Plemię - Kamil Czernik - ebook + książka

Plemię ebook

Czernik Kamil

0,0
25,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zamieszkałe nieprzebytą puszczę Plemię Iglasów po pokonaniu najeźdźców szykuje krwawą rozprawę z sąsiadami. Lecz odwaga i śmiałość mogą nie wystarczyć, aby zwyciężyć. Plemię przynależy do gatunku fantasy, ale próżno w nim szukać magii. Zamiast niej autor postawił na słodko-gorzki realizm, więc tka fabułę, subtelnie mieszając wielkie wydarzenia z ludzkimi historiami – z ich dramatami, ale i powodzeniami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 451

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



CZĘŚĆ I

Parujący las

Rozsierdzone niebo cisnęło deszczem i piorunem w mieszany las, parujący niczym woda, w której zanurzono rozgrzane żelazo. Gdy przestało lać, bór odetchnął ciężko, jakby brakło mu tchu. Znad koron drzew unosił się biały dym i zlewał w jedno z mlecznoszarą powałą świata. Pijany wiatr zataczał się między drzewami. Strzepywał kiście deszczu z przemokniętych gałęzi, liści i igieł. Szeleścił niczym dziki zwierz w zaroślach.

Mruczyjaskół długo wpatrywał się w parujący las. Czerpał ten widok jak spragniony wodę ze studni. Stał oparty o samotny młody dąb na wąskiej łące, rozciągającej się na szczycie wzgórza i zarośniętej wysoką do kolan trawą.

Stare, zmęczone ciało uginało się pod ciężarem czasu. Ziemia coraz mocniej ciągnęła je do siebie. Szyja bolała od patrzenia na las po lewicy. Już się nim nacieszył. Nie zapomni go w Niewyśnionej Krainie. Spojrzał przed siebie. Tam, w dole nad zakolem rzeki Sierpicy, otoczone drewnianymi murami, stały Widłoki. Stąd je pożegna, jak i cały świat jaki zna. Pójdzie między przodków.

Tu chciał śmierci wyjść na spotkanie. W tym miejscu chciał odejść, aby, w Przesilenia i Równonoce, gdy wrota Niewyśnionej Krainy otworzą się na ziemski padół, jako duch, z wysokości wzgórza czuwać nad swą krwią, która w synu i we wnukach płynie. Tu pochowani leżą jego ojciec i dziad. Po każdym z nich widnieje w korze dębu nożem wyżłobiona kreska. Teraz we trójkę, gdy nadejdzie czas, czuwać będą. Syn jego, Wichrodzik, trzeci znak wyżłobi, jak Mruczyjaskół naciął go po swoim ojcu, a wcześniej ojciec po dziadku.

Od rana czekał, aż Czwórka zabierze go do siebie. Obudził się i wiedział, że ten dzień będzie ostatnim. Jak wcześniej ojciec i dziad, kazał się tu przynieść i zostawić samemu. Nie chciał widzieć płaczu ani słuchać lamentów. Chciał być sam na sam z Czwórką i jej dziełem stworzenia. Chciał po swojemu odejść w Niewyśnioną Krainę, gdzie miód był po czterykroć słodszy, trawa po czterykroć zieleńsza i woda po czterykroć bardziej orzeźwiająca.

Zamknął oczy. Wyobrażał sobie szczęście, jakie za chwilę go spotka, gdy stanie twarzą w twarz z Czwórką. Spotka żonę, ojca, dziada i wszystkich przodków. Dowie się, kto zapoczątkował opowieść, w której przybrał rolę wnuka, syna, ojca i dziadka. Wszystko zostanie mu wyjaśnione.

Ciężkie ręce złapały się grubej gałęzi dębu nad głową. Stępione upływem czasu oczy, jeszcze raz spojrzały na Widłoki. Usta dyszały jak przemoczony, parujący las.

Patrzył na osadę, a widział wspomnienia. Przebiegały mu przed oczami jak rączy jeleń przez leśną gęstwinę. Babka, którą ledwo pamiętał; ojciec; matczyne opowieści przy ognisku; podglądanie kąpiących się dziewczyn; pierwsze polowanie; wojna; rany; głowy wrogów zatknięte na palach; żona z powitym synem na rękach; gorejące słońce, gdy pogrzebał ojca; szarzyzna i słota w dniu pogrzebu żony; wnuki; własna twarz marniejąca z biegiem czasu na tafli wody i ręce tracące siłę, niegdyś zdolne ciężkie głazy przenosić, obolałe od rąbania drewna, słabe i łamliwe jak wyschnięte patyki… Puściły gałąź. Stare nogi nie utrzymały ciężaru. Padł na twarz w mokrą trawę. Nim wydał ostatnie tchnienie, dojrzał mrówkę wspinającą się po źdźble.

Zapatrzył się i ucieszył.

*

Nazajutrz Wichrodzik razem ze swym synem, Deszczylisem, wrócili sędziwego Mruczyjaskóła ziemi, gdzie dziad jego i ojciec wcześniej spoczęli. Pochowali go z kocim sadłem i piórami jaskółki, albowiem gdy się rodził, jaskółki śpiewały i kot mruczał przy palenisku. Razem z synem i wnukiem pożegnali starca Jastrzębibez – żona Wichrodzika, oraz dwie córki: Chmurzysosna i Cieniowoda.

Wszyscy uklękli prosili i Czwórkę, aby szeroko otworzyła bramy Niewyśnionej Krainy przez Mruczyjaskółem.

Wichrodzik naciął po ojcu świeżą ranę na dębie, zaraz obok dwóch starych, już dawno zagojonych. Przejechał palcem po wszystkich trzech. W wyobraźni zrobił czwartą.

Źródło potoku

Ech, niech to ptaki osrają! – złorzeczył Deszczylis, skacząc zwinnie jak jeleń po kamieniach wystających z płytkiego, za to szerokiego strumienia. Jedną ręką podtrzymywał kołczan przy pasie, drugą żeleziec topora. Przez plecy przewieszony miał łuk. – Ciągle tylko pod górę i nie wiadomo jak daleko!

– A widziałeś kiedyś, żeby potok płynął z dołu do góry? – zapytał Śnieżyróg przyjaciela, a jego słowa zabrzmiały jak bezwładne ciało uderzające o twardy grunt, oznajmiając koniec walki. On z kolei niósł na plecach niewielki worek związany sznurem. Koniec długiego, solidnego kostura opierał na dnie strumienia, ułatwiając tym sobie przemierzanie terenu. Poza kijem, jedyny jego oręż stanowił nóż za pasem.

Deszczylis szedł przodem. Prężył muskularną klatę i zadzierał lekko głowę, z której spływały długie, jasnobrązowe jak dojrzałe żołędzie włosy. Modre oczy cieszył widokiem złotego słońca odbijającego się na powierzchni wody i migotaniem cieni na wystających głazach. Górował nad przyjacielem wzrostem i szerokością barów.

Śnieżyróg niemal cały czas marszczył brwi i mrużył powieki, jakby raziło go słońce, wypatrywał czegoś w oddali, albo był zwyczajnie zły, przez co jego piwne oczy kurczyły się jak jeż zwijający się w kłębek. Wysokie czoło i krzaczaste brwi wraz z wspomnianą mimiką czyniły patrzały młodziana nienaturalnie małymi. Włosy, brwi i rzadką szczecinę ciemne miał jak czarnoziem.

Przyjaciołom towarzyszył duży pies, na czworakach sięgający powyżej ludzkich kolan, o krótkiej, płowobiałej sierści z gęstym włosem. Pysk i uszy miał ciemne, a oczy koloru miodu. Czujnie rozglądał się na wszystkie strony i obwąchiwał wysoki brzeg porośnięty łopianem i paprocią. Szedł na czele orszaku niczym zwiadowca. Nie zapuszczał się za daleko. Ani na chwilę nie zniknął dwóm przyjaciołom z oczu.

W miarę drogi strumień się zwężał. Strome brzegi, z których zieleń roślin stopniowo ustępowała ciemnej, sypkiej ziemi, ściskały przestrzeń jak zamykające się drzwi snop światła. Do tego wznosiły się coraz wyżej. Górowały nad przyjaciółmi jak ludzie nad kurami.

– Wodospad pewnie niedaleko – stwierdził Deszczylis.

– Tak, teraz pamiętam.

– Co nas wtedy podkusiło? Żeby za pacholęcia iść w nieznane, do źródeł potoku? – Deszczylis pokręcił głową nad dziecięcą głupotą.

– Ciekawość.

– Ej, dziecko nie wie tylu rzeczy, z tylu niebezpieczeństw nie zdaje sobie sprawy… Pcha się jak głowa na pniak pod topór. Wilki mogły nas zeżreć, Błociarze mogli nas pojmać… Mogliśmy wpaść we wnyki, zabłądzić…

– Niby jak? Szliśmy w górę potoku! Toż to ostatni dureń by się domyślił, że trzeba iść z prądem, żeby wrócić. I jeszcze mieliśmy psa!

– Dobrze, że nas pilnował! Słyszysz, Płowiak? Twój ojciec uratował nam skórę!

Pies natychmiast odwrócił się, gdy usłyszał swoje imię i, widząc wyciągniętą dłoń Deszczylisa, podbiegł i nadstawił głowę do głaskania. Otwarł paszczę. Rytmicznie sapał i cieszył się pieszczotą. Oczy przy tym mu się iskrzyły, jakby mu kto mięso rzucił pod nogi.

– Nie zmyślaj! – zaprotestował Śnieżyróg. – Przecież zwyczajnie się wróciliśmy, bo się ciemno robiło.

– I oberwało nam się za to, żeśmy się wymknęli! Jak mi ojciec dupę i łydki złoił! – Deszczylis skrzywił twarz i pomasował pośladki na wspomnienie lania rózgą.

– Mnie babka najpierw sprała kijem, potem okład z ziół na siniaki nałożyła. Ryczała przy tym i prosiła, żebym więcej tak nie robił. Miałem wtedy ochotę jej kulasy połamać.

– Zgłupiałeś?! Babka hołubiła cię jak nic innego w świecie! Jeden jedyny jej się na świecie ostałeś!

– Ma tego durnego psa!

– A żeś głupi! Przecież wiesz, że…

– Wiem! Znam tą historię na pamięć, jak to przodek tego capa ją uratował! Choćbym nie chciał słuchać, to i tak mi ją opowie ze trzy razy na porę roku, głupia starucha!

– A ja nie o tym chciałem! To mądry pies! O to mi chodziło!

Śnieżyróg skwaśniał i mruknął coś pod nosem. Wyprzedził przyjaciela i popędził stromym brzegiem, ślizgając się po sypkiej ziemi. Pies natychmiast ruszył za nim.

– Czekaj! – zawołał Deszczylis.

Skalisty wodospad, wysokością sięgał dorosłemu mężowi powyżej pasa. Spieniona woda spływała po ostrych końcach skał, układających się jak sterta cienkich, drewnianych belek. U podnóża wodospadu, woda wyżłobiła niemalże idealnie kolisty stawek. Płowiak zaczerpnął z niego wody.

– I to jest ten wodospad? – prychnął rozczarowany Deszczylis, gdy dogonił przyjaciela. – Wtedy wydawał mi się znacznie większy.

– Wtedy byłeś mały.

– Żeś się zdrzyzgał mądrością jak krowa pod siebie!

– Jak orzeł z wysokości! – Śnieżyróg poprawił przyjaciela pełnym wyższości tonem.

– No, jak tak bardzo przestworza ci się marzą, to mogę cię w nie wysłać kopniakiem w rzyć!

Śnieżyróg spojrzał na przyjaciela z politowaniem, jak dorosły pies na szczeniaka szukającego zaczepki.

– No co? – warknął Deszczylis.

– Pamiętasz, jak wspinaliśmy się na ten dąb, pod którym twój dziad leży?

– A co bym miał nie pamiętać?!

– Byliśmy tak mali, że jeden musiał podsadzać drugiego, bo w pojedynkę żaden nie dałby rady. Tak wysoki dla nas był ten dąb. Teraz każdy z nas wejdzie bez problemu. Tak mi się przypomniało, gdyś narzekał, że wodospad mały.

– Było! – przyznał Deszczylis uśmiechając się do wspomnień. – Podsadziłeś mnie, wlazłem a potem sam ci pomogłem. Chciałem czuwać nad Widłokami jak duch pradziada. Marzyło mi się, że się ukaże albo chociaż da jakiś znak.

– I?

– I nic! Przecież to nie była ani Równonoc, ani Przesilenie! Pamiętam tylko, że frajda była ogromna! Pradziad pewnie był zadowolony, patrząc z Niewyśnionej Krainy! Ojciec zawsze powtarza: „Zachowuj się tak, jakby pradziadowie na ciebie patrzyli. Nie będziesz chciał im przynieść ujmy, to i chwalebniej postępować będziesz”. Jak myślisz, co oni teraz robią?

– A skąd mam wiedzieć? Druida się zapytaj!

– Pytałem nieraz.

– I co ci odpowiedział?

– Że tym, w czym są najbardziej pożyteczni i co ich największą napawa dumą… To i ty tam będziesz się jeno głowił, wymyślał i budował.

– A ty co będziesz robił?

– Jak to co?! Czuwał nad Widłokami, jak i moi dziad, pradziad i wszyscy przodkowie! Jak staniemy ramię w ramię, to nikt nam nie da rady!

Śnieżyróg kucnął w przysiadzie i zapatrzył się na spienioną wodę u podnóża wodospadu.

– Co robisz?

– Próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądał, gdy byliśmy mali.

Deszczylis palnął się dłonią w czoło.

– Ty! Toż niedaleko musi być drzewo! – Popędził przed siebie jak wystrzelony z procy. Wspiął się po brzegu i wyszedł ponad wodospad. Płowiak pobiegł za nim.

Śnieżyróg został. Przyglądał się skałom wodospadu jak kowal, który pierwszy raz na oczy widzi kunsztowny oręż i zastanawia się, w jaki sposób został wykuty. Kiwał się nieznacznie i dumał jak to możliwe, że skały wystają jakby je kto ułożył. Szczekanie psa złapało go w sieć i z głębin zadumy wyciągnęło go na powierzchnię świata.

Płowiak wrócił się po swego pana.

– Zamknij gębę, pchlarzu – mruknął do siebie. Wygramolił się przez brzeg na szczyt wodospadu. Pogłaskał zadowolonego psa po głowie.

Za wodospadem brzegi nie były już tak wysokie ani strome i ogołocone z zieleni. Rozszerzały się też jak rozkładające się orle skrzydła. Korony drzew przepuszczały więcej światła. Złoty strumień słonecznych promieni rozrzedzał gęstą zieleń liści, łagodził surową brunatność porośniętych zielenią brzegów i osadzał się na powierzchni potoku niczym olej. Światłocień wytyczał granicę między chłodem i ciepłem. Śnieżyróg szedł wzdłuż niej z jedną połową ciała w przyjemnym cieniu, z drugą w jaskrawym słońcu. Skrywał zmrużone oczy pod dachem dłoni przyłożonej do czoła.

Deszczylis czekał pod wspomnianym drzewem. Był to rozłożysty grab, przypominający ludzką rękę. Pięć osobnych drzew niczym palce zamykającej się dłoni z jednego pnia wyrastało. Przyjaciel wpatrywał się w jedno z nich. Przed laty, podczas ich pierwszej nieudanej wędrówki, na pamiątkę wyryli na nim znaki.

Deszczylis wskazał je palcem przyjacielowi, gdy ten dołączył do niego. Rany drzewa zdążyły się zagoić, choć blizny widać było jak na dłoni. Przed laty, gdy wyżłabiał je nożem w korze, Deszczylis wspinał się na palce i wysoko wyciągał rękę. Teraz znaki ledwo sięgały mu klatki piersiowej. Wodził po nich palcem, jakby chciał wydobyć z drzewa zapieczętowane w nim wspomnienia.

– Ale byliśmy mali! – westchnął.

– Chodźmy – odparł przyjaciel.

Ruszyli w górę strumienia, nie wiedząc, ile jeszcze drogi przed nimi ani czy zdążą przed zmrokiem, za to pewni, że tym razem dopną swego.

– Dobrze, że nie ma takiej suszy jak zeszłego lata – zagadnął Deszczylis. – Patyk by się zapalił od leżenia na słońcu.

– I oby tak pozostało.

– Żniwa w tym roku będą obfite.

– Czyli na przyszłą wiosnę będzie wojna.

– Co?

– Wojna.

– O czym ty gadasz?!

– O wojnie z Sumami.

– Skąd o tym wiesz?

– Tak przypuszczam.

– A niby z czego?

– Z tego, że jest nas coraz więcej. Coraz więcej myśliwych idzie w las za zwierzyną, zbóż coraz więcej sadzimy, rybacy coraz więcej sieci zarzucają i coraz więcej dzieci się rodzi i przeżywa. Jak tak będzie nas coraz więcej, to niedługo braknie miejsca w osadzie, jedzenia, terenów łownych, pól na zboże i wypasanie zwierząt… Podobno na drugim brzegu Sierpicy ziemia wyjątkowo płodna. Prędzej czy później trzeba będzie zbudować osadę na drugim brzegu. Na to Sumy nigdy się nie zgodzą. Wojna to kwestia czasu.

– I dobrze! Nie po to się człowiek w toporze, łuku i włóczni ćwiczy, żeby te stały w kącie i porastały rdzą!

– Ojciec podziela twój zapał?

– Ech! – Deszczylis machnął ręką. – Według niego żaden mężczyzna, jeśli nie zajdzie ostateczność, w bój iść nie powinien, dopóki potomka po sobie nie zostawi.

– Całkiem to mądre.

– Mówisz?

– Na wojnie czasem mężczyźnie przydarzy się śmierć. A wtedy jest już raczej niezdolny babę obsiać jak pole.

Deszczylis parsknął i pokręcił głową.

– Na wojnę idą najsilniejsi i najodważniejsi – kontynuował Śnieżyróg. – Jak bezdzietnie wyginą, to kto ich zastąpi?

– Dzieci tchórzy i słabeuszy?! Ej, lepiej niech mi ojciec szybko babę jaką znajdzie!

– Do chędożenia czy do wojny ci się tak spieszy?

– Do jednego i drugiego! – zawołał wesoło Deszczylis, ściskając powietrze, jakby to były niewieście pośladki.

W miarę drogi potok znów się zwężał, zdawał się znikać pod obrastającą wszystko zielenią. Brzegi ponownie rosły, ale nie górowały już tak znacznie nad przyjaciółmi. Podejście stawało się bardziej strome. Szli w górę wysokiego wzgórza, gęsto najeżonego drzewami.

– I ty żeś się do wojny przyczynił – rzekł znudzony ciszą Deszczylis. – Kto żarna napędzane wodą i narzędzia do szybkiej rozpałki wymyślił? Jak to życie ułatwiło! Teraz ludzie więcej czasu mają na inne rzeczy. To się i mnożą!

– Nie taki był mój zamiar. Nie chciało mi się mielić żaren ani czekać, aż się ogień łaskawie rozpali.

– Chcesz nie chcesz, toś się przyczynił. Choć prędzej czy później i tak by wojna była. Ile to już pokój trwa?

– Bo ja wiem? Może z siedem czterocykli?

– Topory od tego pokoju w Widłokach zardzewieją!

Śnieżyróg zmarszczył brwi i zmrużył oczy.

– Nie ma się co boczyć, przecież przez to każdy w Widłokach cię szanuje. Niejeden ojciec i matka by chcieli takiego męża dla swej córki! Aż ci zazdroszczę!

– Nie o to chodzi.

– A o co?

Śnieżyróg wskazał ręką w dal.

– Co jest? – zapytał Deszczylis mrużąc oko, jakby z łuku do zwierza celował.

– Patrz tam!

– Co tam?

– Stawek.

– Obejrzę go! – Deszczylis natychmiast pobiegł zbadać nowe odkrycie. Skakał zwinnie po kamieniach i obchodził wodę brzegami. Płowiak ruszył za nim. – To chyba źródło! – zawołał, gdy dotarł na miejsce i obszedł stawek dookoła. – Gdzieindziej woda nie płynie!

Śnieżyróg dołączył do przyjaciela. Kucnął przy stawku.

– Byliśmy wtedy tak blisko i zawróciliśmy – rzekł kręcąc głową z rozczarowaniem. – Wystarczyło pójść trochę dalej.

– No… Ale głodni byliśmy i zmęczeni, a i zbliżał się zmierzch! Kulasy mieliśmy krótsze, to i wolniej żeśmy szli! A i z osady wykradliśmy się dość późno…

Płowiak podszedł do niego i przyglądał się z bliska. Zadowolony, sapał z wywalonym jęzorem. Każde kucnięcie swego pana lub jego przyjaciela, odbierał jako zaproszenie do nadstawienia głowy na czochranie.

– Odejdź, capie! – Śnieżyróg odpędził psa.

– Chodź, Płowiak! – zawołał czworonoga Deszczylis.

Pies nie dał się długo namawiać przyjacielowi swego pana. Łasy był na głaskanie jak niedźwiedź na miód.

– Musi gdzieś spod ziemi wypływać – stwierdził Deszczylis.

– Ta… tylko jak to możliwe?

– Jak to jak? No zwyczajnie… tak po prostu!

– Jak wodę na ziemię wylejesz, to w nią wsiąka. Więc dlaczego ta, co już w niej jest, na powierzchnię wypływa, zamiast głębiej wsiąkać?

– Bo ja wiem…

Śnieżyróg zamyślił się. Spojrzał na kamienie wyścielające koryto strumienia.

– Pod ziemią muszą być skały. Woda się gromadzi i wypływa w miejscu, gdzie ziemia najwątlejsza.

– Ty to masz łeb! Tylko trochę to źródło…

– Co ci się nie podoba?

– Takie zwyczajne…

– A czegoś się spodziewał?

– Cudów niepojętych! A tu takie nic!

Śnieżyróg uśmiechnął się.

– Przynajmniej będziesz mógł powiedzieć, że byłeś tu pierwszy.

– No chociaż tyle!

Wieczerza

Wrócili przed zmierzchem. Zeszli w dół strumienia, aż do jego ujścia do Sierpicy. Zatrzymali się nad brzegiem rzeki. Słońce było złote, gdy wybierali się do źródeł. Teraz jego oblicze czerwieniło się niczym dojrzewająca jarzębina. Wieczór niespiesznie wstępował na wartę.

Ludzie zaganiali do osady zwierzęta z pastwisk. Mężczyźni wracali z lasu z sękami drewna, kobiety niosły koszyki jagód i poziomek, rybacy nieśli połów w sieciach. Łączyli się w większe skupiska, jak strumienie w rzekę. Wymieniali opowieściami z minionego dnia i śpieszyli przez otwarte wrota Paszczy, jak nazywano bramę główną w Widłokach. Kto nie zdążył przed zachodem słońca, i specjalnie dla niego trzeba było po zmroku ją otworzyć, następnego dnia, czy to dziecko, chłop czy niewiasta, ćwiczony był rózgą na oczach całego plemienia.

Dwaj przyjaciele dołączyli do korowodu „mrówek wracających do kopca” – jak zwykł mawiać Śnieżyróg. Jego druh chętnie z każdym rozmawiał i każdemu opowiadał o wyprawie.

Śnieżyróg jak zwykle został wykąpany w pochwałach, które przynosiły efekt odwrotny do zamierzonego. Wyglądał jakby napadła go chmara komarów, a każdy komplement swędział go jak po ugryzieniu. Odpowiadał zdawkowo i, jeśli nie wymagała tego konieczność, nie otwierał gęby. Za to jego przyjaciel gadał najwięcej i najgłośniej, za co Śnieżyróg był mu bardzo wdzięczny.

– Oj, Ptasikwiat, widzę żeś w jeden dzień zapasy na zimę zrobiła! – rzekł Deszczylis do dziewczyny niosącej koszyk poziomek. Wybałuszył przy tym gały jakby śnieg w środku lata spadł mu na łeb. – Pożyteczna żeś jak pszczółka!

Drobna, czarnobrewa dziewczyna o włosach koloru dojrzałych szyszek, i obliczu łagodnym jak polna łąka adorowana przez zastępy motyli, zakwitła wszystkimi odcieniami rumieńców.

– Dajże garść! – rzekł i sięgnął chciwą łapą w kierunku koszyka.

Dziewczę w porę uchroniło owoce swej pracy przed grabieżą. Przełożyła koszyk do drugiej ręki, poza zasięg chciwej łapy i odważnie zasłoniła poziomki własnym ciałem.

– Trzeba było samemu nazbierać, a nie włóczyć się po lesie, wałkoniu! – odparła rezolutnie. Cisnęła przy tym zwycięskim spojrzeniem zielonych oczu w twarz Deszczylisa.

– Nie bądź taka! – odparł nieporadnie udając, że słowa dziewczyny ubodły go niczym rogi byka. – Myśmy źródła potoku odkrywali!

– I na co wam to było, skoro z pustymi rękami przyszliście?

– Może i ręce puste, za to głowa pełna wiedzy!

– To ją teraz zjedz!

– Jakaś śliczna – zaczął z zachwytem Deszczylis i gdy zobaczył, że na obliczu Ptasikwiatu zaroiło się od rumieńców, natychmiast dodał: – Takaś zołza!

Policzki dziewczyny nabrały powietrza. Czarne brwi zmarszczyły się i kształtem przypominały lecącego w oddali ptaka na niebie. Fuknęła noskiem. Zadarła głowę w drugą stronę. Popędziła przed siebie jakby ścigały ją wściekłe szerszenie.

Usta Deszczylisa wykrzywiły się w kształt sierpa.

– Aś uradowany jak mucha w gównie – zakpił wesoło Śnieżyróg.

W odpowiedzi jego przyjaciel pogroził pięścią.

– Jeszcze jest za młoda – stwierdził Śnieżyróg. – Będziesz musiał trochę poczekać.

– Ej, gadasz jak baba, co ledwo zobaczy chłopa z dziewuchą, a już z tego niestworzone historie wymyśla!

Śnieżyróg podskoczył na jednej nodze, drugą zgiął w kolanie i piętą trafił przyjaciela w tyłek. Deszczylis nie pozostał mu dłużny. Wymieniali tego rodzaju uprzejmości, przyciągając ludzkie spojrzenia. Budzili śmiech pobratymców i życzliwe kiwanie głowami nad beztroskimi głupotami.

Za bramą ludzie zatrzymywali się na placu pośrodku osady, gdzie stał Totem Czwórki, w postaci wysokiego na dwóch dorosłych chłopów pala wbitego w ziemię, ociosanego w równe boki zakończone kantami. Każdy przedstawiał inne bóstwo. Kwitna miała oblicze kobiety w wianku z polnych kwiatów, Skwar mężczyzny ze słońcem w postaci wisiora pod szyją. W bujnych lokach Słoty roiło się od liści, Zimny zaś brodę miał z sopli lodu. Totem stanowił centrum osady. To tutaj wymierzano kary, przyjmowano chłopców w grono mężczyzn, obwieszczano narodziny i śmierć, a także decyzje wodza i starszyzny. Gdy tylko działo się coś ważnego, zwoływano tu całą osadę.

Ludzie stawali przed Obliczem Czwórki. Wpierw oddawali pokłon Kwitnej, jako że to do niej teraz należała opieka nad ziemskim światem. Dziękowali Czwórce za przeżyty dzień, za obfite dary lasu, które ze sobą przynieśli, za zdrowe zwierzęta i rosnące zboża i za to, co miało na zawsze pozostać tajemnicą pomiędzy wiernym a Bóstwami.

Dwaj przyjaciele dopełnili obyczaju i, z brzuchami zwiastującymi głód niczym pianie koguta świt, udali się do chaty Deszczylisa. Tam już czekał na nich jego ojciec, Wichrodzik, wraz z dwiema siostrami, liczącymi sobie odpowiednio jedenaście zim i osiem jesieni, Chmurzysosną i Cieniowodą. Zastali tam też Dębisrokę, babkę Śnieżyroga – najstarszą kobietę w Widłokach, razem z Płowiakiem, który ruszył przodem, gdy przyjaciele składali pokłon Czwórce.

Siedzący na tylnych łapach pies uniósł łeb i polizał pomarszczoną twarz swej pani. Dębisroka jedną ręką objęła mu głowę, drugą czochrała sierść na piersi. Płowiak zmrużył oczy i całkowicie oddał się w ręce staruszki. Siostry Deszczylisa, zajęte do tej pory głaskaniem czarnobiałego kota, przeniosły swe zainteresowanie na Płowiaka. Po chwili psa rozpieszczały trzy osoby.

Zza otwartych drzwi chaty dochodził zapach smażonych ryb.

– O, zguby się znalazły! – zawołał ojciec na widok wędrowników.

– W samą porę! – dodała babka Śnieżyroga. – Bo już wszyscy głodni, tylko na was czekamy.

– Już się bałem, że znowu trzeba będzie was szukać! – kontynuował zaczepki ojciec. – No i jak? Znaleźliście to źródło?

– Oczywiście! – odparł Deszczylis unosząc się dumą niemalże ponad palisadę w Widłokach.

– I jak ono wygląda?

– W sumie nijako! Jest sobie taki stawek i z niego wypływa woda.

– I tyle?

– Ja też czego innego się spodziewałem!

– Grzybów żeście nie widzieli? – zapytała babka.

– Nie – odparł Deszczylis.

– Zwierza pewnie też, bo nic żeście nie przynieśli – żartobliwie dociął ojciec.

– Przecie nie po to my szli!

– Właśnie dlatego myślałem, że co przyniesiecie… Jakbyście szli na polowanie, to bym sobie nie robił nadziei. – Machnął ręką ojciec.

– No, wreszcie jesteście! – oznajmiła Jastrzębibez, matka Deszczylisa, wychodząc z chaty. – Siadajcie! – Wskazała na dwa wolne stołki. – Dziewczynki, chodźcie tu! Pomożecie nosić jedzenie.

Siostry zostawiły rozpieszczanie psa i pomogły matce. Dębisroka chciała uczynić to samo, ale Jastrzębibez stanowczo zaprotestowała.

– Gościem naszym jesteś, babulu!

Po chwili każdy dostał półmisek ze smażoną rybą. Nawet kot z psem zostali nakarmieni.

– Co tak cicho siedzisz? – Wichrodzik zapytał Śnieżyroga, zajętego wyciąganiem ości z ust.

Młodzian dał znak ręką, że zaraz odpowie.

– Pewnie znowu się nad czym głowi! – wtrącił się Deszczylis.

– A to w takim razie lepiej nie przeszkadzać – stwierdził Wichrodzik. – Jeszcze z tego głowienia się co pożytecznego urodzi!

– Zastanawiam się, jak wygląda źródło Sierpicy – rzekł wreszcie Śnieżyróg.

– Pewnie życia by ci nie starczyło, żeby tam dotrzeć – odparła jego babka.

– A czemuż to? – zapytał, nie patrząc w jej kierunku.

– Toż to druidzi od zawsze mówili, że Sierpica hen daleko, na samym początku świata, gdzie słońce wstaje, swe źródło bierze i na sam koniec płynie, gdzie słońce się chowa.

Śnieżyróg wrócił do jedzenia.

– A pamiętasz, bablu – zagadnął Wichrodzik – tę wichurę, co to przyszła w lecie w ten czterocykl, w którym moja matula zmarła?

– Pamiętam.

– Dawno to było – dodała Jastrzębibez. – Jeszcze my wtedy mężem i żoną nie byli.

– Strzechę z domów pozrywała i Totem powaliła – przypomniała staruszka.

– Tak, dom Turzynurta miał najgorzej – dodała matka. – Szczęściem nikomu nic się nie stało.

– To był dobry czas – rzekł Wichrodzik kiwając się na stołku. – Nieszczęście się stało, za to ludzie między sobą żyli, jakby jakie święto się zbliżało.

– A było! – przyznała Jastrzębibez. – Cała osada naprawiała domy i Totem. Wszyscy sobie pomagali, a na wieczór zbierali my się na placu i urządzali ucztę.

– I prawie do świtu się ucztowało, a potem z rana od nowa do pracy każdy szedł uśmiechnięty! – dodał Wichrodzik.

– Między nami żyło się lepiej niż kiedykolwiek – potwierdziła staruszka. – Nawet Turzynurt na ten czas razem z Ziąbiwiatrem nie skakali sobie do gardeł.

– A to to już były dziwy nad dziwami! – Jastrzębibez złapała się za głowę chcąc dodać wyrazu swoim słowom. – To prędzej bym uwierzyła, że psom skrzydła wyrosną!

– Na szczęście szybko im przeszło! – zaśmiał się Wichrodzik. – Ledwo wszystko my odbudowali, od nowa darli koty! Ej, żeby brat z bratem się tak nienawidził?!

– Jeden drugiemu zazdrościł i na złość robił – wyjaśniła staruszka. – I to od małego tak było. Jak Ziąbiwiatr miał ulubionego królika, to Turzynurt mu go udusił. A ile razy się bili, ile kijów ojciec na nich złamał, to nie wspomnę! I wszystkie nadaremno. Obaj byli siebie warci: wściekli i zawzięci jak osy! Żaden nie chciał ustąpić i uważał, że to ten drugi pierwszy powinien przeprosić. Nawet jak Turzynurt umierał, to ani myślał się pogodzić, dopóki brat się przed nim nie ukorzy. Ziąbiwiatr złorzeczył, że jak go rodzina pochowa w tym samym miejscu, co brata, to ich będzie nękał, straszył i snu spokojnego nie zaznają.

– Ludzie mówią, że to za ich głupotę wnuki ich płacą – rzekła Jastrzębibez. – U Turzynurta wszystkie martwe, tak samo jak i Ziąbiwiatra! Wszyscy mówią, że to przez to, że dziad jego bratu ustąpić nie chciał.

– Ludzie zawsze coś gadają, zwłaszcza głupoty! – Machnęła ręką Dębisroka. – Przecież druidzi od zawsze powtarzali, że Czwórka sprawiedliwsza od ludzi. To jakby miała niewinnych karać?

– Ano racja, babulu – zgodziła się Jastrzębibez.

– Miejmy nadzieję, że Czwórka ich pogodziła prośbą, bądź groźbą – stwierdził Wichrodzik.

Chwilowo zapanowało milczenie. Żar słów wygasł. Nikt nie dorzucił do ogniska więcej wspomnień o wichurze ani o dwóch nienawidzących się braciach.

Dziewczynki, które do tej pory w milczeniu pałaszowały smażoną rybę, w chwilowej ciszy, jaka zapadła, wyczuły odpowiedni moment do przejęcia inicjatywy.

– Opowiedz nam coś, babulu! – poprosiła starsza Chmurzysosna. Buzia dziewczynki przeobraziła się we wcielenie słodyczy i łagodności. Oczka zamrugały jak światło na zmierzwionej powierzchni strumienia.

Młodsza Cieniowoda nie pozostawała jej dłużna. Obie napięły miny jak łuki i pełne nadziei spojrzenia wymierzyły w staruszkę. W razie odmowy, oczka dziewczynek groziły puszczeniem cięciwy płaczu.

– Już wam chyba opowiedziałam wszystko. Nawet to, czego już nie pamiętam.

– Prosimy! – zaprotestowała Cieniowoda głosikiem delikatnym jak ptasie trele.

Staruszka zadumała się. Wzdłuż i wszerz przeczesywała zarośla pamięci.

– O, witaj, Ptasikwiat – rzekł ojciec, przerywając córkom na widok dziewczyny, która pokłoniła się z szacunkiem większym niż było trzeba.

– Przepraszam, że niepokoję w porę wieczerzy…

– Nic nie szkodzi! Zaraz i dla ciebie miejsce się znajdzie!

Speszona dziewczyna wylądowała wzrokiem na ziemi jak ptak na bezpiecznej gałęzi.

– Nie, ja tylko… Matula pyta, czy nie moglibyście nam użyczyć kota na kilka nocy? Strasznie coś w nocy szura i matula spać nie może. Myśli, że to pewnie mysz…

– Ależ oczywiście! – oznajmiła Jastrzębibez.

Oblicza dziewczynek, którym nie dość, że przerwano, to jeszcze teraz chciano zabrać ulubione zwierzątko, zaszły ciemnymi, gęstymi chmurami.

– Przepraszam, jutro go wam przyniosę – powiedziała Ptasikwiat, najłagodniej jak potrafiła.

Wkrótce czarno-biały kot, z sierścią na dolnej szczęce ciemną jak smoła, a jasną jak śnieg na górnej, nie stawiając oporu, znalazł się na rękach Ptasikwiatu. Minę miał taką jak zawsze: zaspaną i rozczarowaną.

– Ma na imię Ciapek – wykrztusiła z siebie Cieniowoda.

– Bardzo ładne imię! Rano wam go oddam.

Ptasikwiat ukłoniła się ponownie i wróciła z zabójcą gryzoni do swej chaty.

– Porządna dziewucha – stwierdziła staruszka. – Będzie z niej dobra żona i matka.

– Ona chyba jeszcze za młoda – odpowiedziała Jastrzębibez.

– Ile ona sobie liczy? – zapytał Wichrodzik i spojrzał zawadiacko na syna.

– Piętnaście wiosen – odparł Deszczylis.

– Poczekałbyś na nią czterocykl? – zapytał Wichrodzik syna, obnażając przy tym wszystkie zęby.

Syn z łatwością sparował przytyk drwiącym spojrzeniem. Jego pewne siebie oczy zdawały się pytać: „To wszystko na co cię stać, ojczulku?”. Wichrodzik groźnie zmarszczył brwi, choć pod nosem daremnie bronił się przed śmiechem. Usta jego drżały i ciskały się na wszystkie strony, niczym piskorz wyrzucony na brzeg.

– Ej, czubicie się jak te koguty! – zganiła ich Jastrzębibez. – Weź no, babulu, porozstawiaj ich po kątach!

Staruszka wycelowała palec w niebo. Pogroziła nim obydwu winowajcom. Ojciec i syn pokornie zgięli karki, jakby palec staruszki był najstraszliwszym orężem w świecie.

– Babulu, miałaś nam coś opowiedzieć – dopomniała się Chmurzysosna, wyczuwszy znowu odpowiedni moment na atak.

– Oj, tą biedną babulę lubicie męczyć – zganiła córkę Jastrzębibez.

– Opowiem, opowiem – rzekła Dębisroka i spojrzała na matkę dziewczynek dając jej do zrozumienia, że nic nie szkodzi. – Całe szczęście, że jeszcze jest ktoś, kto mnie, starą babę, chce słuchać!

Najedzony Płowiak legł obok swej pani. Nadstawił łeb do głaskania. Dziewczynki wpatrywały się w staruszkę jak niedźwiedź w pszczele gniazdo.

– Pewnego razu żyła sobie ciekawa świata wiewiórka, która wolała przekonać się sama. Mama i tata pouczały ciekawą świata wiewiórkę, żeby nigdy obcym nie ufała. Zwłaszcza kunom, bo te na wiewiórki polują. Jednak ta nie zawsze ich słuchała. Nieraz swobodnie czmychała po ziemi, choć tam największe nań mogło czyhać niebezpieczeństwo. Jednak nic się jej nie stało. Matka i ojciec byli w błędzie. Pamięć wiewiórki zaczęła działać jak złe sito. Zapamiętywała tylko te razy, gdy rodziciele się mylili.

Pewnego razu, gdy brykała sobie po gałęziach drzew, na swej drodze spotkała utykającą na tylną łapę kunę. Choć przestrogi rodzicieli nie zawsze traktowała jak należy, zastosowała się do tej o kunach ze zwykłego strachu. Bała się zwierza, który, choć przecież do niej podobny, był znacznie większy.

– Pomóż mi wiewiórko, pomóż – błagała ją kuna.

Wiewiórka, choć się bała, zdobyła się na odwagę i, zamiast uciec, podjęła rozmowę. Wszak rodzice nie zawsze mieli rację. Ba! Z tego, co pamiętała, zwykle się mylili.

– Dlaczego miałabym ci pomóc? – zapytała ostrożnie.

– Bom ranna! Cierń wbił mi się w tylną łapę dosięgnąć go nie mogę! Pomóż mi, wiewiórko, wszak jesteśmy niemalże siostrami!

– Jak to, siostrami?

– Obie mamy futerko, puszyste ogonki i oczka ciemne jak spalone drzewo. Pomóż mi wiewiórko, pomóż!

– Obiecaj, że krzywdy mi nie zrobisz!

– Nie zrobię, nie zrobię! Poszukam dla ciebie orzechów i żołędzi, jak mi tylko pomożesz.

Wiewiórka zaufała. Podeszła wyjąć cierń i wtedy kuna ją capnęła!

– Mam cię! – zawołała.

– Przecież obiecałaś!

– Obiecałam, bom widziała, żeś głupia! Kto mądry, ten najpierw obszedłby mnie półkolem, aby zobaczyć, czy naprawdę w mej tylnej łapie cierń tkwi!

– Mówiłaś, że jesteśmy takie same!

– Mówiłam, żeby cię zwabić w pułapkę! A na pierwszy rzut oka widać żeśmy różne. Ty masz siekacze, aby łatwiej ci było jeść orzechy, ja mam kły, aby łatwiej mi było zabijać i jeść takich jak ty!

I kuna wbiła zęby w szyję wiewiórki.

– Rodziciele nie mogli jej uratować?! – zapytała rozczarowana Chmurzysosna.

– Przecież próbowali – odparła staruszka. – Ostrzegali ją i uprzedzali.

– Ale nie mogli się zjawić?!

– Nie zawsze rodziciele są w pobliżu.

– Nie podoba mi się takie zakończenie! – Cieniowoda naburmuszyła się jak to tylko małe dzieci potrafią. – Wolę, jak babula opowiada wesołe historie!

– Nie dąsaj się! – pouczyła ją matka.

– Teraz się dąsa, jak dorośnie, to zrozumie – rzekła dobrodusznie Dębisroka.

– Rację masz, babulu – zgodziła się Jastrzębibez. – A ty się jej słuchaj, bo to najmądrzejsza baba w Widłokach!

– Nie zawsze będzie tak, jak chcesz, kochanieńka – powtórzyła Dębisroka. – Nieraz, gdy będziesz liczyć na piękny, słoneczny dzień, spadnie ulewa. I cóż zrobisz? Możesz się dąsać, ale ulewa od tego nie przejdzie. Nie zmienisz pogody, za to swoje nastawienie, jak najbardziej.

– Czas już wam spać, maleństwa – rzekł Wichrodzik po tym, jak obejrzał niebo.

Powała świata, nie wiedzieć kiedy zaszła granatem, na którym w miejscach nie przesłoniętych przez srebrnoniebieskie chmury, zaczęły zawisać gwiazdy, niczym pachnące, suszone zioła i talizmany strzegące przed lichem. Gwar osady powoli zanikał jak echo krzyku niesione w siną dal.

Dziewczynki, choć niechętnie, zastosowały się do polecenia ojca.

– Pamiętasz babulu, kiedy to ostatnio tyle jedzenia i zapasów w Widłokach było? – zapytał Deszczylis.

Staruszka zadumała się.

– Chyba przed wojną, na której ojciec mój zginał… Ile to czterocykli temu było? Jeszcze wtedy panną byłam.

– A pamiętasz, żeby pokój tyle trwał?

– Nie. I Czwórce dziękować za ten czas. – Zwróciła oczy w kierunku Totemu.

– Nawet Błociarze nie napadają – dodał ojciec. – Zawsze wracali podczas roztopów.

– Może poszli gdzie indziej albo wyginęli? – rzekł Deszczylis.

– Oby zaraza całe to robactwo wypleniła.

Śnieżyróg przysłuchiwał się rozmowie. Przyglądał każdemu z osobna. Oblizał palce.

– Wspaniała ryba – pochwalił.

Dębisroka

Widłosiew, najstarszy mąż w osadzie, zatrzymał się przed chatą żony swego dawno zmarłego kuzyna, a zarazem najstarszej baby w Widłokach. Odgarnął siwe włosy z zaoranego bruzdami czasu czoła. Wsparł się mocniej na długim kosturze. Z trudem wdychał rozżarzone upałem powietrze. Spojrzał na palce prawej ręki. Chwiały się jak liście osiki od byle podmuchu.

Zapukał pięścią w drzwi.

– Jesteście tam, Dębisroko?

– Przeciem nie odfrunęła!

Otworzyła mu, nim cokolwiek zdążył odpowiedzieć. Pokłoniła się wielkiemu druidowi jak obyczaj nakazywał.

Schylił się w progu. Otwartą dłonią, wskazała mu niski stołek pod ścianą. Stary druid rozsiadł się. Wyprostował przygarbione plecy. Oparł je o drewniane belki ściany.

– Daj co do picia – poprosił staruszkę, która podała mu wiadro wody ze studni i drewniany nabierak. Napił się chciwie. Wytarł usta rękawem lnianej szaty. Rozglądnął się po izbie. – Pies gdzie?

– Ze Śnieżyrogiem poszedł.

– Pewnie znowu siedzi nad rzeką i co główkuje?

– On nic innego by nie robił.

– Jak mąż twój! W głowie miał jeno sidła i wnyki, i tym się tylko chciał zajmować.

Dębisroka rozglądnęła się po izbie za brzęczącą muchą. Owad zamilkł. Wypatrzyła go na ścianie. Podeszła. Machnęła ręką. Mucha uciekła przed nadchodzącym zagrożeniem. Staruszka nie mierzyła jednak w ścianę, tylko ponad nią – tam, gdzie spodziewała się, że owad zrobi unik. Uwięziła muchę w zamkniętej dłoni. Ścisnęła. Zgniotła. Zabiła. Zwłoki wrzuciła do paleniska.

– Oj, ty to masz zdrowie! – pochwalił ją Widłosiew. – Żebym ja tak potrafił!

Usiadła. Przełożyła siwy jak babie lato warkocz przez ramię. Szeleściła końcówkami włosów między palcami.

Stary druid spojrzał na gliniane naczynie w kształcie gruszki, z dziurą na wierzchu u szerszego końca, leżące przy palenisku, służące do wzniecania płomieni. Naczynie w środku było puste, a węższy jego koniec był otwarty. Do otworu na wierzchu wkładało się patyk z rozciętym na czworo końcem, w który wetknięte były dwie cienkie listewki związane sznurkiem. Następnie pocierało się ów patyk dłońmi, tworząc podmuchy powietrza, które z impetem wylatywało przez węższy, otwarty koniec*.

– Jak mu to do głowy przyszło, to dla mnie nie do pomyślenia – skomentował wynalazek Śnieżyroga. – Ja stary człowiek, a głupim się nieraz przy tym chłystku czuję.

Dębisroka spojrzała na naczynie. Niejednokroć, gdy zostawała sama w chacie, wpatrywała się w nie jak w tęczę, gdy była małą dziewczynką. Cuda niepojęte umykały głowie jak woda zaciskającej się dłoni. Duma z wnuka tłoczyła łzy do oczu.

– Widzę, że to nie o tym chciałaś gadać.

Palce staruszki przestały bawić się warkoczem. Piwne oczy skupiły się na druidzie niczym na chmurach, po których człowiek stara się przewidzieć pogodę.

– Wnuk mój tej zimy w szesnasty czterocykl wkroczy. Żony dla niego szukam.

– Chcesz się mnie radzić?

– Lisimiód wkrótce w czternastą jesień wkroczy. Można by ich teraz zaślubić, a jak dziewczyna będzie dorosła, to jak mąż z żoną żyć będą.

Druid pogładził siwą brodę. Cmoknął. Odetchnął.

– Moja wnuczka dla kogo innego przewidziana.

– Kogo?

– To już nie twoja rzecz – odparł szorstko druid, ale natychmiast złagodził ton. – Nie masz się co bać. Wnuk twój przez Czwórkę obdarowany. Zasługi wielkie dla ludu poczynił. Niejeden ojciec i niejedna matka chcieliby go dla swych córek.

Staruszka wróciła do zabawy końcówką warkocza.

– Jak cię znam, to już sobie kilka upatrzyłaś – rzekł Widłosiew z przenikliwym uśmiechem. – Za mądra z ciebie baba, żeby wszystkie jaja do jednego koszyka włożyć.

Staruszka uśmiechnęła się samymi ustami. Oczy pozostały bez wyrazu.

– Dobrze wiedzieć, że na stare lata rozum mi całkiem nie spleśniał! – Zaśmiał się nieco sztucznie, jakby potknął się i wywrócił na oczach ludzi, a potem udawał, że to nic wielkiego.

– Jest inna sprawa – wydusiła z siebie.

– Co za sprawa?

– Prawy z ciebie człowiek, stróż Woli Czwórki na ziemi, tajemnicy dochować potrafisz…

– Mówże o co chodzi, a nie kołujesz wokół jak jastrząb po niebie!

– Przysięgnij na Totem, że dochowasz tajemnicy!

– Masz moje słowo.

– Przysięgnij!

– Ale z ciebie uparta baba! Przysięgam na Totem, że co mi teraz powiesz, tajemnicą między nami pozostanie. Niech Czwórka pilnuje jak z danego słowa się wywiążę!

Staruszka odetchnęła z ulgą. Nabrała powietrza jakby przyszło jej zaraz zanurzyć się w głębokiej wodzie.

– Chodzi o Wilczybrzask – szepnęła.

– Co z nią? – zapytał równie cicho.

– Mój wnuk i ona… – Nie dokończyła. Pochyliła głowę. Nakryła oczy pomarszczonymi powiekami.

– Jesteś pewna?

– Widziałam, jak się do niej wymykał. Co kilka nocy do niej chodzi… Niech suka idzie żyć między zwierzętami, jak nad rują zapanować nie potrafi! Mój wnuk mężczyzną się staje, to i szuka! Ale ona?! Ma męża! Wiem, wiem! Odkąd spadł ze skał jest niedołęgą, ale przed obliczem Czwórki mu ślubowała! Dopóki ich zaślubin nie zerwiesz, winna mu wierność jak pies!

Druid cmoknął ustami.

– Trzeba jej znaleźć nowego męża! – kontynuowała. – Jest młoda, dzieci rodzić może! A tak jedynie mojego wnuka nęci!

– A twój wnuk woli i rozumu nie ma?

– Musiała go omotać! On na ludziach, tym bardziej na babach się nie zna! Nic poza swoim głowieniem nie widzi! Co będzie, jak ją zbrzuchaci? Trzeba tę wywłokę wygnać albo znaleźć jej nowego chłopa!

– Burzykos to bohater. Jak Czwórka ma sprawować pieczę nad Igłasami, skoro oni sami, nad tymi co wielkie zasługi poczynili, roztoczyć opieki nie potrafią?

– Zwykła wymówka! Na pewno znajdzie się taki, co zechce tę wywłokę z niedołęgą!

– Bacz na swe słowa! – Druid syknął jak zaatakowany wąż.

Wstał. Przez większą szparę między belkami ściany rozejrzał się, czy aby nikogo nie ma w pobliżu. Uspokoił się. Usiadł.

Dębisroka wprawnie udała, że skuliła po sobie uszy.

– Dobrze, wróćmy do sprawy. Człek żeś mądry i Czwórce oddany, to i nawet wódz się ciebie słucha…

– Chcesz, żebym przemówił Śnieżyrogowi do rozumu?

– Jej.

Druid spojrzał pytająco. Staruszka natychmiast wycofała się spojrzeniem na podłogę.

– Mój wnuk od razu się domyśli, że wiesz ode mnie… I nie wiadomo co mu do głowy przyjdzie.

– Może i racja… Ona prędzej usłucha, bo bogobojna wielce.

Staruszka parsknęła z pogardą. Druid spojrzał gniewnie. Wycofała spojrzenie na podłogę.

Usłyszeli kroki przy chacie.

– Jesteście tam, babulu kochana? – zapytał kobiecy głos, chwiejący się jak liście osiki od byle podmuchu.

Otworzyła drzwi.

– O! To… to ja później przyjdę! – rzekła młoda kobieta, kłaniając się staruszce i druidowi. Już chciała uciec jak spłoszony ptak.

– Nigdzie nie odchodź, Szałwiżar! – zaprotestował druid. – Ja już i tak do Sosnowego Kręgu idę. – Wstał i zwrócił się do Dębisroki: – Zrobię jak mówisz. Zimny kamień z potoku na bolące plecy położę.

– Powinno zaradzić – odparła staruszka.

– Mi czas w drogę.

– Bywaj.

– Bywaj, druidzie. – Młoda kobieta nisko schyliła głowę.

Weszły do izby. Szałwiżar zajęła wygrzany przez starego druida stołek.

– Ja przepraszam, że głowę ci zawracam, babulu…

– Przecież nie narzekam – odparła ciepło i serdecznie, chcąc tym uspokoić dziewczynę. – Dobrze, że jeszcze ktoś chce starą babę słuchać.

– Tylko głupi by cię nie słuchał, babulu! Przecież tyś najmądrzejsza baba w Widłokach!

Dziewczyna co chwila dawała nura oczami na podłogę. Oddychała szybko, szeroko rozwierając nozdrza. Dębisroce przypomniały się słowa druida o krążeniu wkoło jak jastrząb.

– Chodzi o dziecko? – zapytała wprost staruszka.

Kobieta zamarła, jakby sama kostucha zajrzała jej w oczy. Po chwili jednak na jej twarzy pojawiła się ulga. Widać ucieszyło ją to, że staruszka pomogła jej zdjąć ciężki, twardy głaz z pleców.

– Już drugi czterocykl będzie w lecie, jak z Dziegciołukiem jesteśmy mężem i żoną, a dziecka dalej nie ma... Już cała jego rodzina krzywo na nas patrzy! Kuzynka moja ledwo wyszła za mąż, już matką została! – Jej głos łamał się jak wysuszone patyki, a z oczu lała się słona woda. – Najgorsze, że on sam zaczyna mnie winić. Czasem w gniewie mówi, żem jałowa ziemia! – Rozpłakała się i schowała twarz w dłoniach.

Staruszka wzięła swój stołek i usadowiła się bliżej kobiety. Położyła jej dłoń na ramieniu. Cierpliwie głaskała rumiane włosy Szałwiżaru. Czekała, aż ta się wypłacze i uniesie głowę.

– Jak to robicie? – zapytała, gdy Szałwiżar zdążyła się wypłakać i uspokoić. – Ty leżysz na plecach a on na tobie?

Kobieta kiwnęła głową i pociągnęła nosem.

– Trzymasz po wszystkim nogi w górze?

– Tak. Opieram o ścianę i rozmawiam z Czwórką.

– Krwawisz teraz?

– Nie.

– Wydziela ci się wilgotna maź między nogami?

– Jeszcze nie.

– Jak będzie wyglądać jak białko kurzego jajka, wtedy powinniście spróbować.

Kobieta kiwnęła głową.

– Przed wszystkim musisz się uspokoić. Jak będziesz taka roztrzęsiona, to nic nie pomoże. Wieczorem oglądaj zachód słońca albo patrz na las. Piękne widoki potrafią człowieka ukołysać jak matczyny śpiew niemowlę.

– Dobrze! – przytaknęła z nieśmiałym uśmiechem.

– Wiara uspokaja.

– Wiem, bardzo mi pomaga! Inaczej już całkiem straciłabym nadzieję.

– Coś jeszcze? Na pewno masz coś, co lubisz robić i co byś robiła, nawet gdyby nie było trzeba.

– Szyć i łatać. Wtedy jestem tak cicha i spokojna jak las o świcie.

– To szyj, zanim będziesz obcować z mężem.

Szałwiżar kiwnęła głową. W jej oczach przez zimną pokrywę rozpaczy, niczym przebiśnieg, przedostała się radość.

– Mogę cię uściskać, babulu?

Dębisroka otworzyła ramiona przed młodą kobietą. Zastygły w objęciach. Odrobina przestrzeni, której granice wyznaczały ramiona starej kobiety, uwiła dla nadziei Szałwiżaru ciepłe, wygodne gniazdo.

– Proś Czwórkę o pomoc i bądź dobrej myśli.

– Dziękuję, babulu! – szepnęła wzruszona. – Jak to dobrze, że cię mamy! Obsiadujemy cię jak pszczoły kwiaty. Czasem pewnie masz nas wszystkich dość!

Przerwała objęcia. Ucałowała staruszkę w policzek.

– Pójdę już.

– Czekaj.

– Tak?

– Oczy masz całe czerwone od łez. Od razu będą gadać, ledwo kto przyuważy. Trzeba zimną wodą przemyć. Wiadro masz za sobą.

Szałwiżar uśmiechnęła się i pociągnęła nosem.

* Pomysł zaczerpnięty z kanału „Primitive Technology” na Youtube.

Warta

Piąta – szepnął do siebie Deszczylis, zaczynając stróżowanie. Na próżno próbował przywołać przy tym podekscytowanie, poczucie dumy i odpowiedzialności, jakie towarzyszyły pierwszej warcie – plemiennemu rytuałowi stawania się mężczyzną. Wspomnienia tamtej nocy, choć jeszcze gorące, stygły jak hartowana stal. Chciał je wrzucić do pieca, rozgrzać do czerwoności i chłonąć żar. Chciał choć przez chwilę poczuć wyjątkowość chwili, która jawiła mu się jako brama do innego świata, o jakim słyszał z opowieści ojca i mężczyzn przy ognisku.

Obyczaj nakazywał, aby na pierwszej warcie towarzyszył sędziwy weteran. Padło na Zimnoskała, którego zasługi bliznami wyryte były na całym ciele. Czarna opaska zakrywała dziurę po oku i część bruzdy, wyoranej w skórze pługiem wrażego miecza na wojnie z Sumami. Stracił też dwa palce lewej ręki w boju z Błociarzami.

Zimnoskał był dobrym mentorem i wszystko dokładnie Deszczylisowi objaśnił, choć ten sam dobrze wiedział, co czynić trzeba. Przygotowywał się do tej chwili niemal całe życie.

Gęba sędziwemu weteranowi się nie zamykała, co strasznie irytowało młodziana. Zamiast opowieści o wartach i bojach, wolał słuchać ciszy czarnej jak smoła nocy, której powierzchnię, oprócz rubasznego, zachrypniętego głosu weterana, mącił jedynie szelest wiatru, huczenie puszczyka i trzaski pochodni w wieży nad Paszczą – główną bramą Widłoków.

Wolał być sam. Chciał mieć tą chwilę tylko dla siebie.

Poszedł się przejść po drewnianym murze z blankami, wypełnionym ziemią. Nikt nie mącił mu powierzchni ciszy. Gdy ojciec sprawował wartę, Deszczylis po cichu wymykał się chaty, aby mu się przyglądać. Chciał być taki jak on. Dorównać mu w strzelaniu z łuku, rzucie oszczepem i walce toporem. Dzień, w którym ojciec pierwszy raz uczył go strzelać, był jednym z tych najszczęśliwszych, które pamięć starannie przechowuje jak plemienne baśnie i legendy. Z pierwszą wartą było podobnie.

Wmawiał sobie, że jest jak pierwsi Igłasi, którym Zimny, Kwitna, Skwar i Słota powierzyli władanie nad tą ziemią. Kazali strzec i bronić przed obcym, obsiać zbożem, hodować zwierzęta i hołubić dary żyznej gleby. W tej smolistej nocy, w której bez pochodni ledwo dojrzał własne ręce, kroczył pewnie jak wilk po swym terenie łowów. Nie czuł się sam. Mógłby przysiąc, że czuje na sobie spojrzenia Czwórki, jak promienie słońca na plecach w upalny dzień. Każdy ruch wykonywał tak, jakby na niego patrzyli. Przykładał się do warty jak do religijnych obrzędów. Czuł, że wypełnia wolę Czwórki.

Zdawał się sobie większy i silniejszy niż zazwyczaj. Drewniany mur stał się nagle strasznie niski. Chaty, wydobyte ze smolistej ciemności przez światło pochodni, wydawały się małe jak dla karłów. Głowę i zmysły miał ostre jak kamień do golenia. Ręce i nogi, choć lekkie, zdawały się dzierżyć siłę tura i poruszać z kocią zwinnością. Serce grzmiało jak piorun. Mógłby z niedźwiedziem brać się za bary.

Pomyślał o ojcu, który nieraz z murów palisady czuwał nad nim, rodziną i całym plemieniem. Teraz on pilnował będzie jego, a także matki i sióstr, śniących dziwy w cieple chaty. Czuł ogromną dumę i odpowiedzialność z stania na straży ich spokojnego snu. Chciał przepołowić toporem każdego, kto śmiałby go zakłócić.

Nasłuchiwał w nadziei. Błagał Zimnego, Kwitną, Skwar i Słotę, aby coś się stało. Niech chociażby mała grupka koczowniczych Błociarzy się zjawi. Wypatrzy ich. Ostrzeże pobratymców. Albo lepiej, ustrzeli niejednego! Pokaże, że jest godzien! Piórami wyjętej z kołczanu strzały łaskotał się po karku. Przykładał palec do szpiczastego grotu. Zastanawiał się, jak to jest, gdy strzała wbija się w ciało.

Wyobrażał sobie walkę. Widział, jak obiera cel: wystraszonego Błociarza, obnażonego światłem pochodni. Wraże, niebieskie ślepia wyróżniają się na oblepionej błotem gębie jak krew na śniegu. Widzi w nich zaskoczenie, potem strach i świadomość końca. Bierze łuk. Napina i mierzy. Wypuszcza strzałę. Trafia w oko. Przebija łeb na wylot.

Całą wartę kursował między fantazjami a opowieściami zasłużonego Zimnoskała. Całą wartę prosił Czwórkę o możliwość pokazania, że jest godzien. Nic jednak tej nocy na zewnątrz się nie wydarzyło. Minęła spokojnie. Przeszła obok osady na placach.

Rano, na oczach całego plemienia zgromadzonego półkolem na placu przy Świętym Totemie, odebrał ostatnie ryty. Druid Widłosiew, sosnową gałązką, najeżoną pachnącymi, zielonymi igłami, zatoczył krąg przed głową Deszczylisa.

Krąg symbolizował odnawiający się czterocykl i przemienne panowanie Kwitnej, Skwara, Słoty i Zimnego. Gałąź sosny wzięła się z tego, że ta ponad inne drzewa wyrasta i nawet na najsuchszej ziemi rośnie. Igły zaś symbolizowały hart i niezłomność, albowiem, w odróżnieniu od liści, na jesień nie spadały z drzew i nie marły u ich podnóży, a zimą ani mrozowi, ani śniegowi pokonać się nie dały. Takim miał być lud Igłasów i jak igły na sośnie utrzymać się na swej ziemi, niezależnie od przeciwieństw losu. Takim miał być Deszczylis.

Gdy druid dopełnił krąg nad jego głową, Deszczylis poczuł, że oto wypełnia się jego przeznaczenie, a wszystko, czego do tej pory doświadczył, zarówno wspaniałe i okropne chwile, w gruncie rzeczy były dobre, albowiem doprowadziły go do tego momentu. Były częścią większego porządku.

Stał się mężczyzną, w oczach Bóstw, plemienia, rodziny i własnych. Lud wiwatował, od sędziwych starców po dziatwę, co ledwie chodzić zaczęła. Gdziekolwiek nie spojrzał, widział podziw, uznanie i radość, od zaprawionych w boju weteranów, po zaczerwienione dziewczęta. Duma i wzruszenie szczypały mu oczy. Dygotał jak golec wystawiony na mróz.

Obiecał sobie, że nie uroni łzy, ale przegrał sromotnie. Widział wiele już takich rytuałów i marzył o tym, kiedy przyjdzie jego chwila i stanie pod Totemem w towarzystwie druida. Spodziewał się dumy i szczęścia rwących jak nurt rzeki. Zmiotła go powódź.

Łza nie tylko jemu, nie tylko matce z siostrami i babom w półkolu, ale i ojcu, a także niejednemu mężowi po policzku spłynęła. Śmiali się z siebie, ściskali, gwizdali na wiwat, wznosili ręce ku błękitowi nieba. I wódz Żbiczygrom pierwszy dłoń mu uścisnął i poklepał po ramieniu.

Poszedł ku swej rodzinie. Padł w objęcia matki, sióstr i ojca. Czuł na sobie poklepywanie po plecach swych współplemieńców, którzy otoczyli rodzinę, wiwatując przy tym i klaskając. Choć wszystko działo się na ziemi, on miał poczucie, że lata w przestworzach z orłami.

Tak zaczął się najważniejszy i najwspanialszy dzień w jego dotychczasowym, liczącym szesnaście wiosen życiu. Na pamiątkę tego wydarzenia dostał od ojca nowy łuk. Nie zdążył go nawet wypróbować, bo ledwo co wszedł do chaty, a już z tego wszystkiego legł wyczerpany i zasnął jak niedźwiedź.

Na drugiej warcie wrażenia były podobne, choć już nie tak intensywne. Jeśli pierwsza była upałem, to druga ciepłym dniem. Przy trzeciej zaczęło się robić chłodno. Zdawało mu się, że wrażenia, do których lgnął jak ćma do płomienia, mieszczą się w wiadrze, w którym dziury pojawiają się jak grzyby po deszczu, a on desperacko stara się je zatkać. Warta nieuchronnie powszedniała. Z wiekopomnej chwili zmieniała się w zwykłą noc, jakich wiele.

Tym razem, na piątej warcie Deszczylisa, było w miarę jasno i wyraźnie, a wszystko to za sprawą księżyca, osnuwającego noc srebrnym pyłem światła. Mężczyźnie towarzyszył Niebokieł, człek o wytrzeszczonych oczach, nabiegłych rozgałęziającymi się jak konary drzew żyłkami krwi. Był pięć czterocykli od niego starszy i, jak do tej pory, w żadnym poważnym boju nie brał udziału.

Oprócz Paszczy w osadzie znajdowała się jeszcze jedna brama, zwana Ślimakiem. Deszczylis z Niebokłem stróżowali w drewnianej, piętrowej wieży oknami z przodu, nad bramą główną.

– I jak źródło potoku wygląda? – mruknął ponuro starszy mężczyzna. Odkąd ostatniej jesieni zmarli obaj jego synowie, odzywał się tylko w ten sposób. Obydwu zabrała choroba. Żaden nie przekroczył pięciu czterocykli.

– Jest sobie niewielki stawek i z niego woda wypływa.

– I tyle?

– Tyle.

– I warto było tam iść?

– Dowiedzieliśmy się, skąd potok wypływa, to i warto było! Tak by powiedział Śnieżyróg.

Niebokieł przeciągnął się i ziewnął.

– Ech kolejna długa, nudna noc nas czeka. Która to twoja warta?

– Piąta.

– Ho-ho.

– Przejdę się.

– Co chcesz wypatrywać? Ile szczurów się przez palisadę przemknie?

– A tak, kości rozprostuję.

– Idź. Nic mnie tu nie zeżre, poza nudą i ćmami.

Deszczylis przeszedł się po murze najwolniej jak potrafił. Nudził się w towarzystwie Niebokła. Zrzędzenie wartownika działało na niego jak rzęsista ulewa na nastrój chłopca, który chciał bawić się i biegać na słońcu. Dla niego stróżowanie, choć powszedniejące, znaczyło coś więcej, niż nudny, uciążliwy obowiązek. Wolał przebywać z nocą i głaskać samotność na warcie jak kota. Mierziła go postawa towarzysza. Bał się, że się nią zarazi i z biegiem czasu stanie się taki jak on.

Stąpał powoli. Pochodnią rozrzedzał ciemność. Podziwiał powałę świata. Myślał o słowach przyjaciela o nadchodzącej wojnie. Cieszyła go ta wizja. Od małego ćwiczył się w walce. Pośród rówieśników nie było nikogo, kto by mu w toporze i włóczni dorównał. Marzyła mu się sława największego wojownika w plemieniu.

Nieraz gdy samotnie ćwiczył z prawdziwym toporem, zastanawiał się, jakie to uczucie wbić żeleźce w ludzki czerep. Wyobrażał sobie wszystkie szczegóły: drzewiec zaciśnięty w dłoni, ciężar oręża, ułożenie ciała, siłę ciosu, wreszcie uderzenie w łeb i opór skóry i czaszki wroga. I ciągle obraz wydawał mu się niepełny, niczym smak niedopieczonego mięsa.

Coś usłyszał. Coś jak tupanie.

Podszedł do źródła nocnego hałasu. Wychylił się z pochodnią. Przez myśl mu przeszło, że wystawia się jak głupi. Schował się za blanką. Wyglądnął ostrożnie raz i drugi, dopóki się nie upewnił.

Jaskrawa poświata pochodni rozrzedziła ciemność. Rozglądał się jak jastrząb z nieba nad zwierzyną. I wszędzie nic. Sama palisada i ziemia porośnięta trawą.

Oko złapało ruch niczym pies trop. Uszy złowiły tupanie. Cisnął wzrokiem jak oszczepem. Parsknął ze śmiechu.

Wzdłuż palisady szedł jeż.

Raz jednego złapał, przyniósł do domu i chciał zatrzymać. Ojciec i matka go zganili. Dziad powiedział, że chyba tylko na kłopot, bo jeż nie dość, że kurze jaja wyjada, to jeszcze jak tylko pies go dojrzy, to bzika dostaje i potem trzeba mu kolce z pyska wyciągać.

Poryczał się. Dostał lanie. Jeża nie zatrzymał.

Uśmiechnął się do wspomnień. Pomyślał o dziadku i dębie, pod którym spoczywa wraz z przodkami. Rozejrzał się po dachu świata w nadziei, że dziad w Niewyśnionej Krainie patrzy na niego z dumą.

Podreptał do wieży drobnymi kroczkami jak jeż. Niebokieł stał z założonymi rękami oparty o ścianę.

– No, i cóż żeś tam zobaczył? – zapytał.

– Jeż łaził przy palisadzie – odparł sucho. Był pewien, że poczuł od towarzysza miód. Picie na warcie było surowo zakazane. Kogo na tym występku przyłapano, tego potem rózgami ćwiczono na oczach całej osady.

– Ho-ho, to nas napadł groźny wróg.

Deszczylis oparł łokcie o parapet okna w drewnianej wieży. Patrzył się na pomarszczoną rzekę w świetle księżyca.

– Oby wszyscy, którzy nas napadną, mieli taką zabawę jak pies, gdy się do jeża dobiera – zamruczał bardziej do siebie, niż do pobratymca.

– Prawisz jak druid.

– Czasem tak słowa same przychodzą do człowieka…

Niebokieł ziewnął, co na jego pobratymca zadziałało jak szturchanie kijem leżącego spokojnie psa. Deszczylis zaklął samymi ustami. W rękach czuł znajome swędzenie, na które zaradzić mogło jedynie zderzenie pięści z ludzką gębą.

– Chyba i ja się przejdę – oznajmił Niebokieł.

– Tak bez pochodni idziesz?

– Księżyc świeci!

– Tylko nie pij po drodze.

– Że co?!

– Żebyś nie pił. Czuć od ciebie miód.

– Chyba ci się przyśniło.

– Chuchnij.

Niebokieł przystąpił do młodziana. Deszczylis odwrócił się ku niemu. Wyprostował plecy. Zadarł brodę. Pobratymiec złapał go za fraki.

– Bacz na słowa, gówniarzu!

Deszczylis rozchylił nozdrza, w które zapach miodu wpadł jak ryba w sieć. Uśmiechnął się z wyższością.

Nabiegłe krwią oczy Niebokła przypominały ślepia wilka, na którego teren wszedł osobnik z obcego stada.

– Zabieraj łapska – ostrzegł Deszczylis.

– Ledwo to od ziemi odrosło…

– Zabieraj łapska.

– Bo co?

– Bo ci je połamię jak gałązki.

Wzięli się za bary. Zatupały nogi. Sapnęły gęby. Niebokieł runął na podłogę jak ciężki kloc.

Hałas zadziałał jak pochodnia rzucona na stóg suchej na wiór słomy. Zaszczekał pies, po nim drugi i w końcu wszystkie w obrębie palisady. W mig całe Widłoki zerwały się na równe nogi.

Przybiegli strażnicy z ze Ślimaka. Mężczyźni wyszli z chat. Zjawili się pod drewnianym murem, niosąc ze sobą miecze, tarcze, włócznie, topory i łuki. Kobiety i zbudzone dzieci nasłuchiwały i wyglądały zza drzwi chat.

Deszczylis i Niebokieł stanęli na baczność przed wartownikami.

– Co tu się, krowia rzyć obsrana, dzieje?! – warknął Iglinów, stary wyga i dobry przyjaciel ojca Deszczylisa. Niedawno uścisnął mu dłoń i pogratulował stania się mężczyzną. Wtedy patrzył z uznaniem i radością z sukcesu syna swego druha. Teraz w oczach miał ochotę na zdzielenie Deszczylisa po łbie.

Niebokieł milczał jakby mu kto szmatą gębę przewiązał.

– Co się tu dzieje?! – ryknął wódz Żbiczygrom, a na dźwięk jego głosu winowajcom całego zamieszania skurczyło flaki.

Wyszli z wieży. Z przodu, głodny wyjaśnień, tłum uzbrojonych pobratymców, z gniewnymi minami przyparł ich do muru. Pozostali wartownicy na flankach całkowicie odcięli feralnej dwójce odwrót.

– A nic! – odparł Deszczylis. – Potknąłem się i przewróciłem… Usłyszałem tupanie, o tam! Chciałem prędko sprawdzić, no i się wywaliłem. – Podrapał się po głowie udając głupka.

– Eś, ty capie! – rzucił surowo ojciec, którego Deszczylis od razu rozpoznał w tłumie gawiedzi. Zmarszczone brwi Wichrodzika zapowiadały złojenie skóry.

– Tam nic nie ma! – oznajmił Iglinów, wypatrując za palisadę z pomocą pochodni.

– Pewnie jeż był. One tak tupią.

– Już ja cię tupnę, głąbie jeden! – zagroził ponownie ojciec.

– Cicho! – wrzasnął wódz. – Więcej nie bądź taki prędki jak ręce do cycków! – Roześmiał się skrzekliwie. Tłum przyłączył się do rechotu. – Wracać do chat! Jak jeszcze raz obudzicie wszystkich bez powodu, to wam łydki rózgami przećwiczymy!

Rozeszli się. Został tylko ojciec Deszczylisa, żeby pogrozić synowi ręką.

– Pilnuj się! – nakazał i poszedł.

Osada wróciła do snu, a strażnicy na wartę.

Stali w wieży w milczeniu. Nie patrzyli na siebie. Głowy odwrócili w przeciwne strony. Trzaski pochodni zdawały się mielić czas jak krowi pysk trawę.

– Masz szczęście, że się zjawili! – szepnął gniewnie Niebokieł.

– To nie ja leżałem, gdy nam przerwali.

Niebokieł zrobił krok, ale się zatrzymał. W nabiegłych krwią oczach czaiła się groźba. Deszczylis patrzył w nie hardo i dumnie.

– Znowu chcesz zrobić zamieszanie?! Drugi raz nie będę cię krył! Ciesz się, że reszta nic nie poczuła!

– Wcalem cię prosił! Gdybyś nie był taką kutwą…

– Trzeba było nie chlać! Zasady są jasne i proste!

Niebokieł wyszczerzył zęby.

– A to myślisz, że tak wszyscy je przestrzegają?

– Jeśli je łamią, to trzeba ich rózgami przećwiczyć do krwi! Wódz nasz swego syna należycie ukarał, gdy ten był pijany na warcie!

– Bo mu Szarugil doradził, że jak tak uczyni, to w oczach plemienia za sprawiedliwego uchodzić będzie! A i Białokur był tak zapruty, że nie dało się tego ukryć! Potem pił po cichu, to nikt nie widział!

– Kłamiesz!

– Skąd wiesz? Byłeś z nim na warcie? Bo ja tak!