Płacz niezrozumianych sugestii - P.T. Kanarski - ebook

Płacz niezrozumianych sugestii ebook

P.T. Kanarski

0,0

Opis

Tom i Dagmara poznają się, wykłócając się w antykwariacie o jedyny egzemplarz Karmazynowych leków - płyty Stankovicza, mało znanego serbskiego poety i muzyka. Wbrew początkowej niechęci, niespodziewanie twórczość ulubionego artysty wiąże ich ze sobą. Wkrótce wyruszają w spontaniczną podróż do miejscowości Tornak, gdzie ponoć znajduje się grób Stanko.
I może byłaby to tylko prosta opowieść o dwojgu ludzi połączonych wspólną pasją, gdyby nie osobliwe sny, nawiedzające Toma każdej nocy... i te przedziwne wiersze Stankovicza...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 174

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




P.T. Kanarski
Płacz niezrozumianych sugestii
© Copyright by P.T. Kanarski 2012Projekt okładki: Agnieszka Wachnik
ISBN 978-83-7564-376-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

OD WYDAWCY

Jako profesjonalny wydawca i człowiek, który ponad wszystko poważnie traktuje swoje obowiązki, jednocześnie oddzielając wyraźnie życie zawodowe od prywatnego, nie powinienem zdecydowanie napisać takiego wstępu do żadnej z wydawanej przeze mnie książek. Jednakże biorąc pod uwagę planowany jej nakład i fakt, że na pewno żaden z moich aktualnych, jak i przyszłych potencjalnych klientów jej nie przeczyta, mogę spokojnie napisać sobie to, na co akurat mam ochotę, i mieć głęboko w nosie fakt, że zostanę posądzony o prywatę, jak i fakt, że przy kolejnych wydawanych pozycjach mógłbym być posądzony, że nie dbam wystarczająco o interesy innych pisarzy, co skutkowałoby zapewne konieczność godzenia się na gorsze warunki finansowe, żeby w ogóle coś jeszcze móc w życiu wydać.

Witam zatem wszystkich miłośników lub przyszłych miłośników talentu mojego kumpla, dobrego znajomego, ha – przyjaciela nawet mogę chyba śmiało powiedzieć, któremu postanowiłem pomóc w wydaniu tej książki. Co więcej, jest to pierwsza książka, na której postanowiłem nie zarabiać. Ba, postanowiłem dołożyć do niej, i to niemało, żeby mogła ujrzeć światło dzienne. No, chociaż w tym przypadku nie jest to oczywiste. Bardziej pasowałoby w jej przypadku mówić raczej o świetle nocnym lub mrocznym chociaż.

Dlaczego to robię i dlaczego zaangażowałem się w ten projekt – spytacie zapewne. Bo warto – odpowiadam Wam. Naprawdę warto. Jestem o tym przekonany, chociaż czytałem tylko fragmenty tej książki. Niewielkie fragmenty. Kilka stron zaledwie, ale to mi wystarczyło. Ale do rzeczy.

Także raz jeszcze zaczynając – z niezmierną radością, podnieceniem i lekkim drżeniem kącików ust oddaję do Waszych rąk, Drodzy Czytelnicy, pierwszą pełną powieść tego autora. Wydanie pierwsze, które z pewnością za kilkadziesiąt lat będzie rynkowym białym krukiem, a jego cena, na aukcjach internetowych lub innych aukcjach, których form jeszcze teraz nie jesteśmy w stanie nawet sobie wyimaginować, będzie osiągać kosmiczne wartości. No chyba że się mylę i cena ta będzie li tylko ceną za wagę książki. Chociaż mało prawdopodobne, żeby za kilkadziesiąt lat komuś jeszcze chciało się bawić w skupowanie makulatury. Także skoro nie jesteśmy w stanie ekstrapolować i określić przybliżonej wartości tej pozycji za kilkadziesiąt lat, to nie róbmy tego po prostu wcale. Bo i po co. Takie rozważania są bez sensu. Właściwie powinienem wykasować to wszystko, co do tej pory napisałem, ale klawiszy deletei backspacenie lubię dotykać z założenia. I nie zamierzam tego robić także i w tym przypadku. Dla mnie te klawisze parzą. Wiecie, taka początkująca nerwica natręctw.

Także zaczynając po raz kolejny raz jeszcze, właśnie staliście się ekskluzywnymi posiadaczami limitowanego wydawnictwa. Założeniem autora było dotarcie do jak najmniejszej liczby odbiorców. Tłumaczy on to zżyciem ze swoimi postaciami i niechęcią do dzielenia się nimi z innymi osobnikami tego zakłamanego, zawistnego i chciwego świata zwanego popularnie Ziemią.

Ze swojej strony powiem jednak, że skoro już macie w rękach swych tę książkę, to przeczytajcie ją uważnie ze dwa, trzy razy chociaż. Autor gwarantuje, że za każdym razem odkryjecie w niej coś nowego i intrygującego. No chyba że jesteście wyjątkowo błyskotliwi i inteligentni. Wtedy rzeczywiście wystarczy jednokrotne jej przeczytanie. No, ale na cuda to ja już w swoim wieku i z posiadanym doświadczeniem życiowym nie liczę, także z pewnością nastawiajcie się na kilkukrotne przeczytanie.

Także reasumując, ze swojej strony życzę Wam dobrej zabawy, o ile jest to możliwe podczas obcowania z literaturą tego typu. Mam jednocześnie nadzieję, w przeciwieństwie do innych wydawanych przeze mnie pozycji, że nikt z Was nie znajdzie w tej książce jakichkolwiek analogii do swojego życia czy też snów.

Jeśli uznacie, że niezbyt Wam się podoba to, co autor w niej zawarł, to dla Waszego dobra radzę mu tego nie mówić, bo popatrzy na Was z pogardą lub obdarzy szyderczym śmiechem. W skrajnych przypadkach może się zamknąć w sobie na Was.

Jeszcze raz życzę udanej lektury, o ile w ogóle coś takiego jest możliwe. Zresztą nawet brzmi to banalnie. Zbyt książkowo. Ale co tam. Startujmy zatem. Trzy, dwa, jeden, zero, minus jeden.

Steven Frost

Ps. Jakakolwiek zbieżność jakichkolwiek nazwisk jest z zamierzenia jak najbardziej przypadkowa.

Wszystkim Istotnym za wspólne przeżywanie radości i dzielenie sięświatem i Tym, którzy odkryli go przede mną, szczególnie.

I Tobie, Największa Ślicznoto na Świecie, zwłaszcza.

OD AUTORA

Wszelkie podobieństwo do osób, które stanęły na mojej drodze lub które na niej staną, jest zupełnie przypadkowe. Przynajmniej takie się autorowi wydaje. Aczkolwiek należy zaznaczyć, iż prawdopodobnie autor jeszcze spotka kogoś nowego w swoim życiu, do którego podobieństwo może być trochę bardziej niż przypadkowe. Lub takie wydawać się tylko może. Więc pierwsze zdanie może okazać się ostatecznie nieprawdą. Ale ręczyć też za to nie można. Także powyższy wstęp może w bliższej lub dalszej przyszłości okazać się li tylko kilkoma niepotrzebnymi zdaniami, ale zawsze w jakiś sposób wypełniającymi wstęp od autora, który w każdej szanującej się pozycji znaleźć się powinien.

Podobnie jest z podobieństwem (brzmi to zgoła bezsensownie, ale akurat tu pasuje do kontekstu całości, o ile o jakiejś sensownej całości w tym przypadku można mówić czy chociażby marzyć o takowej) do sytuacji, które miały miejsce na łamach niniejszej książki. Również one są przypadkowe. No chyba że za czas jakiś komuś coś podobnego się wydarzy lub wydarzyło się już bez wiedzy autora. Acz wątpić w to mocno należy, chociaż w dzisiejszych czasach wszystko się zdarzyć może i nic już autora nie zdziwi ani nawet nie wprowadzi w stan bardzo lekkiego, wręcz niezauważalnego zaskoczenia, objawiającego się jedynie lekkim uniesieniem lewej brwi minimalnie do góry.

Co do podobieństwa snów, to jest z tym większy problem. Bo czyż wszyscy nie mamy takich dziwnych snów, tylko boimy się przyznać, że je mamy?

No jest jeszcze opcja, że staramy się ich nie pamiętać, albo zwyczajnie nie jesteśmy w stanie zapamiętać tego, co nam się śniło. Ale na brak umiejętności zapamiętywania lub zapominanie własnych snów nic już autor nie poradzi… jamen – dla wierzących; hough – dla reszty irokezów.

Aha, mój wydawca powiedział, żebym powiedział, w jakim celu tę książkę napisałem. Z banalnego powodu. Zawsze chciałem coś takiego przeczytać i móc do czegoś takiego często wracać, a nigdzie nie mogłem do tej pory czegoś takiego znaleźć.

A oczy moje nie chciały na to patrzeć

A uszy moje słuchać przestały

A ręce moje wstydziły się za siebie

A nozdrza moje nie mogły wychwycić żadnej woni

A nogi moje potykały się umyślnie

A sumienie gryzło się głęboko do środka

A organy wewnętrzne powiedziały sobie dość

Tylko sny były sobą

I robiły to na co ciało i zmysły nigdy by się nie odważyły

A zawsze o tym marzyły

„Karmazynowe leki”

(Strona B, fragment pieśni Sida)

Orszak anielski zbliżał się coraz szybciej

Z każdą chwilą ich śpiew stawał się donośniejszy

Ciekawe co śpiewają?

Na chwałę czy na pohybel?

Dlaczego śpiewają w języku, którego nie znam?

Stanęli przy mnie i zamilkli

Leżałem bez ruchu wsłuchany w bicie serca

I wpatrzony w ich nieruchome oczy

Nastała sekundowa cisza

Jakby się namawiali chyba

Albo zastanawiali przynajmniej

I pojechali dalej przez ścianę

Do starego sąsiada armeńskiego pochodzenia

Jego syn krzyknął coś niezrozumiałego

Kolejny raz kręgiel życia zachwiał się na moich oczach

Pozostała świadomość konieczności przygotowania

Wszak świeca życia wypalała się coraz bardziej

„Oddech smutnego konia”

(Rozdział 4, aria Przewalskiego, finalny fragment)

PRE-PROLOG

35 lat wcześniej.

Niewielkie miasteczko gdzieś we wschodniej Europie.

Popołudnie. Mała biblioteka na obrzeżach miasta.

0, 1-80

Niewielkiego wzrostu dziewczynka rozgląda się uważnie po półkach bibliotecznych. Wyraźnie czegoś szuka. Bystry wzrok przeskakuje sprawnie po kolejnych regałach. Poezja nie, kryminały nie, wspomnienia nie, języki obce nie, literatura faktu nie, psychologia nie, thrillery medyczne nie, powieści płaszcza i szpady też nie. Nawet literatura dziecięca nie.

Nagle wzrok dziewczynki zatrzymuje się dłużej na jednym z regałów. Bibliotekarka, starsza kobieta ze spiętymi w kok siwymi i tłustymi włosami, od dłuższego czasu przypatruje się dziewczynce z zaciekawieniem. Z zaciekawieniem graniczącym niemal z pewnością, iż dziewczynka będzie chciała ukraść jakąś książkę. Zbyt długo jest bibliotekarką, żeby nie odróżnić miłośników czytania od osób, które szukają jakiejś poczytnej pozycji, aby ją potem za niewielkie pieniądze sprzedać na targu.

Normalnie dziewczynki w takim wieku powinny chodzić w kraciastych sukienkach. Ta była w spodniach. Każdy szanujący się bibliotekarz wie, że złodzieje książek przychodzą do biblioteki w spodniach. Książka włożona za pasek spodni nie krępuje ruchów i daje pewność, że jeśli nikt nie zauważy, że jest tam wkładana, będzie można ją spokojnie wynieść z biblioteki.

Tylko co ona kombinuje przy regale z biografiami? – myśli bibliotekarka. Przecież tego nikt teraz nie czyta. Wygląda na to, że dziewczynka jest złodziejką amatorką.

Dziewczynka wyraźnie szuka jakiejś konkretnej pozycji. Palcem wskazującym prawej ręki dotyka grzbietów kolejnych książek znajdujących się na półce. Nagle palec wskazujący zatrzymuje się na jednej z książek. Dziewczynka uśmiecha się. Jednak będzie dzisiaj w stanie odrobić pracę domową.

Nagły hałas za plecami dziewczynki powoduje zatrzymanie wysuwania przez nią z półki znalezionej książki. Powoduje jednocześnie zerwanie się na równe nogi bibliotekarki i szybki marsz w kierunku dziewczynki. Dziewczyna zostawia na wpół wysuniętą z półki książkę, odwraca się i schyla po leżącą na ziemi płytę, która upadając narobiła tyle hałasu. Dziewczynka ogląda ją z zaciekawieniem, wysuwa z płyty wkładkę z tekstami i zaczyna je czytać.

Bibliotekarka, która zdążyła już dojść do regału, przy którym stoi dziewczynka, widzi, że na razie nie ma podstaw do interwencji. Postanawia jednak mieć dziewczynkę na oku i obserwuje ją zza regału obok pod pretekstem poprawiania ustawienia na nich książek. Dziewczynka z coraz większymi wypiekami czyta kolejne strony wysuniętej z płyty wkładki. Gdy dochodzi do końca, wraca na początek i zaczyna czytać raz jeszcze.

Upewnia to bibliotekarkę, iż pomimo tego, że dziewczynka jest złodziejem amatorem, sprytnie jednak próbuje odwrócić od siebie uwagę osób, które mogą przeszkodzić jej w niecnym procederze zwykłego zwinięcia książki z biblioteki.

Mijają kolejne minuty. Minuty zmieniają się w kwadranse. Kwadranse układają się w godziny. A dziewczynka jak czytała, tak czyta. Bibliotekarka robi się coraz bardziej nerwowa. Za punkt honoru postanawia sobie przyłapać złodziejkę na gorącym uczynku. A czas biegnie coraz szybciej. Za piętnaście minut zamyka bibliotekę.

Nagle do biblioteki wchodzi starsza kobieta. Rozgląda się po bibliotece. Gdy jej wzrok pada na dziewczynkę, kobieta uśmiecha się.

Ha, mamy i wspólniczkę – myśli bibliotekarka. Nie ze mną te numery – dodaje w myślach po chwili.

Kobieta podchodzi do dziewczynki, głaszcze ją po głowie i mówi:

– Tak myślałam, że cię tu zastanę. Załatwiłam już to, co miałam załatwić. Chodź, wracamy do domu. Za chwilę mamy autobus.

– Mamusiu – mówi dziewczynka. – Czy mogę pożyczyć tę płytę?

– Nie. Chodź. Nawet nie jesteśmy zapisani do tej biblioteki. Poza tym, jak oddamy tę płytę? Więcej nie wybieram się do tego miasteczka.

Dziewczynka nie daje za wygraną:

– Proszę, proszę, proszę – mówi piskliwym głosikiem, podskakując jednocześnie rytmicznie w takt swojej prośby.

– Nie ma mowy – odpowiada ostro kobieta, dając jednoznacznie do zrozumienia, że dalsze prośby nie mają sensu. Ciągnie dziewczynkę za rękę do wyjścia.

Bibliotekarka jest wyraźnie zadowolona. Jest przekonana, że dzięki swojej czujności zapobiegła kolejnej próbie kradzieży. Gdy kobieta wraz z dziewczynką opuszczają bibliotekę, podchodzi triumfalnie do regału z biografiami. Wsuwa wysuniętą przez dziewczynkę biografię jakiegoś nieznanego jej zupełnie osobnika i wkłada na miejsce leżącą na ziemi, pozostawioną przez dziewczynkę płytę zupełnie nie znanego jej autora. Sądząc z nazwiska na okładce, chyba jakiegoś Chorwata.

PROLOG

1, 1-55

Pozwól mi wniknąć w swoje sny, człowieku. Zamieszkać w plątaninie twoich myśli i wylegiwać się w zakamarkach rozumu. Chciałbym móc latać razem z myślami po nieskończonych sferach ludzkich uczuć. Razem z czarnymi ptakami mieć dostęp do wszystkich tajnych przejść. Wspólnie z nimi poznawać skrywane wstydliwe tajemnice pozwalające poczuć się prawdziwym człowiekiem. I pachnieć najokrutniej na świecie jak ludzka rasa. Chciałbym poznać wszystkie sekrety i stać się jednym z nich. Zostać zamkniętym na zawsze w wiecznej niepamięci i obnażać się tylko przed samym sobą i przed czarnymi ptakami wydziobującymi obłoki na niebie.

Pozwól mi tego dokonać jak najszybciej. Zanim będzie za późno dla twojego ciała i duszy. Twoje sny mogą stać się przyczyną błędów. Błędów, których nie będzie można już naprawić. Pozwól mi nakierować myśli w snach na właściwą drogę. Prostą, nieskazitelnie czystą drogę, z której nigdy już nie zejdziesz. Z której nigdy nie będziesz chciał zejść. Ścieżka godnego życia, tak trudna do odnalezienia, znajduje się w zasięgu twojej ręki. Wystarczy tylko wyciągnąć dłoń. Potem już tylko trzymać mocno i złu wszelkiemu można śmiało plunąć w twarz.

I wtedy zrozumiałem wszystko

Nie mając nic do stracenia

Człowiek staje się potworem

Gdy ma się za dużo do stracenia

Człowiek staje się bestią

W nocy, gdy opuszczasz wraz z umysłem swoje ciało, jesteś taki bezbronny. Musisz pozwolić sobie pomóc. Pozwól mi to uczynić niezwłocznie. Nigdy tego nie pożałujesz. Wystarczy tylko, że będziesz tego chciał. Ale czy umiesz? Wystarczy tylko, że będziesz tego bardzo chciał. Ale czy potrafisz pozostawić czarne ptaki i odejść z kimś, komu nie wierzysz i komu nigdy nie będziesz do końca ufał? Wiem, że jest to trudne. Sam będąc na twoim miejscu, nigdy bym się na to nie zdobył. Ale właśnie na tym polega wiara. Czy mi wierzysz i przyjmiesz moją dłoń?

I nikt mi nie kazał tego robić

I nikt mnie o to nie prosił

I nikt nawet o to nie spytał

I nikt nawet gestem tego nie zasugerował

A i tak tego nie zrobiłem

A czarne ptaki otwierając kolejne tajne przejścia, wykrzykiwały w swoim niezrozumiałym przez nikogo ptasim języku dziwne słowa. Słowa, których sens znały tylko one i tylko one potrafiły je właściwie zinterpretować oraz zrozumieć. Dla reszty dźwięki te były zupełnie bez znaczenia. Znaczyły mniej więcej tyle, co religijne treści dla osób pozbawionych wiary, i dokładnie tyle, ile dla osób prawdziwie wierzących wypowiedzi na temat wiary osób głęboko niewierzących. Czy też tyle, ile dla zagorzałych ignostyków znaczy pytanie o istnienie Boga.

Pytasz dlaczego nie zrobiłem?

Bo byłem silny i wytrzymały

Bo byłem radosny i szczęśliwy

Bo byłem kochany i kochałem

Bo cieszyłem się ze wszystkiego

Bo wszystko mi się udawało

Przecież nie mogło być chyba inaczej

Tak przynajmniej wtedy myślałem…

Rozdział pierwszyZROZUMIEĆ NIEZROZUMIAŁE

2, 1-124

Miałem wczoraj dziwny sen. Byłem drwalem. Właściwie nie wiem, skąd to wiedziałem, ale byłem nim na pewno. Ze snu wyrwał mnie przeraźliwy, demoniczny krzyk. Usiadłem na łóżku i już wiedziałem, co mam robić.

Poszedłem do komórki i wziąłem z niej siekierę oraz kanister z benzyną. Przestałem panować nad mięśniami. Myśl uwięziona w ciele. Ciało skierowało się w stronę lasu. Zbliżało się do niego coraz szybciej. Zaczęło biec. Las. Piękny, dający i zabierający życie, tajemniczy i bezwzględny. Produkujący tlen i dający schronienie recydywistom zakopujących zamordowanych prokuratorów. Dlaczego się tu znalazłem? Co ciało chce ze mną zrobić?

Bardzo dobrze to wiedziałem, choć oszukiwałem się, że się tylko tego domyślam. Zadziwiające, a takie jednak normalne. Kolejny raz ludzki umysł przegrał z ludzkim ciałem. Jednakże tym razem umysł i ciało było jedną osobą.

Znalazłem się na polanie w środku lasu. Nogi skierowały mnie w kierunku leżących z boku bali drewna. Ręce odstawiły kanister i brały kolejne kawałki drzewa i we współpracy z nogami znosiły je w jedno miejsce. Na sam środek polany. Początkowo niedbale układane gałęzie z czasem zaczęły formować się w coś co przypominało… stos. Ciało pracowało bez przerwy przez trzy godziny. Nagle ciało przystanęło, otarło pot z czoła i odgarnęło posklejane potem włosy. Wszystko po to, aby zobaczyć swoje dzieło. A wyglądało imponująco. Stos od dołu wspierał się na grubych balach. Im wyżej jego szczytu, tym kawałki drewna były coraz mniejsze. Najdrobniejsze gałązki znajdowały się pod podstawą stosu oraz na jego szczycie. Dwa miejsca zapalne – przemknęła mi myśl. Ciało napawało się widokiem cudu, jakie stworzyło. Wzięło kanister i podeszło do stosu. Najpierw oblało benzyną dolną część stosu, potem wdrapało się na szczyt i również skropiło go paliwem. Odrzuciło kanister i wyciągnęło zapałki.

– Dlaczego chcesz mnie spalić? – Nagle odzyskałem mowę. – Czym sobie na to zasłużyłem? – Mówienie przychodziło mi z trudem, jednak wiedziałem, że milczenie oznacza wykonanie wyroku. Krople potu pojawiły mi się na skroni już nie ze zmęczenia, ale ze strachu. Ciało wzruszyło ramionami i machnęło tylko ręką.

– Daj mi szansę. Naprawię popełnione błędy. Przepraszam. Błagam! Wybacz mi! – Z każdą chwilą stawałem się coraz bardziej żałosny. Byłem gotów zrobić wszystko, żeby się uratować. Bałem się. Po prostu srałem ze strachu. Po raz pierwszy w życiu zapłakałem.

– No to chodź – powiedziały moje usta, chociaż słowa nie zostały stworzone w moim mózgu. – Ale zanim pójdziemy, czeka nas tu jeszcze mała robota.

Ręce wzięły siekierę i zaczęły ścinać kilkunastoletnie drzewo. Jedno, potem drugie. Trochę młodsze. Lewa ręka wyciągnęła z kieszeni dwudziestocalowe gwoździe. Skąd one się tam wzięły? Nie widziałem, żeby ktoś je tam wkładał. Ciało miało wszystko dokładnie zaplanowane.

Ręce Ciała ułożyły jedną belę na drugiej i trzonkiem siekiery zaczęły przybijać gwoździami bele. Krzyż. Ciało stworzyło olbrzymi krzyż. Wzięło go na plecy i z wielkim wysiłkiem zaczęło przedzierać się przez las.

Dokąd szliśmy? Czy ciało wybrało dla umysłu inny rodzaj śmierci? Na czyich usługach jest Ciało?

Wyszliśmy z lasu i weszliśmy w pole kukurydzy. Tak. Już wiedziałem, gdzie się kierowaliśmy. Przed nami zamajaczyło w oddali Wzgórze Potępieńców.

Powoli, krok po kroku zbliżaliśmy się do osławionego Wzgórza. Co chwilę Ciało przystawało i odpoczywało. Odcinek dwustu metrów pokonaliśmy w dwie godziny.

Zaczęło świtać. Rozpostarł się przede mną niesamowity widok. Ze wszystkich stron w kierunku góry zmierzali ludzie z krzyżami na plecach. Wszystkie krzyże były olbrzymich rozmiarów. Ludzie szli jakby w amoku, w szaleńczym zamroczeniu. Byli wśród nich mężczyźni w sile wieku, starcy ledwo ciągnący po ziemi krzyż, kobiety, a nawet dzieci z trochę mniejszymi krzyżami, jakby specjalnie dopasowywanymi na rozmiar dziecka. Wszyscy ci ludzie kierowali się w stronę góry, lecz im byli bliżej, tym wolniej się poruszali. Początkowo pomyślałem, że to zmęczenie spowalnia ten milczący kondukt. Jednak myliłem się. Ciało podniosło wyżej oczy i zobaczyłem coś porażającego. Na górze nie było już miejsca! Krzyże stały od podnóża góry, aż po sam jej szczyt. Ludzie przywiązani do krzyży znajdowali się tak blisko siebie, że aż się o siebie ocierali. Krzyże zahaczały o siebie ramionami. Co tu się działo? Czy wszyscy powariowali? Dlaczego akurat tutaj?

– Spójrz – stęknęło Ciało. – Jest komplet. A nawet nadkomplet. Nie ma dla nas miejsca.

– Co tu się dzieje? – zdołałem tylko wymamrotać przez ściśnięte gardło. Czułem dreszcze wstrząsające Ciałem. Chyba też się bało.

Nie odzywało się parę chwil, jakby zbierając w sobie siły, po czym zaczęło mówić:

– Wszyscy chcą odkupić swoje grzechy. Mogą to uczynić tylko na tym Wzgórzu. Miejsce na tym Wzgórzu nie oznacza jednak zbawienia. Stwarza jedynie szansę na nie. Przedłuża nadzieje na życie wieczne. Jednak tylko wybrani dostąpią tego zaszczytu. Ci, którzy nie znajdą miejsca na Wzgórzu, nie mają szans na życie po śmierci.

Ciało mówiło dalej, lecz mnie zaintrygowały głosy podnoszące się ze wszystkich stron. Początkowo pojedyncze, z czasem coraz głośniejsze, aż w końcu zaczęły przechodzić w jeden wielki nieludzki ryk. To krzyczeli ludzie niemający miejsca na Wzgórzu. Tłum zaczął napierać na stojących najbliżej miejsca dającego szansę na zbawienie. Ludzie zaczęli krzyczeć i bluźnić. Krzyże stojące w najniższej partii Wzgórza zaczęły się pod naporem przewracać. Spadający na ziemię zaczęli wygrażać napierającym na Wzgórze. Ktoś rzucił kamieniem.

Ciało zaczęło wycofywać się z powrotem w stronę lasu. Jeszcze raz spojrzało na Wzgórze. Zaczęła się na nim prawdziwa wojna. Ludzie chcący dostać się na Wzgórze zaatakowali będących na nim. W ruch poszły pałki, kamienie, kije, siekiery. Byli pierwsi zabici i ranni.

Ciało miało wyraźnie dość. Zostawiło krzyż i pobiegło w stronę lasu. Gdy dotarło na polanę, usiadło na pieńku i skryło twarz w dłoniach. Zapłakało.

Po chwili milczenia zebrałem się na odwagę i drżącym głosem wyszeptałem:

– Dlaczego my nie walczymy o miejsce na Wzgórzu? Dlaczego nie próbowaliśmy wykorzystać szansy? Dlaczego się tak łatwo poddaliśmy?

Ciało przestało na chwilę płakać, przełknęło ślinę i powiedziało nie swoim głosem:

– Wam już nic nie pomoże.

A zegar nie przejmując się niczym i nie zważając na nic, dalej wybijał dokładnie rytm życia. Tak jak zawsze. Jak co dzień zasuwał sekundnik, leniwie poruszał się minutnik i stał w miejscu godzinnik.

Zapamiętajcie to najdokładniej jak potraficie

Wsłuchajcie się uważnie w brzmienie słów

I zapiszcie je na zawsze w sercach swych

Nikt nie zwycięży, wszyscy przegrają

Mówię to wam Ja – Zwycięzca

Powiadam wam

3, 1-24

A gdy rozdałem ostatni milion

Poczułem ludzką nienawiść wielką

Zawiść i niechęć ludzi wokoło

Szczerzyli uśmiechy nieszczere wesoło

I zobaczyłem pusty ocean

Nienawiści podłej i małej, tak ludzkiej

Nagle w sekundę do mnie dotarło

I serce w bólu naiwności rozdarło

I zobaczyłem martwy horyzont

Obojętności wszelakiej, niechętnej do mnie

Ludzkiej nieokiełznanej pogardy

Zajadle szczekały ludzi miliardy

I zobaczyłem przymknięte powieki

Złości koloru wszelkiej maści

Białej, żółtej, czerwonej, czarnej

Typowo ludzkiej, człowieczej, marnej

Nigdy nie będziesz prawdziwym człowiekiem

Wśród obcych oczu prostych i skośnych

Rozwiej się po dymie mej wewnętrznej wojny

Lub pogłaszcz po głowie, będę spokojny

Kamieniem na polu, to twoje miejsce

Podły człowieku, bez rys, bez twarzy

Połóż i zaśnij swe oczy pełne przemocy

I jak zmierzch przepadnij w otchłani nocy