Planista - Jerzy Gwiaździński - darmowy ebook

Planista ebook

Jerzy Gwiaździński

4,0

Opis

Opowieść o absurdach ekonomicznych Peerelu. Barwna i wnikliwa narracja o kulisach decyzji zapadających na najwyższych szczeblach władzy za czasów Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego.

 

Jerzy Gwiaździński, ekonomista, w latach 1951–87 związany był z Komisją Planowania (w różnych rolach, także jako jej wiceprzewodniczący) – rządową jednostką zajmującą się wyznaczaniem kierunków polityki gospodarczej. We wspomnieniach, spisanych pod koniec życia, półtorej dekady po zmianach ustrojowych, przedstawia – widziane od środka – absurdy centralnego planowania, odsłania zakulisowe mechanizmy, decydujące o stanie ekonomicznym Peerelu. Dzięki swej kwalifikacji hutniczej, w latach 70. mógł ocenić „piramidalny błąd” Huty Katowice, a z perspektywy czasu wyjaśnia, jak ta monstrualna inwestycja przyłożyła się do upadku systemu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Polecam, szczególnie zainteresowanym gospodarczą historią PRL
00

Popularność




© Ludmiła Gwiaździńska, 2024

© Fundacja Ośrodka KARTA, 2024

REDAKCJA Remigiusz Korycki

IKONOGRAFIA Mariusz Olczyk

KOORDYNACJA Agnieszka Dębska

PROJEKT GRAFICZNY I SKŁAD Agnieszka Warda

PRZYGOTOWANIE ZDJĘĆ Tandem Studio

ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Włochy, czerwiec 1966. Delegacja Komisji Planowania podczas zwiedzania zakładów przemysłowych

Wykorzystane w publikacji zdjęcia – o ile nie podano inaczej – pochodzą z Kolekcji Jerzego Gwiaździńskiego, Archiwum Fundacji Ośrodka KARTA, AO II/649/3.

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

kontakt do wydawnictwa: [email protected]

dystrybucja: [email protected]

księgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.pl

www.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2024

ISBN 978-83-67820-09-7

OD WYDAWCY

Świadectwo z wnętrza Peerelu. Nieoczywiste, a przy tym zaskakujące, gdy pojawia się w naszej edycji. KARTA powstała w styczniu 1982, w oporze przeciw rzeczywistości stanu wojennego, a tytułowy Planista przygotowywał dla władzy dokumenty ekonomiczne tamtego czasu. Przed czterema dekadami traktowalibyśmy jego postawę jako wrogą, wpisaną w opresję wobec polskiego społeczeństwa. Dzisiaj widzimy w Autorze szczególnego świadka epoki, który dzięki swemu dawnemu statusowi odsłania ówczesne mechanizmy rządzenia. Człowiek planu centralnego wskazuje zasadnicze źródła gospodarczego upadku reżimu.

Autor staje tu w roli fachowego przewodnika, prowadzącego – dzięki swemu wyjątkowemu punktowi obserwacyjnemu – przez meandry dekad Peerelu. W jego ocenie układają się one inaczej, niż rozpoznaje to świadomość zbiorowa, a zarazem potrafi przywołać nostalgia – dekada wykreowana propagandowo na największy sukces jawi się w oczach ekonomisty jako piramidalna katastrofa. W 1989 roku polityczną rozgrywkę szczęśliwie wygrała opozycja i odtąd wcześniejszy okres zaczęto traktować wyłącznie jak obszar społecznych absurdów i groteski; to pozwalało unikać wszelkiego namysłu nad istotą upadłego systemu. A nierozumienie go jest groźne, choćby za sprawą pokutującej skłonności do recydywy.

Gospodarka planowa została w III RP przekreślona, obśmiana, ale wcześniej miała realną moc – w wielu wymiarach decydowała i o życiu publicznym, i prywatnym. Jeśli jej reguły przez ponad cztery dekady określały stosunki społeczne, to przyjęcie, że po latach wygasły wszelkie skutki jej oddziaływania, byłoby naiwnością. Nie można by choćby pojąć niebłahych wybuchów nostalgii za tamtym „przewidywalnym” bytem. Kwalifikacja Planisty ma znak szczególny: fachowość w dziedzinie hutnictwa, a właśnie ta rzuca najgłębszy cień na dwie schyłkowe dekady systemu. Trudno by dostrzec powody następującego wtedy procesu, gdyby nie ta profesjonalna wiedza.

Usytuowanie Planisty okazało się wyjątkowe – jako kogoś niepowodowanego ideologicznie i niebędącego decydentem nomenklaturowym, zarazem mającego czasem wpływ na główne decyzje ekonomiczne władz partyjnych. Trudno byłoby podejrzewać, będąc w dawnej opozycji, że w pobliżu kierownictwa niesuwerennego kraju można było kierować się rozsądkiem, a nie wskazaniami propagandy. Ten zapis „człowieka systemu” nie ma znamion pomnikowych – ani obrony własnej postawy, ani wywyższania rzeczywistości peerelowskiej. Nadal jednak, wbrew Autorowi, trudno byłoby uznać ją za normalną Polskę.

Być może w każdej autorytarnej władzy rośnie pokusa zbudowania swojej „piramidy” – by coś materialnego zostało po jej dominacji. Wyjaśnienie, dlaczego ta akurat formacja padła pod ciężarem własnej gigantomanii, nie jest bagatelne, bo dalekie od nawykowych ocen. Do dzisiaj lata 70. pamiętane są przez starsze pokolenie jako czas oddechu po wcześniejszej powojennej przaśności, choć właśnie wtedy gliniane nogi systemu się ugięły. To warto potraktować jak przestrogę na przyszłość – by nie odchodzić od demokracji, skoro ta zasadniczo chroni przed monstrami propagandowych obelisków.

Książka oparta została na wspomnieniach, które nie były pisane „dla potomności” ani nawet z myślą o druku. Zaczynały się raczej jak gawęda rodzinna, skierowana bardziej do córki i wnuczki niż do kogokolwiek innego. To zapewniło ich niepropagandowy wyraz, potwierdzało szczerość wyrażanych opinii. Z biegiem tekstu jednak Autora coraz bardziej prowadziło przekonanie, że mówi o sprawach zasadniczych i że odniesienia rodzinne są jakby nie na miejscu. Edycja powstawała już bez jego udziału, w ciągu dwóch lat po jego odejściu we wrześniu 2021.

Gospodarka planowa przed półwieczem wykreowała w Peerelu potwora, który – w aurze propagandowego entuzjazmu – nadżarł podstawy dawnego systemu. Niewykluczone, że gdyby nie on, na tamtym gruncie dałoby się dłużej utrzymać ówczesną samozwańczą władzę. Planista swoją pracą podtrzymywał system, jednak – opisując ją – wytłumaczył, jakie znaczenie dla Rzeczpospolitej miało śląskie natarcie partyjnych notabli. Obezwładniło Peerel – demokratyczna opozycja miała większe szanse.

Zbigniew Gluza

Wzrastanie

Z końcem sierpnia 1939 skończyło się moje sielsko-anielskie dzieciństwo. Piątek 1 września pamiętam doskonale. Był piękny, słoneczny dzień, trzy dni wcześniej wróciłem do Warszawy, jedliśmy śniadanie i w pewnym momencie widzę, że przed naszymi oknami niebo zasnute jest dziesiątkami obłoczków od wybuchów pocisków artylerii przeciwlotniczej. Podchodzę do okna, widzę lecące wysoko trzy czy cztery samoloty. Początkowo myśleliśmy, że są to ćwiczenia, ale z daleka zaczęły dochodzić już wybuchy bomb, w okolicach Saskiej Kępy ukazały się słupy czarnego dymu, a z radia, które stało u ojca w gabinecie, dowiedzieliśmy się, że rano Niemcy zaatakowały Polskę. Nie zdawałem sobie sprawy z grozy wojny, ot przygoda, nie będzie szkoły. Wiedziałem, że jesteśmy „silni, zwarci, gotowi” i nic nam nie może się stać. Ojciec, lekarz, był jeszcze po cywilnemu, wkrótce wyjechał w jakichś swoich sprawach. Mama pojechała starać się o maski przeciwgazowe, zostałem sam ze służącą. Po południu był nalot na Warszawę, ale Grochowa nie bombardowano.

Na drugi dzień rodzice znów wyjechali, jak się mówiło, do Śródmieścia. Po południu był nalot już także na Grochów. Bomby spadły o jakieś 500 metrów od naszego domu przy ulicy Zgierskiej. Na ulicy Igańskiej zaczęła płonąć drewniana, piętrowa willa, widać było walki powietrzne, jeden z polskich samolotów myśliwskich przeleciał nad naszym domem. W kolejnych dniach września naloty się powtarzały. Mieliśmy nadzieję, że ta wojna szybko się zakończy, bo 3 września Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom. Ojciec był już wtedy w mundurze oficerskim (uszytym latem na własny koszt) z pasem, z pistoletem. Wyjazd ojca jakoś się opóźniał, dopiero 6 września przyjechał łazik, w którym siedział żołnierz w hełmie bojowym. Było ciemno, po zapakowaniu walizki, pożegnaniu, ojciec wyjechał kolejny raz w swoim życiu na wojnę.

Warszawa, wrzesień 1939. Obrona Grochowa. Fot. naszemiasto.pl

Zostaliśmy sami. Naloty nasilały się, Grochów był bombardowany. Paręnaście razy chroniliśmy się w rowach o głębokości 2 metrów, wykopanych zygzakiem. Byli jacyś znajomi, którzy namówili mamę, aby przenieść się do domu inżyniera Pawłowskiego, ojca mego kolegi ze szkoły, przy ulicy Kutnowskiej, jakieś 300 metrów od naszego domu. Z frontu napływały coraz gorsze wieści, żadnej pomocy nam sojusznicy nie udzielili. Widziałem, jak około 13 września wycofywała się polska piechota. W następnych dniach zaczął się ostrzał artyleryjski, słychać było dalekie wystrzały i świst nadlatujących pocisków, po których następowały wybuchy. W tej sytuacji przenieśliśmy się już do piwnicy piętrowego domu przy ulicy Kutnowskiej 11. Około 17 września Niemcy zajęli tereny Grochowa do polskiej linii obronnej. Gdy wyszliśmy z piwnicy domu przy Kutnowskiej, zobaczyłem Niemców – nie byli oni wówczas wrogo ustosunkowani do ludności; jeden z nich chciał, abym oglądał coś przez jego lornetkę.

Ponieważ ulica Kutnowska znajdowała się w odległości około kilometra od linii frontu, Niemcy kazali opuścić nasze miejsca pobytu i wynieść się kilka kilometrów za linię frontu. Musieliśmy spakować tyle, ile potrafimy unieść – praktycznie była to jedna walizka, z którą mama mogła sobie poradzić. Wyszliśmy po południu, jeden z eskortujących nas Niemców niósł na karabinie walizkę mamy. Tego dnia dotarliśmy do Gocławka – w kilkadziesiąt osób zajęliśmy dwa puste pomieszczenia sklepowe, wszyscy po jakimś czasie poukładali się spać na podłodze. Następnego dnia rano udaliśmy się w dalszą drogę. Przed Wawrem widziałem rozbity polski samochód pancerny, a przed zakrętem szosy na Brześć niemiecką ciężką artylerię ostrzeliwującą Warszawę. W pewnym momencie musieliśmy się schować do jakiejś piwnicy, bo szosę i pozycje niemieckie zaczęła ostrzeliwać polska artyleria. Gdy się uspokoiło, ruszyliśmy w dalszą drogę i po kilku godzinach dowlekliśmy się do Radości; ulokowaliśmy się w na wpół opuszczonej willi.

W Radości byliśmy około dziesięciu dni, do kapitulacji Warszawy. Gdy już wiedzieliśmy, że wojska niemieckie zajęły stolicę, zaczęła się droga powrotna. W końcu dotarliśmy na ulicę Zgierską i zobaczyliśmy, że nasz dom jest spalony. Mama postanowiła, że powinniśmy iść do ciotki Janki. Kiedy doszliśmy do mostu kolejowego (most Poniatowskiego był zamknięty, saperzy niemieccy właśnie go rozminowywali), spotkaliśmy ciotkę Jankę, która szła nas szukać. W sytuacji, gdy nie mieliśmy się gdzie podziać, zaprowadziła nas na ulicę Kobielską 24, do swoich znajomych, państwa Moszczyńskich. Byli to emigranci z Gruzji, od lat przebywający w Polsce. Tam dostaliśmy pokój bez szyb, oświetlenia, opalania. Zaczęło być bardzo ciężko. Byliśmy tam do powrotu ojca około 15 października. Ojciec wrócił w starym płaszczu i ubraniu kupionym w Łucku w żydowskim sklepiku. Do Warszawy przyszedł na piechotę. Zastał nas żywych, ale bezdomnych. Długo trzymał mnie w objęciach. Przejścia wojenne bardzo go postarzyły.

Po jakimś czasie wynajęliśmy mieszkanie na ulicy Szczawnickiej, puste i zimne. W tym czasie bardzo pomogli nam państwo Stelmachowie. Byli oni naszymi sąsiadami z ulicy Igańskiej. Pan Stelmach był przedsiębiorcą i znanym społecznikiem Grochowa. Stelmachowie wyposażyli nas w najbardziej niezbędne rzeczy, jak koce czy garnki. Zaczęło się trudne życie – nie mieliśmy niczego, ciepłych ubrań, żywności. Jakieś sprzęty i ubranie dostaliśmy od znajomych. Utrzymywaliśmy się ze szczątkowej pracy ojca w ubezpieczalni społecznej oraz jego prywatnej praktyki lekarskiej. Była to wielka uczta, gdy był chleb, a ojciec dostał od pacjenta słoninę posypaną papryką.

W końcu grudnia zaczął się terror. W Wawrze w podrzędnej restauracji zabito dwóch niemieckich żołnierzy, w odwecie Niemcy rozstrzelali ponad stu mieszkańców Wawra, których wyciągnęli z domów. Wawer był relatywnie niedaleko od nas. Chyba od tego momentu zacząłem się bać. Do szkoły nie chodziłem, bo budynek przy ulicy Kordeckiego zajęło wojsko niemieckie. Zima była wyjątkowo mroźna, mrozy dochodziły do minus 35 stopni, opału nie było. Dodatkowo zarysowywało się zagrożenie, że ojciec jako oficer może być aresztowany. Byłem wychowany patriotycznie i wierzyłem w naszą armię, jej klęska była dla mnie szokiem, a jeszcze większym – późniejsza klęska Francji.

Do szkoły zacząłem chodzić dopiero od jesieni 1940. Do mieszkania na ulicę Grochowską przeprowadziliśmy się wiosną 1941. W tym czasie do ojca doszły informacje, że Niemcy zaczęli poszukiwać oficerów biorących udział w kampanii wrześniowej, którzy nie znaleźli się w obozach jenieckich. W tej sytuacji ojciec wyjechał z Warszawy do Abramowa, zapadłej wioski na Lubelszczyźnie. Utrzymywaliśmy się z tego, że co jakiś czas przesyłał okazją paczki żywnościowe.

Najgorsze były zimy, które jak na złość były srogie. Mieszkanie było w ogóle nieopalane – a temperatura taka, że na oknie w pokoju stołowym zamarzała woda. Elektryczności nie było, gaz w dzień palił się tylko świeczkowym płomieniem. Aby złapać wodę do umycia, trzeba było wstać o drugiej–trzeciej w nocy i tak często bez sukcesu. Co wieczór lampa karbidowa musiała być przygotowana: nałożony karbid, nalana woda. Karbid w zetknięciu z wodą wydzielał gaz acetylenowy, który palił się jasnoniebieskim płomieniem. Kłopot był jednak taki, że rano po wypaleniu lampę trzeba było czyścić, usuwać zlasowany karbid. Poza tym lampy były nieprecyzyjnie wykonane, raz podawały wody za dużo, raz za mało.

Leśniczówka Klepacze, kwiecień 1941. W ostatnim rzędzie pierwszy od prawej brat przyrodni ojca Autora – Władysław Gwiaździński

Wojna nie była już przygodą, a czasem budzącym grozę. Szkoła została przeniesiona na ulicę Igańską 5. Program nauczania został ograniczony do rachunków, języka polskiego i robót ręcznych, nie było historii, geografii, literatury polskiej. Zacząłem już samodzielnie czytać: Don Kichota, Przygody Robinsona, książki Marka Twaina i innych. Niektórych książek, które mi wpadły w ręce, nie rozumiałem. Od ciotki Janki dostałem aparat fotograficzny – najprostszego skrzynkowego kodaka; zacząłem się uczyć robić zdjęcia i z czasem samemu wywoływać filmy.

Leśniczówka Klepacze, jesień 1942. Od lewej: Antoni Langer (działacz chłopski, poseł na Sejm RP), Maria Langer, Władysław i Tadeusz Gwiaździńscy

Na Lubelszczyźnie, gdzie przebywał ojciec, stawało się coraz niebezpieczniej, grasowały różnego rodzaju bandy. Dlatego ojciec przeniósł się na początku 1943 roku do Grabowca w Kieleckie, niedaleko Ostrowca Świętokrzyskiego. Blisko Grabowca, w leśniczówce Klepacze, spędzałem wakacje w roku 1943. Lasy Starachowickie, Puszcza Jodłowa – to był rejon mocno obsadzony przez partyzantów, ale znacznie spokojniejszy niż Lubelskie. W tym okresie ojca widziałem zgnębionego, bojącego się o każdy dzień. Z tułaczki wrócił na początku 1944 roku. Udało mu się załatwić pracę w lekarskiej pomocy miejskiej w Warszawie, tak że mogliśmy już być wszyscy razem. Ojciec dużo pracował, to życie na granicy głodu go gnębiło, nigdy się nie śmiał.

Klepacze, jesień 1942. Tadeusz Gwiaździński, ojciec Autora

Warszawa, 1943. Dom przy ulicy Pułtuskiej po sowieckim nalocie

Moja mama w czasie okupacji była dzielna, umiała zdobyć środki żywnościowe, handlowała wyrobami spirytusowymi – dowiedziała się, że jest nielegalna wytwórnia produkująca likiery (podróbki, podobno genialnie robione), która potrzebuje akwizytora. Mama się zgodziła, a proceder ten trwał do wybuchu powstania. Od czasu do czasu życie zakłócały nocne naloty sowieckiego lotnictwa – bombardowano lotniska, linie kolejowe – ale były one nieprecyzyjne.

Kiedy ukończyłem szóstą klasę, mama postanowiła, że zamiast chodzić do siódmej klasy szkoły powszechnej, powinienem uczęszczać na tak zwane tajne komplety w zakresie pierwszej klasy gimnazjum. Komplety te były prowadzone w gimnazjum Lorentza, które w okresie okupacji zostało przekształcone w gimnazjum kupieckie; mieściło się na ulicy Brackiej 18. Codziennie musiałem dojeżdżać z ulicy Grochowskiej na Bracką, nie zawsze to było proste i bezpieczne. Wykładów z zakresu wiedzy kupieckiej praktycznie nie było. Te, co były, miały służyć za alibi w przypadku jakiejś wpadki. W klasie było ponad dwadzieścia osób, w tym dużo starszych, w przeważającej większości brali oni udział w konspiracji, z czym się nie kryli. Wszyscy byli zwolennikami rządu londyńskiego, Armii Krajowej, duża część należała do Szarych Szeregów. Były to dzieci warszawskiej inteligencji.

Warszawa, 16 czerwca 1943. Uczniowie klasy 6a Szkoły Powszechnej nr 54 wraz z wychowawcą Jackiewiczem. Jerzy Gwiaździński w ostatnim rzędzie czwarty od lewej

Takiemu chłopakowi jak ja, niemającemu jeszcze czternastu lat, oni wszyscy imponowali, podzielałem ich poglądy. Pamiętam wydarzenie z 1 lutego 1944, z dnia, w którym dokonano zamachu na Franza Kutscherę. Były normalne lekcje i gdzieś około godziny pierwszej wpadł do klasy jakiś młody człowiek, podszedł do starszego kolegi i coś mu szeptał. Po jakimś czasie ten wstał i powiedział: „Dziś prawdopodobnie zastrzelono głównego gestapowca w Warszawie”.

Na początku 1944 roku mama przyjęła do domu panią Mirę, ukrywającą się Żydówkę. Formalnie miała ona być zatrudniona w gabinecie ojca jako pomoc biurowa. Za ukrywanie Żydów groziła wtedy kara śmierci. Pani Mira – fikcyjnego jej nazwiska nie pamiętam, a prawdziwego nie znałem – okazała się osobą wybitnie kulturalną, posiadającą wyższe wykształcenie humanistyczne. Była żoną polskiego oficera, który ukrywał się na Sadybie, był poważnie chory. Ojciec jeździł go leczyć.

1 sierpnia wybuchło powstanie. Na Pradze trwało kilka godzin i zakończyło się wstrzymaniem walk ze strony powstańców. W lewobrzeżnej Warszawie powstanie trwało, wieczorem z naszych okien widać było dziesiątki pożarów, naloty samolotów, słychać było odgłosy wybuchających bomb. Komunikacja przez mosty została wstrzymana, Praga została odcięta. Po paru tygodniach ustał dopływ wody. W Radości, Międzylesiu były już wojska sowieckie, znów znaleźliśmy się na linii frontu. Niemiecka linia obrony znajdowała się gdzieś za Gocławkiem.

Na podwórku sąsiedniego domu znalazła się niemiecka kuchnia polowa. Żołnierze niemieccy byli już potulni i grzeczni. Zaczął się ostrzał artyleryjski, trzeba było zejść do piwnicy. Nasza była bardzo mała, musieliśmy skorzystać z uprzejmości sąsiadów i schronić się do piwnicy państwa Ossolińskich, uciekinierów aż z Kołomyi. On był lekarzem, jego żona chyba pielęgniarką, ale nie pracowała. Ich córkę, Krysię, od samego początku przezwałem Kaczydłem i to przezwisko się utrzymało. Mieszkała z nimi matka pani Ossolińskiej, bardzo dystyngowana pani z rodziny wiedeńskiej, która została spauperyzowana w wyniku I wojny światowej. Pan Ossoliński pochodził z rodu założycieli Ossolineum, pamiętam go jako zawsze eleganckiego starszego pana. W odróżnieniu od nas, większość wyposażenia mieszkania udało im się przywieźć, dlatego mieli piękne obrazy, w tym kilka Kossaków. Utrzymywaliśmy z nimi dobre stosunki sąsiedzkie.

14 września Praga została zajęta przez wojska sowieckie. Najpierw okazało się, że już Niemców nie ma, a za jakiś czas pojawili się Sowieci w brudnych, zeszmaconych mundurach, niosący swoje wyposażenie nie w plecakach, lecz w workach. Mieli amerykańskie samochody, chociaż było też sporo pojazdów konnych.

Nasze mieszkanie w wyniku działań było kompletnie zrujnowane, w gruzach, żadnej całej szyby. W gabinecie leżał pocisk przeciwpancerny, który przebił kilka ścian i wreszcie zatrzymał się u nas. Ostrożnie go wziąłem i wyniosłem na podwórko. Uporządkowanie mieszkania, wyniesienie szkła, gruzu trwało wiele dni. Długo jeszcze mieszkaliśmy w piwnicy.

Zjawiło się polskie wojsko, berlingowcy, było wśród nich dużo zrusyfikowanych Polaków. W dalszym ciągu były kłopoty z żywnością, ale pojawiła się herbata, z czego był bardzo zadowolony mój ojciec, który przez prawie pięć lat musiał pijać jakieś erzace, a także swinaja tuszonka. Kiedyś ojciec przyniósł dwie kilogramowe puszki i urządzona została uczta Lukullusa – po faktycznym głodzie w czasach niemieckich.

Warszawa, 13 września 1944. Żołnierze 1 Armii Wojska Polskiego podczas walk ulicznych na Pradze. Fot. z książki Warszawa 1945–1966, Warszawa 1967

Moi rodzice nie byli zadowoleni z nowej sytuacji. Mama pamiętała czasy rewolucji w Mińsku Litewskim sprzed ponad dwudziestu lat. Ojciec znał władze sowieckie z lat 1917–18, zanim udało mu się dotrzeć do Polski. Widział też wkroczenie Armii Czerwonej do Polski we wrześniu 1939.

Życie bardzo powoli zaczęło wracać do normy. Ojciec miał pracę, nawet dużo, bo w tym czasie wzrosło zapotrzebowanie na porady lekarskie. Do ojca dziennie zgłaszało się po kilkanaście osób, a ponieważ nie było jeszcze żadnej waluty, za wizyty płacono produktami spożywczymi. Po latach niedostatku zaczęliśmy się lepiej odżywiać. Od listopada 1944 zacząłem uczęszczać do drugiej klasy gimnazjum – szkoły dla dziewcząt, ale na razie miała być koedukacyjna. Nauka przychodziła mi łatwo, ale uczniem byłem miernym, nie miałem jakichś specjalnych zainteresowań.

Warszawa, 1946. Widok z balkonu przy ulicy Grochowskiej na plac Szembeka