Plan damy - Sarah MacLean - ebook + książka

Plan damy ebook

Sarah MacLean

4,2

Opis

Autorka bestsellerów z Top 5 New York Timesa Sarah MacLean powraca z kolejną książką o trzech braciach, królach londyńskiego półświatka związanych tajemnicą, przed którą nie mogą uciec. I których nie pokona nic poza… miłością.


Lady Henrietta Sedley postanawia, że dwudziesty dziewiąty rok życia będzie należał do niej -zamierza przejąć interesy ojca, samodzielnie zarobić fortunę i żyć tak, jak jej się podoba. Ale najpierw, zanim zostanie zatwardziałą starą panną, chce poznać smak rozkoszy. Wszystko idzie doskonale do chwili… gdy w swoim powozie napotyka najprzystojniejszego mężczyznę, jakiego w życiu widziała, związanego i zagrażającego jej planom, zanim zdążyła wcielić je w życie.

Odzyskawszy przytomność w powozie u stóp Henrietty, Whit, król Covent Garden znany powszechnie jako „Bestia”, nie może przestać myśleć o nieznajomej, która go uwalnia – zwłaszcza, gdy odkrywa jej plan. Z wielką chęcią ofiaruje jej wszystko, czego pragnie… ale za pewną cenę.
Wkrótce Hattie i Whit stają się rywalami w interesach i namiętności. Ona nie zamierza rezygnować ze swoich planów. On nie zamierza rezygnować ze swoich wpływów… a żadne z nich nie rozumie, że jeżeli nie zachowają ostrożności, przyjdzie im oddać wszystko… nawet serca.

Sarah MacLean jest jedną z ulubionych autorek romansów historycznych. Ukończyła historię na Harvardzie, pisze felietony dla „The Washington Post”. Jej wypełnione mrocznymi sekretami i gwałtownymi namiętnościami powieści zdobywają listy bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today” oraz najwyższe nagrody gatunku, m.in. RITA Award (odpowiednik filmowego Oscara).
Są tłumaczone na ponad 20 języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (153 oceny)
74
47
25
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Hmm, czasem miałam wrażenie, że powtarzają się kwestie z poprzedniej części i co chwilę czytam, że ktoś kogoś spali. Mimo to książka podobała mi się i szkoda, że nie ma tu trzeciej części, która podobała mi się najbardziej. niestety musiałam przeczytać ją po angielsku - i w sumie wydaje mi się, że polskie tłumaczenie jest trochę za mało dopracowane.
00
Caroline174

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden z najlepszych romansów historycznych jakie czytałam. Zabawne dialogi, akcja i silna główna bohaterka. Czego chcieć więcej?
00
julka2410

Nie oderwiesz się od lektury

polecam 👍
00
Dorota34

Dobrze spędzony czas

Super
00
IrenaVu55

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




Korekta

Barbara Cywińska

Hanna Lachowska

Zdjęcia na okładce

© Olena Zaskochenko/Shutterstock

Projekt graficzny okładki

Renata Ulanowska

Tytuł oryginału

Brazen and the Beast

Copyright © 2019 by Sarah Trabucchi

Published by arrangement with HarperCollins Publishers.

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-7990-9

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja

1

Wrzesień 1837 Mayfair

Lady Henrietta Sedley lubiła myśleć, że nauczyła się paru rzeczy w ciągu dwudziestu ośmiu lat i trzystu sześćdziesięciu czterech dni.

Nauczyła się, na przykład, że jeżeli damie nie uchodzi nosić spodni (przykra rzeczywistość dla córki hrabiego, nawet takiej, która rozpoczynała życie bez tytułu czy fortuny), to powinna kategorycznie zadbać o to, żeby jej spódnice miały kieszenie. Kobieta nigdy nie wiedziała, kiedy przyda jej się kawałek sznurka albo nóż, żeby go przeciąć.

Nauczyła się też, że każda przyzwoita ucieczka z jej domu w Mayfair wymagała osłony nocy i dorożki powożonej przez sprzymierzeńca. Woźnice dużo gadali o dotrzymywaniu tajemnic, ale ostatecznie byli zakładnikami tych, którzy wypłacali im pensję. Ważnym dodatkiem do tej osobliwej lekcji było to, że najlepszy sprzymierzeniec to często najlepszy przyjaciel.

I może pierwszą z listy rzeczy, jakich nauczyła się przez całe życie, było to, jak zawiązać płaski węzeł. Umiała to robić, odkąd pamiętała. Ktoś mógłby pomyśleć, że z tym zasobem mrocznych i niepospolitych umiejętności Henrietta Sedley doskonale będzie wiedziała, co robić, gdyby zaistniało prawdopodobieństwo, że przypadkiem odkryje w swoim powozie związanego i nieprzytomnego mężczyznę.

Myliłby się.

Henrietta Sedley nigdy nie uznałaby takiego scenariusza za prawdopodobny. Owszem, może i czuła się swobodniej w londyńskim porcie niż na londyńskich salach balowych, ale żadne z imponującej kolekcji jej życiowych doświadczeń nie miało nic wspólnego z przestępstwem.

A jednak była tu z pełnymi kieszeniami, najbliższą przyjaciółką u boku; stała w egipskich ciemnościach nocy poprzedzającej jej dwudzieste dziewiąte urodziny, zamierzając wymknąć się z Mayfair na misternie zaplanowany wieczór i…

Lady Eleanora Madewell gwizdnęła Hattie do ucha cicho i nie jak na damę przystało. Norę, córkę księcia i irlandzkiej aktorki, którą pokochał tak bardzo, że uczynił z niej księżnę, cechowała pewna zuchwałość dozwolona u dam z niepodważalnymi tytułami i górą pieniędzy.

– W dwukółce jest jakiś jegomość, Hattie.

Hattie nie odwróciła wzroku od mężczyzny, o którym była mowa.

– Tak, widzę.

– Nie było nikogo w dwukółce, kiedy wiązałyśmy konie.

– Nie, nie było. – Powóz zostawiły przywiązany i z całą pewnością pusty na ciemnym tylnym podjeździe domu Sedleyów niecałe trzy kwadranse wcześniej, zanim weszły na górę, żeby suknie do zaprzęgania powozu zamienić na stroje bardziej stosowne do ich wieczornych planów.

W pewnej chwili między gorsetem a kredką do oczu ktoś podrzucił jej wielce nieprzyjemny pakunek.

– Chyba zauważyłybyśmy w powozie mężczyznę – powiedziała Nora.

– Wydaje mi się, że tak – padła rozkojarzona odpowiedź Hattie. – Wyjątkowo niestosowny moment.

Nora zganiła ją spojrzeniem.

– A jest stosowny moment na to, żeby znaleźć w swoim powozie związanego i nieprzytomnego mężczyznę?

Hattie domyślała się, że nie.

– Mógł wybrać inny wieczór. To okropny prezent urodzinowy.

Mrużąc oczy, zajrzała do ciemnego wnętrza powozu.

– Myślisz, że nie żyje?

Proszę, niech tylko nie będzie martwy.

Cisza. Po chwili ostrożnie ciągnęła:

– Czy w powozach przetrzymuje się nieżywych mężczyzn? – Nora pochyliła się, a jej płaszcz woźnicy opiął jej ramiona, i trąciła wspomnianego nieżywego mężczyznę. Nie poruszył się.

– Nie rusza się – dodała ze zbytecznym wzruszeniem ramion. – Może być martwy.

Hattie westchnęła, zsunęła rękawiczkę, pochyliła się do powozu i położyła dwa palce na szyi mężczyzny.

– Jestem pewna, że nie jest martwy.

– Co ty wyrabiasz? – wyszeptała nerwowo Nora. – Jeżeli nie jest martwy, to go obudzisz!

– To nie byłaby najgorsza rzecz na świecie – zauważyła Hattie. – Wtedy mogłybyśmy go poprosić, żeby z łaski swojej opuścił nasz powóz, i mogłybyśmy odjechać.

– Och, tak. Ten brutal wygląda akurat na takiego mężczyznę, który natychmiast zrobi właśnie to, zamiast się zemścić. Na pewno zdejmie czapkę i będzie nam życzył miłego wieczoru.

– Nie ma czapki – powiedziała Hattie, bo nie była w stanie obalić żadnego z pozostałych osądów na temat tajemniczego, prawdopodobnie nieżywego mężczyzny. Był bardzo potężny i bardzo krzepki, i nawet w ciemności widziała, że nie był to mężczyzna, z którym można byłoby paradować po sali balowej.

To był mężczyzna, który napadał na sale balowe.

– Co czujesz? – ponagliła Nora.

– Brak pulsu. – Choć nie była do końca pewna, gdzie należy go szukać. – Ale jest…

Ciepły.

Nieżywi mężczyźni nie byli ciepli, a ten był bardzo ciepły.

Jak ogień w zimie. Takie ciepło uświadamiało, jak bardzo sama jest zimna.

Ignorując tę głupią myśl, Hatie przesunęła palce po kolumnie jego szyi do miejsca, w którym znikała pod kołnierzykiem koszuli, gdzie grań jego ramion i zbocze… całej jego reszty… spotykały się w fascynującym zagłębieniu.

– A teraz?

– Cisza. – Hattie wstrzymała oddech. – Nic. – Pokręciła głową.

– Jezu. – Nie była to modlitwa.

Hattie nie mogła się bardziej zgadzać. Aż raptem…

Jest. Leciutkie drganie. Przycisnęła mocniej palce.

Drganie stało się stabilne. Powolne. Pewne.

– Czuję to – powiedziała. – On żyje – powtórzyła do siebie. – On żyje. – Odetchnęła głęboko z ulgą. – Nie jest nieżywy.

– Doskonale. Ale to nie zmienia faktu, że leży nieprzytomny w powozie, a ty masz gdzieś być. – Nora zamilkła. – Powinnyśmy go zostawić i wziąć kariolkę.

Hattie planowała tę szczególną wyprawę w ten szczególny wieczór przez całe trzy miesiące. Ten wieczór miał rozpocząć dwudziesty dziewiąty rok jej życia. Rok, w którym jej życie zacznie należeć do niej samej. Rok, w którym ona zacznie należeć do siebie samej. I miała bardzo konkretny plan w bardzo konkretnym miejscu o bardzo konkretnej godzinie, z powodu którego przywdziała bardzo konkretną suknię. A jednak, gdy przyglądała się mężczyźnie w powozie, te konkrety zdawały jej się wcale nie tak ważne.

Ważne wydawało jej się, żeby zobaczyć jego twarz.

Przytrzymując się klamki przy krawędzi drzwi, Hattie wyciągnęła latarkę z góry w tylnej części powozu, a potem wynurzyła się i spojrzała na Norę, której wzrok pobiegł natychmiast do nieoświetlonego wnętrza.

Nora przechyliła głowę.

– Hattie. Zostaw go. Weźmiemy kariolkę.

– Tylko zerknę – odparła Hattie.

Nora przestała przechylać głowę, a zaczęła nią powoli kręcić.

– Jeżeli zerkniesz, pożałujesz.

– Muszę zerknąć – upierała się Hattie, szukając rozsądnego powodu, nie zważając na dziwny fakt, że nie była w stanie powiedzieć przyjaciółce prawdy. – Muszę go rozwiązać.

– Niekoniecznie – zauważyła Nora. – Ktoś uznał, że najlepiej zostawić go związanego, więc jakie mamy prawo się z tym nie zgodzić?

Hattie już sięgała do kieszeni drzwi powozu po krzemień.

– Co zamierzasz?

Miała mnóstwo czasu na zamiary.

– Tylko zerknąć – powtórzyła, gdy olej lampy złapał ogień. Zamknęła drzwi i odwróciła się twarzą do powozu, podnosząc wysoko lampkę, która rzuciła cudownie złoty blask na… – O, mój…

Nora stłumiła śmiech.

– Zdaje się, że to wcale nie taki zły prezent.

Mężczyzna miał najpiękniejszą twarz, jaką Hattie w życiu widziała. Najpiękniejszą twarz, jaką ktokolwiek kiedykolwiek widział. Pochyliła się bardziej i przyglądała się jego ciepłej brązowej skórze, wydatnym kościom policzkowych, długiemu prostemu nosowi, ciemnym kreskom brwi i nieprawdopodobnie długim rzęsom, które spoczywały grzesznie na jego policzkach.

– Co za mężczyzna… – urwała. Pokręciła głową. Co za mężczyzna ma taki wygląd? Co za mężczyzna ma taki wygląd i jakimś cudem znalazł się w powozie Hattie Sedley, kobiety, która była zupełnie nienawykła do przebywania w pobliżu mężczyzn o takim wyglądzie.

– Ośmieszasz się – powiedziała Nora. – Gapisz się z rozdziawioną buzią.

Hattie zamknęła usta, ale nie przestała się gapić.

– Hattie. Musimy jechać. – Przerwa. I raptem: – Chyba że zmieniłaś zdanie?

To swobodne pytanie sprowadziło Hattie na ziemię. Do jej planu. Pokręciła głową. Opuściła lampkę.

– Nie.

Nora westchnęła, położyła sobie dłonie na biodrach i wpatrywała się w powóz za Hattie.

– Więc ty go chwycisz od dołu, a ja od góry? – Spojrzała na spowitą ciemnością niszę poza nią. – Przytomność może odzyskiwać tam.

Hattie łomotało serce.

– Nie możemy go tam zostawić.

– Nie możemy?

– Nie.

Nora zmierzyła ją wzrokiem.

– Hattie. Nie możemy go zabrać ze sobą tylko dlatego, że wygląda jak rzymski posąg.

Hattie zarumieniła się w ciemności.

– Nie zauważyłam.

– Odjęło ci mowę.

Odkaszlnęła.

– Nie możemy go zabrać, bo zostawił go tu Augie.

Wargi Nory spłaszczyły się do idealnie prostej linii.

– Tego nie wiesz.

– Wiem – odpowiedziała Hattie, trzymając lampkę przy sznurze na nadgarstkach mężczyzny i przesuwając ją w dół do miejsca, gdzie był związany w kostkach. – Bo August Sedley nie ma pojęcia, jak zawiązać płaski węzeł, dlatego obawiam się, że jeżeli zostawimy tu tego mężczyznę, zdoła się wyswobodzić i ruszy w pościg za moim nic niewartym bratem.

To raz, a poza tym, jeżeli nieznajomy się nie wyswobodzi, kto wie, co Augie mu zrobi. Jej brat był nie tylko nic niewart, ale był też kapuścianym łbem – połączenie to stale wymagało interwencji Hattie. Co, przypadkiem, stało się istotnym powodem jej decyzji, żeby dwudziesty dziewiąty rok życia należał tylko do niej. I co z tego – jej piekielny brat znów wszystko rujnował.

– Ogłuszony czy nie… ten mężczyzna nie wygląda na takiego, który przegrywa w bójce – skwitowała Nora, nieświadoma myśli Hattie.

Uwadze Hattie nie umknęło to niedopowiedzenie. Westchnęła, sięgnęła do środka, powiesiła rozjarzoną lampkę na haku i korzystając z okazji, rzuciła długie, przeciągłe spojrzenie na mężczyznę w jej powozie.

Hattie Sedley w ciągu swoich dwudziestu ośmiu lat życia i trzystu sześćdziesięciu czterech dni nauczyła się czegoś jeszcze: jeżeli kobieta ma problem, najlepiej, żeby rozwiązała go sama. Podciągnęła się i wsiadła do powozu, przestępując ostrożnie nad mężczyzną na podłodze, a potem spojrzała na Norę z szeroko otwartymi oczami w dole na podjeździe.

– No, wsiadaj. Pozbędziemy się go po drodze.

2

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był cios w głowę.

Spodziewał się zasadzki. To dlatego jechał masywnym stalowym powozem zaprzęgniętym w sześć dorodnych koni, wioząc do Mayfair alkohol, karty do gry i tytoń. Przejechał akurat przez Oxford Street, gdy usłyszał strzał, a po nim zbolały krzyk jednego z woźniców.

Zatrzymał się, żeby sprawdzić, co z jego ludźmi. Żeby ich chronić. Żeby ukarać tych, którzy im grozili.

Na ziemi leżało ciało. W kałuży krwi na ulicy. Zdążył wyprawić drugiego woźnicę po pomoc, gdy usłyszał kroki za plecami. Odwrócił się z nożem w dłoni. Pchnął. Usłyszał krzyk w ciemności, gdy trafił.

Potem cios w głowę.

A potem… nic.

Uporczywe stukanie w jego policzek przywróciło mu przytomność, zbyt słabą, żeby odczuwać ból, a jednak dość silną, by czuć irytację.

Nie otworzył oczu – lata praktyki pozwoliły mu udawać, że śpi, gdy dochodził do siebie. Nogi miał związane. Ręce też, za plecami. Więzy naciągały mięśnie jego klatki piersiowej na tyle mocno, że zorientował się, czego mu brakuje – noży, ośmiu stalowych ostrzy osadzonych w onyksie. Skradzione wraz z pasem, na którym były zamocowane do jego piersi. Powstrzymał impuls i nie naprężył się. Nie wpadł we wściekłość.

Bo Saviour Whittington, znany na najmroczniejszych ulicach Londynu jako Diabeł, nie wpadał we wściekłość; on karał. Szybko, doszczętnie i bez emocji.

Ten, kto odebrał życie jednemu z jego ludzi – człowiekowi, który był pod jego ochroną – nigdy nie zazna spokoju.

Ale najpierw wolność.

Leżał na podłodze jadącego powozu. Luksusowego, o ile miękka poduszka na jego policzku mogła być jakąś wskazówką, i w bogatej dzielnicy, sądząc po miarowym turkocie kół na bruku.

Która godzina?

Zastanawiał się nad swoim następnym ruchem – głowił się, jak obezwładnić porywacza mimo więzów. Wyobrażał sobie, że łamie mu nos uderzeniem własnej głowy. Wykorzystuje związane nogi, żeby powalić mężczyznę.

Stukanie w policzek zaczęło się na nowo. A potem szept.

– Sir.

Oczy Whita się otworzyły.

Porywacz nie był mężczyzną.

Strumień złotego światła w powozie płatał figle – zdawało mu się, że płynie nie od lampki dyndającej lekko w rogu, ale od tej kobiety.

Siedząca nad nim na ławce kobieta nie wyglądała absolutnie na wroga, który powaliłby mężczyznę i związał go w powozie. Wyglądała raczej, jakby jechała na bal. Idealnie ubrana, idealnie uczesana, idealnie umalowana – z gładką skórą, kreską na powiekach, pełnymi wargami muśniętymi pomadką tylko tyle, żeby przykuć uwagę każdego mężczyzny. A to było, zanim spojrzał na suknię – niebieską w kolorze letniego nieba, idealnie dopasowaną do jej pełnych kształtów.

Ale przecież nie powinien wcale zwracać na to uwagi, biorąc pod uwagę, że leżał związany w jej powozie. Nie powinien zwracać uwagi na jej krągłości, łagodne i zapraszające w talii, na linii jej gorsetu. Nie powinien zwracać uwagi na blask jej gładkiej złocistej skóry, na wypukłości jej ramienia w świetle lampki. Nie powinien zwracać uwagi na jej przyjemną łagodną twarz ani na jej pełne wargi podkreślone czerwoną pomadką.

Nie był tu po to, żeby ją podziwiać.

Spojrzał na nią zmrużonymi oczami, a jej oczy – czy to możliwe, że były fiołkowe? Czy człowiek może mieć fiołkowe oczy? – otworzyły się szeroko.

– Cóż. Jeżeli to spojrzenie jest odbiciem pańskiego temperamentu, nic dziwnego, że jest pan związany. – Przechyliła głowę. – Kto pana związał?

Nie odpowiedział. Nie wierzył, że ona nie zna odpowiedzi.

– Dlaczego jest pan związany?

Znów cisza.

Jej wargi ułożyły się w płaską, prostą linię i wymruczała coś, co zabrzmiało jak:

– Nic z tego. – A potem, głośniej, pewniej: – Rzecz w tym, że jest pan dla mnie bardzo kłopotliwy, bo ten powóz jest mi dziś potrzebny.

– Kłopotliwy. – Nie miał zamiaru odpowiadać, ale to słowo zaskoczyło ich oboje.

Kiwnęła głową.

– W rzeczy samej. To Rok Hattie.

– Co takiego?

Machnęła dłonią, jakby opędzała się od tego pytania.

Jakby nie było ważne. Tyle że Whit się domyślał, że jest ważne.

– Mam urodziny – ciągnęła. – Mam plany. Plany, które nie uwzględniają… cokolwiek to jest. – Cisza przeciągała się. – Większość ludzi na ogół w tym miejscu złożyłaby mi najlepsze życzenia.

Whit nie dał się złapać na przynętę.

Uniosła brwi.

– No proszę, a ja byłam gotowa panu pomóc.

– Nie potrzebuję pani pomocy.

– Jest pan dość niegrzeczny, muszę stwierdzić.

Zwalczył nieproszony odruch, choć miał ochotę się na nią gapić.

– Zostałem ogłuszony i związany w obcym powozie.

– Tak, ale musi pan przyznać, że w miłym towarzystwie, prawda?

Uśmiechnęła się, a w jej prawym policzku pojawił się dołeczek, którego nie mógł zignorować.

Kiedy nie odpowiedział, odezwała się.

– W porządku. Ale przykro mi, że znalazł się pan w potrzasku, sir. – Przerwała. – Widzi pan, jaka potrafię być dowcipna? W potrzasku!

Siłował się ze sznurami na nadgarstkach. Mocne, ale już się poddawały. Wywinie się.

– Widzę, jaka potrafi być pani nieroztropna.

– Niektórzy uważają, że jestem urocza.

– Ja niczego nie uważam za urocze – odparł, nadal manipulując przy sznurach i zastanawiając się, co go podkusiło, żeby dyskutować z tą gadułą.

– Szkoda. – Zabrzmiało to, jakby rzeczywiście tak myślała, ale zanim zdążył pomyśleć, co odpowiedzieć, dodała: – Nieważne. Nawet jeżeli pan tego nie przyzna, potrzebuje pan pomocy, a ponieważ jest pan związany, a ja jestem pańską towarzyszką podróży, obawiam się, że jest pan na mnie skazany. – Ukucnęła przy jego stopach, jakby było to czymś zupełnie zwyczajnym, i rozwiązała sznur delikatnym, zwinnym ruchem.

– Ma pan szczęście, że jestem obeznana w węzłach.

Mruknął z uznaniem i wyciągnął nogi w ograniczonej przestrzeni, gdy go uwolniła.

– I że ma pani inne plany na swoje urodziny.

Zawahała się, a jej policzki zaróżowiły się na te słowa.

– Tak.

– Co to za plany? – Nie wiedział, dlaczego drążył tę kwestię.

Jej niedorzeczne oczy, w niemożliwym kolorze i nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do twarzy, zamrugały.

– Plany, które z pewnością nie uwzględniają sprzątania bałaganu, w jaki się pan wpakował.

– Kiedy następnym razem zostanę pobity do nieprzytomności, będę robił wszystko, aby nie stanąć pani na drodze, droga pani.

Uśmiechnęła się, a dołeczek w policzku mignął jak poufały żart.

– Trzymam pana za słowo. – Ale zanim zdążył odpowiedzieć, dorzuciła: – Choć przypuszczam, że taka sytuacja się już nie powtórzy. Raczej nie obracamy się w tych samych kręgach.

– Obracaliśmy się w nich dzisiaj.

Jej uśmiech stał się leniwy, swobodny i Whit nie mógł się powstrzymać, żeby nie zawiesić na nim wzroku. Powóz zaczął zwalniać, a ona wyjrzała za zasłonkę.

– Dojeżdżamy na miejsce – odezwała się cicho. – Musi pan wysiąść, sir. Z pewnością zgodzi się pan, że żadnemu z nas nie zależy na tym, żeby został pan odkryty.

– Moje dłonie – powiedział, choć sznur poluźnił się bardziej.

Pokręciła głową.

– Nie mogę ryzykować, że się pan zemści.

Spojrzał jej w oczy bez wahania.

– Moja zemsta nie jest kwestią ryzyka. Jest pewna.

– Nie miałam co do tego wątpliwości. Ale nie mogę ryzykować, że zemści się pan na mnie. Nie dzisiaj. – Sięgnęła poza niego do klamki, mówiąc mu do ucha, ponad stukotem kół i końskich kopyt na ulicy. – Jak powiedziałam…

– Ma pani jakieś plany – dokończył za nią, odwracając się do niej, niezdolny oprzeć się słodkiej pokusie jej zapachu, jak ciasta migdałowego.

Utkwiła wzrok w jego oczach.

– Tak.

– Proszę wyjawić mi ten plan, a panią uwolnię. – Odnajdzie ją.

Znów ten uśmiech.

– Jest pan bardzo arogancki, sir. Muszę panu przypomnieć, że to ja pana uwalniam.

– Proszę mi powiedzieć. – Rozkaz był szorstki.

Dostrzegł w niej zmianę. Obserwował, jak wahanie zamienia się w ciekawość. W śmiałość.

– Może raczej powinnam panu pokazać – wyszeptała.

Boże, tak.

Pocałowała go, przyciskając wargi do jego warg, miękkie i słodkie, i niedoświadczone, i smakujące jak wino, cholernie kuszące.

Silił się podwójnie, żeby uwolnić dłonie. Żeby pokazać tej nieznajomej, ciekawej kobiecie, jak bardzo chce poznać jej plany.

Uwolniła go wcześniej. Poczuł szarpnięcie przy nadgarstkach i sznur natychmiast się rozluźnił, zanim jej wargi oderwały się od jego warg. Otworzył oczy i dostrzegł błysk małego scyzoryka w jej dłoni. Zmieniła zdanie. Uwolniła go.

Żeby ją zniewolił. Żeby podjął pocałunek.

Jak jednak uprzedziła, miała inne plany.

Nim zdążył jej dotknąć, powóz zwolnił na zakręcie, a ona otworzyła drzwi za jego plecami.

– Do widzenia.

Instynkt kazał Whitowi skulić się przy upadku, schować brodę, chronić głowę i zacząć się toczyć, choć przeszyła go jedna myśl.

Ona ucieka.

Zatrzymał się przy ścianie pobliskiej tawerny, rozganiając grupę stojących przed nią mężczyzn.

– Oj! – krzyknął jeden, podchodząc do niego. – W porządku, brachu?

Whit podniósł się, otrzepał ręce, wygiął ramiona do tyłu, pokiwał się w przód i w tył, żeby sprawdzić kości i mięśnie – upewnić się, że wszystko jest w porządku, po czym wyjął z kieszeni dwa zegarki i spojrzał na ich tarcze. Wpół do dziewiątej.

– Rany! Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś się tak szybko pozbierał po takim czymś – powiedział mężczyzna, wyciągając rękę, żeby poklepać Whita po ramieniu. Jednak dłoń zamarła, zanim go dotknęła, gdy wzrok mężczyzny padł na twarz Whita i jego oczy w jednej chwili otworzyły się szeroko, gdy go rozpoznał. Ciepło zamieniło się w strach, a mężczyzna cofnął się o krok.

– Bestia.

Whit uniósł głowę na dźwięk przydomku i coś sobie uzmysłowił. Skoro ten mężczyzna go znał – wiedział, jak się nazywa…

Odwrócił się i zmrużonymi oczami wpatrywał się w zakręt na ciemnej wybrukowanej ulicy, za którym zniknął powóz wraz z pasażerką, w głębi labiryntu splątanych ulic Covent Garden.

Zadudniła w nim satysfakcja.

Jednak nie ucieknie.

3

Wypchnęłaś go? – Nora była wyraźnie wstrząśnięta, gdy zajrzała do pustego powozu po tym, jak Hattie wysiadła. – Zdawało mi się, że nie chciałyśmy jego śmierci?

Hattie musnęła palcami jedwabną maskę, którą przywdziała, zanim wysiadła z powozu.

– Nie zginął.

Wychylała się przez drzwi powozu na tyle długo, żeby się upewnić – na tyle długo, żeby zachwycić się tym, jak się skulił, a potem zerwał na równe nogi, jakby często wyrzucano go z powozów.

Podejrzewała, że skoro zastała go związanego w swoim powozie akurat tego wieczoru, całkiem możliwe, że był wyrzucany z pojazdów regularnie. Niemniej jednak patrzyła na niego, wstrzymując oddech, dopóki nie stanął, cały i zdrowy.

– Więc oprzytomniał? – spytała Nora.

Hattie kiwnęła głową, a jej palce powędrowały do warg, na których trwało jeszcze echo jego pewnego, gładkiego pocałunku, wraz ze smakiem czegoś… cytryny?

– I?

Spojrzała na przyjaciółkę.

– Co: i?

Nora przewróciła oczami.

– Kto to jest?

– Nie powiedział.

Cisza.

– Domyślam się, że nie powiedział.

Nie. Choć dałabym wiele, żeby się dowiedzieć.

– Powinnaś spytać Augiego.

Wzrok Hattie poszybował w stronę przyjaciółki. Czyżby wypowiedziała to na głos? Nora się uśmiechnęła.

– Zapomniałaś, że znam twoje myśli jak własne?

Były przyjaciółkami przez całe życie – więcej niż jedno, jak mawiała matka Nory, przyglądając się, jak się bawią pod stołem w ogrodzie za domem, kiedy zwierzały się sobie ze swoich tajemnic. Elisabeth Madewell, księżna Holymoor, i matka Hattie funkcjonowały razem na obrzeżach arystokratycznych kręgów. Żadna z nich nie została ciepło przyjęta, gdy irlandzką aktorkę i sprzedawczynię z Bristolu los uczynił księżną i hrabiną. Przyjaźń była im pisana na długo przed tym, zanim ojciec Hattie otrzymał dożywotni tytuł – te dwie nierozłączne istoty wszystko robiły razem, włącznie z urodzeniem córek, Nory i Hattie, które przyszły na świat w odstępie paru tygodni, wychowywały się ze sobą jak siostry i nie miały okazji nie pokochać się jak siostry.

– Powiem dwie rzeczy – oznajmiła Nora.

– Tylko dwie?

– No, dobrze. Na razie dwie. Zachowuję prawo, żeby powiedzieć więcej – poprawiła. – Po pierwsze, lepiej miej nadzieję, że się nie mylisz i że przypadkiem nie zamordowałyśmy tego mężczyzny.

– Nie zamordowałyśmy go – powiedziała Hattie.

– A po drugie… – ciągnęła Nora, nie przerywając – następnym razem, kiedy powiem, żebyśmy zostawiły nieprzytomnego mężczyznę w powozie i wzięły moją dwukółkę, weźmiemy cholerną dwukółkę.

– Gdybyśmy wzięły dwukółkę, mogłybyśmy zginąć – obruszyła się Hattie. – Powozisz o wiele za szybko.

– Przez cały czas nad wszystkim panuję.

Gdy ich matki zmarły w odstępie kilku miesięcy – połączyło je nawet to – Nora szukała pociechy, której nie mogła znaleźć u ojca i starszego brata, mężczyzn zbyt arystokratycznych, żeby pozwolić sobie na luksus smutku. Ale Sedleyowie, skromnie urodzeni, obecnie arystokraci wcale za takich nieuznawani, nie mieli z tym problemu. Zrobili dla Nory miejsce w swoim domu i przy swoim stole i wkrótce Nora częściej nocowała u Sedleyów niż we własnym domu, czego jej ojciec i brat zdawali się nie zauważać – podobnie jak zdawali się nie zauważać, że zaczęła wydawać swoje pieniądze na powozy i dwukółki, które rywalizowały z pojazdami najbardziej próżnych członków socjety.

Kobieta kierująca własnym powozem, kieruje też swoim przeznaczeniem, lubiła mawiać Nora.

Hattie nie była tego taka pewna, ale nie przeczyła, że dobrze mieć przyjaciółkę z wyjątkową umiejętnością powożenia, zwłaszcza nocami, kiedy nie miało się ochoty, żeby woźnice gadali – a każdy woźnica by gadał, gdyby zawoził dwie niezamężne damy z arystokratycznych rodzin pod numer 72 przy Shelton Street. Nie miało znaczenia to, że budynek pod 72. numerem przy Shelton Street nie wyglądał na pierwszy rzut oka na burdel. Czy w ogóle nazywał się burdelem, skoro był dla kobiet?

Hattie przypuszczała, że to też nie ma znaczenia, ale reprezentacyjny budynek zupełnie nie kojarzył się z tym, jak według wyobrażeń Hattie wyglądały jego odpowiedniki służące mężczyznom. Rzeczywiście był przytulny i przyjemny, lśniący jak bekon, z oknami wypełnionymi złocistym światłem, donicami eksplodującymi jesiennymi kolorami zwisającymi po obu stronach drzwi i na górze w korytkach na każdym parapecie.

Nie umknęło uwadze Hattie, że okna były zasłonięte, co zdawało się rozsądne, zważywszy, że w środku odbywały się z pewnością rzeczy bardzo prywatnej natury.

Uniosła dłoń i jeszcze raz sprawdziła mocowanie maski.

– Gdybyśmy wzięły dwukółkę, zauważono by nas.

– Chyba masz rację. – Nora wzruszyła jednym ramieniem i posłała Hattie uśmiech. – Cóż, mamy go z głowy.

Hattie zachichotała.

– Nie powinnam była go wyrzucać.

– Nie będziemy wracać, żeby go przeprosić – powiedziała Nora, machając ręką w stronę drzwi. – I co? Wchodzisz?

Hattie wzięła głęboki oddech. Nastała ta chwila. Odwróciła się do przyjaciółki.

– Czy to szaleństwo?

– Absolutnie – odpowiedziała Nora.

– Noro!

– To szaleństwo w jak najlepszym sensie. Masz plany, Hattie. I w ten sposób je zrealizujesz. Jak już będzie po wszystkim, nie będzie odwrotu. I szczerze mówiąc, zasługujesz na to.

Słyszała szept wątpliwości, ledwie słyszalny, ale obecny.

– Ty też masz plany, ale nie zrobiłaś niczego takiego.

Cisza, i Nora wzruszyła ramionami.

– Nie musiałam. – Wszechświat obdarzył Norę bogactwem i uprzywilejowaną pozycją, i rodziną, która najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu, że wykorzystywała obie te rzeczy, żeby czerpać z życia garściami.

Hattie nie była taką szczęściarą. Nie zaliczała się do kobiet, po których się spodziewano, że będzie czerpała z życia garściami. Ale po dzisiejszej nocy miała zamiar pokazać światu, że zamierzała właśnie to robić.

Ale najpierw musiała się uporać z jedną rzeczą, która ją powstrzymywała.

I dlatego się tu znalazła.

Odwróciła się do Nory.

– Jesteś pewna, że to…

Przerwał im nadjeżdżający powóz, stukot kopyt i turkot kół dudniły jej w uszach, kiedy się zatrzymał. Wysiadły z niego trzy roześmiane kobiety w pięknych jedwabnych sukniach lśniących jak klejnoty i w maskach niemal identycznych jak maska Hattie. Miały długie szyje, wąskie talie i szerokie uśmiechy i było widać, że są piękne.

Hattie nie była piękna.

Cofnęła się o krok, wciskając się w bok powozu.

– Cóż, teraz mam pewność, że to właściwe miejsce – powiedziała oschle Nora.

Hattie spojrzała na przyjaciółkę.

– Ale dlaczego one miałyby…

– A dlaczego ty?

– Ale one mogłyby mieć…

Kogo tylko by zechciały.

Nora zmierzyła ją wzrokiem, marszcząc ciemne brwi.

– Ty też byś mogła.

Nie była to prawda, oczywiście. Mężczyźni nie uganiali się za Hattie.

Och, lubili ją. W końcu pasjonowały ją statki, miała głowę do interesów i była dość bystra, żeby zabawiać ich rozmową w czasie kolacji czy balu. Ale kobietę, która wyglądała i mówiła tak jak ona, mężczyźni raczej klepali po ramieniu, niż porywali w namiętne objęcia. Stara dobra Hattie – nawet w czasie swojego pierwszego sezonu, choć wcale nie była stara.

Ale nie powiedziała tego wszystkiego i ciszę przerwała Nora.

– Może one też szukają czegoś… swobodnego. – Przyglądały się, jak kobiety pukają do drzwi pod Shelton Street 72, małe okienko otworzyło się i zamknęło, zanim drzwi powtórzyły ten rytuał, i kobiety znikły w środku, zostawiając ulicę na nowo w ciszy. – Może one też chcą kierować własnym losem.

Nad ich głowami zaświergotał słowik, a niemal w tej samej chwili odpowiedział mu drugi, z oddali.

Rok Hattie.

Kiwnęła głową.

– W takim razie w porządku.

Jej przyjaciółka się uśmiechnęła.

– W takim razie w porządku.

– Jesteś pewna, że nie chcesz wejść?

– A co miałabym tam robić? – spytała Nora ze śmiechem. – Nie ma tam nic dla mnie. Pomyślałam, że się przejadę, zobaczę, czy uda mi się pobić mój czas w okrążeniu Hyde Parku.

– Dwie godziny?

– Będę tutaj. – Nora przekrzywiła czapkę woźnicy i posłała Hattie uśmiech. – Miłej zabawy, milady.

Taki był właśnie plan Hattie, prawda? Bawić się w pierwszą noc reszty swojego życia, kiedy zamknie drzwi do przeszłości i weźmie przyszłość w swoje ręce. Kiwnęła głową do przyjaciółki i podeszła do budynku, nie odrywając wzroku od jego wielkich stalowych drzwi i maleńkiej szpary, która się odsłoniła, jak tylko Hattie zapukała, ukazując parę okolonych ciemną kredką, świdrujących oczu.

– Hasło?

– Regina.

Okienko się zamknęło. Drzwi się otworzyły. A Hattie weszła do środka.

Jej oczy potrzebowały chwili, żeby oswoić się z ciemnym wnętrzem budynku, które na tyle kontrastowało z jasno oświetlonym wejściem, że odruchowo sięgnęła do maski.

– Jeżeli pani ją zdejmie, nie będzie mogła pani zostać – padło ostrzeżenie z ust kobiety, która otworzyła jej drzwi, wysokiej, smukłej i pięknej, z ciemnymi włosami i jeszcze ciemniejszymi oczami, i najbardziej porcelanową cerą, jaką Hattie w życiu widziała.

Opuściła dłoń.

– Ja…

Kobieta się uśmiechnęła.

– Wiemy, kim pani jest, droga damo. Nazwiska nie są potrzebne. Pani anonimowość jest najważniejsza.

Hattie pomyślała, że chyba po raz pierwszy w życiu ktoś powiedział jej, że w jakimś sensie jest najważniejsza. I całkiem jej się to podobało.

– Och – odpowiedziała, z braku czegokolwiek innego do powiedzenia. – To bardzo miłe.

Kobieta się odwróciła i przecisnęła przez grubą kotarę do głównej poczekalni. Wtedy trzy kobiety, które Hattie widziała na zewnątrz, przerwały pogawędkę, żeby się jej przyjrzeć. Hattie ruszyła w stronę najbliższej wolnej kanapy, ale jej towarzyszka ją powstrzymała i skierowała do kolejnych drzwi.

– Tędy, droga pani.

Poszła za nią.

– Ale one przyszły przede mną.

Kolejny lekki uśmiech na pełnych wargach piękności.

– Nie były umówione.

Myśl o tym, że w takim miejscu można się pojawić bez zapowiedzi, oszołomiła Hattie. Bo taka rzecz musiała oznaczać, że ktoś w tym miejscu bywa – jak to by było, być kobietą, która nie tylko ma wstęp do tego przybytku, ale korzysta z niego regularnie? To by znaczyło, że sprawia jej to przyjemność.

Podniecenie dudniło w niej, gdy weszły do następnej sali, dużej i owalnej, bogato zdobionej ciemnoczerwonymi jedwabiami i złoceniami, mięsistymi niebieskimi aksamitami i srebrnymi paterami pełnymi czekoladek i ciasteczek.

Hattie zaburczało w brzuchu. Nie jadła w ciągu dnia, bo była za bardzo zdenerwowana.

Jej piękna opiekunka odwróciła się do niej.

– Miałaby pani ochotę na poczęstunek?

– Nie. Chciałabym mieć to już za sobą. – Jej oczy otworzyły się szeroko. – To znaczy… chciałam powiedzieć…

Kobieta się uśmiechnęła.

– Rozumiem. Proszę za mną.

Poszła za nią krętymi korytarzami budynku, który z zewnątrz zdawał się zwodniczo nieduży w stosunku do przestrzeni, jaką skrywał. Weszły po szerokich schodach i Hattie nie mogła się powstrzymać, żeby nie musnąć palcami jedwabnej okładziny ściennej w odcieniu ciemnego szafiru z wyhaftowanym srebrną nicią wzorem winorośli. Całe to miejsce ociekało luksusem i nie powinno jej to dziwić – przecież zapłaciła fortunę za przywilej wizyty.

Wtedy myślała, że płaci za dochowanie tajemnicy, nie za przepych. Wyglądało na to, że zapłaciła za obie te rzeczy.

Zerknęła na swoją towarzyszkę, gdy dotarły na szczyt schodów i weszły na dobrze oświetlony korytarz z mnóstwem zamkniętych drzwi.

– Pani jest Dahlią?

Właścicielką przybytku pod numerem 72. przy Shelton Street była tajemnicza kobieta, znana damom z arystokracji jedynie jako Dahlia. To z nią Hattie korespondowała, planując ten wieczór. To Dahlia zadała jej wiele pytań na temat jej pragnień i upodobań – pytań, na które Hattie z wypiekami na policzkach ledwie była w stanie odpowiedzieć. Bo przecież kobietom takim jak Hattie rzadko nadarzała się okazja odkrycia swoich pragnień czy posiadania upodobań.

Teraz miała upodobania.

Za tą myślą pojawił się obraz – mężczyzny w powozie, przystojnego w niemocy, a potem… przytomnego, niezaprzeczalnie pięknego. Te bursztynowe oczy, które taksowały i oceniały, które zdawały się przeszywać ją do samej duszy. Drganie jego mięśni, kiedy walczył z więzami. I pocałunek…

Pocałowała go.

Co ona sobie myślała?

W ogóle nie myślała.

A jednak… cieszyła się z tego wspomnienia, z echa jego gwałtownego wdechu, kiedy przycisnęła wargi do jego warg, z lekkiego pomruku, który rozległ się później, rozlewając się w niej głęboko – potwierdzenie, że poddał się jej pragnieniu. I stał się jej upodobaniem.

Jej policzki znów zrobiły się gorące. Odkaszlnęła i spojrzała na swoją opiekunkę, której pełne wargi unosiły się w tajemniczym uśmiechu.

– Jestem Zeva, milady. Dahlii nie ma dzisiaj, ale proszę się nie martwić – ciągnęła. – Jesteśmy przekonane, że wszystko się pani spodoba.

Zeva otworzyła drzwi i wpuściła Hattie do środka.

Serce zaczęło jej łomotać, gdy rozejrzała się po pokoju.

Z trudem przełknęła ślinę z powodu ściśniętego gardła, nie chcąc okazać zdenerwowania, choć to, co wcześniej było szalonym pomysłem, stawało się teraz realną perspektywą.

To nie był zwykły pokój. Była to sypialnia.

Pięknie urządzona sypialnia, z jedwabiami i satyną, i aksamitną kapą w żywym odcieniu błękitu, która lśniła na tle kunsztownie rzeźbionych kolumn głównego mebla, hebanowego łoża.

Fakt, że łóżka na ogół zajmowały centralne miejsce w sypialniach, wydał się Hattie nagle zupełnie nieistotny; była pewna, że nigdy w życiu nie widziała łóżka.

Co wyjaśniało, dlaczego nie mogła oderwać od niego wzroku.

– Czy jest jakiś problem, milady? – Nie można było nie usłyszeć rozbawienia w głosie Zevy.

– Nie! – odpowiedziała Hattie, ledwie rozpoznając pisk swego głosu, który zabrzmiał jak skowyt zarezerwowany wyłącznie dla psów. Odkaszlnęła, a gorset sukni wydał jej się nagle zdecydowanie za ciasny. Dotknęła go dłonią. – Nie. Nie. Wszystko jest idealne. Bardzo na to liczyłam. Jest dokładnie, jak planowałam. – Znów odkaszlnęła, nadal oszołomiona łożem. – Dziękuję.

– Chciałaby pani może pobyć chwilę sama, zanim przyjdzie do pani Nelson? – odezwała się z tyłu Zeva.

Nelson. Hattie odwróciła się do kobiety, słysząc męskie imię.

– Nelson? Jak bohater wojenny?

– Dokładnie. Jeden z naszych najlepszych.

– Przez „najlepszych” rozumie pani…

Ciemne brwi się uniosły.

– Poza cechami, o które pani prosiła, jest czarujący, doświadczony i nad wyraz kompetentny.

Nad wyraz kompetentny w łóżku.

Hattie zakrztusiła się piaskiem, którego – miała wrażenie – było pełne jej gardło.

– Rozumiem. Cóż. Czego więcej można chcieć?

Wargi Zevy się uniosły.

– Może przyda się pani parę chwil, żeby poczuć się swobodnie w pokoju…

Miała na myśli łóżko.

Kiwnęła w stronę sznurka na ścianie.

– …i proszę użyć dzwonka, gdy będzie pani gotowa.

Miała na myśli: gotowa do łóżka.

Hattie kiwnęła głową.

– Dobrze. Świetnie.

Zeva ulotniła się z pokoju, a ciche stuknięcie drzwi było jedynym dowodem, że kiedykolwiek się w nim znajdowała.

Hattie odetchnęła głęboko i stanęła przodem do pustego pokoju. W samotności mogła przyjrzeć się całej jego reszcie połyskującej złotej tapecie, obłożonemu pięknymi kaflami kominkowi i wielkim oknom, za którymi za dnia z pewnością rozciągał się widok na dachy Covent Garden, ale teraz, w nocy, zamieniały się w lustra odbijające blask świec pokoju i stojącą na jego środku Hattie.

Hattie. Gotową rozpocząć swoje nowe życie.

Podeszła do jednego dużego okna, starając się, na ile tylko mogła, ignorować swoje odbicie, skupiając się zamiast tego na otaczającej ją ciemności, bezkresnej jak jej plany. I pragnienia. Na decyzji, żeby przestać czekać, aż ojciec zda sobie sprawę z jej potencjału, i sięgnąć po to, czego chciała. Żeby udowodnić, że jest wystarczająco silna, wystarczająco bystra, wystarczająco wolna.

I może tylko trochę brawurowa.

Ale jak można dojść do sukcesu bez odrobiny brawury?

Ta brawura uchroni ją przed rolą żony jakiegoś przyzwoitego mężczyzny i sprawi, że ojciec nie będzie mógł jej odmówić tego, czego naprawdę pragnęła.

Własnych interesów. Własnego życia. Własnej przyszłości.

Wzięła głęboki oddech i odwróciła się do stojącego nieopodal stolika, zastawionego taką ilością przekąsek, jaką można by wykarmić całą armię: kanapek, koreczków i herbatników. Obok jedzenia czekały butelka szampana i dwa kieliszki. Nie powinna być zaskoczona – pytania o jej upodobania co do tego wieczoru były dość szczegółowe, ale poprosiła o taką ucztę nie tyle dlatego, że lubiła szampana i pyszne jedzenie – któż nie lubił? – ale dlatego, że wyobrażała sobie, że w to właśnie zaopatrzyłaby się na taką okazję kobieta doświadczona.

Więc stół był zastawiony dla dwojga, jakby chodziło o motel przy Great North Road, a pokój czekał na nowożeńców. Hattie uśmiechnęła się na tę naiwną, romantyczną myśl. Ale to była właśnie usługa sprzedawana przy Shelton Street 72. Fantazje wedle życzenia, zapłacone i dostarczone. Szampan i ciasteczka, i łoże z baldachimem.

Nagle bardzo niedorzeczne.

Roześmiała się nerwowo. Nie było mowy, żeby zjadła kanapkę czy ciastko. Jej wzburzony żołądek natychmiast by je zwrócił. Ale szampan – może tego właśnie jej potrzeba.

Nalała sobie kieliszek i wypiła go jak lemoniadę, a ciepło rozlało się w niej szybciej, niż się spodziewała. Ciepło i odwaga wystarczające do tego, żeby przejść przez pokój i użyć dzwonka. Żeby przywołać Nelsona. Nad wyraz kompetentnego Nelsona o imieniu wojennego bohatera.

Domyślała się, że nie było to najgorsze imię dla mężczyzny, który miał ją pozbawić dziewictwa.

Pociągnęła za sznurek – w pokoju nie było słychać dzwonka, ale zadźwięczał w jakimś odległym miejscu tego tajemniczego budynku, w którym – jak wyobrażała sobie Hattie – zastęp przystojnych mężczyzn czekał, żeby zademonstrować swoją wyjątkową kompetencję, jak konie gotowe do startu w wyścigu. Uśmiechnęła się na tę szaloną myśl, wyobrażając sobie Nelsona bez twarzy – w pełnym umundurowaniu i czapce admirała, z powodu braku lepszego pomysłu – który zrywa się na ten dźwięk i biegnie do niej, pokonując długimi nogami po dwa, może nawet trzy stopnie naraz, sapiąc z wysiłku.

W jakiej pozycji powinna na niego czekać? Stać przy oknie? Będzie chciał zobaczyć ją stojącą? Żeby ocenić sytuację? Nie zachwyciła jej ta myśl.

Pozostawał więc fotel przy kominku albo łóżko.

Bardzo wątpiła, że będzie chciał z nią konwersować. Właściwie nie była pewna, czy chce, żeby z nią konwersowano. To był przecież tylko środek do celu. Więc niech będzie łóżko.

Powinna się położyć? To wydawało jej się dość zuchwałe, ale, po prawdzie, chyba przekroczyła już granice zuchwałości w czasie pomiędzy wyszukaniem Shelton Street 72 parę miesięcy temu a wskoczeniem dzisiejszego wieczoru do powozu. Z pewnością nie przejmowała się zuchwałością, kiedy całowała mężczyznę w swoim powozie.

I przez jedną szaloną chwilę w jej stronę nie biegł admirał bez twarzy. Był to całkiem inny mężczyzna.

O pięknym obliczu. O idealnych rysach i bursztynowych oczach, i ciemnych brwiach, i wargach miększych, niż kiedykolwiek sobie wyobrażała.

Odkaszlnęła i odegnała tę myśl, powracając do nurtującego ją pytania. Leżenie wydawało jej się nieodpowiednie, podobnie jak siedzenie po turecku na łóżku. Może istnieje jakiś kompromis? Jakaś uwodzicielska figura?

Też coś. Hattie nigdy w życiu nie była uwodzicielska.

Przycupnęła w najsłabiej oświetlonym rogu łóżka i wygięła się do tyłu, obejmując kolumnę, żeby zachować równowagę, przywarła do niej, chcąc wyglądać jak kobieta, dla której te rzeczy są chlebem powszednim. Jak uwodzicielka, która zna swoje pragnienia i upodobania. Jak ktoś, kto rozumie zwroty takie jak: nad wyraz kompetentny w łóżku.

Aż raptem drzwi się otworzyły, a jej dudniło serce, gdy do środka wchodziła ciemna postać. Mężczyzna nie miał na sobie munduru ani czapki admirała. Ani stroju choć odrobinę eleganckiego. Był ubrany w czerń. Niezmierzoną ilość czerni.

Znalazł się w środku, a światło zalało jego idealną twarz ciepłym, złocistym blaskiem.

Serce jej stanęło i wyprostowała się, balansując przy zmianie pozycji tak, że omal nie spadła z łóżka.

Poruszał się z wyjątkowym wdziękiem, jakby godzinę wcześniej nie leżał nieprzytomny w jej powozie. Jakby go z niego nie wyrzuciła.

Zmierzyła go wzrokiem, szukając zadrapań i sińców, bolesnych po upadku miejsc. Nie miał ich.

Przełknęła ślinę, ciesząc się ze słabego światła.

– Pan nie jest Nelsonem.

Nie odpowiedział. Drzwi się za nim zamknęły.

Byli sami.

4

Powinna być jak igła w stogu siana.

Powinna się rozpłynąć w powietrzu.

Być jak tysiące kobiet, w tysiącach powozów, sunących jak skorpiony przez ciemne zakamarki Londynu, niewidzialne dla zwykłych mężczyzn ze zwykłego świata.

I tak by się stało, ale Whit nie należał do zwykłych mężczyzn. Szef gangu Bitnych Bękartów z Covent Garden był królem londyńskiego półświatka z kryjącą się w mroku armią szpiegów – i na jego terenie nie działo się nic bez jego wiedzy. Dla jego siatki informatorów odnalezienie czarnego powozu w środku nocy to była bułka z masłem.

Śledzili go, zanim Whit pofatygował się na dachy. Odnaleźli powóz, wiedząc, że tej informacji potrzebuje. Towar ze statków przepadł, ci, którzy go strzegli, zostali zaatakowani, ale przeżyli. Napastnicy rozproszyli się. Nierozpoznani.

Ale nie na długo.

Kobieta doprowadzi go do wroga, wroga, którego Bękarci szukali od miesięcy.

Jeśli Whit się nie mylił, wroga, którego znali od lat.

Nie zaszkodziło, że jego chłopcy zawsze mieli na oku wejścia do burdeli. Ostatecznie, brat chronił siostrę – nawet jeśli rzeczona siostra miała dość władzy, żeby rzucić miasto na kolana. Nawet jeśli siostra ukrywała się przed jedyną osobą, która mogła ją tej władzy pozbawić.

Whit bez trudu poruszał się po budynku, minął Zevę, zatrzymując się tylko na chwilę, żeby ustalić, gdzie przebywa kobieta, której imienia Zeva mu nie poda. Wiedział, że tak będzie. Dom przy Shelton 72 zawdzięczał swoją renomę temu, że bezwzględnie dochowywano tam dyskrecji; sekretów nie zdradzano nikomu, nawet Bitnym Bękartom.

Dlatego też nie naciskał na Zevę. Przeszedł obok, nie przejmując się, gdy zaskoczona, w milczeniu uniosła ciemne brwi. Teraz nie mogła mówić. Zeva należała do najlepszych żołnierzy i sekrety wyjawiała tylko chlebodawcy. I kiedy Grace – znana Londynowi pod imieniem Dahlia – obejmie z powrotem należne jej miejsce jako pani tego przybytku, dowie się z pewnością wszystkiego. I nie zawaha się zadawać pytań.

Nikt nie był tak niezmordowanie ciekawski jak własna siostra.

Na razie jednak Grace nie było i nie mogła go dręczyć. Pozostawała jedynie tajemnicza kobieta z powozu, z cennymi informacjami, ostatni element zegarmistrzowskiego mechanizmu, który zamierzał uruchomić. Sprężyna, którą należało naciągnąć. Znała imiona ludzi, którzy zagarnęli jego ładunek. Strzelali do jego chłopców. Nazwiska ludzi, którzy okradali Bękartów.

Nazwiska ludzi, którzy pracowali dla jego pozostającego w oddaleniu brata. Jego wroga. I oto pojawiła się tu, w budynku należącym do jego siostry, na terytorium, którego panem był sam Whit.

Czekała na mężczyznę, który miał jej dać przyjemność.

Starał się nie zwracać uwagi na falę podniecenia, jaka zalała go na tę myśl, oraz irytację, jaka po niej nastąpiła. Potrzebował jej do interesów, nie – przyjemności.

Nadeszła pora, żeby przystąpić do interesu.

Zobaczył ją, gdy tylko wszedł, siedzącą na krawędzi łóżka, trzymającą kurczowo w mętnawym świetle kolumienkę baldachimu. Kiedy zamykał drzwi za sobą, pomyślał mimo woli, że siedząc tutaj, w jednym z najdroższych burdeli w mieście, przeznaczonym dla kobiet o wyrafinowanych gustach i zapewniającym całkowitą dyskrecję – ta kobieta nie mogła wydawać się bardziej nie na miejscu.

A powinna czuć się jak u siebie, zważywszy, że w powozie ocuciła go, konwersowała z nim, jakby byli znajomymi, którzy spotkali się na spacerze, a potem wypchnęła w biegu na ulicę.

Pocałowawszy wcześniej.

To, że jechała właśnie tutaj, pasowało znakomicie do tej szalonej nocy.

Ale był w tym jakiś zgrzyt.

Nie była nim suknia z pysznego jedwabiu, rozlewającego się w mroku wzburzonymi turkusowymi falami spódnic, bez wątpienia dzieło znakomitej krawcowej. Ani pasujące do sukni pantofelki, których czubki wystawały spod kraju spódnicy.

Ani połyskliwy gorset obejmujący i podkreślający pociągające okrągłości jej ciała – nie, to wszystko pasowało świetnie do Shelton.

To nawet nie był zarys jej twarzy – ledwie widocznej w mroku, na tyle jednak wyraźnej, że dostrzegł jej rozwarte ze zdumienia usta. Innego mężczyznę te otwarte usta mogłyby rozbawić, Whit miał jednak więcej rozumu.

Znał ich smak. Pamiętał, jak jej pełne wargi miękną i ustępują.

Przy Shelton 72 nie brakowało ciał o bujnych kształtach, pełnych ust i kobiet, które potrafiły ich używać.

Ale ta kobieta tego nie potrafiła. Sztywna jak kamień, uczepiła się rozpaczliwie kolumienki przy łóżku, aż jej palce zbielały; w drugiej ręce trzymała pusty kieliszek do szampana. Przechylała się nienaturalnie i wyraźnie nie czuła u siebie.

Wrażenie pogłębiło się, kiedy wyprostowała się jak struna, mówiąc:

– Pan wybaczy, sir, ale czekam na kogoś.

– Mmm. – Oparł się o drzwi, krzyżując ręce na piersi, żałując, że jej twarz jest w cieniu. – Na Nelsona.

Skinęła sztywno głową.

– Owszem. A jako że nim nie jesteś…

– Skąd wiesz?

Cisza. Whit z trudem powstrzymał uśmiech. Niemal słyszał jej panikę. Zaraz się podda, a on zyska przewagę. Za chwilę poda mu wszelkie informację, jakie będzie chciał, niczym dziecko zwabione cukierkami.

Tyle że powiedziała:

– Nie spełniasz wymagań z mojej listy.

Co, do diabła? Wymagania?

Cudem udało mu się nie zadać tego pytania wprost. Gaduła i tak mówiła dalej.

– Prosiłam wyraźnie o kogoś mniej…

Głos jej zamarł, a Whit stwierdził, że zrobiłby wszystko, żeby usłyszeć całe zdanie. Kiedy machnęła ręką w jego stronę, nie zdołał się powstrzymać.

– Mniej…?

Skrzywiła się.

– Dokładnie tak. Mniej.

Coś podejrzanie przypominającego dumę wezbrało w jego piersi; wysunął ją naprzód, pozwalając zapaść ciszy.

– Nie jesteś mniej – powiedziała. – Jesteś więcej. Jesteś bardzo. Dlatego wyrzuciłam cię wcześniej z powozu; przepraszam za to, tak przy okazji. Mam nadzieję, że nie potłukłeś się zanadto, upadając.

Puścił tę ostatnią uwagę mimo uszu.

– Bardzo co?

Znowu machnęła ręką.

– Bardzo wszystko. – Sięgnęła w głąb obszernej spódnicy i wydobyła z niej kartkę papieru; studiowała ją przez chwilę. – Średniego wzrostu. Średniej budowy. – Podniosła go, oceniając go otwarcie. – Ani jedno, ani drugie do ciebie nie pasuje.

Z tego powodu nie musiała czuć się rozczarowana. Co jeszcze było na tej liście?

– Nie zdałam sobie sprawy, jaki jesteś wielki, kiedy się spotkaliśmy poprzednio.

– Tak to nazywasz? Spotkanie?

Przechyliła głowę w zamyśleniu.

– Masz lepsze określenie?

– Napad.

Otworzyła szeroko oczy pod maską i podniosła się; w powozie nie wyobrażał sobie, że jest tak wysoka.

– Ja cię nie napadłam!

Nieprawda, oczywiście. Wszystko w niej go atakowało, od bujnych kształtów po blask oczu, migotliwy materiał sukni, zapach migdałów – jakby właśnie wyszła z kuchni, gdzie pieczono ciasto.

Czuł się napadnięty od momentu, kiedy otworzył oczy w powozie i znalazł ją, paplającą zapamiętale o urodzinach, planach i Roku Hattie.

– Hattie. – Nie zamierzał tego powiedzieć. A już na pewno nie myślał, że powiedzenie tego sprawi mu przyjemność.

Jej oczy pod maską stały się niemożliwie wielkie.

– Skąd znasz moje imię? – zapytała przerażona i wściekła. – Sądziłam, że to miejsce szczyci się dyskrecją?

– Co to jest Rok Hattie?

Przypomniała sobie – wcześniej podała mu swoje imię. Po chwili zapytała:

– A co cię to obchodzi?

Nie był pewien odpowiedzi, więc ją przemilczał.

Nie pozwoliła ciszy trwać; zaczynał odkrywać, że to u niej zwykłe zachowanie.

– Przypuszczam, że nie podasz mi swojego imienia? Wiem, że nie jesteś Nelsonem.

– Bo jestem za bardzo, żeby być Nelsonem.

– Ponieważ nie spełniasz moich oczekiwań. Jesteś za szeroki w ramionach, masz za długie nogi, nie jesteś czarujący i z pewnością nie jesteś miły.

– Miałaś oczekiwania odpowiednie dla psa, nie pieprzenia.

Nie dała się sprowokować.

– A jeszcze nie doszliśmy do twojej twarzy.

Co, do diabła, było nie tak z jego twarzą? Przez trzydzieści jeden lat nikt się na nią nie skarżył, a ta dzikuska miała to zmienić?

– Mojej twarzy.

– Tak jest. – Te słowa uderzały jak rozpędzony powóz. – Chciałam twarzy, która by nie była taka…

Whit zamienił się w słuch. Teraz ta kobieta uznała za stosowne zamilknąć?

Pokręciła głową, a on stłumił przekleństwo.

– Mniejsza o to. Ważne, że nie zamawiałam ciebie i cię nie napadłam. Nie mam nic wspólnego z tym, że znalazłeś się nieprzytomny w moim powozie. Chociaż, prawdę mówiąc, zaczynam podejrzewać, że jesteś człowiekiem, który mógłby zasługiwać na cios w głowę.

– Nie sądzę, żebyś brała udział w napadzie.

– Dobrze, bo nie brałam.

– Kto brał?

Cisza.

– Nie wiem.

Kłamstwo.

Osłaniała kogoś. Powóz należał do kogoś, komu ufała, inaczej nie wzięłaby go, żeby tutaj przyjechać. Ojciec? Nie, niemożliwe. Nawet ta wariatka nie kazałaby się zawieźć powozem ojca do burdelu w sercu Covent Garden. Woźnice gadają.

Kochanek? Przez krótką chwilę rozważał możliwość, że nie tylko pracuje z jego wrogiem, ale także z nim śpi. Whitowi nie podobał się niesmak, jaki odczuł na tę myśl, opamiętał się jednak.

Nie. Nie kochanek. Nie trafiłaby do burdelu, gdyby miała kochanka. Nie pocałowałaby Whita, gdyby miała kochanka.

A pocałowała go – miękkimi, słodkimi, niedoświadczonymi ustami.

Kochanka nie było. Ale pozostała wierna wrogowi.

– Myślę, że wiesz, kto mnie związał w tym powozie, Hattie – powiedział cicho, zbliżając się do niej; czuł wzrastające podniecenie – kobieta była niemal jego wzrostu, jej pierś wznosiła się i opadała w nierównym rytmie ponad linią dekoltu, mięśnie szyi poruszały się, kiedy go słuchała. – I myślę, że wiesz, że chcę mieć jego imię.

Zmrużyła oczy w mroku.

– To groźba? – Nie odpowiedział; w ciszy wydawała się uspokajać, jej oddech wyrównał się, cofnęła ramiona, prostując się. – Nie lubię gróźb. To już drugi raz, kiedy zakłócasz mój wieczór, sir. Lepiej by było, gdybyś zechciał pamiętać, że to ja ocaliłam wcześniej twoją skórę.

Stała przed nim teraz inna kobieta.

– O mało mnie nie zabiłaś.

Parsknęła z pogardą.

– Błagam. Świetnie sobie poradziłeś. Widziałam, jak wypadałeś z powozu; to raczej nie był pierwszy raz, kiedy cię to spotkało. – Przerwała. – Mam rację, prawda?

– To nie znaczy, że chcę uczynić z tego nawyk.

– Rzecz w tym, że beze mnie zginąłbyś w jakimś rowie. Rozsądny dżentelmen podziękowałby mi grzecznie w tym momencie i poszedł sobie.

– Nieszczęśliwie się zatem składa, bo taki nie jestem.

– Rozsądny?

– Nie jestem dżentelmenem.

Zachichotała zaskoczona.

– Cóż, jako że jesteśmy obecnie w burdelu, chyba żadne z nas nie może pretendować do tytułu dżentelmena czy damy.

– To nie figurowało na liście twoich wymagań?

– Och, tak. Ale spodziewałam się raczej pozornego niż prawdziwego dżentelmeństwa. Ale to mi się właśnie nie podoba; mam plany, do diabła z pozorami, i nie pozwolę ci ich zniszczyć.

– Plany, o których mówiłaś, zanim wyrzuciłaś mnie z powozu.

– Nie wyrzuciłam cię. – Milczał, więc dodała: – No, dobrze, wyrzuciłam cię. Ale nic ci się nie stało.

– Nie dzięki tobie.

– Nie mam informacji, której się domagasz.

– Nie wierzę ci.

Otworzyła usta. Zamknęła je.

– Jakie to niegrzeczne.

– Zdejmij maskę.

– Nie.

Usta mu drgnęły na tę nieustępliwą odpowiedź.

– Co to jest Rok Hattie?

Podniosła brodę wyzywająco, ale milczała. Whit mruknął cicho i przeszedł przez pokój po szampana, a potem wrócił, żeby napełnić jej kieliszek. Odstawił butelkę na miejsce i oparł się o parapet, przyglądając się, jak dziewczyna porusza się niespokojnie.

Była w ciągłym ruchu, wygładzając spódnice albo bawiąc się rękawem. Chłonął łapczywie widok jej długiej sukni, ukrywającej obfite kształty, a w nich obietnicę, której spełnienia pragnąłby każdy mężczyzna. Światło świec nadawało jej skórze złotawy odcień. To nie była kobieta, która piła herbatę. To była kobieta, która żywiła się blaskiem słońca.

Miała pieniądze, oczywiście. I władzę. Kobieta potrzebowała jednego i drugiego, żeby uzyskać wstęp na Shelton 72 – nawet znalezienie tego miejsca nie było łatwe i wymagało siatki znajomości. Mogłaby chcieć tu się znaleźć z tysiąca powodów i Whit znał je wszystkie. Nuda, niezadowolenie, żądza przygód. Ale nie widział tego w Hattie. Nie była impulsywna – miała dość lat, żeby wiedzieć, czego chce i dokonać wyborów. Nie była też prostaczką czy dyletantką.

Ruszył w jej stronę. Powoli. Stanowczo.

Zesztywniała. Zacisnęła palce na kartce papieru.

– Nie dam się zastraszyć.

– Okradł mnie, a ja chcę odzyskać swoją własność.

Ale to nie wszystko.

Był na tyle blisko, że mógł jej dotknąć. Na tyle blisko, że mógł ocenić jej wzrost, na który wcześniej zwrócił uwagę, a który niemal dorównywał jego wzrostowi. Na tyle blisko, żeby widzieć jej oczy, ciemne pod maską, utkwione w jego twarzy. Na tyle blisko, żeby owionął go zapach migdałów.

– Cokolwiek to jest. – Wyprostowała się ponownie. – Dopilnuję, żeby do ciebie wróciło.

Cztery transporty. Trzech ludzi podziurawionych kulami. A dzisiaj jeszcze stracił noże, które niezwykle cenił. Więcej, niż dałoby się kiedykolwiek zwrócić.

Pokręcił głową.

– To niemożliwe. Żądam imienia.

Zirytowało ją jego powątpiewanie.

– Wybacz, ale ja nigdy nie zawodzę.

Inny mężczyzna może by się roześmiał na te słowa. Ale Whit usłyszał w nich szczerość. Jaki był jej udział w tym bałaganie? Zapytał, nie mogąc się powstrzymać:

– Co to jest Rok Hattie?

– Jeśli ci powiem, zostawisz mnie w spokoju?

Nie. Tego nie powiedział.

W ciszy wciągnęła głęboko powietrze, najwyraźniej rozważając możliwości. A potem dodała:

– To jest dokładnie to, co mówią te słowa. To mój rok. Rok, który uważam za swój.

– W jaki sposób?

– Mam czteropunktowy plan, według którego chcę pokierować swoim losem.

Uniósł brwi.

– Cztery punkty.

Podniosła dłoń, odliczając punkty na swoich długich, obleczonych w rękawiczki palcach.

– Firma. Dom. Majątek. Przyszłość. – Urwała. – Jeśli powiesz mi, co dokładnie ci ukradziono, dopilnuję, żeby ci to zwrócono, i będziemy mogli w spokoju zająć się własnym życiem, nie wchodząc sobie w drogę.

– Firma. Dom. Majątek. Przyszłość – powtórzył. – W jakiej kolejności?

Przechyliła głowę.

– Jaka okaże się możliwa.

– Jaki rodzaj interesu? – Whit miał dużo pieniędzy i mógł jej pomóc we wszelkiego rodzaju interesach… w zamian za informację, jakiej żądał.

Milczała, posyłając mu nieufne spojrzenie. Pewnie miała ambicje w dziedzinie krawiectwa czy kapelusznictwa; jedno i drugie mogło dać jej dom, ale nie fortunę. Ale czy nie odpowiedniejsza dla niej byłaby rola żony i matki w jakiejś wiejskiej posiadłości?

Właśnie to, a nie wymienione cztery punkty, wydawało się sensowne w kontekście burdelu przy Shelton 72. Wskazał kartkę, którą ściskała w dłoni.

– Czego spodziewałaś się po Nelsonie, inwestycji?

Zachichotała cicho.

– Coś w tym rodzaju.

– W jakim rodzaju?

– Jest piąty punkt – powiedziała.

Zegar w korytarzu wybił godzinę, głośno i dźwięcznie i Whit, nie myśląc, wyciągnął zegarki i sprawdził oba, po czym schował je do kieszeni.

– Jakiż to punkt?

Śledziła wzrokiem jego ruchy.

– Czas się zgadza? – Usłyszał kpinę w jej głosie.

– Tak. Jest jedenasta.

– Na obu?

– Jaki jest piąty punkt?

Zarumieniła się, a ciekawość Whita co do tej dziwnej kobiety stała się nie do zniesienia.

– Ciało – odparła po chwili, głosem jasnym i czystym, jak dźwięk zegara za drzwiami.

Kiedy Whit miał siedemnaście lat, zszedł kiedyś z ringu, zataczając się po walce, która trwała zbyt długo, z przeciwnikiem, który był dla niego za wielki. Był ogłuszony wrzaskami tłumu, zachwycony ciężkimi ciosami, które otrzymał. Oprzytomniał w jakimś zaułku za magazynami i wciągając zimne powietrze w płuca, wyobrażał sobie, że jest wszędzie, tylko nie w klubie bokserskim Covent Garden.

Drzwi za nim otworzyły się i zamknęły; podeszła do niego kobieta z płócienną ściereczką. Powiedziała, że zmyje krew z jego twarzy. Łagodne słowa i delikatny dotyk sprawiły mu największą przyjemność, jakiej doznał w życiu.

Do momentu, kiedy usłyszał, jak Hattie wymawia słowo: ciało.

Zaśmiała się nerwowo.

– Przypuszczam, że to raczej pierwszy punkt na liście, jako że ma podstawowe znaczenie wobec pozostałych punktów.

Ciało.

– Wyjaśnij. – To zabrzmiało bardziej jak warknięcie.

Wydawała się rozważać sytuację, w której tego nie wyjaśni, jakby mógł bez tego pozwolić jej odejść. Musiała to sobie uświadomić, bo w końcu odezwała się:

– Są dwa powody.

Czekał.

– Niektóre kobiety przez całe życie czekają na małżeństwo.

– A ty nie?

Pokręciła głową.

– Może kiedyś przyjęłabym je z radością… – Głos jej zamarł, a Whit wstrzymał oddech, czekając na jej następne słowa. Wzruszyła ramieniem. – Jutro kończę dwadzieścia dziewięć lat. Wobec tego jestem jedynie posagiem i niczym więcej.

Whit nie uwierzył jej ani przez chwilę.

– Nie chcę być posagiem. – Spojrzała na niego. Nie chcę być towarem. Chcę należeć do siebie. Dokonywać samodzielnych wyborów.

– Firma. Dom. Majątek. Przyszłość – powiedział.

Uśmiechnęła się szeroko, triumfalnie, ukazując ten piekielny dołeczek, a on nie mógł się powstrzymać, żeby nie utkwić wzroku w jej wargach, których smak tak dobrze zapamiętał. Poruszyły się znowu.

– Jest tylko jeden sposób, żeby sobie zapewnić swobodę wyboru. – Zamilkła. – Pozbyć się jedynej rzeczy, która jest we mnie w cenie. Wtedy będę panią siebie. Wtedy wygram.

– Przyszłaś tu, żeby… – Urwał, znając odpowiedź. Pragnął, żeby ona to powiedziała.

Chciał to usłyszeć.

Zarumieniała się. A potem oznajmiła dumnie:

– Pozbawić się dziewictwa.

To było jak śpiew w jego uszach.

A ta kobieta w jakiś sposób zdołała się roześmiać.

– Cóż, sama nie mogę tego zrobić, rzecz jasna. To raczej przenośnia. Nelson miał się tym zająć.

Pozwolił, żeby cisza trwała chwilę, podczas gdy usiłował zapanować nad myślami.

– Pozbywasz się dziewictwa i żyjesz tak, jak ci się podoba.

– Właśnie! – Wydawała się zachwycona, że ktoś to zrozumiał.

– A jaki jest drugi powód?

Znowu zalała się rumieńcem. Kim była ta kobieta, śmiała i rumieniąca się co chwila?

– Sądzę… – przerwała. Odchrząknęła. – Sądzę, że chcę tego.

Chryste.

Mogłaby powiedzieć tysiąc rzeczy, których się spodziewał. Takich, które by go nie poruszyły, nie odebrały spokoju. A zamiast tego podała powód tak uczciwy, że chcąc nie chcąc, poczuł się wzruszony.

I zapragnął coś zrobić.

Uciął to, zanim się zaczęło, stłumił pożądanie, wsunął rękę, którą ku niej wyciągał, do kieszeni i z papierowej torebeczki wydobył cukierka. Wsunął go do ust; miód z cytryną rozlały się na jego języku.

Wszystko, byle odwrócić uwagę od jej słów.

„Chcę tego”.

Hattie zerknęła na torebeczkę.

– Cukierki?

Spojrzał na nie. Mruknął potwierdzająco.

Przechyliła głowę.

– Wiesz, nie powinieneś jeść słodyczy, jeśli nie zamierzasz się nimi dzielić.

Mruknął ponownie. Wyciągnął torebeczkę w jej stronę.

– Nie, dziękuję – uśmiechnęła się.

– Dlaczego więc prosiłaś?

I znowu uśmiech.

– Nie prosiłam o cukierka. Prosiłam, żeby mi go zaoferowano. A to całkiem co innego.

Jakże była denerwująca. I fascynująca. Ale on nie miał czasu, żeby się nią fascynować.

Schował cukierki do kieszeni, starając się skupić na cytrynie, cierpkiej, słodkiej przyjemności – jednej z niewielu, na jakie sobie pozwalał. Próbował odsuwać od siebie fakt, że to nie cytryny pożądał w tej chwili.

Starał się nie myśleć o migdałach.

Musiał wyciągnąć z niej to, co wiedziała. I o to chodziło. Wiedziała, kto strzelał do jego ludzi. Kto kradł jego ładunki. Mogła potwierdzić tożsamość wroga. Zrobi, co trzeba, żeby z niej to wydobyć.

– Nie powiesz mi, że nie mam racji? – zapytała.

– Racji co do czego?

– Racji, że chcę to… – Zamilkła na chwilę, a Whita ogarnął blady strach, że ona znowu to powie. Kiedy ta kobieta to mówiła, mężczyzna miał ochotę wypełnić przestrzeń między maleńkimi dwiema literkami całym mnóstwem nieprzyzwoitych i podniecających rzeczy. – …Zbadać.

Dobry Boże. To było gorsze.

– Nie powiem ci, że nie masz racji.

– Dlaczego?

Nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział. Nie należało tego mówić. Należało ją tu zostawić, pójść za nią do domu i poczekać, aż wyjawi prawdę. Bo ta kobieta nie potrafiła utrzymać niczego w sekrecie. Była na to o wiele za uczciwa. Była na tyle uczciwa, żeby sprawiać kłopoty.

Ale powiedział, tak czy inaczej.

– Ponieważ powinnaś to zbadać. Powinnaś zbadać i odkryć całą siebie i każdy cal rozkoszy, a potem ułożyć swoją przyszłość. – Rozchyliła usta, kiedy do niej podszedł, wypowiadając więcej słów niż przy jakiejkolwiek innej kobiecie w ciągu całego życia.