Kara była wyraźnie zadowolona. Chciała uniknąć bezpośredniej konfrontacji, jak długo to tylko będzie możliwe. Osobiście nie wierzyła w siłę Pluma. Był mało doświadczony w sprawach Stolicy i niewiele wiedział na temat tego, co się dzieje poza jego klanem. Wydawał jej się łatwym łupem do chwili głosowania. Ten ruch mógł oznaczać albo słabość, albo wyrachowanie. Uznała, że jest słaby, choć nie do końca potrafiła wyjaśnić dlaczego. Potem, kiedy obserwowała go przy wyjściu z Sali Rady, zrozumiała, że popełniła błąd. Był bardziej przywiązany do Piastunki i jej roli, niż mogła się tego spodziewać po łowcy.

Istniała też i inna możliwość, ale tej Kara nie była w stanie dokładnie przeanalizować, ponieważ bezpośrednie osobiste zaangażowanie było dla niej równie niezrozumiałe, jak motywy działania krewetek. Uważała je zresztą za równie mało znaczące.

– Jeśli więc myślisz o tym, co dobre dla klanu, twoja wizyta nie pójdzie na marne.

– To dobrze, nie było łatwo wdrapać się na tę waszą wieżę z kości.

Spojrzeli na siebie. Grom z trudem nad sobą panował. Uznał jednak, że warto przełknąć obelgę dla dobra sprawy. Spojrzał na Ostry Język z wyrzutem. Opuściła oczy. To był zły znak. Plum zaczął ją poważnie niepokoić.

– Chcemy twojego głosu w Radzie. – Głos generała brzmiał po słowach Kary jak beknięcie w czasie wystawnej uczty.

– Mój głos należy do moich ludzi, generale. Czy masz zamiar przyłączyć Metamorfów do mojego klanu?

Kara zasyczała przeciągle i groźnie. Było po wszystkim. Plum nie mógł pozwolić sobie teraz na strach, nawet jeśli miał serce ślimaka, a Kara czuła, że w piersiach tego wojownika bije serce, które nie zmieści się w żadnej skorupie.

– Twój klan urośnie w siłę, a ty znajdziesz miejsce w Opowieści i będą o tobie śpiewać kijankom. Wiedz jednak, że poradzimy sobie i bez wojowników. Ta propozycja nie będzie długo aktualna. Przemyśl to dobrze, panie Plumie.

W wieży zapanowała cisza. Słychać było spokojny szum morza i plusk fal rozbijających się o podstawę budowli. Z tej odległości, w suchym powietrzu, morze wydawało się jedynie obietnicą chłodu.

Ze zdziwieniem Plum stwierdził, że nie czuje złości, a po tym, co usłyszał, powinien przecież kipieć z oburzenia. Tymczasem jego myśli były spokojne i czyste jak woda w lagunie, której nie mąci najmniejszy podmuch wiatru. Patrzył w nią i widział na bliskim dnie każdy kamyk i każdą porzuconą dawno muszlę. Wszystko było spokojne i bezpieczne, a wieża Metamorfów odległa i nieistotna.

„Woda – pomyślał Plum – woda jest naszą prawdziwą matką”.

– Nie – powiedział spokojnie Plum.

– Nie? – zasyczała Kara. – Jak to „nie”?

– Moi ludzie nie przyłączą się do was i ja też tego nie zrobię. Jesteśmy dziećmi starego porządku i nie pozwolę, by za pomocą pustych słów udało wam się przemienić nas w jedną z waszych suchych muszli. Nie posyłajcie po mnie więcej, nie mogę wam dać tego, czego chcecie, a jeśli wkrótce sami dacie sobie radę, jak mówicie, moja odmowa nie będzie dla was wielką szkodą.

Odwrócił się i wyszedł bez zwyczajowego pożegnania. Niemal słyszał, jak od ich złości gęstnieje za nim powietrze. Wiedział, że nie mogą zrobić mu tutaj nic złego, a zanim dotrze do końca tych piekielnych schodów, pewnie i gniew Groma zdoła się wypalić. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że wypuszczając go z wieży, podejmują duże ryzyko. Było oczywiste, że delegat dzielnicy nie może pozostać sam z taką wiedzą, jaką teraz posiadał. Nawet gdyby Plum nie sprzyjał Piastunce, musiał poszukać wsparcia, a ta rozmowa nie dawała mu wyboru. Powinien jak najszybciej rozmawiać z Florą. Na to z kolei Metamorfi bezwzględnie nie mogli sobie pozwolić.

Mógł wrócić do kwatery, gdzie czekali jego towarzysze, ale wiedział, że w ten sposób narazi ich na niebezpieczeństwo. Wypłynięcie w morze od razu pozwoliłoby mu przeżyć, ale dla Rady będzie to oznaczało konieczność otwartego głosowania, a nawet największy polityk wśród łowców nie może sobie pozwolić na utratę zaufania. Zrozumiał, jak przebiegły był Grom zapraszając go do wieży. Zaklął pod nosem, że dał się tak łatwo zmanipulować. Cokolwiek teraz zrobi, obróci się przeciwko niemu, Radzie albo Piastunce. Mimo to głosowania za sprawą Metamorfów nie brał już pod uwagę. Wiedział jedno, Grom i jego generałowie nie mogą dopiąć swego.

Kiedy skoczył do wody, przyszło otrzeźwienie. I strach, który Plum ze Źródła znał słabo, i dotąd gardził tymi, którzy go odczuwali. Tym razem jednak uznał go za sojusznika. Wiedział, że strach może prowadzić w stronę rozwagi, jeśli się mu nie pozwoli ogłupić. Skierował się w stronę brzegu, żeby brodząc w wodzie, przejść po mieliźnie. Zawsze tak robił, kiedy coś go dręczyło. Kiedy stawał na granicy światów, brał z nich to, co najlepsze dla Amfibianina. Woda dawała życie jego ciału, słońce zaś ciepło jego głowie i siłę myślom. Lubił myśleć, że takie miejsca dają niezbędną niezależność. Myśli bowiem przywiązują się do miejsca jak ślimaki, które czasem hodowały samice. Nie do osoby, tylko do miejsca, w którym mieszkają. Ono je zabarwia na właściwy sobie kolor i trzyma w uścisku tej barwy, jak długo Amfibianin im na to pozwoli.

Szedł wolno, wpatrując się w ścianę drzew kilkanaście kroków od brzegu i ponad nią patrzył w stronę majaczących w oddali szczytów gór. Plum ze Źródła. Tylko matki z najwspanialszych, obdarzonych szacunkiem rodów mają prawo podróży wzdłuż rzeki, aż do źródła, gdzie ich kijanki tuż po wykluciu muszą mieszkać przez kilka pierwszych pływów. Zgodnie z tradycją, takie kijanki zdobywają umiejętności, które pozwolą im przewodzić swoim klanom. Wielu jednak przestało w to wierzyć. Nikt z generałów i wielu delegatów nie znało górnych Lęgowisk. A jak było z Florą? Pochodzenie Piastunki było tajemnicą. Nikomu nie wolno było go dochodzić, a ci, którzy wiedzieli, zobowiązani byli milczeć pod karą banicji. Piastunka nie miała pochodzenia, dlatego nigdy nie faworyzowała klanów ani dzielnic. Jej pamięć dzieciństwa należała do przeszłości, która traciła jakiekolwiek znaczenie z chwilą wyboru. Nawet jej opiekunom tradycja nakazywała zapomnienie, chociaż Plum, podobnie jak wielu innych, nie wierzył w to, że można zapomnieć podopiecznych.

Z drugiej strony, Plum Łowca nie wiedział, co oznacza posiadanie podopiecznych i – jako wojownik i polityk swojego klanu – zapewne nigdy nie miał się tego dowiedzieć.

Mijał czas, a Plum coraz bardziej oddalał się od Atolu. Rozmyślał o podjętej przez siebie decyzji, o swojej przyszłości jako przywódcy, o swoim ludzie rozproszonym w wodach oceanu. W głowie tłukły się obrazy i dźwięki, smaki odległych wód i barwy nieznanego tutaj nieba. Miał nadzieję, że generałowie nie zerwą wcześniej zawartych umów. Dotąd oddziały Metamorfów, chociaż szkolono je do walki, nigdy nie wchodziły w drogę łowcom. Byli całkowicie podporządkowani twórcom Metody. Plum doskonale wiedział, jak szybko może się to zmienić. Zaufanie, jakie miał do generałów, nigdy nie było silne, a dzisiejsze spotkanie całkiem je zniszczyło. Jeśli od początku planowali podporządkować sobie łowców, to Plum ze Źródła jest teraz dla nich podwójną przeszkodą. Nie warto było teraz myśleć, czy wyślą na niego żołdaków, tylko kiedy to zrobią.

Nagle zrozumiał, że przychodząc tutaj, ułatwia im zadanie. Trudno jest zabić Amfibianina w korytarzach rafy, ale w tym miejscu, na oddalonej plaży, gdzie czają się orki i lądowe bestie, wszystko może się zdarzyć. Wściekłość na chwilę odebrała mu rozsądek, lecz szybko się opanował. Rozejrzał się dookoła. Do najbliższej kępy drzew było wiele kroków. Powierzchnia morza po zewnętrznej stronie rafy była wzburzona i niebezpieczna. Trudno byłoby się ukrywać i podchodzić go z tej strony. Plaża była pusta. Póki co nic mu nie groziło, mógł w spokoju przemyśleć kolejny ruch.

Przy sobie miał jedynie kościany sztylet, skórzany pas i dwa ciężkie koralowe pierścienie, które, założone na wystające z błon pławnych końce palców, mogły stanowić broń, jeżeli przeciwnik nie był dobrze uzbrojony. Niewiele, jeśli ktoś planuje starcie z Metamorfami.

Z drugiej strony, więcej, niż ma przy sobie przeciętny delegat przechadzający się po Stoliczym Atolu. Nie bardzo wiedział, czy powinien być na siebie wściekły czy dumny z siebie. Cokolwiek zdecyduje, nie zmieni to faktu, że nie jest dobrze przygotowany do czekającego starcia. Mimo to nie zawrócił.

Był już prawie wieczór, kiedy zobaczył pierwszego z nich. Rosła, mocno wyprostowana sylwetka i pewny, szybki krok, możliwy jedynie u właściciela małych, twardych stóp. Obcy szedł od strony zachodzącego słońca. Nie spieszył się, zupełnie jakby był pewien, że ofiara nie zdoła mu uciec.

Plum usiadł na piasku. Poczuł zmęczenie i ulgę. Jakby rozproszone ławice myśli zebrały się znowu razem w odpowiednim porządku. Mimo znużenia poczuł, że los znowu jest jego kompanem.

Spojrzał za siebie. Od strony ciemnej ściany lasu zbliżały się jeszcze dwie sylwetki. Wiedział, że to Metamorfi. Wszyscy mieli kościane noże i pałki z koralowca. Plum dobrze znał ich broń. Wiedział, co mogą zdziałać we wprawnych, silnych łapach, bo większość łowców używała podobnych. Sytuacja była zła, ale wciąż jeszcze nie beznadziejna. Przynajmniej tak mu się wydawało, zanim nie zobaczył jeszcze dwóch żołnierzy Groma, wyłaniających się z wody bliżej niż rzut kamieniem od niego. Chociaż prawdopodobnie przyszli go zabić, poczuł podziw. Jak silne musiało być stworzenie, które podeszło wodą od strony kipieli? Jak duże było ryzyko, na jakie się wystawili, żeby go dopaść? Skarcił się w myślach za próżność.

Piasek plaży był w tym miejscu szeroki, poza tym nie mógł być pewny, czy woda nie kryje kolejnych napastników. Ucieczka lądem też nie była możliwa. Wyjście było tylko jedno, atakować najsłabszy punkt. Problem w tym, że Metamorfi też to wiedzieli, a przewidywalny atak zwykle obraca się przeciwko atakującemu. Nie było więcej czasu na myślenie. Zerwał się, wkładając w to wszystkie siły, i pognał w stronę samotnie idącego plażą przeciwnika. Słyszał za sobą kroki pozostałych. Zbliżali się szybko, biegli pewnie. Kiedy dobiegł do tamtego, zobaczył błysk. Metamorf najwyraźniej zamierzał użyć noża. Pochylił się, wkładając całą siłę w impet biegu. Usłyszał, jak rzucona klinga tnie powietrze przy jego skrzelach. Zanim uderzył w przeciwnika, usłyszał to jeszcze raz. Nie mieściło mu się w głowie, że tamten chybił po raz drugi. Uderzenie było tak potężne, jak to zaplanował. Wyrzuciło ich daleko w stronę wody. Usłyszał, jak tamten klnie siarczyście. Jednym potężnym kopnięciem zrzucił Pluma z siebie i wydobył kolejny nóż. Patrzył jednak gdzieś w tył, na nadbiegających towarzyszy.

Plum odwrócił się. Zobaczył dwie leżące na piasku postacie i dwie kolejne, które zatrzymały się niepewnie kilka kroków przed nimi. Dopiero teraz zrozumiał, co się dzieje. Ruszył w stronę przeciwników, wykorzystując ich niezdecydowanie. Znów coś gwizdnęło koło jego głowy i stojący dalej Amfibianin upadł. Dopadł ostatniego i zadał szybką, bezbolesną śmierć. Automatycznie i pewnie, tak jak go uczono. Tak, żeby emocje mogły przyjść później, kiedy już nie będą niebezpieczne.

Przez chwilę patrzył na strużkę krwi cieknącą po piasku spod najbliższego ciała. Potem wolno odwrócił się w stronę niespodziewanego wybawcy. Metamorf siedział spokojnie na piasku. Jego ciało pokryte było siną łuską. Lśniła od wody, ale widać było, że wysycha szybko. Jej właściciel oddychał równo i wpatrywał się w fale przed sobą.

– Co dalej? – Plum trzymał wciąż długi, bojowy sztylet odebrany ostatniemu napastnikowi.

– Ty mi powiedz, panie Plumie.

Fale sięgały prawie stóp siedzącego, cofał je przed nimi, tak jakby bał się wody.

– Jesteś Metamorfem…

– Tak, jestem.

– Więc będziemy walczyć.

– Wydaje mi się, że właśnie skończyliśmy. Chyba że się mylę…

– Ty mi powiedz…

Metamorf uśmiechnął się pod nosem.

– Moje imię nic ci nie powie. Ważne, że żyjesz, chociaż Grom pragnie twojej śmierci. To musi wystarczyć.

– Skoro jesteś Metamorfem, dlaczego mi pomagasz?

Nieznajomy wstał nagle. Spojrzał w oczy Pluma, jakby chciał tam znaleźć coś, czego szukał. Przez mgnienie powiek patrzyli na siebie, szukając wskazówki. Potem obaj odwrócili wzrok, pewni, że żaden z nich nie znalazł tego, czego szukał.

– Nie jesteś tutaj bezpieczny, panie Plumie. Powinieneś już iść. I pamiętaj, że nie wszyscy zwolennicy Metody służą generałom. W Metodzie jest coś, co jest dobre dla Ziemnowodnych, a z czego kiedyś zrezygnowały odległe nam pokolenia. Zrobiły to bez naszej zgody i uważam, że nie miały prawa decydować za wszystkich. Metamorfi chcą to zmienić, choć robią to dla własnych celów.

– Więc wytłumacz mi to. Może zyskasz sprzymierzeńca.

– Nie. Nie jesteś gotowy i nie sądzę, żebyś zrozumiał. Nasze interesy różnią się od siebie. Być może nasze kolejne spotkanie będzie musiało wyglądać inaczej i inaczej się skończy. A teraz idź i nie odwracaj się za siebie, póki nie dotrzesz do brzegu rafy. Nie musisz się obawiać tego, co zostawisz za plecami, ale bacz na to, co przed tobą. Tam nie będę mógł ci pomóc, a siepacze Groma zapewne spróbują jeszcze raz, zanim zaniosą mu wieści o swojej porażce. Jeśli musisz coś zrobić, zrób to szybko, bo nie masz zbyt wiele czasu.

Rozdział 3

W sześciokątnym pokoju na szczycie wieży Generałowie ponownie usiedli na miejscach. Słońce już zachodziło, więc do środka dostawała się tylko niewielka ilość pomarańczowego, ciepłego światła. Kara pierwsza zabrała głos.

– Tylko jeden z moich ludzi wrócił. Nie udało im się zabić Pluma. Jeśli wcześniej tylko podejrzewaliśmy, że pójdzie do stronników Flory, to teraz możemy być tego pewni – zasyczała.

– Nawet jeśli Plum jest dosyć ważną figurą, nikt nie może nas w to wciągnąć tylko na podstawie jego słów. Myślę, że nie musimy się tym specjalnie przejmować. Zajmijmy się ważniejszymi sprawami. Skoro stracimy głos Pluma, trzeba się skupić na pozyskiwaniu delegatów.

– Z całym szacunkiem dla Metody i Nowego Prawa. Ufam naszym politykom i tobie, generale, ale uważam, że powinniśmy pójść każdą ścieżką, która prowadzi do celu. Nawet jeśli jest dłuższa i mniej obiecująca.

Mundrak czuł się znacznie pewniej po porażce Kary. Usunięcie Pluma dawało szansę zachowania pozorów. Teraz mieli łowców przeciwko sobie, co znacznie ograniczało możliwości Groma. Bezimienny musiał postawić na siłę Metamorfów, wszelkie układy nie wchodziły już w grę i samiec wiedział, że w głębi skostniałego serca Grom liczył na taki bieg rzeczy.

Chemia Metody, oparta na wyciągach z roślin i jadach zwierząt, dawała ciałom siłę i zwiększała możliwości, jednak potęgę grupie daje oręż. Pozyskanie technologii. Dopiero połączenie jej z procedurami Engara mogło dać absolutną przewagę, o której marzył Grom. Chwila, na którą czekali, nadeszła wreszcie. Generałowie milczeli, więc Mundrak ciągnął dalej.

– Wszyscy wiemy, co mam na myśli…

– To ścieżka na skróty. Możemy stracić wielu najlepszych Metamorfów. – Kara musiała spróbować, chociaż jej szanse na powstrzymanie Mundraka były w tej sytuacji niewielkie.

– Jesteśmy gotowi do tej wyprawy. – Gemnar Mundrak przerwał jej w sposób, na jaki by sobie nie pozwolił jeszcze tego ranka. – To szansa dla nas. Tamte stworzenia, o których mówią rybacy, mają to, czego nam potrzeba. Są małe i słabe, i – jeśli podania nie kłamią – wojna nie leży w ich naturze. Jeśli do nich dotrzemy, dostaniemy to, czego chcemy.

– Właśnie, jeśli… – Grom był niespokojny. Powodzenie takiej wyprawy zrobi z jej dowódcy bohatera, a on musiał zostać w stolicy. A jednak sprawa była zbyt poważna, zaś ewentualne korzyści zbyt duże, żeby Mundrak Gemnar nie mógł teraz liczyć na jego poparcie.

– Część z nas potrafi już przeżyć na lądzie, z dala od wody. Możemy wysłać ekspedycję za góry, do kraju Cynodian i pozyskać ich wielkiego wynalazcę. A on pójdzie… – zawiesił głos.

– …dobrowolnie lub pod przymusem – dokończył Mundrak.

– Nie znamy ich… – Głos samicy zabrzmiał niepewnie, ale nie wyrażał jedynie jej obaw. Nie tylko Kara miała wątpliwości.

O wynalazkach Cynodian krążyły legendy. Opowiadano, że łowcy i rybacy spotykali czasem na morzu ich maszyny, ale nigdy nie podpływały dostatecznie blisko, żeby można je było dokładnie obejrzeć. Niektóre były ogromne jak orki, inne drobne jak krewetki. Nie robiły nikomu nic złego, pozostawały obojętne i uciekały, kiedy próbowano się do nich zbliżyć.

– Nie, nie znamy. I to jest właśnie najważniejszy powód. Musimy poznać sąsiedztwo imperium, jeśli chcemy być w nim bezpieczni.

Grom zdecydował. Teraz pozostało ustalenie szczegółów. Nawet Kara Ostry Język musiała uznać ten fakt.

– Ty poprowadzisz, Gemnarze.

Wybór był pewny od dawna. Wszyscy wtajemniczeni wiedzieli doskonale, kto jest najmocniej przekonany o słuszności wyprawy w serce suszy.

– Tak, panie. – Mimo sukcesu, jaki odniósł, ton głosu Gemnara rozczarował Groma. Liczył na znacznie więcej entuzjazmu.

Nelu Mały zawdzięczał swój przydomek wzrostowi. Jako kijanka zagubił się gdzieś w wodach delty, a silny prąd zaniósł go w chłodne wody otwartego oceanu. Mimo braku Opiekuna dożył przeobrażenia i – wiedziony instynktem – wrócił w okolice Atolu Stoliczego, kiedy tylko urósł na tyle, żeby pokonać przekorne prądy.

Kijanki w chłodnych wodach rosną wolniej, więc – pomimo troskliwej opieki – Nelu nie uzyskał normalnego wzrostu. Natura chłodnych wód jest jednak sprawiedliwa i Nelu otrzymał w zamian wielką siłę. Potrafił położyć na łopatki największych i najcięższych kadetów i nawet się przy tym nie zmęczyć. Mógł płynąć dwa dni bez wytchnienia i nie jeść prawie cykl, nie tracąc sił i sprawności. Dlatego szybko przestał być obiektem kpin rówieśników. Nelu miał także sprawny umysł i złote serce, choć niewielu dostrzegało te jego przymioty. Rósł na poławiacza albo łowcę.

Dorastał w północnej części atolu, w pobliżu siedzib znaczących rodów, których imiona często wspominały Opowieści Opiekunów. Tam poznał Florę kiedy była jeszcze roześmianą, beztroską dziewczynką, i nie myślała, co może przynieść jej los.

Kiedy została Piastunką Pokolenia, Nelu był już od dawna gwardzistą Groma. Miał nadzieję na szybki awans, a i możliwości, jakie dawały otoczone tajemnicą procedury Metody, rozpalały jego młodą głowę. Marzył, że dzięki nim wyrośnie na potężnego wojownika, takiego, jakim pragnął być i jakim – był o tym przekonany odkąd zdał sobie sprawę ze swojej odmienności – byłby, gdyby nie niesprawiedliwy wyrok losu.

Potem, pewnego jesiennego dnia, kiedy wodę nad rafą marszczyły suche wiatry od lądu, Piastunka Flora wezwała go do siebie w tajemnicy. Rozmawiali bardzo długo i poważnie. Po tej rozmowie wszystko się zmieniło.

– Oczekują waszego oddziału na dole – zawołał do niego Gemnar Mundrak z dolnej platformy koszar. Potem zmienił zdanie i wdrapał się po stromych schodach. Najwyraźniej to, co miał do powiedzenia, miało pozostać między nimi. Nelu odetchnął z ulgą.

– Nie mów wszystkim. Wyznaczysz trzydziestu najlepszych. Ty zdecyduj. Musisz wiedzieć, że pójdą na ląd. Na wyprawę dłuższą, niż ktokolwiek może sobie wyobrazić. Stokroć dłuższą od tych, w jakich uczestniczyli dotąd. Wybierz najlepszych, ale pamiętaj, że nie wszyscy z nich zdołają wrócić do domów.

Gemnar przez chwilę patrzył na niego badawczo, jakby potrzebował czasu na podjęcie ważnej decyzji. Potem odwrócił wzrok i dodał, patrząc ponad wodą na wypalony światłem wąski pasek plaży:

– Kiedy będziesz wybierać, Nelu, pamiętaj, że pójdziesz z nimi.

Nelu przytaknął na znak, że rozumie.

Plum krążył po podwodnej części miasta. Długo nie mógł się zdecydować na te odwiedziny. Podjął decyzję, która wiele mogła zmienić. Nie tylko dla niego, lecz dla całego klanu. Był ich Inokda, Członkiem Rady, ale wśród łowców nie było jedności. Zdawał sobie sprawę, że jego jednoznaczny wybór w tych warunkach oznacza rozłam. Nie obawiał się tego z dala od stolicy. Tam Amfibianie żyli rytmem pływów. Zajmowała ich codzienność. Ceniono tych, którzy potrafili jej sprostać. Tam polityka stanowiła jedynie temat rozmów i niewielkie miało znaczenie, kto przewodniczy rządowi. Tam ważna była jedynie Opowieść i zdrowie Piastunki Pokolenia. Na tych odległych wodach wszystko było pewne i stałe od pokoleń, i pokoleń trzeba było, żeby cokolwiek zmienić. Jednak Atol Stoliczy stanowił sam w sobie świat w miniaturze. Żyło tu wielu znamienitych ziemnowodnych, których doświadczenie było potrzebne Piastunce.

Obie części masywu stolicy były jak swoje własne odbicia w tafli wody. Tak samo jak szczyt wieży, wysoko w powietrzu, zajmowała sala narad Generałów, tak identyczne pomieszczenie, głęboko pod wodą, było przeznaczone dla liderów tradycyjnie żyjących Ziemnowodnych. Plum wpłynął do środka i poprosił o spotkanie z Florą.

Poprowadzono go w zupełnej ciemności, krętą drogą, gdzie woda była tak zimna jak na dnie najgłębszego rowu. Trwało to dostatecznie długo, żeby chłód zdołał przytępić zmysły, a czas zmienił swoje tętno. Potem równie wolno wracało światło i ciepło, aż cała podróż zamknęła się wreszcie w jednej kropli ciepłej wody.

Sala, do której go wprowadzono, różniła się znacznie od pomieszczenia w wieży. W centralnej części Luna siedział wygodnie rozparty na pęcherzach wypełnionych wodą, głowę wspierał na dłoni i wpatrywał się w tańczące przed nim na podłodze niby-liście alg. Milczał i zdawał się nie zauważać Pluma.

Jak zawsze, zatopiony był we własnych myślach. Tym razem dotyczyły głosowania. Otarli się o porażkę, która mogła ich kosztować prawie wszystko. Myślał o tym, jak niewiele trzeba, żeby położyć kres tradycji, która trwała i pozwalała przetrwać niezliczonym pokoleniom Amfibian. Myślał, że złości i ambicje są jak śnieg na brzegu morza, kiedy wiosną nadtopi go słońce. Lepi się do siebie, a potem powstaje kula, tak duża czasem, że można nią zmiażdżyć każdą wyciągniętą na zgodę dłoń. To dlatego każde pokolenie zaczyna od nowa, a wieści o przodkach przynosi mu tylko jedna Opowieść Opiekunów.

Nelu stał i czekał. Po pewnym czasie weszła Flora i spokojnie usiadła na swoim miejscu. Luna spojrzał na nią pytająco.

– Plum ze Źródła poprosił o spotkanie z nami. Mówi, że to ważne – powiedziała Flora, wiedząc, o co chce zapytać.

– Czego on od nas chce? Jeszcze dzisiaj rano nie stał po naszej stronie.

– Nie wiem, Luna, ale uważam, że warto go wysłuchać.

Rozmawiali o nim tak, jakby był niewidzialny. Rozgniewało go to. Poczuł się źle i przez głowę przemknęła mu niechciana myśl o błędzie, który mógł popełnić, przychodząc tutaj. Nie było już jednak odwrotu.

– Usiądź – zaproponowała chłodno Flora, wskazując ostatnie wolne miejsce. Plum usiadł. To miejsce było zdecydowanie wygodniejsze od twardej podłogi sali alchemików.

– Prosiłeś o spotkanie. Słuchamy – powiedziała Flora tym razem łagodniej.

– Tak, Piastunko, prosiłem o spotkanie z wami. Chciałbym opowiedzieć wam o pewnych wydarzeniach…

– Dlaczego nam o tym mówisz? – przerwała mu Flora.

– Wysłuchajmy go do końca – uspokoił ją niespodziewanie Luna. Pierwsze słowa Pluma nieoczekiwanie go zainteresowały. Właściwie nie same słowa, a ich ton. Pełen szacunku i godności. Luna znał wielu łowców z wielu atoli i dobrze wiedział, jak trudno przychodzi im panować nad sobą, zwłaszcza kiedy ktoś próbował ich sprowokować, a Luna wiedział, jak to robić.

– Niemało trzeba odwagi, żeby powiedzieć coś takiego. Może jednak źle go oceniliśmy, moja pani.

– Zaproszono mnie do wieży, aby przekonać do wyboru korzystnego dla Metamorfów. Odmówiłem im i wyszedłem. Wieczorem próbowano mnie usunąć.

– A jednak nie przyszedłeś do nas od razu. – Flora mówiła spokojnie, ale w jej głosie tkwiła nuta smutku.

– Musisz zrozumieć, pani, że łowcy nie są w tej sprawie jednomyślni.

– Rozumiem, jednak nasze siły są wątłe, a Grom rośnie z każdym pływem. Jego generałowie szkolą zwykłych rybaków, zmieniają ich, robią z nich łowców-wojowników.

– Nie, pani, robią z nich żołnierzy, tylko żołnierzy. Prawdziwego łowcy nie można zrobić jak oścień albo sieci.

Flora spojrzała na niego tak, jakby znów zauważyła coś, co kazało jej być ostrożną.

– Nie widzę różnicy, Plumie ze Źródła.

– To dlatego, że nie jesteś łowcą, pani.

Luna uśmiechnął się pod nosem. Choć nie dawał tego po sobie poznać, bardzo mu się spodobał ten bezczelny Amfibianin.

– Żołnierz zabija na rozkaz, wojownik tylko wtedy, kiedy nie widzi już innego wyjścia.

– Tak czy inaczej, Metamorfi zwyciężą w bezpośrednim starciu. Jesteśmy tu sami i chroni nas tylko kaprys Sejsjo. Jego śmierć będzie naszym końcem na Atolu Stoliczym, a widzisz, jak niewiele w nim życia.

– Trzeba zebrać tych wszystkich, którzy wciąż szanują twoje słowa i Opowieści naszych Opiekunów, ale teraz, dzisiaj? – zawiesił głos. – Tak, dzisiaj jesteśmy sami.

– Dziękujemy ci, Plumie ze Źródła – powiedziała Flora tak, jakby uznała rozmowę za skończoną. Luna jednak najwyraźniej widział to inaczej.

– Jednak za wcześnie jeszcze na myślenie o wojnie. Jeśli naprawdę jesteś nam przychylny, to czy możemy liczyć na twój głos w razie wyborów? – powiedział.

– Oczywiście – przytaknął Plum – Jednak mój głos nie wystarczy. Skoro nie zdołali mnie uciszyć, na pewno spróbują przekonać Jeto. Musimy się z nim skontaktować i prosić go przynajmniej o zachowanie bezstronnego stanowiska…

Przerwało mu wejście przybocznej. Tylko ona miała przywilej przerywania audiencji i tylko wtedy, kiedy działo się coś ważnego.

– Nelu Mały, pani. Właśnie przybył.

Piastunka Flora bez słowa wyszła z sali przyjęć. Nie pozdrowiła obecnych, więc wiedzieli, że rozmowa nie została zakończona. Mieli teraz czas na myślenie. A Plum miał o czym myśleć. Imię Nelu było mu znane i nie była to znajomość, która wiązałaby się łatwo z wizytami w komnatach Piastunki. Próbował szukać wyjaśnienia w oczach Luny, ale ten tylko pokręcił głową.

– Nie pytaj. Też chciałbym wiedzieć, co tu robi Metamorf. Do tego tak ważny dla ich obsady jak Nelu. Być może pani Flora gra w więcej gier, niż mówi. Możemy mieć tylko nadzieję, że wie, co robi.

Milczeli przez chwilę. Myśli każdego z ich ślizgały się po powierzchni tej nowej tajemnicy, ale nie mieli dosyć czasu, żeby rozbić skorupę.

Po chwili wróciła Flora, a wraz z nią, wyraźnie zmieszany, do komory wszedł Nelu Mały, jeden z najwierniejszych przybocznych Groma. Plum ruszył w jego stronę, ale słowa Flory zatrzymały go natychmiast.

– Przedstawiam wam Nelu, mojego własnego żołnierza – Metamorfa.

Plum i Luna spojrzeli na siebie.

– Wybacz, że skrywałam to przed tobą, Luna, ale twoja czujność była dobrą miarą naszego bezpieczeństwa. Jeśli ty niczego nie zdołałeś zauważyć, nie mogli tego zrobić także Metamorfi Groma.

Luna skłonił się i uśmiechnął. Mimo powagi sytuacji musiał przyznać, że pozorna lekkomyślność Piastunki kolejny raz okazała się jej mądrością. Początkowo bardzo go martwiła jej ufność. Oczywiście kochano ją za to, bo lud Amfibian jest łatwowierny i ckliwy. Łatwo bierze puste gesty za właściwe działania i jak ledwie przemieniony niedorostek szuka w przywódcy uczuć. Flora wydawała się idealna do swojej roli. Wszystko, co czuła, miała zawsze wpisane w wyraz twarzy. Kiedy była smutna, wszyscy smutnieli, kiedy wesoła, radowano się, chociaż czasami nie było ku temu powodów. Czytano w niej, jak w chmurach czytano pogodę na kolejny dzień.

Był czas, że nawet Luna ślepo jej wierzył. Wydawała mu się bezbronna i nieświadoma niebezpieczeństw. Taka Piastunka jest marzeniem gawiedzi, ale przekleństwem polityków, którzy związali z nią swój los. Dopiero w czasie kryzysu Luna zaczął zmieniać zdanie.

– Nelu, chciałabym, żebyś powtórzył teraz to, co przed chwilą powiedziałeś – poprosiła Flora, wracając na swoje miejsce.

Opowiedział im o wizycie Gemnara, o tym, że ostatecznie wybrano trzydziestu. Mówił o celu wyprawy, sprzeciwie Kary i wątpliwościach Groma. Cała trójka słuchała uważnie. Kiedy skończył, przez dłuższą chwilę panowała cisza, przerywana jedynie szumem wody.

– Wielu uważa, że Cynodianie to bajka, którą wymyślili Opiekunowie, żeby nas odstraszyć od morza, kiedy byliśmy jeszcze za mali, aby na nie wypływać. – Luna miał poważne wątpliwości, chociaż wiedział, że już samo zainteresowanie Groma wystarczyło, żeby potraktować słowa Nelu poważnie.

– Powinniśmy iść do Dalekiego Klifu. Jeśli wyprawa dotrze tam bez nas…

– Tak, powinniśmy. – Słowa Flory zabrzmiały dziwnie. Było w nich wahanie, obawa i jeszcze coś, czego nikt z obecnych się nie spodziewał.

– Nikt, kto nie zaznał Metody, nie przetrwa na suchym lądzie nawet połowy nocy, a kiedy wzejdzie słońce, umrze, zanim jego tarcza podniesie się nad lasy. Ci, których wybrał Gemnar, to Metamorfi o szczególnych cechach, ale i oni bardzo ryzykują.

– W takim razie – powiedziała Flora powoli – powinniśmy popłynąć…

Plum próbował coś powiedzieć, ale uciszyła go gestem dłoni.

– Klify Cynodian istnieją. Wiemy więcej, niż warto powtarzać w tej sali. I jest wśród nich wynalazca, którego szukają Metomorfi.