Planeta Kapri - Adam Borowiecki - ebook + książka

Planeta Kapri ebook

Borowiecki Adam

2,0

Opis

Planeta Kapri” to kolejna książka Adama Borowieckiego, która zabiera czytelnika w podróż do świata niczym nieograniczonej wyobraźni autora. Wszystko zaczyna się od wyjazdu do masajskiej wioski w Tanzanii, gdzie bohaterowie, rolnik Wiesiek i jego żona Zolita, postanawiają zostać, by wraz z rdzennymi mieszkańcami posmakować życia jako członkowie plemienia. Spędzają w niej wiele lat, wychowując syna w zgodzie z miejscowymi zwyczajami. Duamba podczas wypasu bydła znajduje w pobliżu dziwny obiekt. Wkrótce okazuje się, że jest to statek kosmiczny, którym powrócili na Ziemię Ing i Jung, porwani przez kosmitów mieszkańcy Chin. Przeżyli oni w Kosmosie wiele przygód i chętnie dzielą się swoją opowieścią ze słuchaczami…

Adam Borowiecki

Urodzony 15.09.1968 roku w Zawierciu. Mieszkaniec Łazów, obecnie rencista pracujący w firmie ochroniarskiej. Były student Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Łazach oraz Uniwersytetu Jana Matejki w Krakowie, uczestniczył w zajęciach otwartych 1 i 2 roku historii sztuki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opowieść pierwsza. Część pierwsza

Był rok 1368, gdy jeszcze nikogo z was nie było na świecie i w przestrzeni kosmicznej. Na obszarze chińskiej cywilizacji, która zaczęła się rozwijać pod względem architektury budowlanej pałacowej za czasów dynastii Ming i Qing, budowano Zakazane Miasto. Byliśmy jeszcze dziećmi, które próbowały pomagać swym rodzicom.

I pewnego słonecznego poranka, kiedy nasi tatusiowie wychodzili do pracy przy budowie Zakazanego Miasta, odprowadzaliśmy ich do furtek naszych małych i skromnych posiadłości, gdzieśmy się wychowywali. Pamiętamy, jakby to było dziś. Kiedy nadchodziło południe, przynosiliśmy naszym ojcom pożywienie, które szykowały nasze matki. Kiedy nasi ojcowie spożywali posiłek, my, jako małe dzieci, próbowaliśmy podnosić poukładane deski, które były szykowane dla nas przez naszych ojców. I w ten sposób już od małego zachęcano nas do pracy przy budowie Zakazanego Miasta. Znosiliśmy te deski pod budowaną salę mieszkalną, gdzie zajmowali się nami nadzorcy budowy i doglądali, aby nam się nic nie stało. Kiedy już poznosiliśmy wszystkie deski, rozdawano nam słodycze. Do tej pracy przychodziliśmy chętnie, wiedząc, że czekają na nas słodkie łakocie, na które naszych rodziców niekiedy nie było stać, bo życie w naszych dziecięcych latach spędzonych tu, na Ziemi, było ciężkie. Potem nadzorcy odprowadzali nas poza teren budowy i szliśmy do swych domów, gdzie czekaliśmy aż do następnego dnia, kiedy ponownie zanosiliśmy naszym ojcom posiłek, oczekując na następną porcję słodyczy, oczywiście po skończonej pracy.

Wracając, jak co dzień, do domów z budowy naszych ojców, zauważyliśmy na niebie oślepiające światło, na które nie można było długo spoglądać. Początkowo nic sobie z tego nie robiliśmy, ale z czasem przybywało ich coraz więcej i więcej, nad górami Himalajami. Przynosząc pożywienie naszym ojcom, zaczęliśmy się tymi światełkami coraz bardziej interesować, ponieważ były kolorowe i fascynujące, jak dla małych dzieci, które poznawały świat dorosłych.

Wróciwszy do domów, siadaliśmy na wysokiej skarpie i oglądaliśmy znikające w górach światła, które stamtąd nie wylatywały. I za jakiś czas, dokładnie nie przypominam sobie kiedy, bawiliśmy się nieopodal przepływającej koło wioski niedużej rzeki, nie patrząc w niebo, które tego dnia było bezchmurne.

Wtem usłyszeliśmy nad naszymi głowami potężny świst. Podnosząc je do góry, ujrzeliśmy mrugające światełka, które podleciały i zawisły nad nami. Trwało to jakieś kilka minut, a potem z niesamowitą prędkością odleciały. Przestraszeni, szybko pobiegliśmy do swych domów, opowiadając naszym rodzicom, co widzieliśmy.

Rodzice z początku nie brali poważnie naszych opowieści, które uważali za wyssane z palca. Przynosiliśmy posiłki naszym ojcom i tak upływały tygodnie. Za każdym razem, wracając do domów, wypatrywaliśmy mrugających światełek, mając nadzieję, że je jeszcze kiedyś ujrzymy, a – co najważniejsze – pokażemy je naszym rodzicom, którzy podśmiewając się z naszego opowiadania, razem z nami patrzyli w niebo.

Upływały dni, tygodnie i miesiące i czas było zacząć naszą edukację szkolną. Tego niezapomnianego roku mieliśmy po sześć lat i rodzice pierwszy raz zaprowadzili nas do szkoły, która mieściła się niedaleko budowy naszych ojców. Jak to w dzieciństwie, nikt nie przepadał za obowiązkami szkolnymi, które niektórym naszym rówieśnikom sprawiały niemały kłopot. Z tego powodu już było mniej czasu na pomaganie naszym ojcom przy budowie Zakazanego Miasta, a tym samym utraciliśmy coś, na czym nam bardzo zależało, a mianowicie cukierki, które dostawaliśmy po skończonej pracy.

Było niekiedy tak, że w czasie zajęć lekcyjnych wpadał jeden z nadzorców budowy Zakazanego Miasta i w szkole na lekcji dostawaliśmy od niego po garści cukierków, na które już nie pracowaliśmy przy budowie. I za każdym razem nam powtarzano, kiedy przychodził z cukierkami do szkoły jeden z nadzorców, aby nie zaniedbywać nauki i pilnie starać się o jak najlepsze wyniki, które w przyszłości zaowocują w dalszym naszym wykształceniu. Jak to małe dzieci bardziej byliśmy za cukierkami niż za tym, co nam mówili nadzorcy budowlani. Poza tym mieliśmy dodatkową frajdę, bo kiedy do naszej klasy wchodził nadzorca, już wiedzieliśmy, że w tym dniu zakończyły się lekcje.

Kiedy przychodziła niedziela, mieliśmy wolne od zajęć szkolnych i w tym dniu chodziliśmy na budowę, na której nikt nie pracował. Z podziwem oglądaliśmy coraz większe Zakazane Miasto, budowane bardzo szybkim tempem, co było widać, kiedy z tygodnia na tydzień całą wioską dzieci przychodziliśmy na budowę. Byliśmy bardzo zafascynowani tym, że na budynkach były rzeźbione w drzewie wizerunki klanu, który wykonywał dany budynek.

Pewnej niedzieli wracaliśmy do swych domów i ukazała się tęcza, która w zasadzie nie wyglądała jak tęcza po deszczu. Miała przede wszystkim inne barwy, na które składały się kolory o bardzo dużej jaskrawości, które w normalnej tęczy nie występują. Nie jestem w stanie aż do dziś nazwać barwy tych kolorów, które wychodziły z wnętrza góry. Po jakiejś chwili przyglądania się tęczy wychodzącej z gór ukazały się naszym oczom przeolbrzymie statki, które były kilkakrotnie większe niż te, które wisiały nad naszymi głowami w wiosce. Widząc coraz więcej nadlatujących statków kosmicznych chowających się w górach, pobiegliśmy czym prędzej do naszych rodziców, aby pokazać im to, o czym mówiliśmy od dawna. Wlatując do naszych domów zdyszani, nie mogliśmy wypowiedzieć ani słowa, tak byliśmy przestraszeni, widząc latające obiekty.

Dla nas, jako dzieci, było to niesamowitym przeżyciem. Pamiętam tylko tyle, że opamiętałem się dopiero na krześle, na którym siedziałem i byłem potrząsany przez mamę. Kiedy całkiem odzyskałem przytomność, opowiedziałem, co widzieliśmy. Na zewnątrz naszego domu było słychać krzyki sąsiadów. Kiedy rodzice wyszli wraz z nami, nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli. Wyglądało to tak, jakby jakaś chmura dużych owadów wlatywała do ula.

Po pięciominutowym wpatrywaniu się wszystkich mieszkańców wioski w statki kosmiczne wlatujące do wnętrza góry naczelnik wioski zwołał wszystkich mężczyzn do siebie, a kobietom i dzieciom nakazał wejść do swych domów i nie wychodzić z nich, aż nie przyjdą ich mężowie. Tak przez co najmniej półtorej godziny nie było naszych ojców w domu. Ustalali z naczelnikiem wioski, jakie podjąć środki, aby zapobiec i ochronić wioskę w razie zagrożenia ze strony nieprzyjaciół, za których wzięto te obiekty. I nie mylono się. Już tej samej nocy nad naszą wioską było widać przeogromne latające talerze, jak te obiekty kosmiczne nazywali mieszkańcy.

Tej nocy prawie nikt nie spał, czuwając i obserwując to, co wyprawia się na naszym niebie. Po półgodzinie latające obiekty znikły, chowając się w tym samym miejscu, do którego na początku wlatywały. Nad ranem mój tato wyszedł z domu, mówiąc nam, że idzie do naczelnika wioski, przy tym uspokajając nas, żebyśmy się nie martwili, jeżeli go przez dłuższy czas nie będzie w domu, ponieważ wioski będą pilnować wojownicy, którzy przybędą dzisiaj ochraniać ludność i całe mienie wioski oraz rozpoczętą budowę Zakazanego Miasta.

Kiedy tato wyszedł z domu, powrócił do niego po dwóch tygodniach, zmęczony, zdyszany i gorzej narobiony niż przy budowie Zakazanego Miasta. Nasza matka próbowała się czegoś od niego dowiedzieć, gdzie był tak długo i co robił. Ale zawsze odpowiadał jej, że wszystko jej opowie przy najbliższej okazji, jak znajdzie tylko trochę wolnego czasu. Jako dorastające dzieci również byliśmy ciekawi tej rozmowy i staraliśmy się pilnować wraz z siostrą naszych rodziców. Co było prawie niemożliwe, ponieważ gdy tato przychodził do domu, myśmy już spali.

Pewnego dnia, na co tak długo czekaliśmy, przyszedł do domu wczesnym popołudniem. Gdy zasiedliśmy wszyscy do obiadu, opowiedział nam, dlaczego go tak długo nie było w domu. A opowieść jego brzmiała w jego ustach tak, jakby była już kiedyś opisana przez jakiegoś pisarza, który wymyślił całą tę historię o kosmitach. Kiedy wyszedł z domu i udał się na skraj wioski, oczekiwała na niego grupa sąsiadów wraz z naczelnikiem. Mieli przy sobie wyposażenie do wspinaczki górskiej. Namioty, liny, haki, czekany oraz zapasy żywności. Kiedy wyruszali, nikt z nich nie wiedział, jak ciężka wędrówka ich czeka przez niedostępne tereny górskie.

Kiedy przybyli już pod górę, na którą mieli się wspiąć po jednodniowym odpoczynku, podzielili się na dwie grupy. Uważali, że jedna z grup dojdzie do celu i postara się zejść cało z zebranymi tam wiadomościami, które pozwolą ocenić poziom zagrożenia. Jednak nie mogli przewidzieć burzy śnieżnej, która nadeszła znienacka, i wyprawa przedłużyła się o kolejne dwa dni. Po przejściu burzy jedna z grup podjęła wspinaczkę od wschodu, druga od zachodu, pozostawiając w bazie wypadowej dwóch ludzi, na wypadek gdyby nie wrócili do obozu w umówionym terminie, przy czym można im było spóźnić się do trzech dni, potem mieli powiadomić ich rodziny. Ale wszystko dobrze się skończyło.

Kiedy zaczynali wspinaczkę, nikt nie myślał o powrocie, mieli tylko jedno w głowach: zobaczyć kosmitów i ich stąd przepędzić, co oczywiście nie było w ich mocy. Po całodniowej wspinaczce obydwie grupy spotkały się na szlaku wschodnio-zachodnim, na którym rozłożyły się z obozem do następnego rana. Kiedy zapadał już zmrok i wszyscy układali się do snu, nagle zadrżały skały, z których odpadały kawałki oderwanych odłamków. Po kilkuminutowym drganiu zobaczyli wznoszące się nad głowami talerze, które kierowały się w stronę naszej wioski. Nie ukrywali strachu i tego, że już nigdy nie zobaczą swoich rodzin. Po odlocie talerzy widzieli tylko jaskrawą, unoszącą się bardzo wysoko łunę, którą oglądaliśmy w naszej wiosce. Kiedy przezwyciężyli strach, nie rozmawiając ze sobą, wzięli sprzęt do wspinaczki i w milczeniu udali się w górę.

Droga na szlaku była tak oświetlona, jakby to było samo południe. Oślepiające światło przeszkadzało w wędrówce. Po godzinie wspinaczki zobaczyli coś niezapomnianego. Ujrzeli bazę kosmiczną w samym środku góry. Jej budowa nie mogła się rozpocząć pół roku temu, gdzie my, dzieci, mówiłyśmy rodzicom o latających talerzach, a oni je zignorowali, mówiąc, że mamy wybujałą fantazję. Na pierwszy rzut oka baza kosmiczna wyglądała jak dobrze oświetlona przezroczysta tafla wody, przez którą było widać wszystko, co się działo w jej wnętrzu. Widzieli z góry niewyraźne postacie, które były ubrane w gumowe obcisłe skafandry, a na plecach każdego ze skafandrów był umieszczony znak, którego z tak dużej odległości nie mogli rozszyfrować. Jej forma wyglądała na półkolistą beczkę, przy czym była bardzo długa i szeroka, a głębokość bazy w ich ocenie wynosiła około ośmiuset do tysiąca metrów w głąb leju beczkowego.

Kiedy spoglądali w górę, widzieli uniesione od podstawy bazy światło, którego końca nie było widać. Światło było ich wskazówką ułatwiającą wlot do bazy kosmicznej, którą musieli budować bardzo długo, przez nikogo niezauważeni. Po długiej obserwacji nagle usłyszeli dźwięk szumiącej wody, uderzającej o klify skalne. I wtedy wzniosła się boczna pokrywa tafli lądowiska. Zobaczyli, jak z jej środka, kiedy się zatrzymała, wysuwają się małe maszyny podobne do naszych glist, które użyźniają glebę w ogródkach. Kiedy wszystkie wyszły ze swych stanowisk, poustawiały się na oznaczonych małymi kwadratami miejscach, gdzie zachowywały się tak, jakby nimi ktoś z daleka kierował, będąc dla oczu naszych ojców niewidocznym. Ze środka tafli lądowiska wysunęły się podstawy, na których po wylądowaniu siadały statki kosmiczne.

Po niespełna minucie usłyszeliśmy nadlatujące statki powietrzne kosmitów, które lądowały w określonych miejscach, widocznie dla nich przeznaczonych. Bo po wylądowaniu statków każdy z robotów udał się do swego pojazdu i wykonywał tę samą czynność. Jedne roboty wyciągały części ze statków powietrznych i odkładały je do dużych kwadratowych pojemników, które po odejściu robotów znikały pod powierzchnią lądowiska bazy kosmicznej. A kolejne roboty wkładały na to samo miejsce te same części, które były wyciągane ze statków kosmicznych, tylko bardziej błyszczące i lśniące.

Po skończonej pracy wszystkie roboty udały się na miejsca, z których przybyły, i po ponownych głośnych odgłosach zostały przetransportowane w dół lądowiska. Kiedy lądowisko bazy kosmicznej wyrównało się do prostej tafli, pozostały tylko statki kosmiczne gotowe do ponownego lotu.

Widząc to wszystko, nasi ojcowie mieli chęć zejść do jej środka i zobaczyć tę całą technologię z bliska, bo była bardzo zaawansowana jak na nasze czasy. My, Ziemianie, nie mieliśmy zielonego pojęcia o istnieniu pozaziemskiej cywilizacji, która przewyższała nas pod każdym względem. My, jako ziemska cywilizacja, byliśmy dopiero na etapie miecza, tarczy i zbroi, którą, jak tu widzicie, mamy na sobie, a którą wykuliśmy, gdy przebywaliśmy na planecie Kapri, z której zdołaliśmy uciec. Ale to już całkiem inna historia.

Kapri jest bardzo podobna do naszej ziemskiej planety. Będziemy o niej opowiadać, jeśli cała rada plemienna i ludność oraz wódz wioski będą zainteresowani. Jak już mówiłem, nasi ojcowie mieli chęć zejść do środka bazy kosmicznej, lecz nie zrobili tego, ponieważ byliby zauważeni przez obcych, którzy przybyli tu z myślą o porwaniu Ziemian, czego my, Jung i Ing, jesteśmy żywym dowodem. Porwali nas na ich planetę, która znajduje się o miliardy lat świetlnych od naszej Ziemi.

Kiedy do bazy kosmicznej przyleciały pozostałe statki Kaprian, po chwili z boku płyty lądowiska wysunęła się ściana, która wciągnęła do swej środkowej powierzchni jaskrawe światło, które było dla ich statków znakiem lądowiska. Po wciągnięciu światła ściana zaporowa lądowiska wysuwała się coraz wyżej i wyżej, aż dotarła przed oczy naszych ojców i zastawiła całą bazę kosmiczną. Kiedy ściana zaporowa wzniosła się jakieś czterysta metrów nad ich głowy, usłyszeli jeden huk. W tym czasie ściana zaporowa stanęła w miejscu, zrobiło się nagle ciemno i nasi ojcowie nie widzieli nic oprócz świecących w ciemnościach oczu.

Po niezbyt długim oczekiwaniu na dalsze wydarzenia cała wyprawa zeszła w dół, do łączącego się szlaku wschodnio-zachodniego, którym weszli na górę. Po całonocnym odpoczynku powrócili do ich początkowej bazy, gdzie oczekiwało na nich dwoje pozostawionych ludzi. Kiedy cała wyprawa się złączyła, wrócili do wioski, gdzie na nich oczekiwano.

I tak zakończył się ich pierwszy i ostatni kontakt z Kaprianami, których nigdy nie widzieli z bliska na własne oczy. I kiedy nasz tato zakończył tę niezwykłą, jak dla dzieci, opowieść o wyprawie górskiej i ich przeżyciach, po chwili zastukał do naszych drzwi jeden z nadzorców budowy Zakazanego Miasta. Wszedł do naszego domu i poprosił tatę, aby wyszedł z nim na zewnątrz. Kiedy wychodzili z nadzorcą za naszą furtkę, my, jako dzieci, widzieliśmy tatę po raz ostatni. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, że tej nocy zostaniemy porwani przez kosmitów.

***

Po tych słowach wódz wioski Masajów przerwał Jungowi, podniósł się od stołu, podziękował za opowieść, dodając przy tym, że będzie ona przez nich dalej opowiadana.

Tą opowieścią Jung i Ing zyskali miejsce w pamięci Masajów i zaufanie wodza wioski. Sami także nabierali coraz większego zaufania do Ziemian, zaczynali czuć swoje ziemskie korzenie, których im brakowało przez te długie, długie lata na planecie Kapri.

Wódz wioski Masajów, kiedy skończył im dziękować, zamilkł, wpatrując się w nich i w całe plemię Masajów. Wódz, przeszywając wzrokiem wszystkich siedzących przy stole, uniósł rękę w górę na wznak, aby wszyscy powstali. Kiedy to zrobili, podeszły do wodza dwie kobiety masajskie, odprowadziły go do chaty, a wraz z nim poszła rada plemienia. Kiedy wódz znikł w swej chacie wraz z radą plemienną, wszyscy udali się do swych zajęć.

Duamba wraz ze swymi wojownikami nie zaniedbał codziennych obowiązków w oczekiwaniu na decyzję wodza i rady co do przybyszów. A naukowcy z NASA i archeolodzy wraz z kosmitami udali się do swych namiotów, przygotowując się do drogi na miejsce, gdzie wylądował statek kosmiczny, by prowadzić dalsze badania. Kiedy już załadowali na swe samochody potrzebny sprzęt, ni stąd, ni zowąd ukazała się na niebie czarna chmura deszczowa, która pokrzyżowała im dzisiejsze plany robocze. Po niespełna dwóch minutach spadł rzęsisty deszcz.

W tym dniu wszyscy wojownicy pozostali w swej wiosce, zajmując się domowymi robotami, które na co dzień wykonują masajskie kobiety. Naukowcy spędzili ten deszczowy dzień na rozmyślaniach i zaskakującej rozmowie z kosmitami, która rzuciła światło na sprawę odnalezienia miłosnej komnaty z czasów przodków ziemskich kosmitów.

Kiedy zapadała noc, niebo nad wioską rozjaśniało się i ustawał deszcz, w oddali było słychać odgłosy grających na bębnach ludzi z plemienia Kikuju, mieszkającego po drugiej stronie Afryki. Wsłuchując się w miłą dla uszu muzykę afrykańską, wszyscy zasnęli głębokim snem, który trwał nieprzerwanie do wczesnych godzin rannych.

Na sawannie było słychać odgłosy dzikich zwierząt, które zaczynały swe codzienne nocne polowania w Serengeti oraz w Parku Narodowym Kilimandżaro, gdzie znajduje się masyw górski w północnej części Tanzanii, a w nim trzy nieaktywne wulkany. Najwyższy jest Kibo sięgający 5895 metrów n.p.m., jednocześnie najwyższy afrykański szczyt. W 1973 roku zalesiono obszar około 1700 kilometrów kwadratowych. Występują tam paprocie drzewiaste o nazwie podokarp wielkolistny. W 1987 roku Park Narodowy Kilimandżaro wpisano na Listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO. W najwyższych partiach masywu, w większości pokrytych lodowcami, występuje krajobraz tundrowy. W niższych partiach gór roślinność jest bogatsza i zróżnicowana. Występuje tu również więcej gatunków zwierząt, między innymi nosorożce, dujkery, antylopy, słonie, lamparty, góralki drzewne oraz wiele innych ssaków. Obszar, o którym mowa, przetrwał niemal nienaruszony, między innymi dlatego, że zyskał międzynarodowy rozgłos, chociaż jest ubogi w drzewa sawanny przy Jeziorze Wiktorii. Dziś są to najbogatsze w zwierzynę tereny Afryki, która zajmuje bezkresną równinę o powierzchni 15 000 kilometrów kwadratowych.

Wczesnym rankiem wszystkich śpiących w namiotach obudził odgłos ryczących zwierząt hodowlanych, które z jakiegoś powodu zachowywały się bardzo niespokojnie. Po ich dłuższym bekaniu Zygmunta i Heńka zaniepokoiło to, że nikt z plemienia Masajów nie zainteresował się jeszcze zachowaniem zwierząt. Zebrawszy pozostałych ludzi mieszkających w namiotach, ruszyli wszyscy w stronę zagrody, aby sprawdzić, co zaniepokoiło zwierzęta.

Kiedy podchodzili do zagrody, która mieściła się na uboczu wioski, z daleka zobaczyli wojownika leżącego koło zagrody, całego we krwi. Podbiegłszy do niego, stwierdzili, że nie żyje. Na jego ciele znajdowały się ślady krwi i pazurów lwa, który go zaatakował i zabił.

Po oględzinach zabitego wojownika Heniek udał się do wioski powiadomić Duambę o przykrym dla Masajów wydarzeniu, które miało miejsce nocą. Duamba, po zawiadomieniu przez Heńka, niezwłocznie udał się ze swymi wojownikami na miejsce tragicznego wypadku. Gdy ujrzeli zabitego, przyrzekli zemstę na lwie, który zabił ich kolegę.

Po zabraniu martwego ciała ułożyli je na środku wioski. Duamba wraz z wojownikami wyruszył w pościg za lwem po śladach, które były jeszcze dość widoczne po deszczu. W wiosce zapanował chaos, ponieważ mieszkańcy obawiali się kolejnych ataków głodnych lwów na ich zwierzęta hodowlane, a co za tym idzie, na ich samych.

Gdy wódz wioski ujrzał zwłoki wojownika masajskiego, nakazał mieszkańcom przygotowanie ceremonii pogrzebowej, która będzie trwała do powrotu z trofeum zabitego lwa przed martwe oblicze wojownika, aby odzyskał spokój w drugim życiu.

Archeolodzy i naukowcy z NASA z takiego obrotu sprawy nie byli zadowoleni, ponieważ w takiej sytuacji nie mogli opuścić wioski, w której przebywali, aż do zakończenia ceremonii pogrzebowej i spalenia ciała wojownika przez wodza wioski. Co za tym idzie, będą mieli opóźnienia w wykopaliskach archeologicznych, a mają określony czas na te prace. Poza tym niedługo nastanie pora deszczowa, która może całkiem zatrzymać im prace przy poszukiwaniu komnaty miłosnej.

Po zabraniu ciała przez masajskie kobiety wszyscy naukowcy udali się do swych namiotów wraz z ziemskimi kosmitami, gdzie po przyszykowaniu posiłku i jego zjedzeniu Jung i Ing kontynuowali opowieść o tym, kiedy i gdzie doszło do ich porwania.

Opowieść pierwsza. Część druga

Pamiętam dobrze, jak nasza mama, jak co dzień, zabrała się do swych domowych obowiązków. Po przyszykowaniu nam śniadania i wyszykowaniu nas do szkoły na jej twarzy pojawił się niepokój wywołany przez nadzorcę budowlanego, który nigdy tak z samego rana nie przychodził do naszego domu, a tylko w wyjątkowych sytuacjach. Właśnie taka sytuacja musiała tego dnia nastąpić.

Wychodząc do szkoły, nie mieliśmy zielonego pojęcia, że to my, jako małe dzieci, jesteśmy obiektem zainteresowań obcych, którzy przybyli z bardzo odległej planety Kapri. W szkole, jak co dzień, zajęcia trwały do późnych godzin popołudniowych. Po wyjściu ze szkoły przybiegliśmy bezpośrednio do naszego domu, gdzie oczekiwała nas już nasza mama, która jak nigdy postawiła obiad na trzy osoby. Jakby wiedziała, o której mamy wrócić, nie stawiając obiadu dla taty, z którym, jak mówiliśmy, nigdy już się nie widzieliśmy. Miała najwyraźniej przeczucie, że tata dziś nie wróci do domu na obiad, co można było wyczytać z jej twarzy.

Gdy zjedliśmy obiad i odrobiliśmy zadane lekcje, zbliżał się już zmrok. Nasza mama niechętnie nas puszczała przed dom, abyśmy mogli się jeszcze pobawić i pograć trochę w piłkę. Lecz tym razem mama się zgodziła, a my byliśmy zadowoleni, że pójdziemy się jeszcze pobawić przed snem. I kiedy wybiegliśmy z domu na podwórze, siostra Ing jak nigdy podbiegła pod piłkę, która leżała koło wejściowych drzwi do naszego domu, i zaczęliśmy ją kopać. Na dworze robiło się coraz ciemniej, z ledwością dostrzegaliśmy piłkę.

Nagle w oddalonych górach zobaczyliśmy światło, o którym opowiadaliśmy wcześniej naszym rodzicom. Patrząc w stronę oświetlonych gór, dostrzegliśmy wylatujące z nich mrugające światełka, które już przedtem widzieliśmy, co wcale nas nie wystraszyło, a raczej ucieszyło. Ponieważ po pewnej chwili na naszym podwórzu zrobiło się jasno, nie zwracając już uwagi na mrugające światła, które się do nas zbliżały, ponownie zaczęliśmy kopać piłkę. I po kilku minutach, nie pamiętam dokładnie po ilu, zgasły światła i poczułem na swym ciele gorący powiew ciepłego powietrza, które po chwili zaczęło nas wciągać.

Chciałem się jakoś obronić przed wciągającym nas powietrzem. Próbowałem krzyczeć i wołać na pomoc mamę, krzyczałem z całych sił, by mogła nas usłyszeć i pochwycić za ręce, i wciągnąć do naszego domu, lecz na darmo. Straciłem przytomność. Jak się potem okazało, zostaliśmy wraz z siostrą wciągnięci przez ciepłe powietrze do statku kosmicznego i porwani przez obcych, którzy nazywają siebie Kaprianami.

Kiedy po odzyskaniu przytomności obudziłem się, pierwsze, co zobaczyłem, leżąc na swych plecach i patrząc się w górę, to półkolisty wypukły sufit, który co jakiś czas zmieniał swą barwę. Raz był niebieski, raz zielony. A po tych znikających barwach, które zmieniały się co dwadzieścia do piętnastu sekund, widziałem wszystko to, co dzieje się w mej wiosce, na tym właśnie półkolistym suficie, który był obiektywem kamery. Patrząc w niego, z jednej strony byłem bardzo przestraszony, a z drugiej strony zafascynowany tym, co działo się przed moimi oczami. Ponieważ coś takiego widziałem pierwszy raz w mym życiu. Co potem nie będzie mi obce. Dalej leżąc i rozglądając się dookoła, widziałem półkoliste szklane ściany, zza których przyglądali mi się ludzie ubrani w gumowe skafandry, a na ich plecach były widoczne cyfry.

Po dłuższym czasie przyglądania się temu wszystkiemu z jednej strony czułem się jak u siebie w wiosce, a z drugiej strony byłem bardzo przestraszony, widząc ludzi za półkolistą ścianą z szyby. Notowali coś na dość dużych tabliczkach metalowych, które trzymali w swych rękach. Kiedy całkiem dotarło do mnie, że nie jestem w tej półkolistej szklanej klatce sam, swymi oczyma szukałem wyjścia, którego nie znalazłem. Próbowałem podnieść się z miejsca, w którym leżałem, a które było miękkie i wyglądało jak skorupka rozciętego na pół jajka. Podpierałem się na łokciach mych rąk. W dalszej fazie mego wstawania poczułem ciepłe, unoszące mnie do góry powietrze, które tak naprawdę pomogło mi wstać na własne nogi.

Będąc już na własnych nogach, zauważyłem dwa metry ode mnie siostrę leżącą w takim samym łóżku jak to, z którego wstałem. Ruszyłem się z miejsca i powolnym krokiem doszedłem do łóżka siostry. Szarpiąc za jej ramiona, próbowałem ją obudzić. Lecz po kilku szarpnięciach zachowywała się, jakby była nieżywa, co wcale nie było dla mnie śmieszne, jak dla tych, którzy obserwowali mnie zza szyby, w dalszym ciągu skrupulatnie notując, jak się domyśliłem, me zachowanie.

Po nieudanej próbie obudzenia mej siostry, nie wiedząc, co tak naprawdę robić ze sobą, bo i tak byłem zamknięty w szklanej pułapce, bez jakiejkolwiek nadziei wydostania się z niej, usiadłem po turecku na środku podłogi i swój wzrok zwróciłem na ludzi za szybą, którzy w dalszym ciągu notowali. Nagle poczułem w sobie głód, który ruszył mnie do góry, i zebrało mi się na wymioty, które nie wyleciały ze mnie, ponieważ nie było czym wymiotować.

Ludzie zza szklanej szyby zauważyli, że coś jest ze mną nie tak, i natychmiast odłożyli metalowe tabliczki, na których notowali me zachowanie. Po pewnej chwili uniosła się do góry nieduża część szyby, wyglądająca na wejście do pomieszczenia, w którym się znajdowałem wraz z siostrą. Po otwarciu wejścia w jednej chwili przyszła mi do głowy ucieczka, lecz z drugiej strony nie mogłem pozostawić siostry, która w dalszym ciągu nie odzyskała przytomności. Patrzyłem w stronę otwartego wejścia i nawet mi do głowy nie przyszło, że przyniosą nam nasze ulubione danie, które przyszykowywała nam mama, kiedy jeszcze przebywaliśmy w domu. Był to kurczak z ryżem i kompot z wiśni.

Do pomieszczenia, gdzie w dalszym ciągu siedziałem po turecku na podłodze, która była wyłożona bardzo miękkim i puszystym materiałem, dość grubym, weszło dwóch ludzi, którzy w swych rękach nieśli tacki, a na tackach pożywienie. Po chwili za nimi weszła trzecia osoba, która pchała metalowy stolik na kółkach z dołączoną do niego ławeczką. Stolik został ustawiony pomiędzy dwoma jajowatymi łóżkami, a na nim położono jedzenie. Bacznie obserwowałem obcych i nagle z mych oczu samoistnie popłynęły me łzy, jakby ktoś polał je wodą, która spływała mi po policzkach.

Po chwili wstałem, przyglądając się ludziom, którzy stanęli w jednym szeregu, kilka kroków od położonego na stoliku pożywienia. Głód zmusił mnie do tego, że szybkim krokiem ruszyłem w stronę pożywienia, nie spuszczając z oczu ludzi, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. Kiedy znalazłem się obok stolika, usiadłem przy nim i przybliżyłem do siebie jedną z tacek z pożywieniem, przy tym szukając pałeczek, których nie znalazłem. Rzuciłem jeszcze raz nieufne spojrzenie w stronę obcych i zabrałem się do jedzenia rękoma.

Po zjedzeniu posiłku i wypiciu kompotu rzuciłem w ich kierunku pierwsze słowa, przy tym wykonując gest prawą ręką w kierunku siostry. Co z nią? Czy ona nie żyje? Patrząc cały czas w kierunku obcych, zauważyłem na ich twarzach uśmiech, który przypominał mi uśmiech mego taty. Jeden z nich podszedł do stolika, przy którym siedziałem, i zabrał mi tackę. Patrząc mi prosto w oczy, powiedział cichym, lecz stanowczym głosem, że śpi i już niedługo wybudzi się ze snu, aby zjeść pierwszy posiłek w ich bazie na naszej planecie.

Próbując chwycić obcego za rękę, uderzyłem w tackę i o mało co, a wytrąciłbym mu ją z rąk. Obcy zrobił gwałtowny ruch, po którym moja ręka uderzyła w stolik. Popatrzył na mnie groźnym spojrzeniem i odszedł z tacką w stronę otwartych drzwi, za którymi zniknął. Pozostało w pomieszczeniu jeszcze dwóch obcych, z których jeden podszedł do mojej siostry. Uchwycił ją swą prawą dłonią z tyłu głowy i uniósł lekko do góry.

Po chwili Ing otworzyła oczy. Ja, przyglądając się z dala tej całej, dla mnie niepewnej, sytuacji, nie mogłem nic zrobić. I w jednej chwili obawa, że on zrobi coś niedobrego mojej siostrze, zaczynała przeobrażać się w zaufanie do obcego, który wybudził ją ze snu, na czym mi bardzo zależało.

Kiedy ujrzałem jej otwarte oczy, podniosłem się od stolika i wolnym krokiem podszedłem z drugiej strony łóżka, gdzie jej głowa w dalszym ciągu spoczywała na ręce obcego. Chciałem się do niej odezwać, lecz obcy wyprzedził mnie, dając mi znak głową, że nie wolno się jeszcze z nią kontaktować. Kiedy spoglądaliśmy na siebie, czułem, jak wzrok obcego przeszywa mnie na wylot, i po chwili poczułem się odrętwiały. Nie mogąc oderwać od niego oczu, chociaż chciałem, widziałem, jak bierze moją siostrę na ręce i stawia ją przed sobą na jej własne nogi, a po chwili odchodzi od niej, idzie w stronę wyjścia, a za nim trzeci z obcych, po czym razem za nimi znikają.

Po wyjściu obcych szklane drzwi do naszego pomieszczenia zamknęły się. Kiedy się zamykały, całkowicie się opamiętałem. Podbiegłem do siostry, chwyciłem ją wpół i o mało co się nie pobeczałem. Patrząc jej prosto w oczy, zauważyłem zadowolenie, które w jednej chwili mnie przeraziło, co wcale nie było odzwierciedleniem mego strachu, wręcz przeciwnie. Jej wypowiedziane pierwsze słowa brzmiały: „Jak tu ładnie”. Ja nie podzielałem jej poglądu na sytuację, w jakiej się znajdowaliśmy.

Próbując zachować spokój, podprowadziłem ją do stolika, prosząc, aby przy nim usiadła i się posiliła, a tym samym nabrała sił do dalszego funkcjonowania jej organizmu, który był wyczerpany. Posiłek zjadła ze smakiem. Potem, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym przebywaliśmy, zapytała, co tu robimy. I jakim cudem znaleźliśmy się w tym pomieszczeniu, otoczeni dookoła osobami, które wciąż na nas patrzą. Odpowiedziałem jej, aby się uspokoiła i zachowała cierpliwość.

Po niedługim czasie szklane drzwi otworzyły się ponownie i do pomieszczenia weszły dwie osoby, które przyniosły dwa jednakowe monitory i postawiły je na środku naszego pokoju. Po chwili weszły następne osoby, trzymając coś w rękach. Wyglądało to na tabliczki, na których obcy skwapliwie notowali nasze zachowania zza szklanej szyby. Kiedy podeszli pod monitory, jednym szybkim ruchem rozłożyli tabliczki i utworzyli z nich dwa metalowe stoliki, które ustawili pod monitorami.

Jeden z Kaprian, który wniósł stolik, a tak naprawdę to tablice rozdzielcze uruchamiania monitoringu, położył swą dłoń na środku stolika i na ekranie ukazała się naszym oczom bardzo piękna i zalesiona kolorowa kraina, która wyglądała jak z bajki, którą porastały drzewa, krzewy, kwiaty. Z gór porośniętych drzewami o bardzo kolorowych liściach spływały niegroźne wodospady o najróżniejszych barwach, które swym pięknem nadawały blask tej krainie.

Pierwszym naszym odruchem, który wzbudził w nas podziw, było dobiegnięcie pod włączony ekran, aby przyjrzeć się z bliska przyrodzie, którą ukazywał. Po kilkuminutowym podziwianiu przez nas tej krainy jeden z Kaprian, który stał obok, po prawej stronie pokoju, podszedł do Ing i delikatnie chwycił ją za dłoń, jakby od dawna się znali. Kiwnięciem swej głowy dał znak, aby za nim poszła. Ing bez żadnego oporu została podprowadzona do drugiego monitora, który nie był jeszcze włączony.

Po chwili wypowiedziała następujące słowa: „Czy masz jakieś imię, a nie tylko numer na plecach?”. „Mam, mam na imię Embry”. Ing uśmiechnęła się do niego lekko, z nieco skrzywioną miną, wyciągnęła dłoń i odparła: „Mam na imię Ing. Jestem siostrą Junga, którego wraz ze mną tu przetrzymujecie wbrew naszej woli”. Embry, nie odpowiadając na jej pretensje, stanowczo odparł: „A teraz słuchaj mnie z uwagą. Gdy położysz dłoń na monitorze, ukaże ci się planeta, na której żyjemy, a na którą wy polecicie wraz z nami. Oczekuję od was, abyście ściśle wykonywali nasze polecenia. Ponieważ będziecie się uczyć tu, w naszej bazie na Ziemi, obsługi naszych statków kosmicznych i wszystkiego tego, co jest z nimi związane, a także naszych zwyczajów i życia codziennego. Abyście podczas podróży na naszą planetę, na której zamieszkacie wraz z nami, umieli dolecieć sami w razie jakichkolwiek kłopotów. Podróż będzie trwała według czasu ziemskiego długie lata. W przestrzeni kosmicznej kłopotów nigdy nie brakuje”.

Ing popatrzyła na niego ze złością i po jego słowach zrozumiała, dotarło do niej, że zostaliśmy porwani. Stojąc obok monitora wraz z Embrym, przysłuchiwała się z niedowierzaniem, o czym mówił, biorąc wszystko do siebie i przyjmując do wiadomości, starała się w pełni go zrozumieć. Nie wszystko było jeszcze dla jej dziecięcego umysłu zrozumiałe. Chociaż starała się myśleć jak dorosła kobieta, nie zawsze jej to wychodziło. Ale zawsze mogła liczyć na mnie, swego brata, który był przy niej i wspierał ją swymi radami, ucząc ją podejmować właściwe decyzje.

Tym razem było tak samo jak w rodzinnym domu, gdzie uczono nas samodzielności, która teraz była bardzo przydatna w podejmowaniu ważnych decyzji w naszym odmiennym kapriańskim życiu. Przy monitorze Embry uniósł rękę Ing i położył jej dłoń na ekranie, a po chwili ukazał się Układ Słoneczny naszej planety Ziemi. Ing zapytała Embry’ego, co to jest. Mimo woli usłyszałem to ja, stałem wtedy naprzeciw jej monitora. Oderwałem oczy od swego monitora, na którym wciąż była pokazywana planeta Kapri.

Podszedłem do nich, myśląc, że oglądają to samo ujęcie planety Kapri, co ja. Kiedy przyjrzałem się pokazywanym na ich monitorze zdjęciom, zobaczyłem planety, które ukazywały się jedna po drugiej. Tak naprawdę do końca nie byłem pewny, co oglądam na tym monitorze. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak małe i duże piłki, otoczone małymi światełkami. Zapytałem, co to takiego. I wtedy Embry odpowiedział, że to planety w przestrzeni kosmicznej, obok których będziemy przelatywać. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem i ponownie zapytałem, o co tu chodzi.

Embry nagle przyjął wyprostowaną postawę, jakby miał mi się za chwilę zameldować, widząc mnie w wyższej randze wojskowej od niego. Patrząc na mnie, odpowiedział, że nazwy tych planet, które są tu pokazywane, będziemy musieli umieć w kolejności wymienić z pamięci i wiedzieć o nich tyle, ile będzie nam potrzebne. Popatrzył na nas jeszcze przez chwilę i odparł, abyśmy długo nie siedzieli przed monitorami, bo od jutrzejszego dnia będziemy patrzeć na nie aż do znudzenia. Po tych słowach Embry’ego wszyscy wyszli z pomieszczenia, które na bardzo długo zostało naszym domem, tu, na Ziemi.

Nazajutrz rano obudził nas przerażający hałas, który docierał z prawej strony pomieszczenia. Było to uderzanie młotem o skalną ścianę, jakby ktoś z uporem przekuwał otwór na drugą stronę ściany. Szukając oczyma Kaprian, którzy mieli nas pod stałą obserwacją, nie znaleźliśmy nikogo oprócz stojących monitorów, które tym razem były wyłączone.

W jednej chwili przyszło mi do głowy, że mają jakąś awarię w swej bazie kosmicznej na Ziemi. I wcale się nie pomyliłem. Jeszcze do końca nie oceniłem danej sytuacji, kiedy do naszego pomieszczenia weszli Kaprianie, którzy byli u nas wczoraj. Zabrali nas z niego, a na zewnątrz, w korytarzu oczekiwała na nas straż wojskowa Kaprian.

Oglądając korytarz, przez który przechodziliśmy, zauważyliśmy, że wyglądał raczej jak chodnik górniczy wydrążony w skale. Obity był azbestową wykładziną, która chroniła od gorącego powietrza, ale ono i tak przedostawało się gdzieniegdzie do korytarza, po którym szliśmy. Gorące powietrze nie zagrażało bazie kosmicznej, wręcz przeciwnie, było przez nich wykorzystywane do jej oświetlenia.

Szliśmy chodnikiem przez jakieś pięć minut w linii prostej. Kaprianie nie spuszczali nas z oczu, zachowywali się tak, jakby byli przekonani, że chcemy uciec. I mieli rację, bo gdyby nadarzyła się taka okazja, już by nas nie było.

Doszliśmy do okrągłego wejścia, które po minucie się otworzyło. Weszliśmy do środka przeogromnej hali, w której znajdowały się pojazdy kosmiczne o okrągłym kształcie. Straż odeszła, pozostawiając nas z Embrym i jeszcze trzema Kaprianami, którzy byli instruktorami nauki latania tymi statkami kosmicznymi i nosili imiona Siksi, Kandeti, Sanaga.

Po zapoznaniu się zaczęli opowiadać dowcipy, z których śmialiśmy się do łez. Po półgodzinnym opowiadaniu dowcipów podprowadzili nas pod jeden ze statków kosmicznych, przy którym rozpoczęliśmy teoretyczną naukę latania. Ja jako dorastający chłopiec byłem bardziej zainteresowany technicznymi rozwiązaniami zastosowanymi w budowie statku kosmicznego niż z początku moja siostra, po której było widać, że się nudzi w naszym towarzystwie.

Po przybliżeniu budowy statku kosmicznego Sanaga wręczył nam tablety, na których uczyliśmy się zapisywać już od następnego spotkania wszystko to, co zdołaliśmy zapamiętać z naszych codziennych lekcji na temat budowy statku kosmicznego i jego obsługi.